<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Semko
Podtytuł (Czasy bezkrólewia po Ludwiku).
(Jagiełło i Jadwiga)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

Późno już było, gdy Semko, który po odejściu Bartosza, sam na sam zostawszy z wojewodą i kanclerzem, naradzał się z niemi długo — naostatek do komnatki swej na spoczynek szedł, zadumany, nachmurzony — bo, choć się słowem żadnem nie związał, kroku stanowczego nie uczynił — niepokój go ogarnął wielki.
Socha i kanclerz odradzali wszelkie staranie o koroną; przypominali znowu ojcowskie nauki.
Padł na siedzenie u ognia książę, blademi oczyma rzucając po ścianach, na których gdzieniegdzie rozwieszony oręż połyskiwał.
Było go w sypialni dosyć, gdyż w owych czasach, zawsze pod ręką musiał mieć każdy broń, nie wiedząc kiedy ją chwycić będzie potrzeba.
Około posłania zwykle wieszano miecze i mieczyki, aby budzący się tylko sięgnąć potrzebował, a zaraz je miał w dłoni.
Nie klasnął jeszcze Semko na swą czeladź, któraby do rozdziewania się pomogła, gdy zasłona, którą widział drgającą Bartosz, podniosła się i za nią ukazała niemłoda już niewiasta. Nim się wnijść ośmieliła pilno na Semka patrzała.
On, choć na nią oczu nie zwrócił, zdawał się wiedzieć i przeczuwać że tu była, ale się nie śpieszył dać tego poznać po sobie, jakby mu rozmowa teraz niemiłą była.
Niewiasta mogła mieć lat czterdzieści lub więcej. Twarz jej zwiędła, pomarszczona, stara, ślady niepospolitej piękności zachowała, ale to była piękność wieśniacza, więcej mająca wyrazu niż wdzięku; wiekiem ochmurzona i smutna.
Oczy jej ciemne, duże, śmiało patrzały, jakby się tu czuła w domu.
Ubiór jej nie różnił się od pospolitego ludowego, ale dostatni był i chciał się wydawać bogatym. Krojem pospolitym uszyta spódnica, stanik, kaftan, — z najprzedniejszego były sukna, jedwabiu i płótna. Na szyi paciorek, bursztynów i złotych łańcuszków miała sznury całe aż do pasa spadające. Ręce zapracowane niebardzo, białe i pulchne, okrywały pierścienie ze szkłami i oczkami. Na głowie nakształt zawoju, bogata krasna chusta z pewnem staraniem zawiązana, długiemi końcami na ramiona i plecy spadała. — Rozglądała się po komnacie, zasłonę podtrzymując nad sobą, a z poza niej, na jasnem tle drugiej izby, oświeconej też ogniem czy łuczywem, widać było wciskającą się główkę młodego dziewczęcia, w wianuszku na włosach.
Twarzyczka jej była dosyć piękna, rysów regularnych, z dużemi oczyma niebieskiemi — ale blada, bez rumieńca i dziwnie wybielała.
W obu tych postaciach poznać było łatwo dzieci ludu, choć na dobrym bycie wypieszczone, a jak zawsze, gdy od pracy i znoju człowiek się wyswobodzonym czuje, duma go ogarnia od tego szczęścia, które nań spadło — na obu twarzach tych niewieścich było jej dosyć.
Śmiałe oczy dziewczęcia patrzały tak zuchwale jak starej służebnicy. Ciekawość iskrzyła się w oku.
Zbliska się przypatrując ładnemu wyrostkowi, równie strojnemu jak ta, po za którą stało — można było dostrzedz na bardzo bladem i białem licu, na czole ku skroni czerwoną bliznę.
Rana, po której została pamiątka, musiała być zgojoną od bardzo dawna, ale była tak głęboką i ciężką, że nic jej zatrzeć nie mogło. Dziwnie nią napiętnowana twarzyczka, obudzała ciekawość. Tak młodziuchna, pieszczona, gdzież się mogła narazić na cios taki? Za tą blizną kryła się tajemnica jakaś, czy prosty przypadek?
Dziewczę mogło swą bliznę łatwo bujnemi zakryć włosami, gdyby chciało, a zdawało się nosić ją na okaz i chlubić.
Stara uczuwszy za sobą wciskające się dziewczę, zlekka ją odtrąciła, dając mu znak, aby odeszło — sama zaś, opończę odgarnąwszy, kaszlnęła i posunęła się ku środkowi izby.
Spóźnionym tym gościem była niegdy mamka, później piastunka Semka, którą zwano Marychną Błachową, — wdowa po majętnym kmieciu na Kujawach, która wraz z mleczną siostrą Semka, Uliną, pozostała przy dworze, i po śmierci pierwszej księżnej, po tragicznym zgonie drugiej — coraz rosnąc w łaskach u starego Ziemowita, — choć prosta kmetówna, całe gospodarstwo ogarnęła.
Zkąd jej te łaski starego księcia przyszły, jak się w nich utrzymała, a teraz też młodego Semka miała zaufanie i łaskę; o tem ludzie bardzo różnie mówili.
Niewiasta była rozumna, małomówna, zręczna, ale się pochlebstwy nie wysługiwała. A do zgonu Ziemowita, od łoża chorego starca krokiem nie odstępowała. Z jej rąk on najchętniej napój i pokarm przyjmował, a nawet gdy w gniewie ludzi zabijał i kaleczył, jedna Błachowa się go nie obawiała; przystępowała doń spokojnie, nieraz jednem słowem, jednem skinieniem przywodząc go do upamiętania.
