<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Trzy Myśli
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały cykl poematów
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

SEN CEZARY.
1. Choćbym mówił językami ludzkiemi i anielskiemi,
a miłościbym nie miał, stałem się jako miedź
brząkajaca, albo cymbał brzmiący.
2 I choćbym miał proroctwo i wiedziałbym
wszystkie tajemnice i wszelką umiejętność, i choćbym
miał wszystką wiarę, tak żebym góry przenosił,
a miłościbym nie miał, nicem nie jest.
LIST PIERWSZY ŚW. PAWŁA DO KORYNTYAN,
(Rozdz. XII.)

Cienie zewsząd w duszy mojej i w około ócz moich — głos mnie zawołał po imieniu: „Cezara, Cezara“ i wyszedłem i idę, sam nie wiem gdzie, ale za tym głosem pójdę, jeśli trzeba, aż na koniec świata!
Widzę wieżę czarną przy wielkim kościele — kazano mi wejść do niej; wstępuję ciasnemi wschody — głos przedemną leci woła: „Cezara, Cezara.“
I nagle, grube mury stały się jakoby hafty, jakoby rąbki, jakoby kwiaty z kamienia; pośród ich liści i kielichów światło miesięczne się wkrada. Im wyżej, tem więcej takich kwiatów, tem wysmuklejsze, przejrzystsze i światła też coraz więcej przybywa. — Głos wciąż woła: „Cezara, Cezara.“
„Okrążyły mnie poręcze granitowe — przepaść bezdenna podemną — nademną dzwonnica pleciona przezroczysto, róże gotyckie kładzione na różach, arkady podesłane arkadom, świat ostrołuków pnący się ku Niebu — a przez każden z nich gwiazdę jednę widać, a przez jeden z nich księżyc złoty, szeroki, tam daleko, tam nad górami!
Głos wstąpił w dzwonnicę, i jak słowik ukryty w gaju, woła na mnie: „Cezara, Cezara.“ Okolica jak świat szeroka, roztoczyła się przedemną. Zdało mi się, że widzę pomieszane wsie, miasta, wzgórza, doliny i bory uśpione, księżyc nad niemi płynie, wszystko się stało bladem złotem i ciszą!
W tem z pod stóp moich nagle, od razu wzbiły się dźwięki poważne, jakby organów szum pomięszany ze śpiewem ludu. I coraz głośniej i coraz pełniej te akkordy wschodzą z dolnego kościoła — idą do mnie — otoczyły mnie!
A za każdym akkordem światło miesiąca żywszem się staje, gwiazdy się rozszerzaj i jak źrenice coraz większe, ognistsze — Niebo całe jak jedno morze jasności wisi nademną — ziemia cała, jak jedno zwierciadło, kędy się ta jasność odbija, leży podemną wieża tylko, i katedra tylko czarne, jak skała czarna!
I wszędzie, wszędzie ujrzałem jakoby tłumy rodów przechadzające się po tej jasności — usłyszałem krzyk ich mowy i odgłos ich stąpań. — Szli nie wracając — gdzie się spotkali tam wrzask się wszczynał, a czasem wznosiła się pieśń błoga pokoju — i szli coraz dalej w nieskończoność widnokręgu — księżyc już teraz jak ogromne, krwawe słońce gorzał nad nimi, a gwiazdy wszystkie patrzały z góry jak kołujące księżyce.
I ujrzałem pośród narodów garstkę ludzi, ubranych w szaty żałobne, garstkę ludzi ujrzałem niosącą sztandar, na którym napisano było „naród“, — ujrzałem ostatnie pokolenie wielkiego plemienia, idące zwolna jakby za pogrzebem, idące także w nieskończoność — a gdziekolwiek spotkały się z drugiemi tłumy, torujące sobie drogę ostatkami szabel. — Wielu z nich dźwigali szczątki łańcuchów na nogach i dłoniach, byli bardzo bledzi i bardzo znużeni — nieśli dzieciątka konające w ramionach, inni w objęciach trzymali zemdlałe niewiasty podobne do umarłych aniołów — wielu z nich, znaczyli ślady swoje krwią z ran płynącą i na ich piersiach głębokie rany widziałem na ich czołach jakoby wieńce cierniowe — w ich ręku jakoby krzyże zwiędłemi kwiaty oplecione, a milczeli tak jak groby milczą, bez krzyku walczyli — bez jęku padali bez pieśni zwyciężali — bez narzekania szli dalej na nowa bitwę i śmierć tę samą!... Długom patrzał czy też kto ich nie przywita miłosiernem słowem lub uściskiem bratnim. — Lecz nigdy i nigdzie nikt im ręki nie podał, nikt z drogi się nie usunął, by mogli ci umierający przejść w pokoju. Tłumy narodów jak mury czarne stawały w poprzek im; jak potoki czarne płynęły przeciwko nim — jak stada drapieżnych ptaków „pastwiły się nad ich obalonemi ciałami.
I żal serce mi objął i łzy do ócz mi się cisną. Zrozumiałem katedry ponure jęki, owe podziemne akkordy bijące ku Niebu — one grały pogrzebną pieśń ludu tego! — A głos z wnętrza dzwonnicy zaszumiał ku mnie: — Cezara, Cezara, oto lud co schodzi z ziemi i nie powróci nigdy.
A gdym spojrzał znowu, oni bili się otoczeni zewsząd i już bez nadziei — bo ów księżyc jasny jak słońce oblewał ich promieńmi, a nad ich wrogami siała jakoby mgła połyskami przetkana — i było im bardzo ciężko i skwarno, wszystkie kule i cięcia prosto w nich trafiały. Ich miecze, ich groty, daremno błądząc w cieniach, wrogów zabijać me mogły. I było im nieznośnie gorzko!
I każden z nich wzniósł w górę dziecię swoje, i rzekł: — leć do Boga, sieroto. — A zdało mi się że na chwilę zbladł księżyc i z nad ich głów się odsunął — i przepaść jakaś lazurowa wydrążyła się w Niebie — i w nią wleciały owe wszystkie maleńkie, jak rój białych aniołków — wlecieli i zniknęli — i zamknęło się Niebo i znów księżyc roziskrzył się krwawym blaskiem i walka na nowo się rozpoczęła na ziemi!
A umierających coraz mniej, umarłych coraz więcej widzę! Jednak żaden dotąd nie rzucił broni, nie kląkł — nie błagał przebaczenia — nie zdał się na hańbę niewoli! Słyszę głosy wołających tłumów. — Żyjcie i bądźcie naszemi sługi. — Umierający wstrząśli korony cierniowe na czołach i odpowiedzieli jednym wielkim krzykiem, jak gdyby ostatniem wyzwaniem do boju!
Krąg wrogów jak pierścień żelazny ścisnął się koło nich, nad tym pierścieniem druga obręcz z dymu i błyskawic zaokrągla się w powietrzu — wtedy każden z umierających rzekł do zemdlałej niewiasty, którą trzymał w objęciu: — obudź się i powiedz, czy chcesz żyć dłużej odemnie?
A owym aniołom bladym roztworzyły się oczy l każda odrzekła z westchnieniem: — Ziemia wasza, ziemią naszą. I grób wasz, grobem naszym. Tam razem z wami mieszkać będziemy. — I uśmiech miłości nieskończonej zakwitł na tych wszystkich ustach. I każden z umierających jak stał z podniesionym mieczem, tak utopił go w piersiach tej, którą kochał — potem złożył jej ciało na murawie i pobiegł naprzód ku wrogom. — Znów się straszna walka rozpoczęła na ziemi!
I zdało mi się, że z tych postaci białych, leżących na zielonej murawie, powychodziły dusze lekkie i srebrzyste, w wielkim smutku, jak wieniec lilii nadpowietrznych zawisły tam w przestrzeni i płakały nad tymi, którzy walcząc ginęli — i nad tymi, którzy jeszcze dotąd zginąć nie zdołali, nad ostatkami wielkiego narodu!
Głos słowiczy jęknął z dzwonnicy: — Cezara, Cezara! patrz, patrz, bo to ich ostatnia godzina! — Katedra zadrżała od akkordu co wzbił się z jej lochów. Ten akkord jak piorun co bije z głębin ziemi ku Niebu, rzucił się i rozległ się wszędzie, i znów zebrawszy się razem pieśnią żałobną wyżej podniósł się, i wyżej jeszcze, i słyszałem go wciąż nad sobą, jakby doszedłszy kończyn świata jeszcze brzmiał tym samym dźwiękiem rozpaczy, tam gdzie gwiazdy świecą i gdzie ten krwawy księżyc błyszczał.
