Sen wujaszka/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Sen wujaszka
Podtytuł (Z kronik miasta Mordasowa)
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Wydawnictwa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Sydir Twerdochlib
Tytuł orygin. Дядюшкин сон
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

— Anastazjo Piotrówno, trzeba zaglądnąć do kuchni, — mówi Marja Aleksandrówna, odprowadziwszy księcia. — Mam przeczucie, że ten potwór Nikitka z pewnością zepsuje obiad! Pewna jestem, że on już jest pijany...
Anastazja Piotrówna zastosowuje się do rozkazu. Odchodząc patrzy podejrzliwie na Marję Aleksandrównę i obserwuje jej niezwykłe zdenerwowanie. Zamiast pójść popatrzeć, co robi potwór Nikitka, Anastazja Piotrówna wychodzi do sali, stamtąd kurytarzem do swego pokoju, a stąd do ciemnej izdebki w rodzaju alkierza, gdzie stoją skrzynie, porozwieszana jest wszelaka odzież i przechowuje się w węzełkach brudna bielizna z całego domu. Na palcach podkrada się do zamkniętych drzwi, wstrzymuje oddech, nachyla się, patrzy przez dziurkę od klucza i podsłuchuje. Drzwi te, jedne z trojga drzwi tej samej komnaty, gdzie zostały teraz Zina i jej matka, — są zawsze szczelnie zamknięte i zaryglowane.
Marja Aleksandrówna uważa Anastazję Piotrównę za chytrą a przytem nadzwyczaj lekkomyślną kobietę. Naturalnie, nieraz przychodziła jej myśl, że Anastazja Piotrówna mogłaby się bez ceremonji posunąć aż do podsłuchiwania. Ale w tej chwili pani Moskalewa jest tak zajęta i wzburzona, że zupełnie zapomniała o wszystkich środkach ostrożności. Sadowi się ona we fotelu i znacząco spogląda na Zinę. Zina czuje to spojrzenie na sobie i jakaś wielka, nieprzyjemna troska zaczyna dławić jej serce.
— Zino!
Zina powoli zwraca ku niej swą bladą twarz i wznosi swe czarne, zamyślone oczy.
— Zino, pragnę z tobą pomówić o bardzo ważnej rzeczy.
Zina zwraca się zupełnie ku matce, składa ręce i stoi w oczekiwaniu. Na twarzy jej złośliwy uśmiech, który zresztą stara się ona ukryć.
— Chcę cię zapytać, Zino, jak ci się wydał dzisiaj ten Mozglakow?
— Ty już dawno wiesz, matko, co ja o nim myślę, — odpowiada Zina z niechęcią.
— Tak, mon enfant; zdaje mi się jednak, że staje się on już nazbyt natrętnym ze swemi... konkurami.
— On mówi, że jest we mnie zakochany, więc natrętność jego można mu darować.
— To dziwne, tyś przedtem nie tłumaczyła go tak... chętnie. Przeciwnie zawsze pomiatałaś nim, ilekroć ja zaczęłam o nim mówić.
— Dziwne jest także i to, że tyś matko zawsze go broniła i koniecznie chciałaś, bym wyszła za niego zamąż, a teraz sama nim pomiatasz.
— Prawie, że tak. Nie przeczę, Zino: ja pragnęłam widzieć cię za Mozglakowem. Ciężko mi było patrzeć na twój nieustanny smutek, twoje cierpienia, które bardzo dobrze pojmuję (cokolwiekbyś ty sobie o mnie, myślała!) i które zatruwają mi mój sen po nocach. Przyszłam wkońcu do tego przekonania, że tylko i jedynie znaczna zmiana w twem życiu może cię uratować! A zmianą tą powinno być — zamążpójście. Nie jesteśmy bogaci i nie możemy jechać, naprzykład, za granicę. Tutejsze osły dziwią się, że ty masz lat 23 i dotychczas nie jesteś zamężna, i plotą sobie o tem rozmaite historje, lecz czyż ja mam cię wydać za tutejszego radcę lub za Iwana Iwanowicza, naszego adwokata? Czy są tu dla ciebie mężowie? Mozglakow, to się wie, jest sobie Mozglakow, przecie jednak lepszy on, jak inny. Pochodzi z dobrej rodziny, jest skoligacony, ma półtorej setki swych pańszczyźniaków, zawsze to lepiej, jak żyć kruczkami czy kubanami i Bóg wie, jakiemi sposobami, dlatego też i ja darzyłam go swemi względami. Lecz daję, ci słowo, ja nigdy nie żywiłam prawdziwych sympatji ku niemu. Widzę, że sam Pan Bóg mnie do niego uprzedzał. I jeśliby Bóg zesłał bodaj teraz coś lepszego, — o! Jak dobrze tedy, że tyś nie dała mu jeszcze słowa! Tyś chyba dzisiaj nie powiedziała mu niczego pewnego, Zino?
