Sen wujaszka/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sen wujaszka |
Podtytuł | (Z kronik miasta Mordasowa) |
Wydawca | Wydawnictwo Dzieł Pogodnych |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Wydawnictwa Polskiego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Sydir Twerdochlib |
Tytuł orygin. | Дядюшкин сон |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dziesiąta godzina rano. Jesteśmy w domu Marji Aleksandrówny, przy ulicy Wielkiej, w tym pokoju, który gospodyni domu, w wypadkach uroczystych, lubi nazywać swym salonem. Marja Aleksandrówna posiada także i buduar. W salonie tym posadzka jest starannie zapuszczona, a ściany wzorzyście wytapetowane. Na meblach, dość niezgrabnych, przeważa barwa ponsowa. Jest i kominek, nad kominkiem zwierciadło, przed niem bronzowy zegar z amorkiem, dość banalnym. Pomiędzy oknami, we framudze, dwa lustra, z których obleciały już ramy. Przed lustrami, na stolikach, znowu zegary.
U tylnej ściany — przepyszny fortepian, sprawiony dla Ziny; Zina jest muzykalna. W sąsiedztwie kominka rozmieszczone foteliki, o ile możliwe, w malowniczym nieporządku; wpośród nich zgrabny stolik. W drugim końcu komnaty stół inny, nakryty serwetą śnieżno-lśniącej białości; na niej kipi samowar i rozłożona jest wcale ładna zastawa do herbaty. Samowarem i herbatą zajmuje się pewna niewiasta, mieszkająca u Marji Aleksandrówny w charakterze dalekiej kuzynki, niejaka Anastazja Piotrówna Ziabłowa. Dwa słówka o tej pani. Jest to wdowa, lat trochę ponad trzydzieści, bruneta, ze świeżą cerą i z żywemi ciemno-piwnemi oczami. Naogół niegłupia wcale. Wesołego usposobienia, wielka śmieszka, dość przebiegła, naturalnie plotkarka, a umie się sprytnie urządzać. Ma dwoje dzieci, gdzieś w szkołach. Chętnieby się raz jeszcze przeszła zamąż. Zachowuje się w dużym stopniu niezależnie. Mąż jej był oficerem.
Sama Marja Aleksandrówna siedzi obecnie koło kominka, w wyśmienitym humorze i w jasnozielonej sukni, w której jej bardzo do twarzy. Ucieszona jest ogromnie przyjazdem księcia, który w tej chwili siedzi na górze, przy swej toalecie. Ona zaś tak się cieszy, że nawet nie stara się ukryć swej radości. Przed nią mizdrzy się, stojąc, młody człowiek i coś opowiada.
Z oczu mu widać, że pragnie podobać się swym słuchaczkom. Ma lat dwadzieścia pięć. Maniery jego byłyby dobre, zbyt często jednak popada w zachwyt, przytem posiada pretensje do bystrego humoru. Wyelegantowany, blondyn, dobrze orjentujący się. Lecz myśmy już o nim wspominali: jest to pan Mozglakow, rokujący najlepsze nadzieje. Marja Aleksandrówna uważa, jakkolwiek się z tem nie zdradza, że w głowie jego jest trochę pusto, przyjmuje go jednak nader grzecznie. Jest to konkurent do rączki jej córki, w której, jak twierdzi, szalenie się kocha. Co chwila zwraca się on do Ziny, usiłując wywołać na jej ustach uśmiech swemi żartami i bystrością umysłu. Lecz Zina, rzecz to widoczna, traktuje go zimno i z lekceważeniem. W tej chwili stoi ona na uboczu przy fortepianie i przebiera paluszkami w kalendarzu. Jest to jedna z tych niewiast, które robią wrażenie, wywołują powszechny podziw, ilekroć pojawiają się w towarzystwie. Jest niemożliwie wprost piękna: wysokiego wzrostu, bruneta, posiada cudne, prawie zupełnie czarne oczy, wspaniale zbudowana, pierś mocna, dziwna. Ramiona jej i ręce — jak na antycznych posągach, nóżka uwodzicielska, stąpa niczem królewna.