Mówiono, że wielu ocaliła życie, — a niejeden raz, gdy siekierkę z obuszkiem, z którą zawsze chadzał, już miał cisnąć na sługę, ona ją księciu z rąk wyrywała, a winowajcę za drzwi wypychała. I książe nigdy słowa nie rzekł, ani ją potrącił.
Też same łaski co ona, miała u niego mleczna siostra Semka, Ulina, która na dworze się wychowała, niemal jak dziecię książęce, a wolno jej było wszędzie. Stary pan po główce ją głaskał, najmniejszej krzywdy wyrządzić jej nie dawał, obdarzał bogato i pieścił.
Z Semkiem, dziećmi będąc, pod dozorem Marychny bawili się razem, biegali, nawykli do siebie i na długo się nigdy nie rozstawali.
Ulinka, gdy chłopak podrósł i do koni się rwać począł, gotową też była z nim, ale przyszło się rozstać, bo się już Semkowe zabawy dziewczęciu nie godziły. Więc gdy po podwórcach oszczepy rzucał i z łuku strzelał, ona się choć przypatrywała i okrzykiwała.
Tych to zabaw z małym księciem wiekuista pamiątka została na skroni Ulinki, kochali się z sobą, ale Semko jak ojciec popędliwy był i łatwo się gniewał, Ulina też mu nie ustępowała. Tak razu jednego w dziecięcej kłótni, zamierzywszy się na nią mieczykiem Semko ciął w głowę, i myślano, że ją zabił. On sam był w strasznej rozpaczy. Szczęściem, choć dziecko długo leżało nieprzytomne, a krwi mu upłynęło wiele, rana się później zagoiła. Blizna tylko po niej pozostała na wieki. Matka utrzymywała, że przez tę krew, której się dziecięciu tyle wylało, Ulinka na zawsze bladą i bez rumieńca pozostała.
Siostra ta mleczna, prosta chłopka, pozostawszy przy dworze, tak się ze swym bratem obchodziła, jakby on jej był rodzonym i śmiało, poufale, serdecznie, kochali się z sobą jak rodzeństwo...
Z początku, gdy dorastali, Błachowa zdawała się lękać bardzo, aby ta miłość, przy gorącej krwi Piastowskiej, w inną się nie przemieniła. Śledziła więc córkę i księcia, trwogę okazując niezmierną, nieustannie dziewczęciu dając nauki głośne i ciche, — przekonała się później, że Semko rozmiłować się w siostrze mlecznej nie myślał.
Stara jednak nie spuszczała ich z oka. Byli z sobą jak dawniej, niby brat i siostra rodzeni. Błachowa nawet, gdy Semko się nudził samotnością, czas nie był na łowy, a gości brakło, pozwalała córce po całych dniach i wieczorach siadać z kądziołką w komnacie księcia, prawić mu bajki, i śpiewać piosenki.
Sama zwykle z pacierzami tuż w drugiej izbie, zdala nasłuchiwała.
Semko z nikim nie rozgadywał się tak szczerze, szeroko jak z tą siostrą.
Rozumieli się dobrze. Zwykle ponury, milczący, a gwałtowny i surowy jak ojciec, młody książe dla niej był łagodnym. Mówiła mu otwarcie co chciała, łajała go czasem i wyśmiewała się z niego. Choć się w nim krew zburzyła, dosyć mu było spojrzeć na czerwoną bliznę, aby zaraz ostygnął. Dziewczyna miała odwagę wielką, — jakby wyzywała go a życia sobie nie ważyła. Nieraz, gdy byli sami, Błachowa podsłuchiwała, kłócili się z sobą okrutnie, a Ulina nad nim zawsze brała górę. Gdy w najsroższy gniew popadł, biegła do niego, zawieszała mu się na szyi — nie miał siły jej odepchnąć.
Z Semkiem będąc tak poufale, z drugimi obchodziła się tak hardo, że do niej nikt przystąpić nie śmiał. Obyczaj ówczesny wiele dopuszczał — dziewczę zbliżało się do lat dwudziestu, rozkwitłe było dawno, a że Błachowa za bardzo dostatnią uchodziła, posagu po córce spodziewano się dużego — roili się około niej nie tylko kmiecie, mieszczanie, ale i uboższa szlachta. Ulinka swatów żadnych wcale przyjmować nie chciała. Z dumą pozbywała się dziewosłębów, z przekąsem czasami.
U matki jedynaczka, oko w głowie, miała nad nią większą moc niż dziecku przystało. Więcej ona Błachową, niż ta nią rządziła.
— Cóż ty myślisz wiecznie rutkę siać? — mówiła wzdychając stara.
— Albo to co mi z czepca ma przyjść? — odpowiedziała Ulinka. — Jam teraz pani, a potem sługą zostanę i poddanką męża. Na gody czasu jeszcze dosyć.
— Jak się zestarzejesz, to cię nikt nie zechce!
— Bodaj to prawda była! — śmiało się dziewcze. — Nie strach mi. Gdy zechce się powiesić; sosna się znajdzie, teraz wolną chcę być.
Próbowali ją ludzie ujmować sobie podarunkami, pochlebstwy, obietnicami, kusiła matka szlachectwem i państwem — ona słuchać ani myślała.
A choć we dworze, tuż przy młodym książątku, ładne dziewczę się snuło, w łaskach było wielkich, podarkami obsypywane — ludzie nie śmieli na to słowa powiedzieć, choć może niejeden coś sobie pomyślał.