— Poco się tak maskować, matko, skoro wszystko da się powiedzieć w dwóch słowach? przemówiła Zina rozdrażniona.
— Maskować, Zino, maskować się! I tyś potrafiła powiedzieć to słowo matce? Lecz co ja mówię! Ty dawno już nie wierzysz swej matce! Dawno już uważasz mnie za swego wroga, a nie za matkę.
— E, dajmy temu spokój, matko! Pocóż mamy się spierać o słowa! Czyż my nie rozumiemy się dobrze wzajem i bez tego? Zdaje się, miałyśmy już czas dobrze się poznać.
— Ale ty mię obrażasz, moje dziecko! Ty nie wierzysz, że gotowa jestem stanowczo na wszystko, by ci los zapewnić.
Zina spojrzała na matkę szyderczo i ze złością.
— Czy nie chcesz ty mię, matko, wydać zamąż za tego księcia, by zapewnić mi los? — zapytała, ona z dziwnym uśmiechem.
— Nie mówiłam o tem ani słowa, powiem ci że jeśliby ci się trafiło wyjść za księcia, to byłoby to twojem szczęściem, a nie szaleństwem.
— A ja sądzę, że to poprostu nonsens! — zawołała zapalczywie Zina. — Nonsens! Nonsens! Sądzę też, matko, że zdradza matka bardzo często natchnienia poetyckie, jesteś poetą w spódnicy w całem tego słowa znaczeniu; tak też matkę tutaj nazywają. Roisz nieustannie najśmielsze projekty. Niemożebność ich i nonsensowość wcale cię nie lękają. Przeczuwałam, gdy książę siedział tu jeszcze, co masz na myśli. Kiedy Mozglakow robił z głupia franta i zapewniał, że tego starca należy ożenić, wyczytałam wszystkie myśli, matko, z twojej twarzy. Poszłabym o zakład, że ty poważnie myślisz o tem i w sposób podjazdowy sondujesz mię teraz. Ponieważ jednak twoje nieustanne projekty, o ile one mnie dotyczą, poczynają mi dojadać do żywego, i śmiertelnie dręczyć, to proszę cię bardzo, matko, nie mów ani mi więcej ani słowem o tem, słyszysz matko, — ani słowem, i pragnęłabym, byś o tem zapomniała!
Pierś Ziny szybko podnosiła się z gniewu.
— Jesteś dzieckiem, Zino, drażliwem, chorem dzieckiem! — odpowiedziała Marja Aleksandrówna głosem roztargnionym, płaczliwym. — Mówisz do mnie bez uszanowania i obrażasz mię. Żadna matka nie zniosłaby tego, co ja znoszę codziennie od ciebie! Ale ty jesteś rozdrażniona! Tyś chora, cierpisz, a ja matką jestem i przedewszystkiem chrześcijanką. Powinnam cierpieć i przebaczać. Pozwól mi jednak jedno słowo, Zino,: jeślibym istotnie marzyła o tym związku, — to dlaczego właśnie uważasz to wszystko za nonsens? Mojem zdaniem, Mozglakow nigdy nie mówił tak rozumnie, jak w tej chwili właśnie, gdy dowodził, że księciu koniecznie potrzebny jest ożenek — naturalnie nie z tą niechlują Anastazją, co do tego to on już przeholował.
