Sen wujaszka/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Sen wujaszka
Podtytuł (Z kronik miasta Mordasowa)
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Wydawnictwa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Sydir Twerdochlib
Tytuł orygin. Дядюшкин сон
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Na pierwszy, przelotny rzut oka absolutnie nie za liczycie państwo tego księcia do starców, i dopiero przyjrzawszy mu się bliżej i uważniej, zobaczycie, że jest to istotny nieboszczyk na sprężynach. Wszelkie środki sztuczne tu zastosowano, by nadać tej mumji kostjum młodzieńca. Przedziwna peruka, bokobrody, wąsy i hiszpanka, wyśmienitej czarności, zakrywają połowę twarzy. Twarz sama wypudrowana i wyszminkowana nadzwyczaj zręcznie i niema prawie na niej zmarszczek. Gdzie one się podziały? — Niewiadomo. Ubrany jest wedle ostatniej mody, wprost jakgdyby z żurnalu wycięty. Jest w jakimś żakiecie czy czemś podobnem, dalibóg, nie wiem w czem właśnie, jest to jednak coś nadzwyczajnie modnego i nowoczesnego, stworzonego do wizyt porannych. Rękawiczki, krawat, kamizelka, bielizna i wszystko zresztą, — wszystko to jest olśniewającej świeżości i w wytwornym guście. Książę trochę utyka, utyka jednak z taką gracją, jak gdyby i to było modnie nieodzowne. Na oku nosi monokl, na temsamem zresztą oku, które i bez tego jest szklane. Książę przepojony jest perfumami. Konwersując, przeciąga jakoś szczególnie niektóre słowa, — może wskutek starczej niemocy lub też dlatego, że wszystkie zęby ma wstawione, a może być, że i dla nadania sobie powagi. Niektóre zgłoski wymawia nadzwyczaj słodko, zgłoskę je ze szczególnym naciskiem. Tak brzmi u niego coś jak ttek, tylko że bardziej miękko. We wszystkich jego manierach jest pewna wytworna, wyuczona niedbałość; to pozostałość z całego jego dandysowskiego życia. Lecz wogóle, jeśli i zachowało się cokolwiek z jego dawnego dandyzmu, to zachowało się już tylko nieświadomie, w postaci jakiegoś niejasnego wspomnienia, jako cień jakiejś przeżytej, dawno odśpiewanej przeszłości, której, ach, nie wskrzeszą już żadne kosmetyki, gorsety, genjusze perfumerji i perukarze. I dlatego lepiej zrobimy, jeśli zawczasu wyznamy, że staruszek, o ile jeszcze nie stracił rozumu, to dawno już stracił pamięć i co chwila mięsza, powtarza się i nawet mówi całkiem od rzeczy. Potrzeba pewnej umiejętności, by z nim rozmawiać. Lecz Marja Aleksandrówna jest pewna siebie i pełna otuchy i na widok księcia popada w niewymowny zachwyt.
— Ależ pan wcale, wcale się nie zmienił! — woła, łapiąc gościa za obie ręce i sadzając go w wygodnym fotelu. — Proszę, proszę siadać, mości książę! Sześć lat, całych lat sześć nie widzieliśmy się i ani słówka przez cały ten czas nie napisać! O jakże pan wobec mnie przewinił, książę! Zła byłam na pana, mon cher prince! Ale, — herbaty, herbaty! Ach Boże! Anastazjo Piotrówno, herbaty!
— Dziękuję, dzię-ku-ję, za-win-niłem! szepleni książę (zapomnieliśmy uprzedzić, że on trochę szepleni, ale i to czyni jakoś modnie). — Za-wi-ni-łem! I proszę wystawić sobie, że jeszcze w przeszłym roku nieod-wo-łal-nie chciałem odwiedzić panią i jej dom — dodaje, oglądając salon przez binokle. — Lecz odstraszyli mię: tu powiadają była cho-le-ra...
— Nie, książę, u nas nie było cholery, — mówi Marja Aleksandrówna.
