Seksualizm w powieści polskiej/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Seksualizm w powieści polskiej |
Wydawca | Księgarnia „Kroniki Rodzinnej“ |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przybyszewskiego i Żeromskiego dopełnia Gabryela Zapolska, utalentowana autorka: „Tego, o czem się nie mówi” i „Kobiety bez skazy”. Odsłoniła ona już w samym początku swojej twórczości upodobania wyłącznie seksualne i naturalistyczne. Jej „Małaszka” (1885 r.) i „Kaśka Karyatyda” (1888 r.) zapowiadały kierunek, w jakim się później rozwinęła.
Długo czekała Zapolska na „swoją chwilę”, na grunt, przygotowany dla jej talentu i upodobań. Dwadzieścia kilka lat minęło, zanim doczekała się tego gruntu, przygotowanego dla niej przez doktrynę modernistyczną i anarchię rewolucyjną. W chwili, kiedy zaczęła karyerę autorską, byliśmy jeszcze zamało „moderne”, zanadto „zacofani”, „po staroświecku etyczni”, byśmy mogli smakować w „pełnej szczerości” seksualizmu.
Ostatnia powieść Zapolskiej p. t. „Kobieta bez skazy” wystarcza do scharakteryzowania rodzaju jej talentu, jej psychy autorskiej, jako powieściopisarki.
„Kobietą bez skazy” jest pani Rena Bohuszowa, młoda mężatka, starająca się na początku powieści o rozwód.
Kobietą bez skazy, pannę czy mężatkę, nazywa się zwykle kobietę czystą etycznie, wstydliwą, skromną w panieństwie, uczciwą, wierną w małżeństwie, dobrą żonę, dobrą matkę, żyjącą tylko dla swojej rodziny. Kobieta bez skazy, w rozumieniu pospolitem, nie będzie, jako panna, łowiła męża za pomocą sztuczek toaletowych, podniecających zmysły, a jako mężatka nie pozwoli się zbliżyć do siebie nikomu, kto nie ma do niej prawa. Omija ona wogóle wszelkie flirty, romanse, dwuznaczniki, operowanie swoimi wdziękami, pozory nawet, któreby mogły rzucić na nią cień kokieteryi, działającej na zmysły mężczyzny. Kobieta bez skazy jest naturą: czystą, skromną, wstydliwą, uczciwą, obowiązkową — westalką.
Inaczej wygląda ten ładny typ w powieści Zapolskiej. Jej Rena Bohuszowa odbiegła już w panieństwie od wzoru zwykłej „kobiety bez skazy”. „Wdzięcznymi dekolcikami i wabnemi liniami spódniczek” umiała ona podniecać pożądliwość męską i złowiła sobie w ten sposób obrączkę ślubną. Jest ona aż do końca powieści mistrzynią w kunszcie wyzyskiwania swojej urody i strojenia się, w dobieraniu form i barw sukien, kapeluszów, trzewików i t. d. Najzdolniejsza aktorka lub modniarka mogłaby się od niej nauczyć fortelów i fortelików mimicznych i toaletowych. Pamięta ona ciągle o swojej urodzie, o jej uwydatnieniu, podtrzymaniu: w domu i poza domem, w salonie i na ulicy, w tramwaju, w konsystorzu nawet, w obliczu poważnych sędziów rozwodowych. Na wiadomość o śmierci męża zastanawia się tylko nad tem: nosić żałobę, czy nie nosić, czyli będzie-ż mi „dobrze w żałobie?”
Stronę dekoracyjną swojej kobiety bez skazy „robi” Zapolska doskonale, z całą ścisłością i finezyą kobiety, wrażliwej na gałganki.
Tego szczególnego rodzaju kobiecie bez skazy każe Zapolska marzyć o „miłości uduchownionej”, być „szczerą w tęsknocie do dziewiczego, krystalicznego piękna miłości” i „modlić się do tego ideału całym pędem istoty, doskonale zaprzągniętej w jarzmo utartych komunałów”, co jej wcale nie przeszkadza myśleć przy wyborze drugiego męża o „dobrej partyi”, bo „żyjąc z resztek kapitału, względy finansowe dla niej wskazane”.
Jak te wszystkie sprzeczności Zapolska godzi, jej to tajemnica. Prostolinijna logika męska nie znajduje na to pytanie odpowiedzi.
Zwykła kobieta bez skazy omija starannie towarzystwa, nie odpowiadające jej czystej duszy, jej czystemu sercu, ma wstręt do brudu. Inaczej Rena Bohuszowa Zapolskiej. Żyje ona tylko, obraca się ciągle w plugawem środowisku wielkomiejskiego bagienka, bierze udział w rozwiązłych zebraniach zmysłowców (w gabinetach hotelowych) i urządza u siebie, w swojem mieszkaniu, przyjęcia, którychby się cortegiany Renesansu, czyli eleganckie kokoty, nie powstydziły. Z talentem reżysera teatralnego umie te „przyjęcia towarzyskie” udekorować podniecającymi środkami lubieżności, rozpusty.