Dzisiaj jest trochę blada; za to jednak jej zmysłowe, różane usta, zadziwiająco zarysowane, wpośród których przebłyskują, nito nanizane opale, równiutkie drobne ząbki, marzyć i śnić się wam muszą przez trzy dni z rzędu, jeśli je raz zobaczycie. Wyraz ma poważny i prawie surowy. M-eur Mozglakow jakgdyby się lękał jej powłóczystego spojrzenia; w każdym razie, opanowuje go pewne zmięszanie, ilekroć ośmieli się spojrzeć na nią. Ruchy jej są wyniośle niedbałe. Chętnie przywdziewa tą skromną, białą, muślinową sukienkę. W białym kolorze ogromnie jej do twarzy. Na palcu nosi pierścień, spleciony z czyichś włosów, — sądząc z barwy, nie są to włosy mamy. Mozglakow nigdy nie odważył się jej zapytać: czyje to są włosy? Tego rana Zina jest jakoś szczególnie milcząca, a nawet smutna, jakgdyby czemś strapiona. Przeciwnie, Marja Aleksandrówna gotowa jest mówić bez przerwy, chociaż w pewnych odstępach spogląda na córkę także jakimś szczególnym, podejrzliwym wzrokiem, czyni to jednak ukradkiem, jakgdyby i ona też się jej lękała.
— Cieszę się, tak się cieszę, Pawle Aleksadrowiczu, — szczebioce ona, — że gotowa byłabym głośno wołać o tem z okna do wszystkich razem i każdego z osobna. Nie mówię już o tej miłej niespodziance, jaką pan nam sprawiłeś, mnie i Zinie, przyjechawszy o dwa tygodnie wcześniej przed dniem zapowiedzianym; to się samo przez się rozumie! Strasznie zadowolona jestem, że przywiozłeś pan do nas tego nadzwyczaj miłego księcia. Wie pan, tak lubię tego czarującego staruszka! Lecz nie, nie! Pan mnie nie rozumie! Trudno, byście wy, młodzi ludzie, pojmowali mój zachwyt, choćbym nie wiedzieć jak was o nim zapewniała! Czy wie pan, czem on był dla mnie dawniej, lat temu sześć lub siedem, pamiętasz, Zino? Ach, prawda, zapomniałam: tyś bawiła wtedy u ciotki... Nie uwierzy pan, Pawle Aleksandrowiczu: byłam wówczas jego przewodniczką, siostrą, matką! Tak był mi posłuszny jak dziecko! Było coś naiwnego, subtelnego, wzniosłego w naszym stosunku; prawie coś idyllicznego... Sama już nie wiem, jakie temu miano nadać! Oto dlaczego pamięta on teraz jedynie o moim domu z wdzięcznością, ce pauvre prince! A wie pan, Pawle Aleksandrowiczu, że pan może uratowałeś go tem, żeś go pan przywiózł do mego domu! Ze skruchą w sercu myślałam o nim całych lat sześć! Nie uwierzy pan: często śnił mi się nawet. Powiadają, że ta cudaczna kobieta opętała go, zgubiła. Nareszcie wyrwałeś go pan z jej szponów! Nieinaczej, trzeba skorzystać ze szczęśliwego przypadku, i uratować go całkowicie! Proszę pana opowiedzieć mi raz jeszcze, w jaki sposób udało się to panu? Opisz mi pan łaskawie szczegółowo całe wasze spotkanie. Przedtem bowiem, w zamięszaniu, zwróciłam swą uwagę jedynie na samo jądro rzeczy, a tymczasem wszystkie te drobiazgi i szczególiki właśnie stanowią, że tak powiem, prawdziwy sok całej sprawy! Strasznie lubię drobiazgi, nawet w najważniejszych wypadkach przedewszystkiem skupiam uwagę na drobiazgach... i... dopóki jeszcze książę siedzi przy swej toalecie...