— Była tylko zaraza na konie, wyjaszku! — wtrąca Mozglakow, chcąc zaznaczyć swoją obecność. Marja Aliksandrowna mierzy go surowem spojrzeniem.
— No, tak, za-ra-za, czy coś w tym rodzaju... Więc się wstrzymałem. Lecz jakże się ma mąż pani, droga Anno Mikołajówno? Ciągle jeszcze służy w prokura-tu-rze?
— N-nie, książę, — mówi Marja Aleksandrówna z małem zająknieniem. — Mój mąż nie jest pro-kura-to-rem...
— O zakład idę, że wujaszek pomięszał sobie i uważa panią za Annę Mikołajównę Antypowę! — woła domyślny Mozglakow, lecz zaraz się ukąsił w język, widząc, że i bez tych objaśnień Marja Aleksandrówna stanęła, jakgdyby ją kto zimną wodą oblał.
— No, tak, tak, Annę Mikołajównę, i... i... (zawsze zapominam!) No, tak, Antypównę, właśnie Anty-pównę, — potakuje książę.
— N-nie, książę, pan się pomylił, — mówi Marja Aleksandrówna z gorzkim uśmiechem. — Przecie ja nie jestem Anną Mikołajówna i przyznam się, wcale nie spodziewałam się, że mnie pan nie pozna; Zadziwiasz mię, książę! Jestem dawną przyjaciółką, Marją Aleksandrówną Moskalewą.
— Marją A-leks-and-równą! Wystawcie sobie państwo! A ja właśnie przypuszczałem, że pa-ni jest (jakże to jej) — no, taki Anną Wasiljewną... C’est delicieux! To znaczy, że ja niewłaściwie zajechałem. A ja myślałem, przyjacielu, że ty wie-ziesz mnie właśnie do tej Anny Maciejówny. C’est charmant! Zresztą, to mi się często zdarza... Ja często niewłaściwie zajeżdżam! Wogóle, zadowolony jestem, zawsze jestem zadowolony, cokolwiek mi się zdarzy. To pani nie jest Anastazją Wasiljewną? To ciekawe...
— Marją Aleksandrówną, książę, jestem Marją Aleksandrówną! Wielki to grzech, doprawdy! Zapomnieć swą najlepszą, najlepszą przyjaciółkę!
— No, tak, naj-le-pszą przyjaciółkę... pardon, pardon! szepleni książę, zapatrzywszy się w Zinę.
— To moja córka, Zina. Nie zna pan jej jeszcze, książę. W tym czasie, gdy pan tu bywał, bawiła poza domem, pamięta pan, w roku x-tym?
— To pani córka! Charmante, charmante! mruczy książę, pożądliwie lornetując Zinę. — Mais quelle beaute! — szepce, widocznie oszołomiony.
— Proszę pić herbatę, książę, — mówi Marja Aleksandrówna, zwracając uwagę księcia na lokajczyka, stojącego przed nim z tacą w ręku. Książę bierze filiżankę, zapatrzony w chłopca, który ma pulchne, różowe policzki.
— A-a-a, to synek pani? — powiada. — Co za ślicz-ny chłopak! I-i-i zapewne do-brze się sprawuje?
— Ale książę, — śpiesznie przerywa mu Marja Aleksandrówna, — słyszałam o okropnej przygodzie! Wyznaję, że odchodziłam od zmysłów ze strachu... Nie zwichnął się pan czasem? Proszę uważać! Tego lekceważyć nie należy.
— Przewrócił! Przewrócił! Stangret mię przewrócił! woła książę z niezwykłem przejęciem. — Myślałem już, że następuje koniec świata czy coś w tym rodzaju i przyznaję się, że tak się nastraszyłem, że Boże uchowaj! — Byłem już jedną nogą w niebie! Nie spodziewałem się! Zupełnie się nie-spo-dzie-wa-łem. A wszystkiemu winien jest Te-o-fil, mój stangret! Przyjacielu, zdaję się we wszystkiem na ciebie: zarządź się i zbadaj to dokładnie. Jestem pew-ny, że on na moje życie na-sta-wał!
