Sen o bajce (Liciński, 1917)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Sen o bajce |
Pochodzenie | Halucynacje |
Wydawca | Księgarnia K. Wojnara |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Śni mi się mój srebrny sen... Duszy przecudna baśń... Utkałem ją z tęcz i zórz, mgłami łąk sennych, jak płaszczem od ludzi ją zasłoniłem i uwierzyłem, że spotkam ją taką, jaką wyśniłem sam... I przyszła... Nieprędko przyszła...
Czarne burze mi nad głową huczały — długo, ludzkie jęki serce mi oplotły, zła nienawiść biegła ciągle za mną i kąsała...
Ile kwiatów moich skonało z nienawiści, ile gwiazd mych zagasło nocami, ile tęsknot, nieczytanych przez nikogo, umarło — nie przeliczyć. — Czarni księża ewangielją mnie bili po głowie, policjanci wiązali mi nogi — wyła głucha nienawiść wokoło...
— Gdzież twój srebrny sen, głupi człowieku? twoja bajka przecudna?
— Moja Bajka przed wami już żyła, moja Bajka była ludzkich łez szumem; moja Bajka była harfą rozpłakaną; była słońcem samotnych... Znacie morza, ból człowieka płaczące? Na mąk czołach znacie palce siostrzane? Znacie duchów ukorzenia dumnych, co przed niczym nie uklękłe na ziemi, pokłon ludziom oddają dostojnym? Wy nie znacie... Źli księża, bankierzy... Wy mej Bajki słyszeć nie możecie. Wy mą Bajkę okuli w kajdany, zapalili nad nią żółte gromnice, ale ona waszym grobom ucieka, wciąż jaśnieje i ciągle ucieka.
— Żyje w grobach i grobom ucieka? W głowie ci się pomieszało, głupiutki...
— Milczcie, trupy 1Moja Bajka buduje wam groby, do cegiełki cegłę codzień nosi, a wy, głusi, nie słyszycie jej stąpań... O źli księża! bankierzy! zwierzęta! jakże głusi jesteście wśród grobów... Kto mej Bajki usłyszał już mowę, kto ukochań jej muzyką oddychał, kto ją widział w jej gwiazdach płaczącą, — ten wam tylko może być wrogiem.
— Hihihi... hihihi...
∗ ∗
∗ |
Biała moja, przejasna. Kto mi opowiedział, że jesteś sen srebrny... Chodził do mnie co noc i kiedy płacz duszy mej usłyszał, o Tobie jej mówił. Śliczne, przedziwne były to powieści... Żyliśmy tak długo obaj: ja i mój sen o Tobie.
Sen szeptał...
— Rozrzuć myśli, jak wichry stepowe i ogniami po sercach uderzaj; pal, podpalaj, rozpalaj pożogę... Aby zwierząt wesołych nie było, co się cieszą okradaniem kradzionych. By taneczne umarły podskoki, tam gdzie z bólu dusza umiera. Aby piekło i niebo rozwalić, jeśli piekło ludzkie niebem, niebo piekłem, jeszcze nie szaleje... Przyjdą czasy: świt będzie nad ziemią. Wtedy Bajki promienne po łąkach chodzić będą, jak ciche marzenia... Wtedy będziesz śnił tylko Bajkami... Pal, podpalaj, rozpalaj pożogę... Zanim jeszcze świt wstanie nad ziemią, — długo czekać, łez dużo i jęku... długo czekać... Patrz! to moja matula kochana, ta dzieweczka złocista, co idzie. Patrz! to moja matula przecudna, — ja sen o Niej, jej dziecię... Patrz, to moja matula dziewicza, Twoja Bajka przecudna... Idzie, idzie gwiazdami i morzem... Idzie, idzie szeptami i łkaniem... Idzie, idzie miłością...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Siostro moja najlepsza, nie odchodź jeszcze...