— Mogę pani chyba raz jeszcze powtórzyć to, co już opowiadałem, Marjo Aleksandrówno! — skwapliwie podchwytuje Mozglakow, gotów opowiadać nawet dziesięć razy, — jest to rozkosz dla niego. — Jechałem całą noc i oka nie zmrużyłem, — może pani przedstawić sobie, jak mi było śpieszno! — dodał, zwracając się do Ziny, — słowem, kłóciłem się, krzyczałem, żądałem nowego zaprzęgu, omal że się nie biłem po stacjach z powodu koni; gdyby wydrukować to wszystko, byłby to doprawdy poemat w nowszym stylu! Ale zostawmy to, zresztą! Punktualnie o godzicie szóstej przyjeżdżam do ostatniej już stacji, Igiszewa. Przemarzłem, ale nie chcę nawet słyszeć o tem, by się rozgrzać, krzyczę: koni! Przestraszyłem nadzorczynię z niemowlęciem przy piersi: straciła przez to napewno pokarm w piersiach... Wschód słońca wprost czarowny. Wie pani, mroźny pył śnieżny lśni szkarłatnie, to znowu się srebrzy! Nie zwracam na nic uwagi; słowem, śpieszę się na łeb, na szyję! Zdobyłem konie; zabrałem je gwałtem jakiemuś tajnemu radcy i omal, że nie wyzwałem go w dodatku na pojedynek. Dowiaduję się, że przed kwadransem, odjechał ze stacji książę jakiś, który jedzie swojemi końmi, po noclegu, przepędzonym na stacji. Ledwie to usłyszałem, siadam, pędzę, jakbym się z łańcucha zerwał. Coś podobnego czytałem we wierszach Feta, w którejś z jego elegij. Tuż w oddaleniu dziewięciu wiorst od miasta, na samym skręcie do Świętozierskiej pustelni, patrzę, zdarzyło się coś dziwnego. Ogromna kareta podróżna leży przewrócona, woźnica i dwaj lokaje stoją przed nią jak wryci, a z wnętrza karety słychać rozdzierające wołania i jęki. Zrazu miałem zamiar przejechać mimo: leż sobie na boku: nie z naszej parafji! Przemogła jednak miłość bliźniego, która, jak powiada Heine, wszędzie pcha swój nos. Zatrzymuję konie. Ja, woźnica mój Siemion — także szczera rosyjska dusza, śpieszymy z pomocą i w ten sposób, w sześciu ludzi podnosimy wkońcu ekwipaż, stawiamy go na nogi, których on co prawda nie ma, dlatego, bo jest na resorach. Pomogli też trochę chłopi, z drwami jadący do miasta, dałem im na wódkę. Myślę sobie: to z pewnością jest ten sam książę! Patrzę: Boże! Toć to rzeczywiście ten sam, w swojej własnej osobie, książę Gawriła! A to dopiero spotkanie! Wołam: „książę! wujaszku!“ Nie poznał mnie jakoś na pierwszy rzut oka; zresztą, zaraz potem mnie poznał... na drugi rzut oka. Przyznaję się jednak pani, że kto wie, czy i teraz pojmuje on, kto ja zacz i, zdaje się, ma mnie za kogoś innego, a nie za swego krewniaka. Widziałem się z nim przed siedmiu laty w Petersburgu; no, rozumie się, byłem wtedy chłopaczkiem. Dobrze go sobie zapamiętałem; zrobił wtedy był na mnie piorunujące wrażenie, — no, a on, gdzie jemu tam mnie pamiętać! Prononsuję mu godność; jest zachwycony, uściska mnie, a równocześnie sam trzęsie się ze strachu i płacze, jak Boga kocham, płacze, widziałem to na własne oczy! Tak i owak — namówiłem go wkońcu, by się przesiadł na mój wózek i bodaj na jeden dzień zajechał do Mordasowa, zaczerpnąć trochę sił i wytchnąć.. Zgadza się bez oporu... Zwierza mi się, że jedzie do Świętozierskiej pustelni, do mnicha Misaiła, którego czci i poważa: że Stepanida Maciejówna — a któż z nas, krewnych, nie słyszał o