Sen wujaszka/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sen wujaszka |
Podtytuł | (Z kronik miasta Mordasowa) |
Wydawca | Wydawnictwo Dzieł Pogodnych |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Wydawnictwa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Sydir Twerdochlib |
Tytuł orygin. | Дядюшкин сон |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zacznę od tego, że książę K. nie był jeszcze Bóg wie jakim starcem, a przecie patrzącemu na niego, mimowoli przychodziła myśl, że on się zaraz... rozpadnie: do tego stopnia był zużyty, lub powiedzmy raczej znoszony. W Mordasowie o księciu tym zawsze krążyły bardzo dziwne opowieści, najfantastyczniejszej treści. Mówiono nawet, że staruszek ten jest chory umysłowo. Wszystkim wydawało się dziwnem zwłaszcza to, że obywatel, pan na czterech tysiącach dusz, dobrze skoligacony, człowiek, który, jeśliby chciał, to mógłby mieć znaczny wpływ w całej gubernii, żyje w swoim wspaniałym majątku samotnie, zupełnie jak pustelnik. Wiele osób znało księcia dawniej, przed sześciu lub siedmiu laty, w czasie jego pobytu w Mordasowie, i zapewniało, że wtedy nie cierpiał on samotności i wcale nie zakrawał na pustelnika. Jakkolwiek się rzeczy miały, oto jest wszystko, czego mogłem się dowiedzieć o nim wiarygodnego.
Ongiś, w swoich młodych latach, co zresztą było dość już dawno, książę w sposób olśniewający wkroczył w życie, szumiał, nigdzie miejsca nie zagrzał, kilkakrotnie wyjeżdżał na dłuższy pobyt za granicę, śpiewał cygańskie romanse, chętnie wypowiadał się kalamburami i nigdy nie odznaczał się olśniewającemi zdolnościami duchowemi. Naturalnie, roztrwonił całe swoje mienie i w wieku podeszłym znalazł się wyzutym prawie z ostatniej kopiejki. Ktoś poradził mu powrócić do swojej wsi, którą już zaczęto wystawiać na licytację. Wybrał się więc w te strony i przyjechał do Mordasowa, gdzie też przeżył równo równo sześć miesięcy. Życie w mieście gubernjalnem bardzo mu się było spodobało i w ciągu tych sześciu miesięcy wyzbył się on do reszty wszystkiego, co mu jeszcze było pozostało, wiodąc nadal szumne życie i urządzając sobie rozmaite intymne rozrywki z prowincjonalnemi kobietami. Przytem był on człowiekiem dobrodusznym, rozumie się nie bez pewnych szczególnych książęcych wybryków, które zresztą w Mordasowie uważane były za właściwe towarzystwu najwyższemu, i dlatego zamiast zgorszenia wywoływały pewien efekt. Zwłaszcza kobiety stale zachwycone były tym miłym gościem. Przechowało się o nim wiele ciekawych wspomnień. Opowiadano, między innemi rzeczami, że książę spędzał większą połowę dnia przy toalecie, i chodziły słuchy, że cały był złożony z jakichś kawałeczków. Nikt nie wiedział, gdzie i kiedy zdołał on tak się rozsypać. Nosił perukę, wąsy, bokobrody, i nawet hiszpankę, wszystko do ostatniego włoska przyprawione, lecz wspaniałego czarnego koloru; pudrował się i szminkował codziennie. Zapewniano, że zmarszczki wyrównywał jakoś na swej twarzy zapomocą sprężynek i że sprężynki te w jakiś szczególny sposób były ukryte w jego włosach. Zapewniano też, że nosi gorset dlatego, bo stracił gdzieś żebro, niezręcznie wyskoczywszy z okna, w czasie pewnej swojej wycieczki miłosnej we Włoszech. Co do jego lewej nogi, na którą utykał, istniało twierdzenie, że jest to noga sztuczna, a że prawdziwą złamano mu w czasie drugiej jakiejś wycieczki w Paryżu, a wzamian za to przyprawiono mu nową, szczególną jakąś, korkową. A