Kanclerz i kapelan książęcy, inni też duchowni, choć możnym naówczas wiele tolerowano, z początku koso na tę dziewczynę w komnatach książęcych spoglądali, — syknął czasem który, skrzywił się, szepnął coś, ale nadaremnie, więc zostawiono ich w pokoju.
Semko ani chciał słuchać, aby Błachowa z Uliną na Kujawy do swoich wynosić się miała.
Gdy Błachowa zakaszlała i weszła, pilno patrząc na księcia, podniósł się on i głowę ku niej zwrócił.
Z twarzy mu patrzył frasunek.
Stara stanęła ręką jedną za brodę się biorąc, za bok drugą.
— Sokole ty mój — poczęła zwolna głosem stłumionym. — Co tobie jest? Najechali obcy, najechali, pewnie licha z sobą w torbach przywieźli.
Czego oni od ciebie chcą? Na co oni namawiają? Jeżeli groszy proszą, daj odczepnego, byle się na twój spokój nie porywali, a ciebie w jaką jamę nie wciągnęli!
Zamilkła wyczekując odpowiedzi, Semko dumał trąc czoło.
— O! nikomu nie wierzyć sokole mój, nikomu — ciągnęła baba dalej. — Każdy z nich za nadrą zdradę nosi. Będą mówili, że oni co dla was czynić chcą, a łgą; oni wami się dla siebie posługują.
A tu, młoda krew, miły Boże mój, od lada czego zawre!! Czego oni od ciebie chcą? czego?
Książe słuchał i uśmiechał się dumnie. Ze swą starą nawykł był mówić, co mu na myśl przyszło, tajemnic dla niej nie miał.
— Milcz bo stara, milcz. Wiesz, po co ten przyjechał, coś go tu widziała?
Błachowa potrząsała głową.
— Królem chcą mnie zrobić! widzisz! Co ty na to?
Usta starej zacisnęły się głęboko, a potem wydęły, brwi ściągnęły, głową poczęła zwolna kołysać.
— Królem!! — szeptała cicho, jakby przerażona niespodziewana, tą nowiną. — Jakim królem! Alboż ty u siebie nie panem i nie królem jesteś?
— Na Wielkopolskę, do Poznania mnie chcą, i na Kraków i na Sieradzkie, i na całe państwo...
Stara się namarszczyła.
— Dyć tam jakiś miemiec, jest! — odezwała się przestraszona...
— Oni go precz chcą przegnać.
— O! o! — przerwała Błachowa, podnosząc palce do góry. Kiedy jednego wyżeną, mogą i drugiego. O cudzą koronę się tobie bić i zaczynać, kiedy ty swoją masz!
Głowa jej trzęsła się coraz mocniej.
— A tobie to na co? Nie dosyć ci ojcowizny? Stary, co go też tą koroną kusili, nigdy jej nie chciał.
Albo to Przemka i Leszka nie ubili, choć korony mieli?
Mało to chleba, nieba, wody, ziemi i lasu na Mazurach!
Semko słuchając smutniał...
Błachowa, jakby uznała wreście, że sprawa ta rozum jej przechodziła, spuściła głowę i dumać poczęła głęboko, długo, nie mówiąc nic, w ogień zapatrzona.
Podeszła potem do ogniska zadumana, wzięła polano przy niem leżące, zagarnęła węgle rozżarzone, dorzuciła drewek parę i na dawne miejsce powróciła.
— Cóżeś ty im powiedział? — mruknęła.
— Co! Nic! — odparł Semko spokojnie. Nim człowiek w wodę się rzuci, musi tyczką spróbować czy głęboka.
Błachowa dała znak potakujący, gdy usłyszawszy szmer, odwróciła się.
Zasłona była podniesiona i Ulinka wchodziła śmiało, z tą twarzą swą zawsze smutną, niemal zuchwałą i groźną, z jaką Semka spotykała, dopóki się nie rozjaśniła od jego spojrzenia.
Ubiór jej wieśniaczy, stanik bramowany złotem, sznury paciorek, kosy wstęgami przeplatane, koszula szyta bogato i wykwintnie, buciki z noskami okutemi, cały strój czynił ją bardzo powabną. Nie była to piękność delikatna i powietrzna, ale silnie rozwinięta i jakby do boju zbudowana. Może starszą się wydawała nad wiek swój, lecz piękną i mężną niewiastą.
Mimo twarzy bladej, czuć było w niej naturę krzepką, rękę tylko miała małą i nadto pieszczoną.
Jak matkę tak ją zdobiły różne klejnoty, chociaż Ulinka mniej ich nosiła. Semko wnijściu jej nie zdziwił się wcale. Spojrzał ku niej wesoło i uśmiechnął się. Dziewczę przystąpiło tak blisko, iż rękę wyciągnąwszy, mogła go pogłaskać po głowie.
Matka to na nią, to na niego spoglądała.
— Wiem ja, wszystko wiem! — odezwała się Ulinka. — Sroczka mi wyśpiewała, próżno się nie tajcie przedemną. Naszego księcia chcą na króla do Polski. Nieprawda? A wy, matuś, na co to mu serce psujecie? Dlaczego on nie ma królem być, dwa i trzy wielkie posiąść królestwa, jak w bajce? Na złotym tronie siedzieć, na złotych misach jeść! Albo to on tego nie wart? Albo on nie rycerz? nie mężny? tchórze się tylko do jam chowają i w nich siedzą!
Matka ręce załamała.
— Co pleciesz, pleciuchu? — zawołała — bój się Boga...
— Bogabym się bała, gdybym mojemu księciu a rycerzowi mówiła inaczej — odparła Ulina. — Za piecem mu nie siedzieć, kądzieli mu nie prząść.