Stepanidzie Maciejównie? — Ona to wypędziła mnie w ubiegłym roku z Duchanowa pomiotłem; że więc ona otrzymała list takiej treści, iż ktoś z jej rodziny w Moskwie kona: ojciec czy córka, nie wiem kto właśnie i dowiedzieć się nie pragnę; być może, że i ojciec i córka razem; być może, że w dodatku jeszcze i jakiś kuzyn, pełniący obowiązki w alkoholicznej branży... Słowem, była ona do tego stopnia zgryziona, że zdecydowała się pożegnać się z księciem na całych dni dziesięć i poleciała do stolicy, by ją ukrasić swoją obecnością. Książę siedział dzień, siedział drugi, przymierzał swoje peruki, pomadował się, malował, zasiadał parę razy do stołu, by odgadywać swą przyszłość w pasjansach (być może także i przez układanie fasolek); przykrzyło mu się jednak bez Stepanidy Maciejówny, kazał więc zaprzęgać i wybrał się do Świętozierskiej pustelni. Ktoś z domowników, bojąc się niewidzialnej Stepanidy, śmiał się sprzeciwiać; ale książę się uparł. Wyjechał wczoraj po obiedzie, nocował w Igiszewie, odjechał ze stacji o świcie i na samym skręcie drogi do mnicha Misaiła wleciał z karetą prawie że w jar. Ratuję go, namawiam do zajazdu do naszej wspólnej przyjaciółki, czcigodnej Marji Aleksandrówny, odpowiada mi na to, że pani jest najbardziej czarującą kobietą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek znał, — otóż i jesteśmy tutaj, a książę poprawia teraz na górze swoją toaletę przy pomocy swego kamerdynera, którego nie zapomniał wziąć ze sobą, i którego nigdy i w żadnym wypadku wziąć nie zapomni, dlatego, że wołałby raczej umrzeć, niż zjawić się przed paniami bez pewnych przygotowań lub powiedzmy raczej — poprawek... Oto i cała historja! Historja bardzo miła i zajmująca, nieprawdaż?
— Co za wesołek z tego Mozglakowa, Zino! — woła Marja Aleksandrówna, wysłuchawszy do końca, — jak on dowcipnie to wszystko opowiedział! — Ale słuchajno, panie Pawełku, — maleńkie zapytanie: proszę mi gładziutko wyjaśnić swoje pokrewieństwo z księciem! Nazywa go pan wujaszkiem?
— Dalibóg nie wiem, Marjo Aleksandrówno, jakim ja jestem jego krewnym: zdaje się siódmy koł w płocie. Nie jestem temu winien ani trochę; wszystkiemu winna jest cioteczka Aglaja Michajłówna. Zresztą, wspomniana ciotka nie ma niczego lepszego do roboty, jak przeliczać na palcach familję; to ona skłoniła mnie w ubiegłym roku do udania się do Duchanowa. Życzę jej z serca, by sama tak jeździła! Poprostu nazywam go wujaszkiem; on przyjmuje. Oto i ma pani całe nasze pokrewieństwo, przynajmniej na dzisiaj...
— Ja ciągle powtarzam, że chyba sam Pan Bóg mógł pana natchnąć do przywiezienia księcia prosto do mnie! Drżę, myśląc o tem, coby się z nim, biedaczkiem, było stało, jeśliby się był dostał do kogoś innego, a nie do mnie? Toż to byliby go tutaj rozchwytali, rozebrali do ostatniej kosteczki, zjedli. Byliby się rzucili na niego, jak na kopalnię złota, jak na skarb odnaleziony, — proszę darować, byliby go — obkradli! Nie ma pan pojęcia, jacy tu są chciwi, podli i podstępni ludzie wokoło, Pawle Aleksandrowiczu!
— Ach, Boże, a do kogoż miałby go zawieźć, jeśli nie do pani, Marjo Aleksandrówno! — podchwytuje Anastazja Piotrówna, wdówka, nalewająca herbatę. — Przecie nie do Anny Mikołajówny, jak pani sądzi?