— Idźmy, idźmy... Tychsamych świątyń byłeś burzycielem, co i ja... Ciasno mi... gniotą mnie niewoli klamry... Póki mam siły — idźmy...
— Czemuż się żegnasz?
— Bo mi pilno w słońca... Kto drogi nie ma własnej, ten słońca nie znajdzie.
— Czekaj! odpocznij... podarta twoja suknia biała i stopy w ranach. A serce krzyczy jak ptak obłąkany. Kto ci je obłąkał?
— Ślepcy, szatany głuchej nienawiści. Wyszłam w człowieku mego Boga głosić, a oni na mnie moją suknię darli i rwali w strzępy. Mój ukochany zabił miłość moją i precz ją rzucił, aż jęknęła z żalu. Jakiś bankier tłusty, co raz podsłuchał sen mój o kochaniu, przyszedł i mówi: „złota mam skarbnice, za miłość hojnie płacę... kocham panią“. Chciałam mu w oczy plunąć — ach ja biedna! — i czułam, jak się dusza płoni ze wstydu... Zbladły mi oczy... Cicho, cicho, bracie! Ty mnie nie pytaj, kto obłąkał serce. Pójdę tak teraz przez świat w moje słońce, jak rozpalona żagiew... Nośmy pożogi... Podaj mi rękę bracie... Jeśli Ci kiedy smutno będzie w życiu, przyjdź w moje słońce... Znasz moje gwiazdy? — dam ci gwiazdy moje... Znasz moje tęcze? — zabierz moje tęcze... Tylko znacz kroki twoje pożogami, bo ciągle, ciągle iść nam trzeba w słońce...
— O błękitna moja!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Byłem samotny, smutny, pełen żalu, i każdy żywy człowiek mnie przeklinał, tylko sen srebrny żył o mojej Bajce, tylko przecudna Bajka była przy mnie.
— Nie trzeba, nie trzeba łez, matko, nie lituj się nade mną... Chory jestem, odejdźcie odemnie...
— Któż ci zawinił? Nigdyś głosu rozsądku nie słuchał... Na marne siły roztrwoniłeś...
— Lepiej być chorym aniołem, matko, niż policjantem zdrowym.
— Tak siostry od siebie odpędziłeś, teraz mnie pozbyć się pragniesz.
— Siostry? nie wiem nic, matko... Nie miałem... Była... jest... ale ty nie wiesz... O moja Bajko cudna, przedziwna Bajko!...
— Cóż to za imię?
— Imię mej siostry jedynej.
— Któż to jest?
— Sen srebrny, matko... Marzenie, Człowiek...
— Więc sen, czy człowiek?
— Sen o człowieku, człowiek słońc wstających...
Wolny jak wicher... jak ptak... jak wicher... Bogiem — sny własne... Snem — ukochania... Sen srebrny, człowiek, Bajka przecudna... Gdybyś Ty, matko, mogła zobaczyć morza jej oczów, wschody jej zórz... Tyś nie widziała nigdy jej czoła? Tyś nie widziała, tyś nie widziała — matko, bądź zdrowa, idę w mój sen... I czemu płaczesz? Jam nie zawinił, że idąc w świt, promienną Bajkę w tęczach spotkałem; jam nie zawinił, o moja matko; jam nie zawinił, że ją tak kocham; jam nie zawinił — daj mi iść w świt... — Przebacz mi, matko moja, że Bóg Twój się zestarzał dla mnie, Tyś mnie kochała według Twego Boga, a on mi Bajki zazdrościł... Zły był i nienawistny dla mnie i ciągle mi Ją zabijał we mnie, i dziś, gdyby mi Ją ukraść potrafił, onby mi wszystko najlepsze i najsłodsze z Nią wykradł, onby mi Ją zabrał na zawsze, pomyśl, Matko; na zawsze — Ją, Bajkę moją jedyną — i śmiałby się, jak głupi prałat, że duszę piekłu namówił... Bądź zdrowa — idę — zawszem bez pożegnania odchodził — taki los dziwny — po raz ostatni może się żegnamy, czy po raz pierwszy — ostatni, pierwszy: wszystko jedno — tak się żegnają, matko, białe kwiaty, gdy umrzeć mają — błogosław Bajce — klątwa rzucona na Jej czoło blade mnieby wyklęła... Bądź zdrowa... Cisza... Bajka ciszą gada... Cisza i smutek są naszym wołaniem..