Niechaj idzie królestwa zdobywać, toć jego rzemiosło...
Słuchającemu Semkowi źrenice połyskiwały. Spojrzał na starą, która wylękła palce wyłamywała, aż w stawach trzaskały.
A Ulina śmiała się, przybierając coraz zuchowatszą postawę.
— Co tobie sroczka naplotła, ja nie wiem — poczęła Błachowa — ale ty sama paplesz jak sroka. Nieboszczyk stary pan dobry rozum miał, całe życie siedział spokojnie, i kraju mu przyrosło, a co się oderwało, to wróciło. Z Polakami w zgodzie żył, z Litwą się nie kłócił, z Niemcami się nie zadzierał, a synom zostawił na czem panować.
Ulina się uśmiechała słuchając.
— Wy go starym pamiętacie, ale i on młodym był i niezawsze siedział ręce za pas włożywszy — rzekła. — Młodemu tak gnić!!
— Milczałabyś, ty! — groźno przerwała matka. — Niby on twojego rozumu potrzebuje!
— On swój ma, a ja mój! — odparło dziewczę. — Ja mu rozkazywać nie myślę. Nie wolnoż mi słowa rzec, gdy się z piersi wyrywa?
— Tak! tak — niesłuchając jej, mówiła Błachowa — wysyłaj go ty na wojnę, wysyłaj, bo to się bez wojny nie obejdzie... a będzie tobie miło, gdy ci go na noszach przyniosą?
— Cyt! Matuś! — surowo a smutnie przerwało dziewcze — tobie się tak mówić nie godzi, w złą godzinę!!
Stara zamilkła nagle, uznając się winną. Semko wstał z siedzenia.
— Patrzcie no, matuś! — innym już głosem poczęła Ulina — jaki to on piękny jest, jak słonko jasne! A nie byłaby mu na tej skroni korona do liczka?
— Albo on i bez niej, nie najpiękniejszy! — zawołała Błachowa.
— Dosyć już tego! — przerwał Semko. — Będzie to, co Bóg da; nikt nie wie, co mu przeznaczono.
Ostatnie wyrazy uderzyły Ulinę, zaprzeczyła im, głową potrząsając.
— Nie mówcie tak — ozwała się. — Kto nie wie i nie czuje, co mu przeznaczono, ten jak martwa kłoda płynie z wodą. Człowiek od kolebki musi znać dolę swoją, i sam jej pomagać!
Błachowa ramionami dźwignęła.
— Bezbożnica! co wyplata! — zamruczała. — Co ty wiesz?...
— A juści! — mówiła śmiało dalej Ulina. — Komu się nie śni i nie wyśni co mu przeznaczono, ten życia nie czuje... Żyje, jak kamień przy drodze.
Matka pociągnęła ją za rękaw i mówić nie dała więcej. Późna była godzina, Semko zdawał znużony.
Nie wyszły jeszcze za drzwi, ku którym matka Ulinę gwałtem prawie popychała, gdy z przeciwnej strony otworzyło się wnijście i wtargnął śmiało nowy gość, którego widok spłoszył kobiety. Skryły się co żywo za zasłonę.
Semko musiał się domyślać kto w tej porze bez pytania może wchodzić do niego, głowy nawet ku niemu nie zwrócił.
Na progu stał, w dosyć dziwacznem ubraniu chłopak, ledwie z lat dziecięcych wyrastający, dzieciak, ale już nie po dziecinnemu śmiały, pewien siebie, zuchwały, jakby nad sobą niczyjej nie uznawał władzy.
Zaledwie może piętnastoletni, pięknych bardzo i regularnych rysów twarzy, prawie niewieściego wdzięku, z włosami długiemi w pukle, z oczyma czarnemi, ognia pełnemi i przenikliwości, chłopak był na pół po księżemu, wpół po rycersku odziany.
Zwierzchnia suknia miała krój i barwę sutanny, acz krótszą była, niż ją zwykle nosili duchowni. Przepasana pasem do mieczyka zrobionym, sprzeczała się też z przewieszonym przez plecy rogiem myśliwskim z kości i złoconego mosiądzu, na sznurze zielonym.
Z pod półsutanny wyglądało obcisłe ubranie i buty spiczaste z ostrogami. W ręku trzymał kołpaczek wcale do bireta niepodobny, z piórem i łańcuszkiem ozdobnym przy spięciu.
Twarzyczka rozgrzana podróżą, oczy świecące, usta otwarte, śmiały się wesoło i szydersko...
— Spóźniłeś się z łowów! — rzekł odwracając Semko.
— Albom miał do czego i do kogo się spieszyć! — odparł wchodzący poufale, kołpak na stół rzucając. — A wy, gości jakichś macie?
— Wiesz już o nich!
— Jakżebym nie wiedział, w podwórzu ludzi obcych spotkawszy — rzekł chłopak. — Z wielkopolski! z Kujaw! Kto to! za czem!
Semko się odwrócił, dosyć niechętnie odpowiadając na pytania.
— Gość, stary znajomy, przyjechał z pokłonem — rzekł. — Znasz przecie lub słyszałeś o Bartoszu z Odolanowa.
— A kto go nie zna! — zawołał dzieciak. — Słynie jako rycerz dzielny.
Książę ziewnął.
— Głodny być musisz, pora spóźniona, idź zjeść i do snu. Mnie czas.
Odprawą tą nie dał się tak łacno chłopak odpędzić.
— Wiesz — począł — niedźwiedziam ubił! — Psy mi podarł, alem go sam juchę oszczepem dojechał...