— Ale, ale, czemuż to on tak długo nie przychodzi? Trochę to nawet dziwne, mówi Marja Aleksandrówna, niecierpliwie wstając z fotelu.
— Wujaszek? E, ja myślę, że on jeszcze z pięć godzin będzie się ubierał! Prócz tego, ponieważ on zupełnie stracił pamięć, więc może i zapomniał, że przyjechał w gościnę. Wszak to człowiek bardzo dziwny, Marjo Aleksandrówno.
— Idźże pan, co pan gada!
— Wcale nie co pan gada, Marjo Aleksandrówno, lecz jest to najprawdziwsza prawda! Wszak jest to półkompozycja, a nie człowiek! Pani go widziała przed sześciu laty, a ja zaledwie przed godziną. Wszak to półnieboszczyk! Wszak to tylko reminiscencja człowieka; zapomniano go pochować! Oczy ma wstawione, nogi korkowe, cały porusza się na sprężynach i mówi także na sprężynach!
— Boże zmiłuj się! Ależ to z pana sowizdrzał, skoro się pana słucha! — strofuje Marja Aleksandrówna podniesionym głosem przybierając surowy wyraz twarzy. — Że też panu, takiemu młodemu człowiekowi, w dodatku krewnemu, nie wstyd tak mówić o tym czcigodnym staruszku! Nie mówiąc już o jego bezprzykładnej dobroci, — i głos jej brzmi jakimś tragicznym akcentem, — niechże pan pamięta, że to ostatek, że tak powiem, ułamek naszej arystokracji. Mon ami, przyjacielu! Pojmuję, że — staje się pan sowizdrzałem z powodu tych pańskich nowych idej, które nam pan ciągle tłumaczy. Lecz mój Boże! Ja sama — jestem zwolenniczką tych waszych nowych idej! Pojmuję, że w zasadzie wasz kierunek jest szlachetny i uczciwy. Ja to czuję, że w tych nowych idejach jest nawet coś wzniosłego; wszystko to jednak nie przeszkadza mi widzieć prostą, powiedzmy praktyczną stronę sprawy. Żyłam w świecie, widziałam więcej od pana, wreszcie, jestem matką, a pan młody jeszcze jesteś. Książę jest staruszkiem i dlatego wydaje się nam śmiesznym! Co więcej, tamtego razu mówił pan, że ma pan zamiar obdarzyć swych chłopów wolnością, że trzeba przecież uczynić coś dla swego stulecia, dla postępu, a wszystko to wskutek tego, że naczytałeś się pan jakiegoś tam swojego Szekspira! Wierz mi pan, Pawle Aleksandrowiczu, pański Szekspir bardzo już dawno życie swe zakończył i jeśliby zmartwychwstał, to przy całym swym rozumie, nie wyznałby się w życiu naszem ani na jotę. Jeśli jest jeszcze trochę rycerskości i prawdziwych wyżyn we współczesnem nam społeczeństwie, to właśnie tylko w wyższych sferach. Książę i w siermiędze pozostanie księciem, książę nawet w lepiance poruszać się będzie jak w pałacu! a przeciwnie — ot naprzykład mąż Natalji Dymitrówny wybudował sobie prawie że pałac, — a przecież jest on tylko mężem Natalji i niczem więcej! Albo i sama Natalja Dymitrówna, choćby nawet pięćdziesiąt krynolin ubrała, — mimo to pozostanie zawsze tylko Natalją Dymitrówną, i niczego nie wskóra. Pan także, po części, jesteś przedstawicielem sfery wyższej, dlatego, że z niej się pan wywodzi.
Także i ja nie uważam się w niej za obcą, — a zna pan przysłowie o ptaku, który kala swe gniazdo! A zresztą, pan sam dojdzie do tego wszystkiego i bez mojej pomocy, mon cher Paul, i zapomni pan o pańskim Szekspirze. Przepowiadam to — panu. Jestem przekonana, że pan nawet i teraz nie jesteś szczery, i tak sobie tylko idziesz za modą. Wkońcu, — lecz już zanadto się rozgadałam. Posiedź pan tu, proszę, mon cher Paul, a ja pójdę na górę i dowiem się, co słychać z księciem. Być może, że potrzebuje czego, a zna pan moją służbę...