∗ ∗
∗ |
— Ciszej, ciszej siostro! Mów tak, by księżyc myśli Twych nie widział, bo je pokaże wszystkim nietoperzom... Cicho!... im ciszej mówić będziesz do mnie, tym głośniej zbudzisz moje błyskawice...
Jest melodja świetlna, która kwiatowi gra, gdy Ty jej każesz — mów kwiatami do mnie... Chcę ludziom rzucić Boga przeciw bogom — mów kwiatami do mnie... Chcę na błękity rzucić tyle słońca, by noc zgasiły czarną nienawiścią — mów kwiatami do mnie...
Czy już się światy nienawiści gryzą, że tak promiennie? O naucz Ty mnie, Bajko, Twojej mocy, bo ja mam tylko rozpacz obłąkania...
Przecz teraz burze chodzą takie ciche, jakby straciły cały wstyd? Śpią pioruny dumne... Połóż mi, Złota, ręce Twe na czole, bo mnie zabija ta cisza konania.
Patrzę — nie słyszę, słucham — myśl się plącze, i nie wiem: w boje idę, czyli w trumnę...
O podaj Ty mi ręce Twoje białe, bo ja iść pragnę jeszcze w krwawe boje. Słuchaj mnie, słuchaj, moja siostro biedna, mnie ciągle w uszach gra ten skrzyp szubienic.
Pamiętasz? blady był poranek wtedy, kiedy wieszali Twojego kochanka. I tylko później duże, duże drzewa nad Twoją głową grały marsz żałobny... Szeptały liście, chwiały się nad głową, same jak obce, jakieś obce głowy.
Pamiętasz? — daj mi spokój Twojej mocy, bo mnie zabija ta cisza konania...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O bądź tak zawsze przy mnie blizko i mów... O tym, jak przed miljonem wieków było, i co jutro będzie... Wszystkie cierpienia w Twoich oczach grają, przeszłe i przyszłe...
Człowieku dumny, który jak dziecko jesteś niewinny, Bajko moja, przypomnij sobie...
Czy to Ty byłaś tą dziewicą bladą, co o miłości wysnuła wolny sen?... Ty byłaś... widzę... poznaję po Twych oczach... A księża Cię na tortury wzięli...
O nie mów, nie mów już o tym, bo mi pęknie dusza. Widzę, jak Twego ciała jedwabiami sycą się ślepia świętych lubieżników — uciekaj od nich...
Nie, nie... ach cicho! niech Ci tak głośno serce nie szeleści, jak mrące drzewa... Inkwizytor słyszy... Czekaj do wieczora — ja przyjdę nocy otoczony chmurą i do aniołów Twoich Cię zaniosę.
— Nie! nie! nie wierz mi, siostro moja, nic nie wierz — skłamałem wszystko... Jestem niemocen porwać Cię z tych murów, bo tu pilnują wszędzie księże straże... Chciałem nadzieją Cię krzepić... Ale ukochanym nie wolno kłamać nawet i nadziei... Stosy rozpalają w mieście... Kat zaraz przyjdzie... Czemu Ty nie płaczesz? Pozwól mi umrzeć blizko Twojej kaźni...
Siostro! o siostro! czy już skwierczą stosy? Daj mi Twe nogi ucałować białe — gdzie jest Twój sen? — Patrz, patrz ciągle, Złota, i mów... Mów, jakie męki w Tobie żyły, jakie Ci gwiazdy wstawały do życia...
Widzisz? podcięty w krąg łeb dominikanina... Zębami ze starości szczęka... Bajko! nie patrz na niego... to nie dominikanin... to jasnowłosy książę — władny Twój pan...