— Dobrze, dobrze, wujaszku! odpowiada Paweł Aleksandrowicz, — już ja zbadam wszystko. Proszę jednak wysłuchać mię, wujaszku! Czy wujaszek mu przebaczy, tak od dzisiejszego święta, co? Jak wujaszek sądzi?
— Za-nic w świe-cie nie przebaczę! Jestem pewny, że on na życie moje nastawa!! On i Laurenty, którego zostawiłem w domu. Wyobraźcie sobie, nałapał się, wiecie, jakichś tam nowych idej! Przejawiła się w nim jakaś przekora, chętka do przeczeń... Słowem: komunista w całkowitem tego słowa znaczeniu! Lękam się już nawet z nim spotykać oko w oko!
— Ach, utrafiłeś pan w samo sedno książę! — woła Marja Aleksandrówna. — Nie uwierzyłby pan, jak ja sama cierpię przez tych niegodziwych służących! Prószę sobie wyobrazić: zmieniłam obecnie dwóch z moich ludzi i przyznam się, że nowoprzyjęci są tak głupi, że poprostu bić się z nimi muszę od rana do wieczora. Nie uwierzyłby pan, jak oni okropnie są głupi, książę!
— Hm, tak to, tak! Lecz wie pani, ja nawet lubię, jeśli lokaj po części jest głupi, — czyni uwagę książę, który, jak wszyscy starcy, lubi, jeśli gadania jego słuchają z chęcią przypodobania mu się. — Lokajowi z tem tak do twarzy, — a nawet stanowi to godność jego, jeśli jest wierny i ograniczony. Naturalnie, w pewnych wy-pad-kach tylko. Przydaje mu to więcej go-dno-ści, na twarzy jego zjawia się wtedy pewien wyraz u-ro-czy-sty; słowem, więcej ma dobrego wy-cho-wa-nia, a ja przedewszystkiem żądam od człowieka dobrego wy-cho-wa-nia. Służy naprzykład u mnie Terenty. Ty sobie przypominasz, przyjacielu, Te-ren-te-go? Gdy tylko popatrzyłem pierwszy raz na niego, odrazu mu przepowiedziałem: tyś powinien pełnić obowiązki szwaj-ca-ra! Głupi fe-no-menalnie! Patrzy jak baran na wodę! Ale co za go-dność w nim, co za uroczysty wyraz! Wól ma jasno-różowy! No, a to przy białym krawacie i przy liberji, daje przepyszny efekt. Z duszy go polubiłem. Czasami patrzę na niego i nie mogę oczu oderwać: stanowczo tworzy doktorską rozprawę, — taki ma skupiony wyraz twarzy! Słowem, prawdziwy niemiecki filozof Kant, albo raczej tłusty indyk karmny. Prawdziwy to lokaj comme il faut...
Marja Aleksandrówna zachodzi się od śmiechu, serdecznie zachwycona i nawet klaszcze w swe różowe dłonie. Paweł Aleksandrowicz wtóruje jej z całego serca: wujaszek ogromnie go interesuje. Zachichotała też Anastazja Piotrówna. A nawet Zina się uśmiechnęła.
— Doprawdy, ile pan posiada humoru, wesołości, ile ésprit, książę! — woła Marja Aleksandrowa. — Posiada pan rzadką zdolność zaobserwowania najsubtelniejszych, najśmieszniejszych rysów charakteru!... I z takim talentem zniknąć z towarzystwa, zamknąć się na całych pięć lat! Przecie książę pan mógłby zostać literatem! Zapędziłby pan w kozi róg Fonwizina, Gribojedowa, a nawet samego Gogola!
— Hm, hm, tak, tak! — mówi zadowolony książę, — za-pę-dził-bym... i, wie pani, byłem ogromnie utalentowany i zdolny dawniej. Napisałem nawet dla sceny wo-de-wil. Było w nim parę zachwycających kupletów! Zresztą nigdy go nie grano...