zresztą, mało to ludzie opowiadają? Lecz prawdą było mimo wszystko to, że prawe jego oko było szklane, choć zresztą bardzo zręcznie podrobione. Zęby także były dziełem sztuki. Całemi dniami zmywał się on patentowanemi wodami toaletowemi, perfumował się i pomadował. Ludzie pamiętają jednak, że książę wtedy już zaczynał się starzeć i stawał się nieznośnie gadatliwym. Zdawało się, że karjera jego już się kończyła. Wiadome było powszechnie, że nie ma już ani grosza. I nagle w tym czasie, zupełnie niespodzianie, jedna z bliższych jego krewnych, nadzwyczaj sędziwa staruszka, która mieszkała stale w Paryżu i po której w żaden sposób nie mógł się on spodziewać spadku, — umarła, pochowawszy, równo na cztery tygodnie przed własną śmiercią, swego prawnego spadkobiercę. Książę zupełnie niespodzianie stał się sam jej prawdziwym spadkobiercą. Cztery tysiące poddanych we wspaniałym majątku, oddalonym od Mordasowa o wiorst sześćdziesiąt, przypadły jemu jednemu w udziale. Natychmiast wybrał się on dla zlikwidowania swoich interesów do Petersburga. Żegnając swego gościa, panie nasze wydały wspaniały obiad składkowy. Pamiętają wszyscy, że książę, był czarująco wesoły w czasie tego ostatniego obiadu, sypał kalamburami i żartami jak z rogu oblitości, opowiadał najniezwyklejsze anegdoty, przyrzekał możliwie najprędzej przyjechać do swojej świeżo uzyskanej włości, Duchanowa i dawał słowo honoru, że po powrocie swoim będzie urządzał bez przerwy uczty, pikniki, bale i noce weneckie ze sztucznemi ogniami. W ciągu całego roku po jego odjeździe damy rozprawiały pomiędzy sobą o tych obiecanych ucztach, oczekując swego miłego staruszka z okropną niecierpliwością. W oczekiwaniu zaś, urządzano nawet wycieczki do Duchanowa, gdzie stał staroświecki dwór i park ze strzyżonemi nakształt lwów akacjami, ze sztucznie usypanemi kurhanami, z jeziorkami, po których pływały łódki z turkami z drzewa, grającymi na multankach, z altankami, z pawilonami, z rozmaitemi uciesznemi i wyszukanemi urządzeniami.
Wkońcu książę powrócił, ale ku ogólnemu zdziwieniu i rozczarowaniu nawet nie wstąpił do Mordasowa, lecz osiedlił się w swojem Duchanowie zupełnie po pustelniczemu. Poczęły się szerzyć dziwne słuchy i wogóle od tej epoki historja księcia staje się mglistą i fantastyczną. Najpierw opowiadano, że w Petersburgu niezupełnie mu się powiodło, że niektórzy jego krewni, przyszli spadkobiercy, dążyli, z powodu osłabienia sił umysłowych księcia, do uzyskania pewnej kurateli nad nim, prawdopodobnie z obawy, że on znowu wszystko przetrwoni. Co więcej: inni dodawali, że chciano go umieścić w zakładzie obłąkanych, lecz jeden z jego kuzynów, pewien posiadający duże wpływy i znaczenie jegomość, miał się za nim ująć, dowiódłszy wszystkim innym jasno jak na dłoni, że biedny książę, nawpół umarły i podrobiony, prawdopodobnie i cały wkrótce umrze, a wtedy majątek dostanie się im i bez zakładu obłąkanych.
Powtarzam znowu: czegóż to ludzie nie nagadają, zwłaszcza u nas w Mordasowie? Wszystko to, jak opowiadano, przestraszyło księcia tak okropnie, że charakter jego zupełnie się zmienił i książę zamienił się w pustelnika. Ten i ów z mieszkańców Mordasowa z ciekawości pojechał do niego z wizytą, lecz nie został przyjęty wcale albo, jeśli został przyjęty, to w bardzo dziwny sposób. Książę zupełnie nie poznawał swoich dawnych znajomych, twierdzono, że nawet nie chciał ich poznawać. Odwiedził go i sam gubernator.
Powrócił on z wiadomością, że wedle jego zdania, książę rzeczywiście trochę zbzikował, i zawsze potem robił kwaśną minę, ilekroć wspomniał o swojej wycieczce do Duchanowa. Panie głośno utyskiwały. Dowiedziały się wkońcu pewnej kapitalnej rzeczy, a mianowicie, że księciem zawładnęła jakaś nieznana niewiasta, imjeniem Stepanida Maciejówna, Bóg wie co za kobieta, która przyjechała z nim z Petersburga, starszawa już, tęgiej tuszy, a chodzi w perkalowych szlafrokach, z kluczami w ręku; że książę jest jej we wszystkiem posłuszny jak dziecko i nie śmie ani kroku zrobić bez jej pozwolenia; że ona myje go nawet własnoręcznie, cacka się z nim, nosi i zabawia jak dziecię, że wreszcie ona to właśnie oddala od niego wszystkich gości, a zwłaszcza krewnych, którzy zaczęli byli potrosze zjeżdżać do Duchanowa na zwiady. W Mordasowie niemało rozstrząsano ten niepojęty związek, przedewszystkiem kobiety. Dodawano nadto, że Stepanida Maciejówna zarządza całym majątkiem księcia bez ograniczeń i samowolnie; odprawia rządców, ekonomów, służbę, zbiera dochody, lecz że zarządza ona znakomicie, tak, że chłopi błogosławią swój los. Co się zaś tyczy samego księcia, to dowiedziano się, że dni jego mijają wyłącznie prawie przy toalecie na przymierzaniu fraków i peruk; że resztę czasu spędza ze Stepanidą Maciejówną, grywa z nią marjasza, kładzie pasjanse, rzadko tylko wyjeżdżając konno na łagodnej angielskiej klaczy na wycieczki, przyczem Stepanida Maciejówna zawsze towarzyszy mu w krytej karecie, na każdy wypadek, — ponieważ książę jeździ konno raczej z kokieterji, sam zaś ledwie trzyma się na siodle. Widywano go niekiedy także idącego piechotą w zarzutce i w słomianym kapeluszu z szerokiemi krysami, w różowym damskim szaliku na szyji, z monoklem w oku i z plecionym ze słomy koszyczkiem w lewym ręku, na grzyby, polne kwiaty, bławaty; Stepanida Maciejówna zaś zawsze przytem mu towarzyszy, a w tyle za nimi postępują z reguły dwaj lokaje w galowych liberjach i jedzie, na każdy wypadek, kolaska. Jeśli zaś spotka się z nim chłop jaki i zatrzymawszy się z boku zdejmie czapkę, nisko mu się kłaniając z przymówką: „Witajcie, książę ojcze, wasza miłości, nasze słoneczko złote!“ — to książę natychmiast skieruje na niego swe binokle, przychylnie skinie głową i łaskawie mu odpowie: „Bonjour, mon ami, bonjour!“ Takie i tym podobne słuchy chodziły po Mordasowie; księcia ani rusz nie mogli zapomnieć: wszak mieszkał on w tak bliskiem sąsiedztwie! Jakież było powszechne zdumienie, gdy pewnego pięknego poranka rozniosła się wieść, że książę, ten pustelnik i dziwak, w swej własnej osobie zagościł do Mordasowa i zajechał do Marji Aleksandrówny! Wszystko się zdumiało i zakotłowało. Wszyscy pragnęli wyjaśnień, wszyscy zapytywali się wzajemnie, co to znaczy. Ci i owi wybierali się już w odwiedziny do Marji Aleksandrówny. Wszystkim przyjazd księcia wydawał się istnem dziwem. Niewiasty żywo przesyłały do siebie liściki, przygotowywały się do wizyt, posyłały swe pokojówki i swych mężów na zwiady. Najdzjwniejszem zaś wydawało się to, że książę zamieszkał właśnie u Marji Aleksandrówny, a nie u kogo innego. A już najbardziej ze wszystkich irytowała się Anna Mikołajówna Antypowa, dlatego, że książę był jakimś tam jej dalekim krewnym. By jednak rozwiązać wszystkie te zagadnienia, należy udać się do samej Marji Aleksandrówny, do której uprzejmie zapraszamy i nasze miłe czytelniczki. Wprawdzie teraz jest dopiero dziesiąta godzina rano, lecz pewny jestem, że nie poskąpi ona przyjęcia swym przelotnym znajomym. Nas w każdym razie przyjmie ona z pewnością.