Ach! jakie złudzenie silne było... Oczy miał zimne, jak ołów... I cały wpijał się w krew i pił... Ach jakie złudzenie silne było...
Nie grozi Ci śmierć...
Dług tylko oddasz Panu...
Dziewiczy wianuszek...
Bóg Cię za to pochwali...
I możesz już kochać wybrańca, jeśli Ci siebie nie każe kochać ksiądz...
Widzisz: nie grozi Ci nic... Powloką cię jak psa... Hop — hop!... spojrzyj — trąbki grają... Pan wraca z łowów...
Obok konia jego gibkie, zgrabne charcice, pieszczoną ręką głaskane... Będziesz taką charcicą na jedną noc...
Czemu Ci krew z twarzy uciekła? — Siostro! Ty cała drżysz... Oczy Twoje, jak ptaki postrzelone, wyfruną i zaraz padają...
O Siostro, Siostro kochana, daj! pałką łeb Ci roztrzaskam i umrę u Twoich stóp...
Nie, nie! nie drżyj... Ach jakie my dziwne sny roimy. Złota — to nie książę jasnowłosy...
Patrz, wkoło rozkwita maj... Za mną zostały stepy — przede mną zielona dal. — Ty chodzisz po innym cmentarzu — ja zmierzam na inny cmentarz...
...Musimy umierać oboje i do nowego życia wstawać ciągle i musimy umierać i wstawać, do nowych walk się sposobić... My twórcy życia jesteśmy... Bajko! my nasze błękity możemy rzucać, jak bomby na czoła... Chmurami możemy gadać...
— Pójdź! Złota, na step Cię poniosę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tam, na mych stepach niezmierzonych, pustych, są takie myśli otchłanie, jak w Twoich oczach, kochana...
Tam, za nocami płyną białe noce, jak srebrne łodzie... Tam złoty księżyc nad górami siada i cicho patrzy...
Tam, na mych stepach byłaś już kochana, kiedym uciekał z rozpaczy... O moje stepy niezmierzone, puste!... O moja Bajko liljowa...
Lubisz iść w stepy? lubisz mą ojczyznę — stepami odetchnij, Złota... Do walki mocy więcej będziesz miała, a walka ciężka i długa...
Patrz! jak baszkirską księżnę Cię ubrałem w jedwabie, w czerwone korale... Pędzą ogiery nasze rozhukane... „Małój, małajka! pędź, szalej“...
Czy Ty nie słyszysz, Złota, że jak duchy pędzimy po tych krawędziach, gdzie nasze konie m ogą się rozbrykać i zlecieć w przepaść i zginąć!...
Nie bój się, Jasna; księżycowych koni szatan nie strąca w otchłanie, — nie bój się, nie bój: księżycowe konie świat jeszcze dzisiaj obiegną...
Ach, jak Ty patrzysz teraz, — w Nieskończoność takie patrzenie idzie — ach, jak Ty patrzysz...
Słuchaj, gdy będę umierał, Ty mi patrzenie takie złóż na oczach, do grobu wrzuć trochę stepu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pamiętasz, Biała, kiedym dzień jeden zgubił w życiu i próżno go odszukać chciałem i poskarżyłem się Tobie...
A Ty dobra zawsze i czuła dla mnie łzę mi dałaś i rzekłaś: „nie trzeba żałować, co przeszło... Przyjdź nad morze moje... Tam usiądziemy razem na tarasie i odnajdziemy dzień w stepach zgubiony“...
I odtąd lubię być nad Twoim morzem...
Śnię mewy białe, takie przejasne, jak Twoje myśli, śnię Twoje łodzie z kryształu... Czasem gołębie jakieś dziwne, złote, o łódź uderzają... To pewnie anioły Twoje, dobra; to myśli, które są Twoim całowaniem...