— Ach, co za rozkosz byłaby to przeczytać! I wiesz, Zino, właśnie teraz jest cudowna sposobność — a propos! Pewne koła w naszem mieście zamierzają urządzić przedstawienie, — na cele patriotyczne, książę, czysty dochód przeznaczony będzie dla inwalidów wojennych... Gdyby tak wystawić pański wodewil?
— Oczywiście gotów jestem napisać nanowo zresztą zupełnie go zapomniałem. Pamiętam jednak, że było w nim dwa-trzy kalambury takie, że... (i książę cmoknął swoją rękę) — I wogóle, kiedy byłem za grani-cą, robiłem wszędzie fu-ro-rę. Pamiętam lorda Bajrona. Byliśmy z nim na przyjacielskiej sto-pie. Cudownie tańczył krakowiaka na kongresie wiedeńskim.
— Lord Bajron, wujaszku? Daruj, wujaszku, co ty mówisz?
— No, tak, lord Bajron. Zresztą, może być, że to nie był lord Bajron, tylko ktoś inny. Istotnie, był to nie lord Bajron, tylko pewien Polak! Przypominam sobie teraz bardzo dokładnie. Był to nadzwyczajnie oryginalny Po-lak: przedstawił się jako hrabia, a potem się pokazało, że był kucharzem. Tylko że za-chwy-ca-jąco tańczył krakowiaka i w końcu złamał sobie nogę. Wtedy jeszcze, napisałem był następujące okolicznościowe wiersze:

Pewien, Polak, zabijaka,
Tańczył krakowiaka...

A dalej... a dalej, już sobie nie przypominam...

A jak nogę złomał,
Nie tańczył, bo chromał...

— Cudownie wujaszku! woła Mozglakow, popadając w coraz większy zachwyt.
— Tak, przypomniałem sobie, — odpowiada wujaszek, — coś w tym rodzaju. A zresztą może to inaczej brzmiało, ale wiersze były bardzo udatne... Wogóle zapomniałem sobie wielu zdarzeń. To z powodu moich licznych zajęć.
— Ale proszę mi powiedzieć, książę, czemże to pan się zajmował przez cały ten czas w takiem odosobnieniu? — zagadnęła rozciekawiona Marja Aleksandrówna. — Tak często myślałam o panu, mon cher prince, że doprawdy płonę niecierpliwością, by się dowiedzieć o tem czegoś bardziej szczegółowo...
— Czem ja się zajmowałem? No, wogóle, wie pani, przecie zajęć jest mnóstwo. Gdy się, naprzykład — spoczywa; a czasami znowu chodzę, wyobrażam różne rzeczy...
— Musisz mieć nadzwyczaj bujną wyobraźnię, wujaszku?
— Wyobraźnię mam bujną, mój kochany. Czasami to sobie coś takiego wyobrażam, że nawet sam sobie się potem dzi-wię. Kiedy byłem w Kadujewie... A propos! Ty zdaje się byłeś kadujewskim wicegubernatorem?
— Ja, wujaszku? Skądże? Co wujaszek mówi! — woła Paweł Aleksandrowicz.
— Wystaw sobie, mój przyjacielu! A ja zawsze cię miałem za wicegubernatora i myślałem: cóż to takiego, twarz jego jakgdyby się zupełnie zmieniła?... Tamten, wiesz, miał twarz taką po-waż-ną, mądrą. Był człowiekiem nad-zwy-czaj-nie mądrym i zawsze pi-sał wiersze na różne okoliczności. Troszeczkę tak z boku podobny był do króla pikowego...
— Nie, książę, — przerywa Marja Aleksandrówna, — daję słowo, pan sam się zgubi takiem życiem! Zamknąć się na pięć lat w odosobieniu, nikogo nie widzieć, niczego nie słyszeć! Ależ pan jest człowiekiem zgubionym, książę! Proszę zapytać, kogo pan chce, z tych, którzy są panu oddani, a powie to panu każdy, że pan jesteś — człowiekiem zgubionym!
— Czy być może? — woła książę.