I Marja Aleksadrówna śpiesznie wyszła z komnaty, przypomniawszy sobie swoją złą służbę.
— Marja Aleksandrówna, widocznie, bardzo się cieszy, że książę nie wpadł w ręce tej trzpiotki, Anny Mikołajówny. Przecie ona zawsze chełpiła się, że jest jego kuzynką. Przypuszczam, puszczam, że pęka teraz ze złości! — zauważyła Anastazja Piotrówna; widząc jednak, że nikt jej nie odpowiada, i spojrzawszy na Zinę i na Pawła Aleksandrowicza, domyślna pani Ziabłowa zaraz wyszła z komnaty, niby nie mając czasu. Zresztą jednak bezzwłocznie sobie to wynagrodziła, bo zatrzymała się za drzwiami i zaczęła podsłuchiwać.
Paweł Aleksandrowicz natychmiast zwrócił się do Ziny. Był okropnie zmięszany; głos jego drżał.
— Panno Zynaido, nie gniewa się pani na mnie? — przemówił, a twarz jego miała wyraz skromny i błagalny.
— Na pana? Za co? — rzekła Zina, lekko się zarumieniwszy i wzniósłszy nań swe cudowne oczy.
— Za mój wcześniejszy przyjazd, panno Zynaido! Nie wytrzymałem, nie mogłem wyczekać jeszcze całych dwu tygodni... Widywałem panią w snach nawet... Przyleciałem dowiedzieć się, jaki los mnie czeka... Lecz pani się chmurzy, pani się gniewa! Czy i teraz nie dowiem się niczego stanowczego?
Zynaida rzeczywiście się zachmurzyła.
— Spodziewałam się, że pan zacznie o tem mówić, — odpowiedziała, znowu spuściwszy oczy, głosem twardym i surowym, w którym słychać też było wielkie niezadowolenie. — A ponieważ to przewidywanie było dla mnie bardziej niż ciężkie, dlatego im prędzej się ono sprawdziło, tem lepiej. Pan znowu żąda, to jest prosi o odpowiedź. Pozwoli pan, że ją panu powtórzę, bo moja odpowiedź jest zawsze jedna i ta sama: zaczekaj pan! Powtarzam panu, — jeszcze się nie zdecydowałam i nie mogę panu przyrzec, że zostanę żoną pańską. Takich rzeczy nie żąda się gwałtem, Pawle Aleksandrowiczu... By jednak uspokoić pana, dodaję, że nie odmawiam panu definitywnie. Proszę też i to zapamiętać, iż czyniąc panu teraz nadzieję na przychylną decyzję, czynię to jedynie dlatego, że zniżam się do pańskiej niecierpliwości i niepokoju. Powtarzam, że pragnę zatrzymać zupełną swobodę w swej decyzji, i jeśli powiem panu wkońcu, że się nie zgadzam, to wtedy pan nie powinien mnie winić, że zwodziłam pana. A zatem, proszę to przyjąć do wiadomości.
— A więc, cóż, cóż mi po tem! — zawołał Mozglakow głosem żałosnym. — Jakaż to nadzieja! Mogęź istotnie ułowić bodaj cień nadziei ze słów pani, panno Zynaido?
— Proszę sobie przypomnieć wszystko, co panu powiedziałam, i uławiaj pan, co się panu podoba. Wedle woli. Ja jednak niczego więcej nie dodam. Nie odmawiam panu jeszcze, a tylko mówię: czekaj pan. Lecz powtarzam panu, zastrzegam sobie zupełne prawo odmówienia panu, jeśli inaczej się namyślę. Zauważę jeszcze jedno: jeśli pan przyjechał wcześniej od oznaczonego na odpowiedź terminu, w tym zamiarze, by działać drogą okrężną, licząc na postronną protekcję, naprzykład chociażby na wpływ mojej mamy, to się pan bardzo pomylił w rachubach. Wtedy ja odrazu panu odmówię, słyszy pan? A teraz — dość o tem, i proszę, do wiadomej chwili nie wspominać mi o tem ni słowem.
Wszystko to wypowiedziane zostało sucho, twardo i bez zająknienia, jak zawczasu wyuczona lekcja. M-eur Paul czuł, że odprawiono go z długim nosem. W tej chwili powróciła Marja Aleksandrówna. Prawie zaraz za nią powróciła też pani Ziabłowa.
— On, zdaje się, zaraz zejdzie, Zino! Anastazjo Piotrówno, proszę zaraz zaparzyć świeżą herbatę! — Marja Aleksandrówna była trochę jakby rozgorączkowana.
— Anna Mikołajówna już przysyłała na zwiady. Jej Anuśka przybiegała do kuchni i dopytywała się. Toż to się teraz złości! — zakomunikowała Anastazja Piotrówna, chwytając za samowar.
— Co mi tam do tego! — rzekła Marja Aleksandrówna, odpowiadając Ziabłowej przez plecy. — Tak jakby mię to interesowało, co sobie myśli Anna Mikołajówna? Wierz mi pani, ja nie będę posyłała do niej do kuchni nigdy i nikogo. I dziwi mię, bardzo mię to dziwi, dlaczego pani zawsze uważa mnie za wroga tej biednej Anny Mikołajówny, zresztą nie sama pani tylko, ale i całe miasto? Powołuję się na pana, Pawle Aleksandrowiczu! Pan zna nas obie, — no i dlaczego jabym miała być jej wrogiem? Rywalizacja o pierwszeństwo? Ależ to jest mi najzupełniej obojętne. Niech jej będzie, niechaj ona będzie pierwsza! Gotowa jestem pierwsza pojechać do niej, przyznać jej to pierwszeństwo. I wkońcu, — wszystko to jest jedna niesprawiedliwość. Ja się za nią ujmę, obowiązkiem moim jest ująć się za nią! Wszyscy ją oczerniają. Czemu wy wszyscy na nią napadacie? Młoda jest i lubi stroje, — za to, czy co? Ale ja sądzę, że lepiej już lubić stroje, jak coś innego, jak naprzykład Natalja, która — lubi takie rzeczy, że nazwać ich po imieniu nie można. Czy może za to, że Anna Mikołajówna jest towarzyska, jeździ po wizytach i nie może w domu usiedzieć? Ależ mój Boże! Wszak ona nie otrzymała żadnego wykształcenia i rzecz naturalna, że trudno jej otworzyć naprzykład książkę lub zająć się czemkolwiek bądź bodaj przez dwie minuty z rzędu. Ona kokietuje i z okna robi oczy do wszystkich, kto tylko się nawinie na ulicy. Lecz dlaczegóż wmawiają w nią, że jest przystojna, skoro ma ona tylko dwa białe policzki i nic więcej. Śmieją się z jej pasji do tańców, — zgoda! Pocóż jednak wmawiają w nią, że znakomicie tańczy? Nosi niemożliwe kapelusze i czapeczki, — czyż winna jest jednak temu, że Pan Bóg nie obdarzył jej dobrym smakiem, lecz przeciwnie, obdarzył ją wielką łatwowiernością. Zapewnijcie ją, że to ładnie przypiąć sobie do włosów bibułkę z pomadek, a z pewnością przypnie ją sobie. To plotkarka, — ale jest to powszechny grzech tutaj: kto tu nie uprawia plotek? Bywa u niej Susziłow, ten z bokobrodami, rano, wieczorem i omal że nie w nocy. Ależ Boże, wszak jej mąż siedziałby codzień przy kartach nawet do białego rana! A zresztą być może, że to ostatnie co do Susziłowa jest oszczerstwem. Jednem słowem, ja zawsze, zawsze się ujmę za nią!... Boże wielki! oto i książę! To on, on! Poznałabym go w tysięcznym tłumie! Wkońcu widzę pana, mon prince! — zawołała Marja Aleksandrówna i rzuciła się na powitanie wchodzącego księcia.