Nad Twoim morzem cisza jest niezmierna... Okręty z kwiatów twarzą w słońce biją... Czarne łabędzie płyną, jak marzenia... Złote marzenia płyną, jak łabędzie...
Czekaj, droga! ja mowy łabędzi Twoich się nauczę i pieśń o śmierci zaśpiewam...
...Wszystkim szatanom powykrzywiam usta, czarnym jędzom płakać nakażę i dotąd o morzu Twoim będę śpiewał, aż się w Twe łodzie z kryształu zapatrzą i zmienią się w błękit...
Bom tyle kwiatów uzbierał nad Twym morzem i tyle tęsknot i myśli, że mogę niemi ludzi obdarzać, jak król...
Wszystkim szatanom usta powykrzywiam, wiedźmom powykręcam oczy, wichurą błyskawic włosy im podpalę i rzucę śpiew Twoich łabędzi...
Wiesz? ja dzieckiem jeszcze marzyłem Twoje morze ciche, jak Ty... Ach, ja oczy Twoje marzyłem głębokie, kiedyś była jeszcze dziecinką maleńką, kiedym jeszcze nie wiedział, że żyjesz...
Złota moja, najlepsza! daj mi jeszcze morzem Twoim odetchnąć, daj pożegnać słoneczne okręty...
Bądźcie zdrowe, łabędzie i lilje, białe mewy, Ty, Bajko i morze... Znowu przyjdę... Nie dzisiaj... Bądźcie zdrowe.
Powracam na stepy z mową mrących łabędzi... Muszę jeszcze pieśń stworzyć... Muszę nowy świat zrodzić... Muszę zagrać szatanom... Powykrzywiać im usta... Bądźcie zdrowe.. O Bajko! czemu patrzysz milcząca?... Ach, Ty ze mną iść pragniesz...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pójdź moja Złota!...
Na Twoim niebie drżące zapal gwiazdy...
Niech wszyscy widzą.
Gwiazdy się rozpalą, to taka cisza na ziemi zagości, to taki spokój świat cały ogarnie, że głos nasz dojdzie nawet w takie strony, gdzie nigdy nie chodził głos pieśni...
Graj — graj, moja Bajko, wszystkie cierpienia, co nad światem biegły, co darły Twe serce na kawałki...
A później gwiazdy ludziom, gwiazdy rzuć na czoła, jak m nie je rzuciłaś, by umierali, jak ja, szczęśliwi, w tęczową Baśń zapatrzeni.
Zaśpiewaj im Człowieka, co się z pęt życia wyzwoli, i będzie sam tworzył życie, jak przepotężny Bóg, którego sam nędzarz ducha stworzył, jak psa, żeby mu łańcuchami wydzwaniał i szczekał swoją moc...
I niechaj każdy światem swoim włada, bez niczyjego rozkazu i narzuconych mu pęt i niech Bajkę ma swoją białą, tak ukochaną, jak Ty, jak Ty, moja Złota...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ponad przepaścią, ze szczytu na szczyt! — wyżej, ach wyżej!...
Mówią, że były jakieś prawa, którym człowiek iść musiał w poddaństwo...
A miłość była jak ptak, co przefruwa z chałupy na chałupę, aby wić gniazdko i spłodzić pisklęta...
My nie znamy praw.. My sami w nasz świat idziemy, w nasz jasny, piękny, pełen cudów sen...
Wyżej, o wyżej! — A co my stworzymy, musi po wieki wieków trwać...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Hej, hej! parszywy jestem ksiądz i na łańcuchu parchy po ludziach roznoszę... Jeno kieską podzwaniam — hej!... Co to za motylki barwne?
Tyle szumu i hałasu... Gwiazdy, turnie... Tego ewangielja nie pochwala — to można tam — u Jana Bożego — w oddzielnej klatce Świat, już uchrystuszony według śp. Grzegorzów i Piusów... A na motyle — szpilki, chloroformu odrobina... jako okazy zoologiczne.