— Jak na przyszłego księdza biskupa — rzekł Semko — wcale nie źle...
Na wspomnienie biskupstwa dzieciak namarszczył się i tupnął nogą.
— Ojciec, prawda, kazał mi suknię duchowną wdziać — rzekł dumnie — ażeby wam dwom więcej ziemi zostało, ale mnie sutanna piecze i cięży... Kto wie, czy jej jutro w krzaki nie rzucę... a zbroi nie wdzieję. O tem jeszcze na dwoje babka wróżyła!!
Ostatnich słów dokończywszy, kołpaczek chwycił ze stołu i nie żegnając się, wyszedł z komnaty namarszczony.
Był to najmłodszy z Mazowieckich książąt, syn owej nieszczęśliwej małżonki Ziemowita, zmarłej w więzieniu, ofiarą zazdrości i zdrady; Henryk, przeznaczony do stanu duchownego, ale marzący tylko, jakby się z tego narzuconego jarzma wyzwolić.
Siedział on w Płocku, mając już tu nadane sobie probostwo, nosząc niby sutannę, ale więcej się łowami i wszelaką swawolą zabawiając, niż przysposabianiem do powołania, którego nie czuł. Ze wstrętem swym do stanu duchownego wcale się nie taił.
Semko go nie lubił, nie obawiał się dotąd, lecz o przyszłość był niespokojny. Małoletni Henryk nieraz już głośno się z tem słyszeć dawał, że równe z Januszem i Semkiem ma prawo do ojcowskiej spuścizny...
Gorącej krwi, śmiały jak każdy zawczasu wyswobodzony dzieciak, z ludźmi aż do zuchwalstwa samowolny, popędliwy, był postrachem całego dworu.
Szczególniej nie lubiły go stara Błachowa i Ulina, bo pierwszej z nich naprzykrzał się nieustannie napastując zostające pod jej dozorem dziewczęta, które bronić musiała, a drugiej obcesowemi zalotami obrzydł wielce.
Kłóciły się z nim ciągle, ale Błachowej i Uliny gniewy a skargi Henryk sobie lekceważył, śmiał się i na przekorę wdzierał do ich izb, dokazując tam, i nie dając się niczem wystraszyć.
Kilka razy sam Semko ztamtąd wyrzucić go musiał.
Cały dwór książęcy, nie śmiejąc się przeciwić bratu pańskiemu, równie się go lękał jak nienawidził.
Nie miał też przyjaciół i między duchownemi których gniewało to, że ich suknię wdziewał, do nich się liczył, czasu nabożeństwa w ławie u chóru pierwsze zajmował miejsce, a pacierzy nawet kapłańskich odmawiać i śpiewać z niemi nie chciał.
Całe dnie spędzał zwykle na łowach, albo po wsiach i polach za innem, białem zwierzem, bezwstydnie się uganiając. Młodocianemu wiekowi jego wybaczano wiele, lecz mimo to, wszystkim był uprzykrzonym, miłym nikomu.
Księża się tem pocieszali po cichu, że nim infułę włoży i zostanie ich głową, w inną stronę się zwróci, bo się z tem nie taił Henryk, że wolał żenić się i panować, niż księdzem pozostać.
Ani Janusz Czerski, ni Semko Płocki, do podziału ojcowizny i rządów go przypuszczać nie myśleli, mając za sobą wyraźną wolę ojca, który go do stanu duchownego przeznaczył.
Tymczasem wyrostkowi bujać swobodnie dozwalano. Okiełznać go było trudno.
Odprawiony przez Semka młody książę, poszedł naprzód na swe probostwo na zamku, ostrogami pobrzękując, ale po drodze zobaczywszy światło w oknie ks. kanclerza, przez szpary okiennicy się dobywające, zastukał do drzwi jego. Z tego śmiałego dobijania się łatwo się mógł domyśleć kanclerz, kto tak późno go niepokoił.
Pacholę drzwi otworzyło. Sionka i izba kanclerska o prostocie ówczesnych obyczajów świadczyły. Trochę przestronniej może tu było, ale tak ubogo jak w celi zakonnej. Pulpity tylko do pisania, przyrządy do niego i do pieczętowania listów, znaczniejszą część izby zajmowały. Kilka ogromnych ksiąg w drewnianych okładzinach kutych mosiądzem, w których się pisma świętego i dekretaliów domyśleć było można, leżały na umyślnie dla nich przyrządzonych sztalugach.
Paliło się na ognisku, a kanclerz po skromnej wieczerzy właśnie był na rozmowie z owym klechą wędrownym, który tak długo na niego czekał, gdy wpadł Henryk.
Po nim się nigdy ani poszanowania wielkiego, ani grzeczności spodziewać nie było można.
Za życia ojca, którego się on jednego lękał, chociaż ten trochę go pieścił, jakby dziecku chciał zapłacić, co nieszczęśliwej matce się zadłużył — Henryk sprawował się dosyć znośnie i pokornie, teraz buta w nim rosła z dniem każdym. O posłuszeństwie starszej braci ani chciał wiedzieć. Miał się za zupełnie równego im, choć sam wiek czynił go podległym ich opiece.
Wpadłszy do kanclerza, obejrzał się zaraz po izbie chłopak, zobaczył ubogiego klechę, i, niemając go za nic, zwrócił się do gospodarza.
— Od Semka trudno się o czem dowiedzieć — zawołał. — Mruk i kocha się w tajniach. Wy mi powiecie może za czem Bartosz przyjechał, bo to taki człek, co darmo siebie ani koni nie męczy.