Z tego plugawego środowiska wybiera sobie swój „ideał”, swojego drugiego męża. Jest nim Halski, profesor uniwersytetu, znany w mieście zmysłowiec i uwodziciel, „bardzo wytresowany w sprawach miłości”.
By złowić majstra w bałamuceniu kobiet, posługuje się z całą umiejętnością przebiegłej a bezwstydnej kurtyzany wszelkiego rodzaju wabikami, oczywiście, tylko zmysłowymi. Gra namiętną, bo Halski oświadczył jej niegdyś, że „kobieta bez namiętności jest ohydną” i że „stając się zwierzętami, jesteśmy blizcy ideału”. Operując na chłodno swoimi wdziękami: szyją, plecami, piersią, ramionami i t. d., ubiera się zwykle w lekkie, przejrzyste gazy, aby te wdzięki wpadały w oczy. „Prawie naga”, „pół naga, wonna, oślepiająca”, „wydawała się jeszcze więcej nagą, niż poprzednio” — powtarza Zapolska bez końca, lubując się tą nagością.
Daremnie jednak rzuca „kobieta bez skazy”, swoją piękność fizyczną na jedną kartę. Halski wziąłby ją, ale bez obowiązków legalnego małżeństwa, do których jego rozpustna natura ma wstręt, bo skrępowałyby swobodę jego ruchów. Don Juan jest egoistą, nie chce płacić za zmysłową miłość wolnością, nie wierzy zresztą, jak wszyscy rozpustnicy, w uczciwość kobiecą. A nieskazitelność „kobiety bez skazy” Zapolskiej polega właśnie na tem, że usiłuje się sprzedać tylko za cenę małżeństwa.
W walce u męża niekochanego, pożądanego jedynie dla pozycyi, traci zręczna, przebiegła bojowniczka zimną krew, rozwagę, przytomność, zaczyna się Halskiemu natrętnie narzucać, traci resztkę dumy niewieściej, popełnia błąd po błędzie, aż wpada w błoto.
Jeśli Zapolska miała w istocie zamiar odtworzenia psychologii rzeczywistej kobiety bez skazy, to dowiodła, że nie ma wyobrażenia o tego rodzaju typie. Nie kobietę bez skazy odmalowała, lecz rafinowaną mężołowczynię, ocierającą się bardzo blizko o kurtyzanę. A odmalowała ją bardzo dobrze, z całym talentem utalentowanego pióra i z całą psychologią kobiet lubieżnych na chłodno, z premedytacyą.
Zdaje się jednak, że nie istotną kobietę bez skazy miała na myśli, tworząc Renę Bohuszową, w takim bowiem razie byłaby się ulitowała nad niedolą nieszczęśliwej. Nie zbywało jej przecież na tkliwych, serdecznych tonach, na szczerej sympatyi w „To, o czem się nie mówi”. Dla prostej ulicznicy zdobyła się na mnóstwo dobrych, ciepłych, współczujących słów, a kobietę cieleśnie czystą, niezbrukaną nierządem, skopała, zbezcześciła, cisnęła wkońcu w błoto, żegnając ją cynicznym okrzykiem: niczyja, niczyja!
Znany, wytrawny krytyk, Adam Siedlecki, pisze o „Kobiecie bez skazy” Zapolskiej w „Muzeionie” pomiędzy innemi: „Talent p. Zapolskiej gotów jest do stworzenia powieści lub dramatu wówczas, gdy nienawiść do jakiegoś typu rozżarzy się w niej do czerwoności. W takiej dopiero temperaturze autorka „Mężczyzny” czuje w sobie temat. W pojęciu, a raczej w temperamencie p. Zapolskiej tworzyć znaczy zohydzać. Twórczość jej nie zna innych ideałów, jak tylko negatywne. Postacie t. zw. dodatnie, t. j. te, które chce wprowadzić w sferę swojej sympatyi, czy współczucia („Kaśka Karyatyda”, „Panna Maliczewska”, „To, o czem się nie mówi”) są zazwyczaj ofiarami, istotami pognębionemi przez świat tamtych typów. Temat był ze wszech miar ponętny, gdyż, gromiąc wyuzdanie, miała powieść sposobność odtwarzać sceny rozpusty i odtworzyła je szczodrze, z precyzyą, nawet z lubością... Idea „Kobiety bez skazy” zbudowana jest na nieszczerości...”
Tak, na nieszczerości...
Nie było rzeczą trudną pozwolić Renie Bohuszowej wytrwać do końca w białej szacie uczciwości. Wystarczało otoczyć ją, zamiast śmieciem wielkomiejskim, grupą natur uczciwych, pozwolić jej znaleźć mężczyznę czystych zamiarów, czystego serca, na jakich nie zbywa. Wszakżeż nawet taki Halski, cynik-uwodziciel, uwierzywszy wkońcu w nieskazitelność Reny, zapanował nad swoją zmysłowością, ugiął się przed uczciwością i ofiarował udręczonej kobiecie serce i rękę.