— A dajta no mi ta kose. Bede kosiła psie krwie — plemie ludzkie. Żeby se cięgiem pamiętało, że mnie stworzył sam Bóg... „Ha — ha... Kostucha stara... Śmieją się ze mnie, póki im w gnaty nie wleze... A ja... umiem, oj umiem robaczków brać... Jak krzyne szczęścia zobaczę, abo siły, co to Chrystusowi przeciwna Warszawskiemu — potrafię, potrafię je potarmosić...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dziecinko Ty moja maleńka, Bajko ukochana!
Prowadź mię w tę noc jesienną, pełną czarnych szumów — wiatr liśćmi po oknach uderza tak daleko, tak daleko jesteśmy od siebie...
Widzisz? Śmierć mi oczy przesłania — po dużym pokoju szpitalnym mary się uwijają ponure i w myśli moje cmentarzem dmuchają...
Tak tam u Ciebie wiatr w szyby dmucha, tak wyje śmierć na cmentarzu...
Ja wiem: za moim oknem jest trupiarenka mała — patrzy w me oczy ciągle smutna i pełna żalu... Śmierć zbliża się do mnie cichutko, słyszę jej stąpania...
A poprzez długie myśli korytarze, przez ciemnie jęczącej wichury Ciebie widzę, jedyna... Słyszę twój głos, jak mówi do mnie pełen słońca — ja już tak dawno słońca nie słyszałem — to noc, to noc, kochana — skąd się słońce wzięło pośród nocy?
Słucham Cię — patrzę — coś Ty mówiła teraz? coś mi mówiła, Jasna?
Ciszej mów — ja nie słyszę głośno — ciszej! ach ciszej! — mów cicho, jak śmierć... Jam już tak nawykł do niej.
Mówisz, że róże kwitną dla mnie białe i chryzantemy; że jest Twe morze ciche i dalekie. — Och, Bajko moja! — tu ciało moje leży ciężkie, jak kajdany — wstać już nie mogę — prowadź mnie za rękę, jak małe dziecię...
...Na Twych ramionach gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy — co to się dzieje ze mną? — w gwiazdach zawisłem cały...
Śmierć cicho od mego łoża odchodzi i idzie przez pola czarne zgarbiona, z wykrzywioną twarzą...
W uchu szept róż Twoich płacze, słońce gra mi nadziei melodje...
Ach droga! Tyś śmierć nawet dla mnie odpędzała, daj mi żyć teraz dla siebie...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tyś zawsze taka dobra była dla mnie. Jedyną siostrą, najdroższym człowiekiem, kochanką duszy jakąś jasną, świętą...
Jeśli krzyczało z bólu moje serce, toś Ty je słowem jednym uciszała; jeśli płakałem — Tyś ze mną płakała; jeśli sen śniłem — Tyś sen śniła ze mną.
Czasem mnie jakieś trwogi opadały, jakieś przekleństwa ponurej przeszłości, bo już się prawie w sercu nie mieściło, byś nosić mogła w sobie tyle słońca...
Ach jakim płaczem wybuchałem wtedy — Ty nie wiesz, co to stracić ukochaną. — Drżałem, że przyjdzie jakieś słońce duże, co mi zagasi wszystkie gwiazdy moje, i że anioły w słońce Cię zabiorą i już Cię nigdy, nigdy nie oddadzą.
Aleś Ty z ciszą dziecka powracała i rozpraszałaś, wszystkie niepokoje, i poty w oczy me patrzyłaś blade, aż uśmiechnąłem się szczęściem zachwytu, i śmieliśmy się znów, jak dwoje dzieci...
Bądź pozdrowiona Siostro ukochana, bądź pozdrowiona przejasna kochanko, ciągle mi kwiaty myśli Twoich płoną, ciągle mi oczy Twoich tęsknot pachną.
Przez wielki smutek i przez łzy ogromne i przez ukochań wielkich ukochanie myśmy tu doszli w te krainy cudne i tu będziemy śnili nasze światy...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |