<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Semko
Podtytuł (Czasy bezkrólewia po Ludwiku).
(Jagiełło i Jadwiga)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Jak szerokie naówczas były kraje korony polskiej, kąta w niej może całkiem spokojnego znaleźć było trudno... Gdzie nie było wojny, tam strach jej i niepewność o przyszłe losy życie truły.
A trwał ten stan nie od dziś dnia, ani od śmierci króla Ludwika poczęły się te niepokoje a ruchy. Trwały one niemal przez całe jego panowanie, a teraz gdy nawet dalekiego króla nie stało, gdy narzucony mąż przyszły królewnej Maryi, Zygmunt Luksemburczyk, chłopak zaledwie dorastający rządy chciał nad Polską obejmować, rozdzieliły się przekonania i zdania, miał li prawo za sobą? Przyjąć go było, czy nie przyjmować?
Krakowscy panowie już się wrzekomo na niego zgadzali, choć i tym nie wszystkim smakował. — W Wielkopolsce wrzało!
Zrazu mu się kłaniano, chłopię butne odpowiadało na to groźbami i taką pogardą dla biednej szlachty, jaką ją i Lois częstował.
Dokuczał tu samowolnemi groźbami Domarat z Pierzchna. Zaraz na pierwszym wstępie rzuciła się szlachta prosząc a błagając, aby go z Poznania wzięto.
Ale właśnie Domarat, ciemięzca ten wielki wraz z arcybiskupem Bodzantą przyjmował tu Zygmunta, opiekował się nim, on mu podmuchiwał, co miał mówić i na którą stąpać nogę... Doradził więc panu tę grozę, której sam używał przeciw szlachcie krnąbrnej, ubogiej, niepozornej, ale wielkiego serca.
Odprawiono proszących ostro. — Słuchać go macie i milczeć.
A że Wielkopolanie już za Ludwika dosyć się wstydu napili i miotano niemi, nie słuchając ich a posłuszeństwo nakazując; serca szlacheckie pod staremi kożuchami biły coraz silniej.
— Nie damy się!
Kazano im Domarata słuchać, odstąpili go wszyscy jako jeden, i kupka tylko Grzymalitów z nim została.
Po drugi raz zjechała się szlachta, domagając odpędzenia Domarata. Zygmunt rozsierdził się jeszcze mocniej, grożąc ciemnicą i gardłem.
Nie było już mowy o posłuszeństwie, rozpierzchło się co żyło... Z końca w koniec Wielkiejpolski brzmiało.
— Nie chcemy ani Zygmunta ani Domarata. — Precz z niemcem!
Zaraźliwa to rzecz, gdy się weźmie jedno wołanie.
Z Wielkopolski poszło ono do Krakowa, i tam ludzie się rozmyślać poczęli. — Co nam po tym młokosie? Będzie jak Lois na Węgrzech siedział, a nas na wielkorządy zdawał. Tegośmy już mieli dosyć!
Inny też jakiś wiatr zawiewał od Węgier od królowej matki, w Krakowie śpiewano inaczej. Mówiono, iż król zmarły tego sobie życzył, i tak przeznaczył, aby jedna z córek była węgierską, druga polską królową. — Mogli więc sobie jedną panienkę dostać, na panią ją wychować, a wyswatać jak im było po sercu.
Panowie krakowscy, którzy najbliżej tej przyszłej królowej stać mieli, powiadali sobie. Jużci gdy ją swatać będziemy, a z nią komuś królestwo potężne damy; musi wdzięczen być dziewosłębom. Każdemu z nich coś się okroi, komu ziemi szmat, komu ze skarbca skojec...
U przyszłego pana, ci co go przyprowadzą, wezmą pierwsze urzędy główne, będą przy nim stali, z nim rządzili.
Zygmuntowi, który już na pół królem był, sprawa się psuła.
Z Małej i Wielkiej Polski zwołano się na Śtą Katarzynę do Radomska. Tam mieli wspólnemi głosami Krakowianie i Wielkopolska radzić i stanowić, co dalej czynić.
Tu się po raz pierwszy odezwały głosy nie za Maryą, ale za drugą córką królowej Jadwigą. — Niech nam ją pani Elżbieta da, mamy Semka Piasta, panię młodę, krew naszą, połączym ich, królować nam będą.
Zaledwie się z Semkiem odezwano, Wielkopolanie jak za swoim poczęli gardłować. Semko i Semko! — powtarzano przez nienawiść dla Zygmunta więcej może; niż z miłości dla niego.
Ale i on dobry im był, bo ze wszystkich Piastów, Mazurowie tylko dochowali się polskiemi, reszta zniemczała.
Daleko mniej smakował Mazur Małopolanom, bo dla nich za mało miał ogłady, blasku i pańskości; a obawiano się srogości krwi Ziemowitowej.
Domarat i Bodzanta, będący też na zjeździe w Radomsku, którzy już w katedrze gnieźnieńskiej sadzali na tronie Zygmunta, ulękli się.
— Przysięgaliśmy Zygmuntowi — poczęli wołać — nie możemy myśleć o żadnym innym panu. On naszym królem jest i musi być.
Nie słuchano ich, powtarzano:
— Jednej z córek Loisa, jakośmy się zobowiązali i poprzysięgli tak damy tron, ale męża jej dobierzemy, któryby u nas mieszkał i rządził sam nami.
W końcu musieli na to przystać wszyscy, Mało i Wielkopolanie. Nałajano się, nasporzono dużo, stanęło na tem; aby zwołać się znowu na sejm wielki do Wiślicy, na święty Mikołaj...
Tu niemała gromadka, jak w Miłosławiu i Radomsku, być miała, ale z obu połowic kraju, kto żyw, przybyć się obiecywał. Było zawołanie wielkie, wiec powszechny, ten stanowić miał to, co się stać musiało.
Gdy się to działo, Zygmunt jeszcze gościł w Wielkopolsce. Domarat i Bodzanta dodawali mu otuchy. Byle jechał do Wiślicy, pokazał się tam, pewni byli, że się jego majestatowi szlachta pokłoni.
Dobrze przed świętym Mikołajem, choć to pora najgorsza do podróży, bo na pół błota, pół grudy, ciągnęli Wielkopolanie, Krakowianie i Sandomierzanie ku Wiślicy. Zdało się każdemu, że jak do młyna, kto pierwszy przybędzie, ten będzie mełł, i mąki dostanie...
Stary ów gród obmurowany, warowny, pełen Łokietkowych pamiątek, Kaźmierzowych ustaw, prastarych wspomnień, który pusty i cichy stał długo i drzemać się zdawał wśród błot swoich, odżył znowu.
Ale życie to było inne wcale niż w owe czasy, gdy mały żelazny pan wyruszał ztąd na zdobycie państwa i korony, w imie Boże, pokutę odprawiwszy w Rzymie w miłościwe lato! I inne też niż gdy chłopów król prawa tu dawał i poprzysięgał; inne, a może gorsze niż w niepewne czasy małego króla, i w spokojne czasy wielkiego prawodawcy.
Z tamtych państwa podwalin choć co pozostało, czas prędki poszczerbił a popsuł, co się było spoiło, rozpadało się znowu. Pana swojej krwi nie było, króla trzeba było żebrać i prosić u obcych.
Chmurno było przed oczyma ludzi, tak, że przyszłości nikt jeszcze dojrzeć nie mógł.
Na zamku jak w domu rozgościł się już był Margrabia Zygmunt, przyszły król, z Domaratem przy kościele zajął mieszkanie Arcybiskup Bodzanta. Oczekiwali na przybywających, aby ich sobie pozyskać. Lecz zaraz w początku okazało się, że sprawa nie pójdzie po ich myśli.
Zjeżdżali się krakowscy panowie. Jednego dnia, ze dworem licznym, po książęcemu, przyciągnął poważny a poważany Jaśko z Tęczyna kasztelan wojnicki.
Dano znać Domaratowi o nim. Wybiegł naprzeciw niego, zapraszając na zamek gospodą.
Zjechali się na gościńcu.
— Czołem.
— Czołem!
Domarat bystry, dumny a gwałtowny człowiek, z oczów myśli czytać umiejący, w powitaniu chłod poczuł, który wiał nań od kasztelana.
Stary Toporczyk jechał tak spokojny, jakby się niczem nie trwożył, a przyszłości dobrej był pewien.
— Na zamekby wam z nami gospodą — odezwał się Domarat, na mury ręką ukazując. — Zygmunt Margrabia pan nasz, tam już jest i na was czeka... Niech się inni jako mogą po mieście rozkładają, wam przystało być u pańskiego boku.
Jaśko tylko głowę pochylił, dziękując.
— Na gospodę łatwo znajdziecie łakomego — rzekł — ja za nią dziękuję, bo czeladzi mam dużo, a przodem posławszy jużem domostwo wziął i szopy dla koni... Tam mnie czekają.
Gdy w bramę wjechali, pożegnał Topor Domarata, w ulicę zawracając. Sędziwój z Szubina tak samo za gospodę w zamku dziękował, nieprzyjmując jej; a co najgorzej, odmówił czci tej i Dobiesław z Kurozwęk, w którego rękach był zamek krakowski, a prawie tak jak Kraków cały.
Do pańskiego stołu na zamek nie garnęli się ludzie, tylko maleńcy, i tacy, od których niemiec, mówić do nich nie chcąc, z pogardą się odwracał. Tych, przy których waga była największa, ani Domarat ani Bodzanta ściągnąć nie zdołali.
Luksemburczyk w początku króla chciał udawać, aż postrzegł, że mu do korony jeszcze daleko, i, choć go już w Wielkopolsce królem za Domaratem okrzykiwano, choć go nim w Gnieźnie witał Bodzanta, tu on był sobie markgrafem niemieckim, i nic więcej.
Przybywający na zjazd, nie ściągali się do zamku, nie spieszyli do arcybiskupa; zbierali się pokątnie to tu, to owdzie i naradzali po cichu.
Tymczasem młodę panię, myślało o tem, jakby oślnić tych niepocześnie poodziewanych i kożuchami śmierdzących Polaków, a wystąpić przed nimi jak najświetniej.
Więc i sam Zygmunt stroił się od złota i klejnotów i dwór jego występował w szytych sukniach, z herbami pańskiemi, świecąco, barwnie, bogato. Szlachta w opończach i butach grubych patrzała na to cudactwo, pytając, czy to byli trefnisie niemieccy i dlaczego ich tak wielu.
Na błaznów w istocie dwór ten tak upstrzony wyglądał.
Domarat widział już, że nie po myśli się rzeczy składały, ale Zygmuntowi nie odejmował serca, owszem mu tak wszystko tłumaczył, jakby stało najlepiej.
Wesoło więc, pewien siebie czekał panicz, rychło się wszyscy zjadą, a święty Mikołaj mu da koronę.
W wigilją tego dnia pełną już była Wiślica, chociaż ciągle jeszcze ludzi przybywało gromadami. Każdy starszy z rodu lub dostojeństwa wiódł za sobą zastęp cały. Dano też znać Zygmuntowi, że z Krakowa ciągną posłowie węgierscy królowej matki, Biskupi Jagierski Stefan i Czarnadzki Jan, a z niemi panów dwu, których baronami i grafami mianowano.
Domarat w wigilją Ś. Mikołaja wyprawił naprzeciw nich dworzanina, aby posłów spotkawszy na zamek prowadził. Cieszono się tem, iż pomoc niechybna Zygmuntowi przybywała.
Markgraf lekko rzeczy biorący, ani się tem radował, ani zbytnią przywiązywał wagę do poselstwa królowej, pewien był swego. Gdzieby mu zaś to barbarzyństwo opierać się śmiało??
Domarat rachował na silne poparcia i odzyskał ducha. Nad wieczór wreszcie wozy i konnica ich do Wiślicy przyciągnęła. Ale biskupi dwaj, z których jeden ks. Jan, już w Polsce bywał, kraj i ludzi po troszę znał, zamiast na zamek do arcybiskupa pod kościół się wprosił ze swym towarzyszem. Dwaj zaś magnaci, nie mieli wyboru, i tych na zamek wzięto. Z temi Domarat częścią przez tłumacza, częścią po łacinie musiał się porozumiewać, bo po polsku nic nie rozumieli.
Oba lat dojrzałych, poważnie, dumnie wyglądający, czarno zarośli, wzrostu ogromnego, do rozmowy nie okazywali się chętnemi. Patrzali niewesoło.
Gdy nieco spoczęli, markgraf ich kazał prosić do siebie na wieczerzę.
Lubiące występować panię, ustroiło się od jedwabiów i łańcuchów, królewską przybierając postawę.
Weszli dwaj Węgrowie, także się ochędóżnie przybrawszy, łańcuchy na szyje pokładłszy, z poszanowaniem, ale bez zbytniej uniżoności dla przyszłego pana swojego.
Zygmunt jako żywy i lekkomyślny był, zaraz im sprawą swoją przekładać zaczął, wyśmiewając Polaków.
Do starszego z nich, który urząd podkomorzego przy dworze Elżbiety pełnił, przystępując, rzekł.
— Dobrze, żeście mi tu w pomoc przyciągnęli, aby prędzej ten śmieszny a bezrozumny opór złamać, który mi tu zuchwali ludzie, niepamiętni swych przysiąg, stawić śmieją. Sami niewiedzą czego chcą, burzą się i buntują!
Przyjęli mnie wszyscy niemal, i główny arcypasterz Gnieźnieński, jako króla, cześć mi oddawali wielką, na tronie sadzali w Gnieźnie, a teraz że oto tego (wskazał na Domarata) znieść nie mogą, podnieśli bunt...
Zagroziłem im karaniem wielkiem...
Podkomorzy ów, którego Ferenczem mianowano, wcale gorącości Zygmuntowej nie dzieląc, rzekł chłodno.
— My tu za towarzyszów biskupom Janowi i Stefanowi dodani, spraw tych nieznając, to poczniemy, co oni wskażą... Królowa Jejmość zdała wszystko na panów duchownych.
Przy stole o niczem prawie mówić nie chcąc, prócz pospolitych rzeczy, więcej się temu przysłuchiwali, co inni rozpowiadali.
Biskupi zaś węgierscy, na których markgraf czekał dnia tego napróżno, drogą zmęczeni, wymówili się, iż spoczynku potrzebowali.
Zygmunt z tego wszystkiego nic sobie nie czynił, pewnym będąc matki przyszłej żony swojej, która go sama do Polski wyprawiła. Ufał w to, że posłowie z niczem innem przybyć nie mogli, tylko aby prawo jego do korony popierali.
Domarat więcej się zafrasował i zakłopotał. Nie czekając dnia następnego, sam pobiegł na probostwo do ichmościów biskupów, wrzekomo dla powitania ich, w istocie dla wyrozumienia, jaki wiatr wiał z tych Węgier.
Nim go do izb wpuszczono, w których biskupi węgierscy wieczerzali, zobaczywszy przyjeżdżającego arcybiskup Bodzanta, do małej komórki przy mieszkaniu swem zaprowadził.
Twarz miał tak pomięszaną i niepokojem napiętnowaną, że i Domaratowi samo wejrzenie nań trwogę sprawiło, choć przyczyny żadnej do obawy nie znał, a poselstwo jeszcze jako poparcie Zygmunta i posiłek przybywający im — uważał...
Wszedłszy do komórki, gdy Domarat rękę arcybiskupa ucałował, ten rzekł do niego spiesznie.
— Zaprawdę, zaprawdę nie wiem, co się dzieje! Dusza moja strwożona jest wielce. Starałem się wyrozumieć braci moich, szczególniej Jana, dawniej mi znajomego, w jaki sposób Zygmuntowi posiłkować myślą, jakich użyją argumentów, aby go na królestwie tem utwierdzili, znalazłem ich obu milczących, zamkniętych. Nie mówią nic, oczy spuszczają. Lękam się aby foemina variabilis, królowa nas nie opuściła, lub całkiem nie zawiodła, na sztych wystawiwszy.
Załamał ręce arcybiskup, a Domarat żywo opowiadać zaczął, jako panowie węgierscy, neutralnie się względem markgrafa znajdowali, i na panów biskupów powołując, o niczem też mówić nie chcieli.
— My tego do jutra w takiej niepewności zostawiać nie możemy — zawołał gorąco popędliwy Domarat, któremu więcej może o sobie niż o Zygmunta chodziło, a lękał się, by nie padł z nim razem. — Idźmy do nich, trzeba się rozmówić otwarcie. Wiedzmy co nas czeka, aby środki zapobieżenia zdradzie przedsiębrać zawczasu.
Bodzanta sam niemało strwożony, po chwili namysłu, szedł Domarata wiodąc za sobą do izby, w której dwaj biskupi, jeszcze za stołem nad misą orzechów i migdałów siedzieli, słodkiem winem z małych kubków popijając.
Widać było, że z nich dwu, Jan biskup Czarnadzki czynniejszym tu miał być, bo choć przodek przed nim brał, poważny starzec Stefan biskup Jagierski, słowo przy nim zostawało. Tamten tylko, orzechy gryząc, znaki przyzwolenia głową dawał.
Gdy do izby wchodzili, dwóch kanoników i prałat Węgrów zabawiali, lecz ujrzawszy Bodzantę, który Domarata prowadził za sobą, do przybocznej izby zaraz się usunęli.
Zostali sami z niemi.
Ucałowawszy ręce pasterzy, na wskazanem miejscu siadł Domarat, kołpak gniotąc w rękach. Twarz mu z niecierpliwości kurczyła się i drgała, a oczy mrugały...
Nie wytrzymawszy długo, począł się rozwodzić nad tem, jak Zygmunt królowej Imci powinien był wdzięcznym być za to poselstwo, w sam czas nadciągające, aby Polakom ich przysięgi przypomnieć.
Słuchał tej przemowy ks. Jan biskup Czarnadzki, zęby wykłuwając, obojętnie dosyć, aż gdy Domarat go prawie do muru przyparł, by się oświadczył co myślał, rzekł chłodno i ociągając się.
— Mylicie się, miłość wasza, sądząc, że my w sprawie markgrafa Zygmunta przybyliśmy. Późniejsze dopiero wypadki o niej zawyrokują. Królowa Imci zleciła nam przedewszystkiem, wysłuchać skarg i żądań panów ziemian królestwa tego. Mamy jej z nich zdać sprawę, a o jedno upominać się tylko, ażeby jednej z córek królowej wiary dochowano...
„Jednej z córek!“ zabrzmiało groźbą w uszach Domarata.
— Lecz niema w tem wątpliwości żadnej — przerwał gwałtownie, że dla nas żadna inna, tylko królewna Marya jest wyznaczoną. A że z nią w dzieciństwie połączonym był już markgraf Zygmunt, więc ten jest z nią królem naszym, i myśmy go jako króla przyjęli!
Biskup Stefan słuchając głową kręcił i zwrócił się do ks. Jana, jakby mu odpowiedzieć zlecał.
— Z ogłoszeniem króla pośpieszyliście się nieco — odezwał się ks. Jan powolnie. — Markgraf z naszą królewną zaręczony jest, ale ona mu nie została poślubioną.
Polacy chcą dla siebie króla mieć, któryby ich tylko był, a Zygmunt prawdopodobnie na Węgrzech panować będzie. Rzeczy więc jeszcze nie są rozstrzygnięte...
Powtórzę jeszcze, iż przy tem tylko stać musimy mocno, a bronić aby jednej z naszych królewien wiary nie złamano.
A po chwilce dodał biskup wzdychając.
— Tu zaś powszechnie głoszą, iż wielu sobie markgrafa za króla nie życzy...
Zerwał się Domarat z siedzenia.
— Doniesiono wam fałszywie — zawołał. — Co jest u nas ludzi przedniejszych a rozumnych, to wszystko markgrafa królem uznało. Garść wichrzycieli potrzeba zmusić do posłuszeństwa i milczenia.
— To, rzecz wasza! — odparł biskup Czarnadzki. — My tu obcy, pokój nie wojnę przynosimy. Wysłuchamy tego, co jutro panowie wasi mówić będą, i postąpim wedle okoliczności.
Niecierpliwy Domarat raz jeszcze głos zabrał, popierany przez arcybiskupa długo za Zygmuntem gardłował. Postrzegł w końcu, że biskupi oba, sporu z nim zaprzestawszy, milczeli, słuchali, zdania żadnego nie objawiając.
Próżno więc było silić się na przekonanie tych, co przekonanemi być nie chcieli.
Gdy przyszło się żegnać, Domarat wcale ztąd odchodził z innem przekonaniem, niż przybywał. Męztwa i ufności utracił wiele.
Myślał nad tem, czy ze zmianą położenia miał się Zygmuntowi odkryć, lub nie. Nie zdało mu się to w końcu potrzebnem, bo same wypadki nazajutrz miały mu otworzyć oczy.
Męztwa odbierać, ani gniewu obudzać zawczasu nie chciał.
Zamiast do księcia, pojechał Domarat jeszcze po gospodach panów krakowskich, starając się ich jednać sobie i Zygmuntowi. Ale i tu zawód go spotkał, nawet u tych, których pewien był, że wiernie ze dworem trzymali. Stawili się wszyscy zimno, sprawy markgrafa nie biorąc do serca, a popierając prawa jednej z królewien.
Dobiesław z Kurozwęk, o którym Domarat trzymał, że wielkiego rozumu nie miał, szczególnie milczący był i w sobie zamknięty. Postękiwał tylko na wielce ciężkie czasy.
Inni się odwoływali do tego, co na jutrzejszem zebraniu postanowionem być miało.
Całą niemal tę noc wigilii Ś. Mikołaja niespokojny Domarat spędził bezsennie. Na zamek powróciwszy, musiał słuchać, co mu jego słudzy przynosili, powysyłani na zwiady, innym dawać nauki, jak się nazajutrz obracać mieli.
Z liku po gospodach okazywało się, że z druhów Domarata wielu do Wiślicy nie nadciągnęło, a z nieprzyjaciół mało kogo brakło.
Tu się go nie obawiano wcale, więc i tacy Wielkopolanie, co gdzieindziej nie radziby się byli z nim spotkać, śmiało przybyli, nie kryjąc się z sobą.
Przyjechał i Bartosz z Odolanowa, którego wielkorządzca za najgorszego i najniebezpieczniejszego przeciwnika liczył. Ten jednak z orężem w ręku głównie był straszny — słowem zaś nie lubił szermować.
Inny z Nałęczów był gębą całego rodu.
Zwano go Otkiem, a obyczajem wieku, przezywano starego Lepiechą. Miał ten Otek na granicy Kujaw, ziemi przestrzeń dużą, majętności borowe. Zamożny był bardzo, nawet, z czem naówczas mało kto mógł się pochlubić, w grzywny i grosz zapaśnym był.
Mimo to, z pozoru wejrzawszy nań, trudno było od kmiecia lub chłopa odróżnić. Chodził zawsze w kożuchu wytartym, często w skórzniach prostych, w czapce baraniej, w koszuli zgrzebnej. Twarz miał opaloną, plamistą, ręce czarne ogromne, oblicze straszne zboja, wejrzenie jak piorun rażące, a umyślnie zdawał się przybierać pozór człowieka ubogiego, aby przy nim jego możność i znaczenie silniej odbijało.
Wiedzieli bowiem wszyscy, że na jego zawołanie, ubogich Nałęczów i ich powinowatych gromady zbiedz się każdego czasu były gotowe. Znaczniejsza ich część za wodza go swojego miała, i nie bez przyczyny, bo karmić ich, poić, osłaniać, bronić i pomagać każdego czasu był gotów, choć despotycznie się obchodził z niemi.
Otek Lepiecha łatwoby był mógł i dla rodu swego i dla zamożności dojść do urzędów znacznych, kasztelanem zostać lub starostą, ale nie chciał. Powiadał zawsze, iż on doma nikomu nie służąc, sam sobie wojewodą i panem jest, a na tem ma dosyć.
Spojrzawszy nań, niktby go inaczej nie nazwał, tylko chłopiskiem, ale rozum miał i naukę wcale niepowszednią.
Chłopięciem jeszcze pono do stanu duchownego się sposobił, który porzucił, gdy mu starsze rodzeństwo i ojciec zmarł. Umiał więc dużo, bo za młodu po ten rozum co w księgach siedzi, jeździł do Pragi i do Krakowa. Została mu z tych czasów pobożność gorąca, wymowa wielka, cudna, a łatwo zrozumiała tak, że wszystkim trafiała do serc i do głowy. Lada klecha w dysputę się z nim wdać nie ważył, bo rzadko z niej kto cało wyszedł.
Lepiecha jak wyglądał niepozornie, tak życie też prowadził prostym chłopskim obyczajem. Nikt u niego w domu innego sprzętu i jadła nie znalazł, tylko ten, co u kmiecia lub po prastarych dworach. Spał na wyszarzanej skórze, latem w płótnie, zimą w wyszarzanym kożuchu, lada jako przepasanym chadzał, zbytkami się wszelkiemi brzydził i za zgubę duszną je uważał. Co miał bogatego, pięknego, to do domu Bożego niósł na ofiarę.
Było coś w tej pogardzie wszelkiej miękkości i świecideł poszanowania godnego, ale też i obrachowanego na to, aby ludziom w oczy wpadało, bo Otek się tak chlubił łatami na kożuchu, jak inni złotemi łańcuchy.
Bądź co bądź szanowali go ludzie, bo mimo tej próżności, serca był chrześciańskiego, litościwego i dla biednych miłosierny.
O Lepiesze dowiedziawszy się Domarat, że i on do Wiślicy zjechał, i to nie sam ale z chmarą Nałęczów, bardzo był markotny, bo temu żadną siłą, strachem ni powagą gęby zawiązać nikt nie potrafił.
Tak się wszyscy na ów wielki dzień świętego Mikołaja gotowali, iż o szarym brzasku mszę odprawiono, aby co rychlej począć obrady. Na zamek zawczasu ciągnęła szlachta gromadnie.
Żadna ich tam izba i największa pomieścić nie mogła, co przewidując, szopę w podwórcu pobudowano wielką, która drzwiami wchodowemi szerokiemi z sienią i izbami zamkowemi się łączyła. Nie było czasu ani potrzeby jej ubierać; ściany zarzucono tarcicami w słupy, ławy tylko dla starszyzny i duchowieństwa ustawiono pod ścianą zamkową. Zresztą na ziemi słomy nasłano grubo, i dach też nią był pokryty. Światła tyle było, co przez szerokie wnijścia wpadało.
Jeszcze ani markgraf, ani arcybiskup i biskupi węgierscy nie stawili się do szopy, gdy ona już prawie była pełną, a gwarną jak targowica.
Była to chwila może najwięcej stanowiąca, bo się ludzie porozumiewali. Spotykano się, obejmowano, witano, przypominano, zapoznawano, głośno każdy mówił o tem, co na sercu miał. Nikt się taić nie myślał z tem co przynosił, a wielu z czasu korzystając nawracać się starali tych, co nie wiedzieli, w którą stronę iść mają.
Markgraf Zygmunt, który się na ten dzień dla okazu i oślnienia, przystroił jak nigdy, czekał tylko na poselstwo węgierskie i panów krakowskich, aby z niemi jak ze dworem swoim wynijść do zgromadzonych.
Domagał się koniecznie, aby mu siedzenie, nakształt tronu wystawiono na wywyższeniu osobno. A że na zamku był stary tron Kaźmierzowski, na nim koniecznie zasiąść sobie życzył.
I posadziłby go był na nim Domarat z Bodzantą, ale się ulękli, ażeby szlachty widokiem tego tronu więcej jeszcze nie rozjątrzyć. Tłumaczyli mu więc, że w Polsce, nawet koronowani królowie, gdy publicznie występowali, nie mieli ani wyższego ani innego krzesła, tylko takie, jak arcybiskupi, którzy też stanowi duchownemu królowali.
Dwa więc jednakie siedzenia ustawione być miały dla Bodzanty i dla młodego Zygmunta. Przy tych zająć mieli miejsca posłowie królowej, dalej starszyzna krakowska i wielkopolska.
Musiał się na to zgodzić Zygmunt, rachując, iż choćby wspaniałym ubiorem wszystkich zaćmi, i majestat swój okaże. Na dzień ten wdział co miał najprzedniejszego; suknię francuzką bogato wyszywaną w różne zwierzęta i ptaki, zbroję złoconą, hełm z pawiemi piórami rozłożystemi, płaszcz szkarłatny gronostajami podbity i buciki z nosami, których złote łańcuszki za każdem poruszeniem pobrzękiwały.
Na zbroję rzucony łańcuch gruby dźwigał smoka przedziwnej roboty, który z paszczy buchał złotym płomieniem.
Z panów krakowskich najwspanialej wystąpił Dobiesław z Kurozwęk, najpoważniej Jaśko Topor. Inni im też nie ustępowali, a w tłumie po ubiorach łacno było rozróżnić szlachtę ziem wszelkich, bo nie wszyscy się nosili jednako.
Do większych miast i ich okolic, do gródków na handlowych gościńcach leżących, do krajów nadgranicznych przenikał łatwiej towar obcy, tkaniny zachodnie, jedwabie ze wschodu i kroje sukien cudzoziemskie. W innych zakątach trzymał się obyczaj i suknia prastara, często jak najprostsza i niepozorna. Ci co od Rusi jechali co innego na sobie mieli, niż przybywający od zachodu, orężem się też różnili, głowy pokryciem i samemi twarzami nawet.
Każda też ziemia trzymała się tu kupą, mając wodza i mówców swoich. Wielkopolska jak rozciął, widomie się na dwie gromady rozpołowiła, które nawet z sobą sąsiadować nie chciały w szopie.
Jedna z nich, wśród której widać było Otka Nałęcza Lepiechę, przyparła się do Sandomierzanów, druga z Grzymałą z Oleśnicy i wszystkiemi Grzymałów sprzymierzeńcami przy Domaracie, bliżej Zygmunta się umieściła.
Za Lepiechą widać było Bartosza z Odolanowa, który dobrą pół głową innych przerastał. Nie gotował się on tu do głosu, bo był, jak sam powiadał, nie do bajania, a do bijania stworzony; chciał jednak słyszeć i widzieć, co się tu dziać miało.
Gdy Zygmunt wszedł w szyszaku pierzastym na głowie, a z nim biskupi i starszyzna, trwał jeszcze szmer chwilę, aż na dane znaki uciszać się zaczął. Arcybiskup ciągle ręką ukazywał, aby milczenie nastało, i posłom węgierskim dał głos pierwszy.
Podniósł się tedy, nieco czapeczki uchyliwszy, ks. Jan biskup Czarnadzki, i po łacinie mowę rozpoczął, którą tłumaczono sobie jak kto mógł, bo na klechach nie zbywało.
Nawet ów Bobrek, któregośmy widzieli tak spiesznie odpływającym do Torunia, znalazł się w Wiślicy. Tu tylko mniej na klechę wyglądał, odziany był neutralnie, nie do rozpoznania, tak aby go jedni mogli za duchownego wziąć, drudzy bodaj za szlachcica. Miejsce sobie znalazł między Wielkopolanami wygodne do słuchania, a niewidoczne, w kącie.
Poseł królowej oględnie bardzo mówić począł do zgromadzonych, zagaiwszy tem, że królowa IMść wdzięczną była panom i ziemianom wszystkich krajów za dochowaną przysięgę i wierność paktom poprzysiężonym, które koronę polską jednej z córek jej zapewniały.
Gdy to rzekł, niewymieniając Maryi, poruszył się i zżymnął Domarat, Zygmunt zmarszczył dumnie, ale biskupowi nikt mowy przerywać nie śmiał; zwłaszcza że wielka większość przytomnych widocznie ją dobrze przyjmowała, krom arcybiskupa Bodzanty, który siedział ze smutnie spuszczonemi oczyma, Domarata i Grzymałów.
Na twarzy arcybiskupa nie malowała się żadna wyrazistsza niechęć ani opór. Od dnia wczorajszego ostygł był znacznie, co Domarat już poczuł. Słuchał Bodzanta z namaszczeniem, z rezygnacją, nie przecząc, nie potwierdzając, ani obliczem ni postawą.
Markgraf coraz niecierpliwiej się na swem siedzeniu poruszał, coraz dumniej głowę podnosił, płaszcza poprawiał, nogami przebierał i łańcuszkami brząkał, jakby do tańca chciał iść. Ale to było wszystko dla pokrycia gniewu, który go ogarniał. Oświadczenie posła przychodziło cale niespodzianie i raziło go jak obuchem.
Tymczasem biskup Czarnadzki ciągnął dalej, z wielką zręcznością, mówiąc więcej tem co przemilczał, niż tem co głosił.
Więc o królewnie Maryi, ani słóweczkiem nie napomknął, o markgrafie nie wspomniał wcale, jakby go ani tu, ani na świecie nie było, a dobitnie i jasno wyłuszczał, iż nie wyrzeczono dotąd, która z królewien dla Polaków ma być przeznaczoną. Dopóki zaś nie nastąpiło postanowienie wyraźne, i umowa ostateczna, Polacy nie powinni byli przedwcześnie zamków i rządów oddawać nikomu!!
Wypowiedział to tak jasno, tak dobitnie, wcale Zygmunta nie wyłączając, iż markgraf dotknięty tem i poruszony, omało się nie zerwał z krzesła. Wejrzenie Domarata tylko go wstrzymało.
Zaledwie biskup Czarnadzki skończył, gdy podkomorzy Ferencz na dany znak powstawszy, powtórzył za nim toż samo, tylko mniej zręcznie.
Wypowiedział bowiem wyraźnie, iż królowa życzy, aby rządów nikomu ani panu Zygmuntowi nie zdawano, dopókiby coś nie postanowiono!
Nie dano mu prawie dokończyć, taka wrzawa wesoła zerwała się po stronie Nałęczów, z wielkopolskiego kąta, i Lepiecha rękę podnosząc do góry, wołać począł.
— Powinna się stać i stanie się wola królowej pani, a nie pana Domarata, który nam króla ze swej ręki dać chciał, za co król jego nam na kark posadzić obiecał...
Gdyby pan Domarat anioła z nieba na królowanie sprowadził, od niegobyśmy nie przyjęli!
Dziękujemy królowej, że słusznym prośbom naszym uczyniła zadość. Niechże dopełni tego i z panem markgrafem weźmie sobie i sługę jego, a czeladź Domaratową...
Cierpieć ich nie możemy i nie będziemy!
Huknęli za Lepiechą wszyscy Nałęcze, a Bodzanta przestraszony, obie ręce podniosłszy, milczenie nakazał... Więc choć nierychło i niełatwo, przywrócono spokój i ciszę.
Zygmunt z dumą i wzgardą oparłszy się na poręczy krzesła, nogę na nogę zarzuciwszy, w górę oczy wlepił, gdzie wróble w strzesze na przekorę szlachcie świergotały.
Gdyby nie Domarat, opuściłby był pewnie szopę, taki nim gniew miotał, tak mu tłum ten śmierdział.
Wstał zwolna poważny Jaśko z Tęczyna i począł do posłów się zwracając, bardzo mądrze im dziękować, a zapewniać, iż jedno w zgodzie z narodem królowa IMść królestwu temu i córkom swym szczęście i pokój zapewnić może.
Rozszerzył się nad tem jak nieodzownie potrzebnem było, aby przyszła królowa i król w kraju zamieszkali i bez przerwy czuwali nad nim, na innych się nie spuszczając...
Jaśko z Tęczyna powagę u swoich miał wielką, niemniejszą u obcych, można więc było wnosić, że mówił to nie z siebie, ale za zgodą panów krakowskich. Zachmurzyli się wielce Grzymałowie, Domarat zbladł jak trup i trząsł się, Bodzanta wzdychał po stronach patrząc.
Zaledwie kasztelan Wojnicki dokończył, gdy głosy z różnych stron zrywać się zaczęły, a arcybiskup roztargniony, zamyślony, poskramiać ich i kierować nimi zaniedbał...
Nad wszystkich głośniej wołał Lepiecha, a że ludzie go słuchać byli ciekawi, uciszać się zaczęło.
Któryś z usłużnych Nałęczów, w podwórcu pochwyciwszy pieniek, na którym skałki łupano, na ramionach go do szopy wniósł i właśnie w porę pod nogi Lepiesze zatoczył, aby wyżej stanąwszy, lepiej się mógł dać słyszeć.
Tak więc ów mówca w brudnym i odartym kożuchu, ręcznikiem białym ale zbrukanym podpasany, wzniósłszy się po nad swych Wielkopolan, prawić zaczął.
— Paniątko ono niemieckie, które cudzoziemskiemi zapachy wonieje, do jakich my nie nawykliśmy, nie dla nas; my ludzie prości, rzepą wykarmieni, czosnkiem jemu śmierdzim, a on nam zbyt szafranem będzie woniał!
Z naszej ubogiej ziemi na te złociste szaty, w jakich chodzić nawykł, by nie stało... Nasi starzy królowie tak chadzali jako my, jedli to co my, tym językiem co my pana Boga chwalili, a nam rozkazywali; żaden z nich nas z izby nie wypędzał, gdy do stołu miał zasiadać.
Temu panu co nam go przywieźli z Węgier, oprócz Domaratowych nikt się na oczy pokazać nie ważył, niemiecka służba rozpędzała wyśmiewając. Jeszcze go królem nie koronowano, gdy tak poczynał, cóżby było potem?
Panowie krakowscy coś też wiedzieć powinni o wielkiej miłości jaką dla nas ma, kiedy im na Zwierzynieckie probostwo, zamiast Nankiera, niemca jakiegoś czy Czecha chciał wsadzić!
Jutroby wojewodowie i wielkorządcy do nas z Budy i Wyszehradu jechali. Że pan Domarat i krew jego, pana tego na tron gwałtemby wsadzić chcieli, nie dziwota. Im nie o Polskę chodzi, ale o własną skórę, której nie są pewni, gdy nam sprawiedliwy król będzie panował.
Kłanialiśmy się temu panięciu nie raz, ale trzykroć w Poznaniu i Gnieźnie, aby Domarata od nas wziął, odpędzano nas z groźbą i fukiem... Luksemburczyk nam Domarata narzuca, a Domarat Luksemburczyka, niechże z Bogiem razem od nas precz idą!
Za Lepiechą podniósł się taki krzyk.
— Precz z Domaratem! — że szopa się trzęsła. Ręce i czapki miotano do góry, rzucali się naprzód niektórzy. Bodzantę i Domarata namiętność ta przestraszyła...
Blady i zmięszany podniósł się Domarat, dopraszając głosu; ale długo przyjść do niego nie mógł. Ledwie arcybiskup powagą swą wyjednał, że się cokolwiek uspokojono.
Tymczasem w piersiach zapalczywego Grzymały, trwoga się już w gniew zmieniła, krzyknął:
— Słuchajcie mnie! Com wam winien! Srogim musiałem być, boście mnie sami przywiedli do tego krnąbrnością i samowolą waszą. Bez żelaznej ręki nad zawichrzonym krajem, ładu nie będzie. Nikt życia i mienia nie pewien.
Nie dano mu mówić dłużej.
— Złóż wielkorządy! Precz z Poznania! Potem się będziesz oczyszczać!
— Precz z Domaratem.
— Precz z ciemięzcą.
Arcybiskup już nie mógł pohamować burzy, a świadkowie tego wybuchu, panowie węgierscy, przekonali się teraz, jak rozumnie postąpili sobie, gdy Zygmunta z Domaratem nie popierali.
Sam on, zwątpiwszy aby mógł przyjść do głosu, siadł ręce na piersi założywszy, hardą tylko postawą wyzywając nieprzyjaciół.
Poddać się ani ukorzyć nie myślał. Dobry czas upłynął nim się znowu głosu mógł doprosić Jaśko Topor, spokojnie i łagodnie wnosząc, aby się do woli królowej zastosować, nic bez niej nie stanowić, poselstwo do niej wyprawić i za porozumieniem z nią, jednę z królewien wziąć za panią.
Nadto dumnym był Luksemburczyk, aby chciał przemawiać za sobą i kogokolwiekbądź prosić. Wśród gwaru, poruszył się z siedzenia, tyłem zwracając do zgromadzenia, i wszedł na zamek, nikomu głową nie skinąwszy.
Swobodniejszemi przez to stały się narady, a że panowie krakowscy z wielkopolskiemi bez mała zgodni byli, garść tych co się opierać chcieli, zamilknąć musiała.
Dotychczas przyjaciel Domarata, stronnik Zygmunta, który już koronować go był gotów, arcybiskup postrzegł teraz, że przeciwko ogólnemu prądowi walczyć nie może. Zgadzał się więc na to, co wnosił Jaśko Topor, a co z życzeniem posłów węgierskich licowało.
Pod wieczór nie ulegało już wątpliwości, iż za Luksemburczykiem nikt się nie będzie śmiał odzywać. Arcybiskup, poszeptawszy coś z Domaratem, milczał, na głos ogólny zdawał się godzić wreszcie nawet wielkopolski pan, ale chytrze się uśmiechał.
Bartosz z Odolanowa, który tu przybył, aby Semka mazowieckiego podnieść sprawę i imię jego rzucić na szalę, za poradą Lepiechy zmilczał.
— Z Semkiem czas będzie wystąpić — rzekł stary Nałęcz. — Jawna rzecz, że królowa da córkę, a wybór męża dla niej, pozostawi nam. Niech Semko siły gotuje, niech sobie serca jedna. Zawczasu nim straszyć ich nie potrzeba, boby mu rychlej przeszkodzili, niż pomogli.
Przystał Bartosz na to, ale Semka imię pomiędzy Nałęczami już sobie z ust do ust podawano.
Późno dość było, gdy wszyscy znużeni rozpuszczenia się domagać zaczęli, bo i obradować nie było już nad czem.
Na pozór przynajmniej godzili się wszyscy na jednę z królewien, a o markgrafie nikt już nie wspominał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.