— A ja zkąd mam o tem wiedzieć? — ruszając ramionami odpowiedział kanclerz spokojnie. — Mówili z sobą na osobności, jam świadkiem nie był.
Henryk posłyszawszy tę odpowiedź, rozśmiał się śmiechem takim na całe gardło, że dosyć wesołego kanclerza pobudził też do pół-uśmiechu, choć się starał przy swej powadze utrzymać.
Uderzył go poufale po ramieniu młokos.
— Wy mnie, ojcze, za takie dziecko macie, iż sądzicie, że mi jak niemowlęciu można dać ssać palec, a ja go wezmę za cyckę. Dobryś! księżę kanclerzu! Jak gdybym nie wiedział, że wy i przez mur słyszycie i wiecie to, czego wam nie powiadano!
Ksiądz kanclerz cynizmem tej mowy zgorszony był i rozśmieszony, tembardziej, że świadkiem był obcy. Zachmurzył się, choć usta krzywiące się, świadczyły, że lękał się parsknąć od śmiechu.
— Nie wiem o niczem — rzekł — nic wam powiedzieć nie mogę.
— Powiedz księże, iż mówić nie chcesz — odparł zuchwały dzieciak. — Bartosz nie jeździ darmo, dużo o nim słyszałem i wiem. W Wielkopolsce się ruszają przeciwko Zygmuntowi, gardło dam, że tam Semka chcą pociągnąć, tak jak dawniej ojca ciągnęli.
— Nie wiem! — potwierdził raz jeszcze kanclerz.
— Semko się będzie opierał, tchórz jest i gnuśnik — począł, po izbie się przechadzając Henryk, i zawrócił się nagle do gospodarza.
— Ojcze, pragnienie mnie pali po łowach, przez miłosierdzie daj się napić czego, byle nie wody, bom już ją z kałuży pił.
Gdy kanclerz rad nie rad, do szafy w ścianie szedł po kubek i wino, rozpustne chłopię, wesoło biegając po izbie, potrącało bez najmniejszego poszanowania ogromne księgi.
— Semko gnuśnik — wołał. — On powinien iść do Polski i o koronę się starać. Gdybym ja na jego miejscu był, a wąsy miał, zrobiłbym to, ale on... Będzie go Błachowa kołysała!!
Płock by naówczas spadł na wydziedziczonego Henryka, ojcze, i mielibyście naówczas takiego księcia, że lepszego, nie znajdziecie!
Codzień uczta, turniej, muzyka, codzień łowy. Dwór pański i świetny, trefnisiów przy biesiadzie, ile izba zmieści...
Podniósł ręce do góry.
Kanclerz podał mu kubek nalany, który wcale nie po dziecinnemu wychyliwszy, zaraz próżnym podał, aby mu napełnił znowu.
— A co? nie prawdę mówię? — wołał rozochocony. — Takby było po bożemu i sprawiedliwie, i jabym tej sutanny nie nosił, której się dziewki boją, a ja jej nie cierpię.
— Nie bluźnijcie! — przerwał kanclerz oburzony, obcego świadka w kącie pokazując mu oczami.
Henryk, jakby go dopiero teraz postrzegł, poskoczył ku niemu, tak przyglądając się zblizka, jakby osobliwe jakie zwierzę, nieznanego rodzaju miał przed sobą. Wystawiony na to bystre, przenikające wejrzenie, Bobrek zmięszał się, skulił, zrobił małym i pokorniejszym jeszcze.
— Klecha? — zapytał Henryk. — Coś ty za jeden? słyszysz? zkąd? nie znam cię, gadaj co tu robisz?
— To skryptor wędrowny, który modlitwy przepisuje — rzekł kanclerz.
Henryk od stóp do głów, z pogardą wielką rozpatrywał się w biedaku, który nie śmiał podnieść oczów.
Odwrócił się potem od niego, niepowiedziawszy nic i sam do siebie tylko bąknął.
— Śmierdzi ten klecha!
Kanclerz stojąc w pośrodku izby zdawał się czekać, aż niepotrzebny gość nocny, który nie zwykł był nigdzie miejsca zagrzewać, precz pójdzie sobie, ale książątko po izbie biegało.
— No? nie chcecie mi nic powiedzieć? — zawołał w końcu.
— O niczem nie wiem.
— Pójdę więc języka szukać gdzieindziej — odparł chłopak, i drzwiami trzasnąwszy wybiegł.
Łatwo mu się było domyśleć, gdzie Bartosz nocował, bo izby gościnne wiadome mu były, a choć w nich ani ognia, ani ruchu już nie było widać ni słychać, wprost tam pobiegł książę Henryk.
W małej sionce na kulu słomy i dece od konia spał Bartoszowy giermek, który go nigdy nie odstępywał.
Gdy książę lampkę wziąwszy u czeladzi do izdebki tej wkroczył, śpiące już pacholę, porwało za miecz i stanęło, drzwi pańskich bronić gotowe.
— Idźże precz, trutniu jakiś! — zawołał śmiejąc się Henryk. — Widzisz, że oręża nie mam, a zabijać nie myślę.
Przebudzony hałasem Bartosz w drugiej komnacie, wołał z niej.
— Kto tam? Czego? — I sam za oręż był gotów chwycić, gdy Henryk mu przez drzwi odpowiedział.
— Książę Henryk jestem, idę was powitać, choć późno, bo mnie wprzód doma nie było.
Giermek od drzwi odstąpił, a młode panię weszło lampkę trzymając. Na łożu wysłanem nizko Bartosz mało co rozebrany, w kaftanie porozpinanym tylko spoczywał. Podniósł się nieco na widok wchodzącego.
— Leżcie sobie — rzekł Henryk, który stojącą niedaleko ławę przysunął do łoża. — Źlem zrobił, żem wam sen przerwał, ale mi powiedziano że jutro jedziecie do dnia, a pocoście przybyli, nikt mi powiedzieć nie umiał. Jam tu przecie trochę gospodarzem w tym Płocku, choć na probostwie tymczasem.
Przyszedłem was spytać.
Bartosz ledwie ze snu się trochę otrząsnąwszy, nie wiedział sam, co odpowiedzieć. Zawahał się.
Bystro go oczyma ciekawemi przenikał Henryk, niespokojnie kręcąc się na ławie.
— Sprawa między mną a Semkiem — rzekł zwolna Bartosz.
— A mnie to o niej wiedzieć nie wolno? — podchwycił Henryk.
— Zapytajcie o nią brata swego, jeżeli on wam zwierzy się, nic przeciw temu mieć nie będę, ale sam mówić nie mogę.
Henryk się złośliwie uśmiechnął.
— Jam przecie nie dziecko! — rzekł.
Bartosz niezrozumiałe zrobił poruszenie.
— Kiedy wy mnie powiedzieć nie chcecie, z czemeście przybyli — rzekło książątko — to ja wam może powiem?
Starosta spojrzał na chłopaka ciekawie.
— A tak — mówił Henryk. — Na Wielkiej Polsce się zawichrzyło, wy, Nałęcze nie chcecie znać ani Domarata, ani Zygmunta, potrzeba wam Piasta. Namawiacie Semka sobie.
Semka ja znam, on tak w polu się bić gotów, gdy go co podrażni, w gniewie i zabić nawet, ale głowę i księztwo ważyć dla korony niepewnej, nie zechce...
Słuchał Bartosz z pewnem zdziwieniem, coraz mniej wiedząc jak ma postąpić z zuchwałym pankiem...
Namyślił się.
— Mylicie się — rzekł w końcu zimno. — Jam po sąsiedzku na rozmowę i radę przybył do Semka, a o Piastach u nas jeszcze mowy nie ma, póki Luksemburczyk jest. Wprzódy się jednego trzeba zbyć, nim o nowym pomyślim panu...
A Semkowi, gdyby mu trzeba iść w pole, męztwa nie zabraknie...
— Męztwa znajdzie się tyle co w Białym — rozśmiał się Henryk. — I ten przecie ludzi żywych palił, a krzyku ich się nie bał i nie litował, no i zamki brał... i bitwy przegrywał.
Bartosz tylko zerknął na młokosa.
— Semkowi ja korony życzę — mówił Henryk dalej — bierzcie go sobie. Dałbym go wam ochotnie, na króla i na co chcecie, bobym po nim sobie Płock mógł wziąć.
— Ale wasza miłość jesteś do stanu duchownego przeznaczony — zamruczał Bartosz.
— Tak to było, za życia pana rodzica — westchnął chłopak. — Ojczysko się bodaj obawiało, aby Janusz i Semko, gdyby mi kawał ziemi przyszło dać, ze świata mnie nie sprzątnęli! Dla tego dzieckiem odzieli mnie w tą brudną sutannę, której nie cierpię, kazali mi uczyć się abecadła i pisania i modlitw. Ale Panu Bogu ze mnie pociechy nie będzie, bom ja na klechę nie stworzony... Prędzej, później, choćby i infułę włożyli, cisnę ją, a żonkę sobie wezmę.
Rozśmiał się głośno.
— O tem myśleć wam zawcześnie! — odparł Bartosz krótko, markotny z tego rozmowy obrotu.
— Zawcześnie?? Jak komu! — zawołał chłopak nastawiając się dumnie.
Ja dziś już żonki potrzebuję, a dalej nie wytrzymam.
Starosta nic nie odpowiedział.
Napastliwe chłopię wiedziało już, że z niego nic nie wyciągnie.
— Jutro rano jechać macie? — zapytał.
— Muszę — odparł Bartosz. — Tego wy jesteście świadomi, że u nas burza wielka. Zamków moich strzedz muszę od Domarata, od Wierzbięty, od Grzymały z Oleśnicy i od wszystkich, wielu ich tam jest. Czuwać pilno potrzeba a ludzi zbierać zkąd można.
— Gdybym ja na miejscu Semka był — zawołał Henryk — dałbym wam zaraz kopijników, ale pod mojemi rozkazami dwóch tylko chudych wikaryuszów, z których nikomu nic, i kulawi świątnicy, do misy dobrzy. Na wojnę nie mam z kim iść.
Westchnął malec.
— Darmom was przebudził — dołożył powstając z ławy — więc szczęśliwej drogi i powodzenia z Domaratem. Semka gdybyście sobie wzięli, bardzobym rad...
To mówiąc młode książątko pokłoniło się od niechcenia leżącemu i szło nazad z sypialni, nucąc do drodze. Noc już była ciemna.
W izbie kanclerza świeciło się jeszcze, ale tu już dzień się kończył modlitwą. Gospodarz domu odmawiał na głos pacierze, w pomoc wziąwszy wędrownego klechę, który mu do modlitwy odpowiadać musiał. Potem nie czas już było, przy zamkniętych wrotach powracać do miasta i kanclerz około ognia posłać kazał podróżnemu, aby się układł i przespał do rana.