— Słuchaj matko! powiedz mi otwarcie: pytasz o to tak tylko, z ciekawości, czy też w pewnym zamiarze?
— Ja się tylko pytam, dlaczego wydaje ci się to takim nonsensem?
— Ach, złości mnie biorą! Że też człowieka musi coś podobnego spotykać; — woła Zina, tupnąwszy nogą ze zniecierpliwienia. Oto dlaczego, jeśli tobie dotychczas nie Jest to jeszcze jasne: nie mówiąc już o wszystkich innych niedorzecznościach, — wykorzystać to, że staruszek niema wszystkich klepek w głowie — oszukać go, wyjść za niego, za kalekę, zamąż, na to, by wydrzeć mu jego pieniądze i potem codzień, co godzina życzyć mu śmierci, sądzę, że to już nie tylko nonsens, ale coś więcej, coś więcej, coś tak niskiego, że wcale ci nie winszuję takich myśli, mamo!
Na chwilę zapanowało milczenie.
— Zino, a pamiętasz ty, co było przed dwoma laty? — zapytała znowu Marja Aleksandrówna.
Zina drgnęła.
— Matko! — rzekła ostro, tyś uroczyście mi jeszcze wtedy przyrzekła nigdy o tem nie wspominać.
— A teraz uroczyście proszę cię, moje dziecko, byś pozwoliła mi raz tylko złamać swoje przyrzeczenie, którego nigdy dotychczas nie naruszałam. Zino! Przyszedł czas, że musimy wiele rzeczy między sobą wyjaśnić! Te dwa lata milczenia były straszne! Tak dalej być nie może!... Gotowa jestem błagać cię na kolanach, byś mi pozwoliła mówić. Słyszysz, Zino, rodzona matka na kolanach cię błaga! Równocześnie daję ci uroczyste słowo honoru — słowo nieszczęśliwej matki, ubóstwiającej swą córkę, że nigdy, pod żadnym pozorem i pod żadnym warunkiem, choćby to nawet szło o zbawienie mego życia, nie będę więcej o tem mówiła. Będzie to po raz ostatni, teraz jednak jest to — konieczne.
Marja Aleksandrówna liczyła na zupełne powodzenie.
— Proszę, niech mama mówi, — rzekła Zina, widocznie bledniejąc.
— Dziękuję ci, Zino. Przed dwoma laty, do nieboszczyka Miśka, twego małego brata, przychodził nauczyciel...
— Poco jednak zaczynasz takim uroczystym tonem, matko! Poco to całe krasomówstwo, wszystkie te szczegóły, które zupełnie są niepotrzebne, które są ciężkie i które nam obudwom zarówno dobrze są znane? — z jakąś złośliwą odrazą przerwała jej Zina.
— To dlatego, moje dziecko, że ja, matka twoja, muszę teraz usprawiedliwiać się przed tobą! Dlatego, że chcę przedstawić ci całą tę sprawę z zupełnie innego punktu widzenia, a nie z tego wadliwego punktu, z którego tyś przywykła patrzeć na nią. Wkońcu dlatego, byś lepiej zrozumiała wniosek, jaki zamierzam z tego wszystkiego wyciągnąć. Nie myśl, moje dziecko, że chcę igrać z twem sercem! Nie, Zino, znajdziesz we mnie prawdziwą matkę, i, być może, zalewając się łzami, u nóg mych, kobiety niskiej, jak tyś mię dopieroco nazwała, sama będziesz prosiła pojednania, któreś tak długo, tak uparcie dotychczas odrzucała. Oto dlaczego chcę ci wszystko powiedzieć, Zino, wszystko od samego początku; inaczej będę milczała!
— Niech mama mówi, — powtórzyła Zina, z całego serca przeklinając konieczność krasomówstwa swej matki.
— Mówię dalej, Zino: ten nauczyciel powiatowego gimnazjum, zresztą jeszcze młokos, wywiera na ciebie zupełnie niepojęte wrażenie. Zbyt pewne żywiłam nadzieje, liczyłam na twoją dumę szlachetną i, co najgłówniejsza, na jego nicość (dlatego, że trzeba przecie wszystko powiedzieć), by bodaj cośkolwiek podejrzewać pomiędzy wami. I nagle ty przychodzisz do mnie i stanowczo oświadczasz, że masz zamiar wyjść za niego zamąć! Zino! Był to sztylet wprost w moje serce! Krzyknęłam i omdlałam. Ale... ty wszystko to pamiętasz! Rozumie się, uważałam, że muszę użyć całej swej władzy, którą tyś nazwała tyranją. Pomyśl: młokos, syn djaczka, pobierający dwanaście rubli pensji miesięcznie, marny wierszokleta, którego rymy z łaski drukują w „Bibljotece dla czytającego ogółu“, i umiejący tylko rozwodzić się o tym przeklętym Szekspirze, — ten młokos — twoim mężem, mężem Zynaidy Moskalewny! Ależ to zakrawa na sielankę w rodzaju „Pawła i Wirginji“! Daruj, Zino, ale już samo wspomnienie o tem wyprowadza mię z równowagi! Ja mu odpaliłam; żadna jednak moc nie mogła wstrzymać ciebie. Ojciec twój, rozumie się, mrugał tylko oczami i nawet nie zrozumiał, co mu zaczęłam tłumaczyć. Ty utrzymujesz w dalszym ciągu stosunki z tym młokosem, widujesz się z nim nawet, a co najokropniejsza, jesteś na tyle nieostrożna, że rozpoczynasz z nim korespondencję. W całem mieście poczynają już szerzyć się nieprzyjemne słuchy. Zaczynają kłuć mię aluzjami: zacierają już ręce, trąbią na wszystkie zastawki, i znowu wszystkie me przewidywania sprawdzają się co do joty. Pokłóciliście się wnet o coś; okazuje się on zupełnie niegodnym ciebie... smarkaczem (w żaden sposób nie mogę go nazwać człowiekiem!) i odgraża się, że puści po mieście twe listy. Ty na tę pogróżkę, pełna oburzenia, tracisz panowanie nad sobą i dajesz mu w twarz. Tak, Zino, wiadomy mi jest i ten szczegół! Wiem wszystko, wszystko. Nieszczęśnik tego samego dnia pokazuje jeden z twych listów temu łotrowi Zauszynowi, i w godzinę później, list ten znajduje się już w rękach Natalji Dymitrówny, mego śmiertelnego wroga. Tego samego wieczora ten warjat, w skrusze, robi brzydką próbę otrucia się. Słowem, skandal okropny! Ta niechluja Anastazja przylatuje do mnie wystraszona, z okropną wieścią: list całą godzinę znajduje się w rękach Natalji Dymitrówny, nie minie dwóch godzin, a całe miasto będzie wiedziało o twej hańbie! Przemogłam się, nie straciłam przytomności, — jakie jednak ciosy zadałaś memu sercu, Zino! Ta bezwstydnica, ten potwór, Anastazja, żąda dwieście rubli w srebrze i przysięga się, że za to wydostanie ten list z powrotem. Osobiście, w lekkich trzewikach, po śniegu, biegnę do żyda Bumsteina i zastawiam swój naszyjnik — pamiątkę po mej zacnej nieboszczce-matce! W dwie godziny później list jest już w moich rękach. Anastazja ukradła go. Rozbiła szkatułkę i — cześć twa uratowana, — niema dowodów! Ale w jakiej trwodze musiałam przez ciebie — przeżyć ten okropny dzień! Drugiego dnia zauważyłam, po raz pierwszy w życiu kilka siwych włosów na swej głowie, Zino! Samaś teraz wydała sąd o postępku tego smarkacza. Sama się teraz zgodzisz i może z gorzkim uśmiechem, że byłoby to szczytem nierozsądku powierzyć mu swój los. Lecz od tego czasu szarpiesz swą duszę, męczysz się, moje dziecko, nie możesz go zapomnąć, lub raczej, powiedzmy, nie jego, — on zawsze był niegodny ciebie, — lecz mary swego minionego szczęścia. Ten nieszczęsny leży teraz na śmiertelnem łożu, mówią, że ma suchoty, a tyś — aniołem dobroci! — Nie chcesz, dopóki on żyje, wychodzić zamąż, by nie rozedrzeć jego serca, dlatego, bo on dotychczas zazdrością pała, chociaż pewna jestem, że on nigdy ciebie nie kochał prawdziwie wzniośle! Wiem, że usłyszawszy o konkurach Mozglakowa, szpiegował on, nasyłał ludzi, wypytywał się. Ty go oszczędzasz, moje dziecko, odgadłam cię, i Bóg świadkiem, że gorzkiemi łzami zlewałam swoją poduszkę!...
— Niech mama to zostawi, matko! — przerywa Zina, z niewysłowionym smutkiem. — Co mi tam do matczynej poduszki, — dodaje ona zgryźliwie. — Czy nie może mama mówić bez afektacji i wykrętów!
— Ty mi nie wierzysz, Zino! — Nie patrz na mnie tak wrogo, dziecię moje! Oczy moje nie wysychały przez te dwa lata, lecz taiłam się przed tobą ze swemi łzami, i przysięgam ci, pod wielu względami sama się zmieniłam w ciągu tych dwóch lat! Dawno zrozumiałam twe uczucia, i biję się w piersi, aż teraz poznałam całe brzemię twego smutku. Czyż można mię winić, moja droga, że patrzyłam na to przywiązanie, jak na romantykę, natchnioną przez tego przeklętego Szekspira, który jakgdyby umyślnie, pcha swój nos wszędzie nieproszony. Która z matek potępi mnie za mój ówczesny lęk, za przedsięwzięte środki, za surowość mego sądu? Teraz jednak, teraz, widząc twe dwuletnie cierpienia, pojmuję twe uczucia i cenię je. Wierz mi, że zrozumiałam cię, może o wiele lepiej, niż ty sama siebie rozumiesz. Pewna jestem, że ty kochasz nie jego, tego nienaturalnego młodzika, lecz swe złote marzenia, swe stracone szczęście, swe wzniosłe ideały. Sama też kochałam i może potężniej od ciebie. Ja sama cierpiałam; miałam także swe wzniosłe ideały. I dlatego — kto może mię teraz winić, a przedewszystkiem czy możesz ty mię winić za to, że uważam związek z księciem za najbardziej zbawienny, konieczny wprost dla ciebie w twem obecnem położeniu?
Zina ze zdziwieniem słuchała całej tej długiej deklamacji, wiedząc bardzo dobrzej popada w taki ton bez powodu. Lecz ostatni nieoczekiwany wniosek wprost ją zdumiał.




— A więc, czyś ty matko naprawdę poważnie umyśliła sobie wydać mnie zamąż za tego księcia? — krzyknęła ona ze zdumieniem, z przestrachem prawie patrząc na matkę. — To znaczy, że nie są to już marzenia tylko, projekty, lecz mocny twój zamiar? To znaczy, że cię odgadłam? I... i... w jakiż to sposób to zamążpójście mnie zbawi i jakże to jest ono konieczne w mojem obecnem położeniu? I... i... w jaki sposób łączy się to wszystko z tem, co matka teraz nagadała — z całą tą historją... Stanowczo nie pojmuję cię, matko!

— A ja się dziwię, mon ange, jak można tego wszystkiego nie pojmować! — woła Marja Aleksandrówna, wpadając ze swej strony we ferwor. Po pierwsze — już samo to, że przechodzisz w inną sferę, w inny świat! Rzucasz na zawsze to wstrętne miasto, pełne wstrętnych wspomnień dla ciebie, gdzie niema dla ciebie ni cienia życzliwości, ni jednego przyjaciela, gdzie cię oczerniono, gdzie wszystkie sroki nienawidzą cię za twą urodę. Możesz nawet jeszcze tej wiosny wyjechać za granicę, do Włoch, do Szwajcarji, do Hiszpanji, kędy Alhambra, kędy Gwadalkwiwir płynie, a nie tutejsza obrzydliwa rzeczka, nazywająca się tak nieprzyzwoicie...
— Pozwól jednak, matko. Ty mówisz tak, jakgdybym ja już wyszła zamąż, lub jak gdyby conajmniej książę oświadczył mi się?
— Nie troszcz się o to, aniołku, ja wiem, co mówię. Lecz — pozwól mi mówić dalej. Powiedziałam już a, powiem b: pojmuję moje dziecko, z jakim wstrętem oddałabyś rękę temu Mozglakowowi...
— Ja i bez twoich słów, matko, wiem, że nigdy nie będę jego żoną! — odpowiedziała rozgorączkowana Zina? a oczy jej płonęły.
— I jeślibyś ty wiedziała, jak ja rozumiem ten twój wstręt, moja droga! Straszna to rzecz przysiąc przed ołtarzem i przed obliczem Boga miłość temu, kogo pokochać nie można! Straszna to rzecz należeć do tego, dla kogo się nie ma nawet szacunku! A on żąda twojej miłości; on dlatego się żeni, uważam to po jego spojrzeniach, ilekroć ty się odwrócisz. Jakże się maskować?! Ja sama dwadzieścia pięć lat tego doświadczam. Ojciec twój zgubił mię. Śmiało mogłabym powiedzieć, że wyssał on moją młodość, i ileż to razy tyś patrzyła na moje łzy!
— Ojciec jest na wsi i proszę go nie naruszać, odpowiedziała Zina.
— Wiem, ty zawsze go bronisz. Ach, Zino! We mnie zawsze serce zamierało, gdy ja z zimnego wyrachowania życzyłam sobie twego małżeństwa z Mozglakowem. A z księciem, to ty maskować się nie potrzebujesz. Rozumie się samo przez się, że ty nie możesz go kochać... miłością, a i on sam niezdolny jest, by żądać takiej miłości...
— Boże, co za nonsens! Ależ zapewniam cię, matko, żeś ty się omyliła w samym początku, w tem, co jest najpierwsze, najgłówniejsze! Dowiedz się, że ja nie chcę czynić z siebie ofiary — nie wiem poco? Wiedz, że ja wogóle nie chcę iść zamąż za nikogo i zostanę starą panną! Tyś matko dwa lata męczyła mię za to, że nie wychodzę zamąż. Cóż, trudno! będziesz musiała się z tem pogodzić, nie chcę i basta! Tak być musi!
— Ależ duszko, Zineczko, nie gorączkuj się, na Boga, nie wysłuchawszy do końca! Ależ to z ciebie gorąca głowa, naprawdę! Pozwól mi popatrzeć z mego punktu widzenia, a zaraz się ze mną zgodzisz. Książę pożyje rok, może dwa, i sądzę, że lepiej już być młodą wdową, niż przekwitłą panną, nie mówiąc już o tem, że po śmierci jego będziesz — księżną, wolną jak ptak, bogatą, od nikogo niezależną! Ty, moja droga, może z uprzedzeniem patrzysz na wszystkie te rachuby, — rachuby na jego śmierć! Ale ja — matką jestem, a która z matek potępi mnie za moją przezorność? Wkońcu, jeśli tobie, aniele dobroci, żal dotychczas tego chłopaka, żal tak bardzo, że nie chcesz nawet iść zamąż, dopóki on żyje (jak się domyślam), to pomyśl, że wychodząc za księcia, ty wskrzesisz go duchowo, na nowo wzbudzisz w nim radość życia! Jeśli w nim jest bodaj kropla zdrowego rozsądku, to on oczywiście zrozumie, że zazdrość o księcia jest nie na miejscu, wprost śmieszna; zrozumie, że tyś wyszła zamąż z wyrachowania, bo tak być musiało. Wkońcu on zrozumie... to jest, chcę poprostu powiedzieć, że po śmierci księcia, ty możesz znowu wyjść zamąż, za kogo zechcesz...