A gdym oczy obrócił ku ziemi, ujrzałem tłumy narodów przechadzające się jako dawniej; na miejscu gdzie owa garstka poległa już trupów, ni krwi, ni broni nie było — murawa zieleniała usłyszałem jakoby śpiew ptasząt w krzewinie — jakoby szmer ruczajów w oddali — uczułem jakoby woń spokojnych kwiatów lecącą stamtąd i zdjął mnie strach, cicho na tej wielkiej mogile!
A głos anielski mój, zawołał na mnie: — Cezara, Cezara, patrz co zostało się po nich. — Ja w stronę głosu spojrzałem — a księżyc był znów mały i śniady — gwiazdy drobne i migające, okolica ta sama co na początku, wieńcem wzgórz otoczona, białych wiosek zasiana milczeniem.
Głos woła ciągle: — Cezara, Cezara — ale zdało mi się że wyszedł z dzwonnicy i ciągnie mnie nazad ku wschodom wieży. I szedłem za nim coraz niżej zstępując szedłem wśród dużej ciemności, w tęsknocie ducha mojego — i nie wiedziałem kędy idę, czułem tylko po wzrastającym smutku, że chyba do grobu.
I obrócił głos wzdychając, ku przejściu pełnemu blasków odbitego światła. — Szum dziwny słychać jakoby szelest wielu liści suchych wijących się pospołu w lekkim wietrze — jakoby mowę wielu głosów przyciszanych bólem — jakoby skargę przebudzonych w trumnie i zasypiających znowu.
A głos rzekł: — Cezara! teraz módl się za nich — i ujrzałem przed sobą wnętrz katedry bardzo długiej, nad którą stałem jak gdybym stał na podniosłości chóru, i z chóru zaglądał w tę głąb pełną kaplic, ołtarzy, filarów, ławek czarnych i lamp płonących przed obrazami, przed posągami, tu i owdzie nad pomnikiem rycerza, tu i owdzie nad chrzcielnicą, nad amboną, wszędzie u stóp i na szczytach słupów gotyckich i na arkadach i wzdłuż ostrołuków — ale ich promienie przyćmione były i zwiędłe, jakoby od łez wiszących w powietrzu — od mgły ledwo widzialnej co się przesuwała w przestrzeni.
I ujrzałem pośrodku katedry wielki otwór rozwarty jakoby wstęp do podziemnych grobów czekających na kogoś — i ogromny kamień leżał przy tym czarnym otworze, kamień ogromny, biały jak alabaster i długą taśmą krwi obrąbiony, krzyżem krwi pośrodku znaczony, a pod krzyżem było to słowo, także krwią napisane: naród.
I pusto było w tym wielkim kościele. — Wtem zdało mi się, że słyszę jakby przeczucie muzyki tajemniczej w sercu, i z serca mego na jaw powschodziły słabiuchne dźwięki — i już teraz chwytam, słucham nuty, do kropel kapiącej rosy podobne — i z nich powiązała się plecionka szmerów melodyjnych — i ta wielka katedra rozpłakała się dźwiękami.
Każden jej ołtarz, każden filar, każden głaz jej posadzki zadrgnął jak struna — każden jej posąg jęknął, ale pieśnią; i ta pieśń rosła spokojnie, poważnie, jakoby śpiew duchów niewidomych, cierpiących serdecznie i serdecznie modlących się o ulgę, o sen zapomnienia, o miłości i litości trochę — do wielkiego Boga!
W tem grzmot z organów uderzył — raz tylko i rozwarły się bramy katedry — i głos mój rzekł do mnie: — Cezara, Cezara, patrz, bo to oni wchodzą.
I szli polegli, szli umarli, szli jeden za drugim, sztandar swój niosąc jak za dni życia, trzymając w objęciach pozbijane anioły swoje — trzymając w ręku pęknięte oręże; szli jak mgły chodzą, bez szelestu, szli ze spuszczonem czołem, pełnem wspomnień bolu. — Dzieciątek ich tylko nie było z nimi — ale jak tylko przestąpili próg katedry i zaczęli stąpać w stronę wielkiego ołtarza, tam, kędy zdało mi się, że marmurowych aniołków grono wychyla się ze sklepień, ot! muzyka stała się miękką i tkliwą jak szczęścia wspomnienie — ot! jakieś wieńce nagle błysnęły w powietrzu, i róż białych tysiące spadły na posadzkę — ot! tych aniołków grono motylich skrzydeł opasało się tęczą i każden raczki wyciągnął, oderwał się od sklepienia, zawisł w powietrzu i ważąc się w powietrzu, jasnemi oczętami zdał się szukać i poznawać a poznawszy leciał ku nim, ku nadchodzącym, i skrzydełkami wieńczył głowy ojców poległych i matek uśpionych snem śmierci!
A męże podnieśli czoła i uśmiechnęli się poznając przemienione dzieci — a matki rozemknąwszy oczy krzyknęły z radością i z objęć mężów zstąpiły na ziemię i podnosząc dłonie ku tym aniołkom, nazywały je po imieniu, wołały każda swojego i wspinając się na palcach stóp, ustami goniły te nadpowietrzne twarzyczki, przesuwające się jak kwiaty i gwiazdy nad niemi.
Aż drugi raz zagrzmiały organy — wtedy w pustych ławkach usiedli męże i odetchnęli jakby po męce życia całego — przed nimi koło stopni wielkiego ołtarza usiadły niewiasty i wnet zdały się na nowo bardzo blade i niewzruszone i głęboko śpiące. — Męże broń poskładawszy na ziemię, zdjęli z głowy korony cierniowe i podnieśli je w stronę posągu Chrystusa; ale nic wyrzec, ale o nic prosić nie mogli, bo ich piersi przebite były i usta oniemiałe z bolu znużenia.
A lampy ciemniały coraz bardziej — mgły zstępujace z sklepień wiły się na kształt całunów — gromnice gasły jedna za drugą — tony owe miękkie i tkliwe cichły pod jękami organów. — A im ciemniej i huczniej się stawało, tem posąg Chrystusa ów biały, wysoki, daleki, bielał i rósł bardziej przedemną — aż cały kościół zanurzył się w mrok szary — aż przestrzeń cała przemieniła się w grzmot nieustanny, podobny do huku trąb archanielskich. I postać owa wysoka, daleka, nad wielkim ołtarzem, jasną, blizką, żywą, zstępującą się wydała. — Ona jak słońce — oni wszyscy czarni i cały kościół czarny i drżący jak drzewo w wietrze jesiennym. — A postać zstąpiła i stanęła nad samemi niewiasty i spojrzała ku mężom siedzącym — a wzrok jej, była to jasność biała jak dyamentu!
Niewiasty się podniosły i zasłaniając oczy rękoma, westchnęły: — O Panie, oddaj nam dzieci nasze. — I męże padłszy na ziemię, zawołali: — O Panie, oddaj nam ojczyznę naszą.
A postać zstąpiła jeszcze niżej i oni wszyscy powstawszy szli za nią, a ona wiodła ich ku roztwartym grobom, nietykając ziemi stopami ale płynąc i unosząc się.
I pierwsza w grób wstąpiła jak słońce co zachodzi, w grób ten czarny, mówiąc: — Odpocznijcie — kamień nad wami jak nademną zasunięty będzie. — Alboż ja nie przy was? Czemu się wahacie? — I oni wszyscy zeszli i zniknęli, wszyscy, aż do ostatniego, idąc za postacią Chrystusa. — I widziałem jak się podniósł ten głaz ogromny, z napisem naród i zapadł nad nimi. — I ostatni grzmot uderzył — i zgasła ostatnia gromnica.
A wśród ciemności usłyszałem jakoby chór duchów śpiewający ostatnie pożegnanie im:
— Złóżcie dłonie na zimnej pościeli — złóżcie czoła na trumny wezgłowiach — niech ostygną rany wasze — niech odpoczną serca. — Zapomnijcie! aż przyjdzie na was i na ziemię waszą powtórnej wiosny godzina!
— Ten sen będzie siłą wam; bo Pan czuwa nad waszemi trumny i czeka aż chwile przeznaczone miną, a teraz pokój wam — teraz zaśnijcie głęboko.
I stało się wielkie milczenie — a głos, który mnie strzegł, powtórzył z cicha te same słowa co pierwej: — Cezara, Cezara, patrz, co zostało się po nich. — A ja nic nie widząc zapytałem: — co? — A głos rzekł znowu: — Patrz — oto ślad jeszcze po nich na ziemi.
I naglem ujrzał jakoby modrych wyziewów gromadę a w samym środku ich jakoby obraz malowany, powiewany powiewami wiatru — ujrzałem twarz niewieścią i całą postać niewieścią na pozór przemijającą — a doskonale piękną, z smutku wiecznego wyrazem na czole! — Jej szaty lekkie jak myśli, na wzór myśli tęsknych na około niej płynęły, takie białe! — Jej wzrok wbity był w próżnią przestrzeni. I dumny był ten wzrok łzawy — i harde to czoło choć obarczone cierpieniem — i uroczysta ta postać choć do snu nikłego podobna!
A głos zawołał na mnie: — Strzeż jej — Cezara, bo ona siostrą tych, którzy walcząc polegli. — Ona jedna ocalała, by piękność rodu tego nie zaginęła całkiem na ziemi.
A gdym drugi raz spojrzał, uczułem, że kocham ją — i zdało mi się, że idę za nią, w świat mi nieznajomy; gdzieś pośród mgieł jesiennych, gdzieś w puszcze stroskane, kędy słychać potoków przesłonionych szumy, kędy liści zżółkłych kręcą się tumany i orzeł jakiś krwią zbroczony, mgłę przecinając, prowadzi panią swoją.
A ona stąpa, zawsze równie blada i lekka i piękna, zawsze równie samotna i smętna i dumna — zawsze do snu podobna, a jednak widna ciągle — ciągle błądząca, ciągle w milczeniu — a ja strzegę jej wiecznie. I gdzie ona pójdzie, tam i ja pójdę — i gdzie ona spocznie tam i ja usiądę — i gdzie ona zniknie tam i ja zniknę z nią razem!
I zdało mi się, że dni i nocy mijają jak fale białe i jak fale czarne jednego potoku — czasem widzę widmo słońca za chmurami, czasem księżyc przesuwający się na szczytach gór — niekiedy po za mgłą słyszę miast dalekich gwary — i w górze pieśń przelatujących duchów — i gdzieś w dole, pod stopami, zdało mi się, że słyszę płacz kopiących w kopalniach — i niżej jeszcze, śmiech podziemny szatana!
Lecz nie słucham, lecz nie patrzę. — Ja tylko idę za nią. — Zmierzch nas wiecznie otacza — smutek nas wieczny pojednał — nadzieja ta sama nas wiedzie. — Ona czasem odwróci oczy od przestrzeni, w którą patrzy, od przyszłości, w którą zagląda i spojrzy na mnie — ona czasem rozemknie usta i zawoła. — Cezara. — Czasem z mgły śnieżną dłoń wychyli, a ja dłoń tę chwytam i opieram na sercu, aż odpocznie anioł mój — i tak idziem w nieskończoność. Jeśli żyć mamy, ożyjem, — jeśli zaginąć, zginiemy. — Gdzieś słońce to samo świeci, gdzieś grób ten sam czeka na nas — a idziem niepewni, czy w stronę słońca, czy w stronę mogiły. Tylko Bóg nam dał, że idziemy razem!
I nie zliczę czasu i nie powiem jak, lecz zdało mi się, że już część życia mego ubiegła, a sen mój trwał, w dalsze mnie coraz uwodząc pustynie a miłość moja coraz większą była i smutek jej coraz większy także!
I nie pomnę gdzie, i nie pomnę kiedy, wydało mi się, żem ujrzał cypel skały, po nad mgłę wytknięty. — I duch tam siedział podobny całkiem do czerstwego, starego człowieka, tylko, że mu z ramion wisiały bezpiórne skrzydła jak u nocnych ptaków.
A siedząc na urwisku, trzymał harfę o jednej strunie i zaśpiewał:
— Wstrzymaj się, niedoświadczony — tu granica między krajem życia a padołem śmierci. — Jeśli ją przekroczysz, dusza twoja osłabnie na wieki.
A jęk żelazny z owej struny się rozległ i strach mnie ogarnął.
— Opuść tę, która nie odżyje nigdy — piękność jej tylko przeszłości wspomnieniem — nie wierz, gdy spojrzy na ciebie lub rękę ci poda — bo iskry miłości nie ma w tej źrenicy — bo siłę uścisków los wybrał z tej dłoni.
I znów uderzył w jednostrunną harfę! A postać stanęła i obróciła twarz ku mnie. Wszystkie sny niedopełnione, wszystkie zabite nadzieje jej rodu, całe życie ich, cała duma ich, i zgon ich, i sen ich teraz w grobie, razem w jednej chwili, odbiły się na niej!