Dlaczego się Zapolska nie zgodziła na takie rozwiązanie dramatu? Bo zgodzić się na nie nie chciała zgóry, bo zgodzić się nie mogła, wprowadzając od samego początku do akcyi nie kobietę bez skazy, lecz, przeciwnie, wyrafinowaną uwodzicielkę.
Więc słusznie zauważył Siedlecki, że „przykrywając się od czasu do czasu leciuchną opończą hypokryzyjnego oburzenia” była świadomie nieszczera, zasypywała oczy bezkrytycznego czytelnika oślepiającym piaskiem ładnej frazeologii”.
Nie o uczciwość kobiety bez skazy chodziło Zapolskiej, lecz właśnie o jej nieuczciwość. Z okrutną zawziętością prowadzi ona Renę, która się uwzięła pozostać wśród plugawego otoczenia uczciwą, do upadku, do brudu.
Skąd ta dziwna zawziętość? Na pytanie to odpowiada bezwzględnie sama Zapolska, apoteozując popęd płciowy, który „oczyszczony z naleciałości ludzkich, strojny jedynie w rozkosz i władztwo natury, staje się niepojętą dla ludzkiego pojęcia idealnością” i którego „komedyanckie wykrzywienia etyki” nie zmogą.
Te „komedyanckie wykrzywienia etyki” drażniły, oburzały Zapolską od samego początku jej twórczości; nienawidziła ich, prowadziła z niemi wojnę, robiła wszystko, aby je wydrwić, ośmieszyć, zohydzić w stosunku do popędu płciowego. Bo zwolenniczką wolnej miłości jest, „pełni życia”, bo walczy ciągle z „komedyanckiemi wykrzywieniami etyki”, broniąc „naturalnych praw” popędu płciowego przeciw pętom: religii, ustawodawstwa, zwyczajów, obyczajów. Stąd jej współczucie dla kobiet upadłych, a nienawiść dla wszystkich, które usiłują przejść przez życie bez brudu, bez skazy.
Tak, nienawiść. Tylko nienawiść do uczciwości niewieściej mogła stworzyć taką Renę Bohuszową i całe jej otoczenie, pożerające się w dyalogach nawzajem jadowitymi, wężowymi językami.
Seksualistką nawskroś jest Zapolska, tak samo jak Przybyszewski. Tak samo, jak on, wynosiła ona popęd płciowy do godności jedynego władcy człowieka, wyższego, mocniejszego od głodu, zachwyca się „idealną pięknością samego aktu połączenia cielesnego mężczyzny i kobiety”, co jej wcale nie przeszkadza odmalować to „piękno” w tak mało zachęcający sposób (np. ostatnia scena pomiędzy Reną i Kaswinem), iż wywołuje mdłości, jak po wypiciu jakiejś paskudnej gorzałki. La donna è mobile.
Różnica pomiędzy Przybyszewskim a Zapolską polega na tem, że autor „Homo sapiens”, nietylko twórca, ale także teoretyk, usiłuje pogłębić znaczenie seksualizmu doktrynami dekadentyzmu filozoficznego i artystycznego, odgrywa rolę reformatora pojęć; Zapolska zaś, talent wyłącznie plastyczny, operuje żywymi obrazami ze swojego najbliższego otoczenia, naginając je do swoich pojęć i celów. Talent Przybyszewskiego jest więcej męski, mocniejszy, bezwzględniejszy, logiczniejszy, talent Zapolskiej jest subtelniejszy, obdarzony zmysłem obserwacyi drobiazgowej, ale mniej logiczny, kapryśniejszy.
Pomiędzy nimi stoi Żeromski, ponury duch ogólnego przewrotu, dziecko rewolucyi, szerszy od nich, bo ogarniający szersze, dalsze horyzonty, ale słabszy jako kompozytor, rozbity na epizody.
Łączy ich wszystkich troje nienawiść do „przesądów przeszłości”, do obecnych, przez doświadczenie szeregu wieków ustalonych podstaw rodziny i społeczeństw i chorobliwy, przelubieżny erotyzm. A że taki erotyzm prowadzi ostatecznie zawsze do absurdu, do bezwzględnego kultu ciała, raczej popędu płciowego, obnażającego się bezwstydnie, lubującego się w fizyologii alkowowej, przeto schodzą się trzej twórcy seksualizmu w nowszej powieści polskiej także w pornografii.
Pornografem historycznym z domieszką źle strawionego „nadczłowieczeństwa” jest Przybyszewski („Mocny człowiek”), pornografem-fizyologiem Żeromski („Dzieje grzechu”), pornografem subtelnym, podrwiwającym, strojącym się chytrze w pozory estetyzmu i oburzenia, Zapolska („Kobieta bez skazy”).
Nie oni jednak wzięli rekord w pornografii. Pobił ich w tym kierunku w kwiecie wieku zgasły, Mieczysław Srokowski, autor „Kultu ciała”. Nawet francuska lubieżność nie zdobyła się na taką „szczerość”, nawet Boccacio („Dekameron”) nie śmiał się tak daleko posunąć.