Bobrek nie kwapił się też bardzo z powrotem. Na zamku się miał czas rozsłuchać i rozpatrzeć, a nazajutrz rano, gdy się w podwórcach ruszać zaczęło, nim na jutrznię zadzwoniono, zwlókł się z chudej pościółki i cichaczem wyniósł z mieszkania kanclerza.
Powolnym krokiem przesuwając się uważnie pomiędzy ludźmi, a ucha nastawiając bacznie, Bobrek doszedł do wrót już otwartych, razem z innemi, którzy do wodopojów i studeń szli; wyśliznął się w ulicę, i gdy coraz jaśniej dniało, znalazł się u wrót przyjaciela Pelcza.
Tu już furta była otwarta, baby dla rannej kądzieli i gospodarstwa powstawały, tylko piękna Anchen się nie pokazała. Pelcz także się wylegał, choć już nie spał...
Gdy drzwi pierwszej izby skrzypnęły, zawołał pytając, ktoby był, a usłyszawszy głos Bobrka, w chwilę potem, kożuch narzucił i wyszedł do niego.
— Strachu mi niemałego napędziliście — rzekł otyły kotlarz. — Niedoczekawszy was z powrotem do nocy, miałem niedobre przeczucia.
— A cóż mnie tam spotkać mogło! — uśmiechnął się blady klecha. — Goły się rozboju nie boi.
— Gadajcie zdrowi — dodał wzdychając gospodarz. — My tu niemcy i ci co z nami trzymają, skóry swej niepewni i głowy... Nie dokończył kotlarz, tylko ciężkiem westchnieniem.
Bobrek się wzgardliwie uśmiechał. Spojrzeli sobie w oczy, niemi się porozumiewając.
— Cóż się na zamku dzieje! — zapytał ciekawie Pelcz.
— Pan Bóg mnie natchnął tu przybyć w samą porę — odezwał się głos zniżając i szepcząc Bobrek. — Nowin siła i bardzo ważne. Trzeba natychmiast spieszyć z niemi. Dajcie mi czółno i przewoźników pewnych do Torunia. Położę się na dnie, sieciami mnie przykryją. Muszę spieszyć! — powtórzył Bobrek — pilno! pilno!
— Cóż tak nagli? mówcie? — przysuwając się ciekawie odezwał się gospodarz. — Po mnie ciarki chodzą!
— Królowi Loisowi się zmarło! — odparł Bobrek. — Luksemburczyka Polacy nie chcą, ciągną Semka do siebie... Kto wie? Skusić gotowi! — O tem w Toruniu nie wiedzą jeszcze pewnie...
Przybiegł wczoraj Bartosz z Odolanowa. Na rozmowie tajemnej raz i drugi trwali długo. Pewnie mu koroną przed oczyma świecą, gotów się dać im wziąć. Dla naszych panów jest co czynić. Zygmunta popierać muszą, bo to ich jest człowiek, ale i z Semka korzystać mogą teraz... Na wszystko oko pilno trzeba mieć. Gdy się w Polsce zawieruszy, dla nich zawsze z tem dobrze... Kawał ziemi oderwą...
Semko grosza będzie żądny, da zastawą nad granicą szmat jaki...
Rozśmiał się Bobrek ręce zacierając. Pelcz z poszanowaniem, rozwagą i głęboką wiarą a przejęciem słuchał klechy, którego rozumowi ufał...
— Co żywo! co tchu! — mówił dalej klecha. Póki jeszcze dzień niebardzo jasny, idźmy na brzeg...
— Chodźmy, rybaków znajdę znajomych, co was do Torunia zawiozą. Nie trzeba, aby widziano nas... ani mnie z wami.
To mówiąc Pelcz sam, wina wlawszy do garnuszka, do ognia przystawił, chleba ukroił, do alkierza idąc się przyodziać. Bobrek też zwijał się, nawet o pięknej Anchen zapomniawszy, która dopiero warkocze splatała na przeciwko... Umarzłszy na chłodnym ranku, opończę swą odzyskaną, zawczasu wdział, a nogi grzał u ognia.
W mgnieniu oka przygotowania wszystkie zrobiono, polewkę parząc się nią, wypił klecha, chleb do ręki wziął, a gospodarz czapkę nałożył i już z nim ciągnął na brzeg rzeki. Po drodze tylko musiał do kilku chałup wstępować, z których mu się dwóch ludzi z więcierzami udało wywołać. Dla niepoznaki ostrożny Bobrek, sutannę okrywszy opończą, na ramią też więcierz wziął i tak razem z Pelczem, pomiędzy pustemi ogrodami puścili się ku Wiśle.
Tu znaleźli do koła przymocowaną łódź, do której zaraz wskoczył klecha, i na dnie jej, okutawszy się, położył. Pelcz dopóki nie odbito od brzegu, stał nie odchodząc i pilnując.
Rybacy nie mieszkając chwycili wiosła i drągi, i nie wyszło kilku pacierzy, gdy już wśród rzeki byli.
Ani nawet dla pożegnania się z kotlarzem, klecha nie podniósł głowy; ktoby zdala był patrzał na to niewinne czółno, nad którem więcierze sterczały, a dwu ludzi powoziło, nie domyśliłby się nigdy, że na dnie jego spoczywał człowiek, który tymczasem w głowie swej zbierał i porządkował co wczoraj słyszał, wiedział, wyszpiegował i czego się domyślał.
Rybacy wprędce na środek rzeki się dostawszy, puścili łodź z jej biegiem i kierowana tylko, bez pomocy wioseł, sunęła się dalej żywo, tak, że zamek i miasto z oczów im zniknęło...
Bobrek zdawał się usypiać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.