— Zapewniam pana; mówię to panu jak przyjaciółka, jak siostra pańska! Mówię dlatego, że pan jesteś mi drogi, że pamięć o przeszłości jest dla mnie święta! Cóż mi po tem, by pana raczyć fałszami? Z duszy mówię, że koniecznie powinien pan zmienić od podstaw tryb swego życia, — w przeciwnym razie pan się rozchorujesz, zniszczysz się pan, umrzesz...
— Ach, Boże! Czyż naprawdę mam tak prędko umrzeć! — woła książę ze strachem, — i wie pani, zgadłaś pani: ogromnie mnie męczą hemoroidy, a zwłaszcza od niejakiego czasu... I ilekroć mi się powtórzą, to wogóle dziw-ne występują przytem symptomy (ja państwu opiszę je szczegółowo)... Najpierw...
— Wujaszku, opowie nam to wujaszek innym razem, podchwytuje Paweł Aleksandrowicz, — a teraz czy nie czasby nam jechać?
— No, tak! Dobrze, innym razem. Być może, rzecz nie bardzo to i ciekawa. Rozmyśliłem się... a jednak jest to choroba niesłychanie ciekawa. Ma różne epizody... Przypomnij mi, przyjacielu, to ja ci wieczorem opowiem pewien wypadek szcze-gó-ło-wo...
— Proszę mnie wysłuchać, książę. Czy nie powinienby pan poddać się leczeniu za granicą, — przerywa raz jeszcze Marja Aleksandrówna.
— Za granicą? No, tak, tak! Ja z pewnością wyjadę za granicę. Pamiętam, gdy byłem za granicą w latach..., to było tam nie-sły-cha-nie wesoło. Omal że się nie ożeniłem z pewną Francuską, vicomtessą. Byłem wtedy nadzwyczaj zakochany i chciałem poświęcić jej całe swoje życie. Ale, zresztą, nie ja się z nią ożeniłem, tylko kto inny. I taki dziwny był wypadek: rozstałem się z nią na dwie godziny tylko, a inny zatriumfował, pewien baron, Niemiec; on w jakiś czas później był w zakładzie obłąkanych.
— No, cher prince, ja dlatego mówiłam, że pan powinien serjo pomyśleć o swem zdrowiu. Za granicą tyle jest sławnych lekarzy... A nadto sama zmiana trybu życia warta jest zachodu! Powinien pan stanowczo porzucić przynajmniej na jakiś czas pańskie Duchanowo.
— Na-tu-ral-nie! Ja to dawno już postanowiłem i wiecie, zamierzam leczyć się hy-dro-pa-tją.
— Hydropatją?
— Tak, hydropatją. Leczyłem się już hy-dropa-tją. Byłem wtedy w kąpielach. Była tam pewną Rosjanka, wielka pani. — zapomniałem już jej nazwiska, — kobieta niezwykle poetyczna, siedemdziesięcioletnia. Miała i córkę przy sobie, lat pięćdziesięciu, z bielmem na oku. Ona także mówiła prawie wierszami. Później zda-rzył się jej nieszczęśliwy wypadek: wpadłszy w gniew, zabiła swoją służącą, i za to odpowiadała w sądzie. Otóż one postanowiły były mnie leczyć hydropatją. Byłem i tak zupełnie zdrów; ale, jak się przyczepiły obie do mnie: „lecz się, i lecz się!“, to ja z delikatności zacząłem pić wodę mineralną; myślałem: może rzeczywiście mi ulży. Piłem-piłem, piłem-piłem, wypiłem wodospad cały i, wiecie, ta hydropatja to rzecz bardzo pożyteczna, strasznie dużo miałem z niej korzyści, tak, że jeślibym był wkońcu nie zacho-ro-wał, to, zapewniam was, byłbym zupełnie zdrów...
— Wniosek bardzo słuszny, wujaszku. Proszę mi powiedzieć, czy wujaszek uczył się logiki?
— Boże! Cóż za pytania pan stawia! — rzuca ostrą uwagę zgorszona Marja Aleksandrówna..
— Uczyłem się, przyjacielu, ale bardzo już dawno. Filozofji też się uczyłem, w Niemczech cały kurs przeszedłem, tylko że wtedy jeszcze wszystko zapomniałem. Lecz... wyznaję szczerze... pani tak mię nastraszyła temi chorobami, że jestem zupełnie rozstrojony nerwowo. Zresztą, ja zaraz powrócę...
— Dokąd-że to, książę? — woła ze zdziwieniem Marja Aleksandrówna.
— Ja zaraz, zaraz... Chcę tylko zapisać sobie pewną nową myśl... au revoir...
— Wspaniały jest, co!? — powiada Paweł Aleksandrowicz i aż pokłada się ze śmiechu.
Marja Aleksandrówna traci resztę cierpliwości.
— Nie pojmuję, stanowczo nie pojmuję, czego pan się śmieje! — poczyna rozgorączkowana. Śmiać się z szanownego staruszka, w dodatku krewnego, wyśmiewać każde jego słowo, korzystając z jego anielskiej dobroci! Rumieniłam się za pana, Pawle Aleksandrowiczu! Powiedzże mi pan, co też jest w nim śmiesznego, zdaniem pańskiem? Co do mnie, to wcale nic śmiesznego w nim nie widzę.
— A to, że nie poznaje ludzi, że język mu się plącze?
— Jest to następstwem jego życia, pięcioletniego zamknięcia, pod nadzorem tej piekielnicy... Należy mu współczuć, a nie drwić sobie z niego. Mnie samej nawet nie poznał; był pan świadkiem tego. To już że tak powiem, — woła o pomstę do nieba! Stanowczo trzeba go ratować! Proponuję mu wyjazd za granicę, jedynie w tej nadziei, że może porzuci tę... przekupkę.
— Wie pani co? Trzeba go ożenić, Marjo Aleksandrówno! — rzecze Paweł Aleksandrowicz.
— Już znowu! Pan jest niepoprawny, m-er Mozglakow!
— Nie, Marjo Aleksandrówno, nie! Tym razem mówię całkiem poważnie! Dlaczegożby go nie ożenić? To dobra myśl! C’est une idée comme une autre! Czemże to może mu zaszkodzić, proszę mi powiedzieć!? Przeciwnie, jest on w takiem położeniu, że podobny środek może go tylko uratować. Primo, zbawi go to od tej wietrznicy (przepraszam za wyrażenie). Secundo, to rzecz główna, — proszę sobie przedstawić, że wybierze on sobie dzieweczkę lub raczej wdówkę miłą, dobrą, rozumną, skromną i, co najgłówniejsza, biedną, która będzie go doglądała jak córka, i pojmie, że zrobił on dobrodziejstwo dla niej, jeśli się z nią ożenił. A cóż może być lepszego dla niego, jak nie bliska, szczera i szlachetna istota, która nieustannie będzie mu dotrzymywała towarzystwa, zamiast tej... baby. Naturalnie, musi ona być piękna, bo staruszek i teraz jeszcze lubi tylko piękne. Zauważyła pani, jak on wlepiał oczy w pannę Zynaidę?
— Gdzie pan jednak znajdzie taką kobietę? — zapytuje Anastazja Piotrówna, która uważnie nadstawiła uszu.
— Pyta pani jeszcze! A pani sama? co? jeśliby pani tylko chciała! Za pozwoleniem: dlaczegożby pani nie mogła zostać żoną księcia? Przedewszystkiem jest pani — piękna, secundo wdowa, tertio — szlachetna, dalej — biedna (bo też rzeczywiście nie jest pani bogata), wkońcu — jest pani kobietą rozumną, ergo będzie go pani kochała, na rękach nosiła, wypędzi pani tę babę na cztery wiatry, jego wywiezie za granicę i będzie go pani karmiła manną i cukierkami, a wszystko to akuratnie do tej chwili, w której on porzuci ten świat, a to się stanie równo za rok, a może być także, że za dwa i pół miesiąca. Wtedy będzie pani — księżną, bogatą wdową i w nagrodę za swą decyzję, wychodzi pani za mąż za markiza lub generalnego intendanta! C’est joli, prawda?
— Fi, Boże! Zdaje mi się, że jabym w nim, gołąbeczku, zakochała się ze samej wdzięczności, jeśliby tylko uczynił mi propozycję małżeństwa! — woła pani Ziabłowa, a ciemne, wyraziste jej oczy błyszczą na samą myśl o tem. — Tylko że to wszystko, niestety, jest — próżnem gadaniem?
— Próżnem gadaniem? Chce pani, by się na tem nie skończyło? Niechże się pani zwróci do mnie z przyjemną prośbą, a daję sobie palec uciąć, jeśli pani dziś jeszcze nie zostanie narzeczoną księcia! Wszak nic łatwiejszego, jak wujaszka namówić do czego, lub wyprowadzić w pole! On zawsze się zgadza: „No, tak, no, tak!“ — sama pani słyszała. Chce pani, to wyprowadzimy go w pole i ożenimy: wszak to dla jego dobra, zlituj się pani nad nim!.. Na każdy wypadek, powinna się pani przystroić trochę, Anastazjo Piotrówno!
Pomysłowość m-eur Mozglakowa przechodzi w hazard. Pani Ziabłowej jednak, przy całym jej rozsądku, naprawdę popłynęła ślinka.
— Wiem to i bez pana że ja teraz wyglądam jak popychadło, — odpowiedziała. Zupełnie się opuściłam, dawno wyrzekłam się marzeń. Doprawdy zeszłam na jakąś madame Griboicier, damę do towarzystwa... A w rzeczywistości wyglądam jak kucharka, prawda?
W czasie tej rozmowy Marja Aleksandrówna siedziała z dziwną jakąś miną na twarzy. Nie pomylę się, jeśli powiem, że słuchała ona dziwnej propozycji Mozglakowa z jakimś strachem, jakgdyby zdrętwiała... Wkońcu się opamiętała.
— Wszystko to bardzo ładnie, przypuśćmy, ale wszystko to jest próżnem gadaniem i bzdurstwem, a co najgłówniejsza — zupełnie niewczesne — przerwała ona cierpko Mozglakowowi.
— Ależ dlaczego, łaskawa Marjo Aleksandrówno, dlaczegóż wszystko to ma być niewczesnem, próżnem gadaniem?
— Z wielu powodów, a przedewszystkiem dlatego, że pan znajdujesz się w moim domu, że książę — jest moim gościem, i że ja nikomu nie pozwolę zapomnieć o szacunku, należnym memu domowi. Uważam pańskie słowa tylko za żart, Pawle Aleksandrowiczu. No, chwała Bogu! Oto i książę!
— Oto jestem! mówi książę głośno, wchodząc do salonu. — Dziwne zaiste, cher ami, ile to dzisiaj ciśnie mi się do głowy różnych myśli. A kiedyindziej to nie uwierzysz może, że wcale żadne myśli mi nie przy-cho-dzą. I siedzę tak nieraz przez cały dzień.
— To, wujaszku, najprawdopodobniej z powodu dzisiejszego upadku. Doznał wujaszek wstrząsu nerwów, i oto...
— Ja sam, przyjacielu, przypisuję to temu właśnie i znajduję ten wypadek nawet po-ży-tecz-nym: tak, że zdecydowałem się przebaczyć memu Te-o-fi-lo-wi. Wiesz co? Zdaje mi się, że on nie nastawał na moje życie. A ty jak myślisz? A przytem on i bez tego był niedawno karany, gdy mu brodę zgolono.
— Brodę mu zgolono, wujaszku? Wszakżeż on ma brodę wielką jak szwabska ojczyzna! — No, tak, jak szwabska ojczyzna. Wogóle, przyjacielu, ty masz zupełną rację w tem, co mówisz. Ale to jest broda sztuczna. I wyobraźcie sobie, co za wypadek; niedawno przysłano mi cennik. Nadeszły z zagranicy wspaniałe bro-dy dla stangretów i dla panów, bokobrody, hiszpanki, wąsy i t. p., a wszystko tylko w najlepszym gatunku i po bardzo umiarkowanych cenach. Myślę sobie, trzeba sprowadzić jedną bro-dę, bodaj na pokaz. Więc zamówiłem brodę dla stangretów i istotnie nadeszła, wprost podziwu godna! Lecz okazuje się, że Teofil ma swoją własną, prawie dwa razy dłuższą. Rozumie się, wynikło nieporozumienie: ogolić swoją czy też przysłaną odesłać z powrotem, a nosić naturalną? Myślałem, myślałem, i postanowiłem, że lepiej już nosić sztuczną.
— Zapewne dlatego, że sztuka jest wyższa od natury, wujaszku!
— Właśnie dlatego. A ile to cierpień kosztowało go, gdy mu brodę golono. Jakgdyby z całą swoją karjerą się rozstawał... Ale czy nie czasby nam jechać, przyjacielu?
— Jestem gotów, wujaszku.
— Spodziewam się jednak, książę, że pan tylko jednego gubernatora odwiedzi! — nakazuje zaniepokojona Marja Aleksandrówna. Jesteś pan teraz moim, książę, i należy pan do mojej rodziny przez cały dzień. Oczywiście nic panu nie powiem o tutejszem towarzystwie. Ani słówkiem o tem nie pisnę. Być może, że pan zapragnie odwiedzić także Annę Mikołajównę, nie mam prawa z góry pana uprzedzać do niej; a przytem jestem święcie przekonana, że czas pokaże swoje. Proszę jednak pamiętać o jednem, że jestem pańską gospodynią, siostrą, mamką, niańką, przez cały ten dzień i wyznaję szczerze, że drżę o pana, książę! Pan nie zna, nie, pan wcale nie zna tych ludzi, zresztą wszystko do czasu!...
— Niech się pani zda na mnie, Marjo Aleksandrówno. Wszystko będzie tak, jak ja pani obiecałem — powiada Mozglakow.
— O już z pana dobry trzpiot! Na pana spuścić się nie można! Czekam pana z obiadem, książę. My obiad jadamy wcześnie. Jakże żałuję, że tym razem mąż mój bawi na wsi! Jakże chętnie powitałby on pana u nas! On tak pana szanuje, tak kocha z duszy i serca!
— Mąż pani? To pani ma także męża? pyta książę.
— Ach, Boże! Ależ to z pana zapominalski, książę! Pan zupełnie, ale to zupełnie zapomniał wszystkiego z dawnych czasów! Mąż mój to Atanazy Maciejowicz, czyż naprawdę go pan sobie nie przypomina? Bawi teraz na wsi, ale pan widziałeś go przecie z tysiąc razy dawniej. Pamiętasz, książę, Atanazego Maciejowicza?...
— Atanazy Maciejowicz! Na wsi, przedstawcie sobie mais c’est délicieux! To pani ma także i męża? Jednak, co to za dziwny wypadek! To jota w jotę zupełnie tak samo, jak w pewnym wodewilu, mąż za drzwi, a wąż.... za pozwoleniem, zapomniałem jak dalej. Zdaje mi się tylko, że w tym wodewilu żona także gdzieś pojechała, zdaje się do Tuły czy do Jarosławia, słowem, śmieszna to była historja.
— Jeden mąż, drugi wąż, wujaszku, podpowiada Mozglakow.
— No-no! tak-tak! dziękuję ci, przyjacielu. Właśnie tak, a nie inaczej. Charmant, charmant! Bardzo składnie. Ty zawsze mówisz jak z nut, kochaneczku! Pamiętam teraz: mąż pojechał do Jarosławia czy też do Kostromy, ale gdzieś pojechała była także żona! Charmant, charmant! Zresztą zapomniałem sobie, o czem to zacząłem był mówić... Tak! A zatem jedziemy, mój przyjacielu. Au revoir, madame, adieu, ma charmante demoiselle, — dodał książę zwracając się ku Zinie i całując koniuszki swych palców.
— Na obiad, na obiad, książę! Proszę nie zapomnąć szybko wrócić! woła wślad za nim Marja Aleksandrówna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Sydir Twerdochlib.