A duch znów zaśpiewał:
— Wracaj i żyj pośród ludzi żywych. — A ja tu z nią zostanę i śpiewać jej będę śpiew mój bez nadziei na tej strunie ostatniej — bo inne przebrzmiawszy, pękły — wszystkie razem niegdyś zwały się wiarą, odwagą, kochaniem. — Ta jedyna dzisiaj zowie się nicością.
I zdało mi się, że powstał i harfą rozcina mgłę na prawo i w lewo — i odsłoniły się za skałą wielkie cmentarze, stosy kości i stosy pruchen, koni szkielety i psów szkielety i sępów szkielety na ostatkach zwłok ludzkich ubranych w płaszcze, w ornaty, w korony, wśród pancerzy i mieczów i siodeł — i rozwalone kaplice i ruiny bez końca na brzegach zamarzłego morza — i kłęby śniegu chodzące jak olbrzymy po szybach lodu — i chmury niewzruszone jakby drugi taki sam ocean ścięty mrozem na Niebie!
A duch wskazał w tę wielką przeszłość i rozśmiawszy się wskazał znów ku drugiej stronie skały — a tam rozwiodła się zieloność i błękit zaświecił — tam na tysiącach wież tysiące sztandarów, każden w barwach wiosny, tam białe kłęby pary i słupy żywe dymu.
Ale wnet oczym odciągnął i znów je wlepiłem w twarz postaci.
I zdało mi się, że zebrawszy ostatek sił, ona postąpiła naprzód, jakby dojść jeszcze chciała do tego brzegu ruin — by przynajmniej wśród umarłych ludu swego rozemdleć i zniknąć!
Duch szczytu skały, duch złego, duch co mnie kusił, rzekł do mnie: — wybieraj.
W tej samej chwili głos jej zawołał: — Cezara.
A jam poszedł za nią, za tą, która nie powróci nigdy, na śmierci cmentarze.
Śnieg krąży nad nami jak grób nadpowietrzny. — Orzeł co leciał przed nią, padł na umarłe sępy i skonał. — Ledwo już dostrzedz mogę płynących jej włosów — daremno szukam raz ostatni jej dłoni wśród cieniów. — Ta, którąm ukochał, wśród zawiei znika!
I sen mój się przerwał — uczułem wszystkie męki rozdziału, wszystkie próżnie nicości. — Zdało mi się, że ich postać Chrystusa oszukała zstępując z nimi do grobu; bo oni już się nie przebudzą! —i że ta, którą strzegłem oszukała mnie także; bo zostawiła mnie wśród umarłych na wieki! I usiadłszy na brzegach morza tego, prosiłem się duszy mojej by wyszła ze mnie.
A głowęm trzymał na ręku, a przez palców szpary widziałem na lodach cień owego ducha z harfą, przechadzający się w oddali. — I przechadzając się urągał mi.
Potem usiadłszy na wzgórzu śnieżnem, naprzeciwko mnie, zaśpiewał:
— A co teraz?
I z pod stóp jego zerwało się stado kruków i każden z nich ciągnąc mi nad głową, powtórzył krakanie: — A co teraz?
I zdało mi się, że ze stosów kości i z głębi ziemi zamarzłej wydobyło się to samo słowo: — A co teraz?
Duch wtedy bez żadnego brzęku zerwał ostatnią strunę i rzucił ją pod lody, mówiąc: — Wieczność się zaczęła.
I zdało mi się, że duszę własną przeklinam, konając.
W tem głos dawny, głos anielski, co mi śpiewał na tej cudnej wieży, odezwał się gdzieś — czy w głębiach serca mego, czy za temi chmurami!
A jam się zerwał i wołał: — Ratuj mnie, bo konam; a konam, boś ty zwiódł mnie.
Lecz słowik mój, lecz Anioł mój na to: — Cezara, Cezara, czemu żałujesz, żeś życie poświęcił dla umarłej? Alboż nie wiesz, że jest zmartwychwstanie? A jakżeż zmartwychwstaną, serca umarłe jeśli ich nie ukochają żywe i krwi im swojej nie udzielą połowy? Ta co zabrała życie twoje odda je tobie, bo śmierć jej była tylko złudzeniem! Patrz!
Jak nowonarodzoną gwiazdę ujrzałem postać wschodzącą z kończyn widnokręgu. — Uczułem, że będę nieśmiertelny bom nieśmiertelną ukochał — i koło mnie z prochu dźwigali się mężowie i widmo Chrystusa bielało nad nimi w powietrzu. — Zamknąłem oczy i padłem twarzą na ziemię wśród zmartwychwstających.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.