— Poprostu wychodzi na to: wyjść za mąż za księcia, obedrzeć go i liczyć potem na jego śmierć, by wyjść za kochanka. Chytrze ty, matko, wiążesz swe końce! Chcesz mnie uwieść, proponując mi... rozumiem cię, matko, doskonale cię rozumiem! Ty w żaden sposób nie możesz się powstrzymać od robienia wystawy ze szlachetnych uczuć, nawet w brzydkiej sprawie. Ot powiedziałabyś prosto z mostu: „Zino, jest to podłość, lecz podłość wygodna, i dlatego zgódź się na nią!“ Byłoby to w każdym razie o wiele szczersze.
— Ale dlaczegóż, moje dziecko, patrzeć tylko i niezmiennie z tego punktu widzenia, — z punktu widzenia szalbierstwa, intrygi i interesowności. Ty uważasz me rachuby za podłość, za szalbierstwo? Ależ powiedz mi, na wszystkie świętości, gdzie tu jest szalbierstwo, jakaż tu podłość? Popatrz na siebie do lustra; jesteś tak piękna, że za ciebie można oddać królestwo! I oto ty, — ty, znana piękność, przynosisz w ofierze staruszkowi swe najpiękniejsze lata! Ty, jak gwiazda przecudowna, oświetlisz zachód jego życia; ty jak bluszcz zielony, przylgniesz i wić się będziesz wokół jego starości, ty, a nie ta pokrzywa, to wstrętne babsko, które go opętało czarami i z pożądliwością ssie jego soki! Czyż jego pieniądze, jego księstwo więcej są warte od ciebie? Gdzież tu szalbierstwo i podłość? Ty sama nie wiesz, co mówisz, Zino!
— Widocznie, że więcej są warte, jeśli trzeba wychodzić zamąż za kalekę! Szalbierstwo — zawsze jest szalbierstwem, matko, bez względu na to, w jakim celu się go dokonuje.
— Przeciwnie, moja droga! przeciwnie! Na to można spojrzeć nawet z wysokiego, nawet z chrześcijańskiego punktu widzenia! Tyś sama, onegdaj, w jakiemś zamroczeniu, powiedziała, że chcesz zostać siostrą miłosierdzia. Serce twe cierpiało, zdrętwiało. Mówiłaś (wiem o tem), że nie możesz już kochać. Jeśli ty nie wierzysz w miłość, to zwróć swe uczucia na inny, bardziej wzniosły przedmiot, zwróć żarliwie, jak dziecię, z całą wiarą i świętością — a Bóg cię pobłogosławi. Staruszek ten także cierpiał, jest nieszczęśliwy, prześladują go; znam go już kilka lat i zawsze żywiłam ku niemu niepojętą sympatję, rodzaj miłości, jakgdybym coś przeczuwała. Bądźże mu przyjacielem, córką, bądź, proszę, choćby jego zabawką, — jeśli już mam wszystko nazwać po imieniu. Lecz ogrzej jego serce, a uczynisz to dla Boga, dla cnoty! Śmieszny jest — nie patrz na to. To półczłowiek — użal się nad nim: tyś przecie chrześcijanka! Przymuś się. Takich czynów dokonywa się przez samozaparcie. Zdaniem naszem ciężko jest opatrywać rany w szpitalu: zarażone powietrze w lazarecie wstrętem przejmuje; są jednak anioły boże, spełniające to i błogosławiące Boga za swe powołanie. Oto lek na twe zranione serce, zbożne zajęcie, czyn wielki — i rany twe zostaną uleczone. Gdzież tu egoizm, gdzie tu podłość? Ale ty mi nie wierzysz! Ty myślisz może, że gram komedję, mówiąc o powinności, o wielkich czynach. Dla ciebie jest rzeczą niepojętą, jak ja, kobieta światowa, próżna, mogę mieć serce, uczucia, zasady? Cóż? Nie wierz, obrażaj matkę swoją, ale przyznać musisz, że słowa jej są rozumne, zbawienne. Niech ci się zdaje, proszę, że mówię to nie ja, lecz ktoś inny; zamknij oczy, odwróć się do ściany, przedstaw sobie, że mówi ci to jakiś głos niewidzialny... Trapi cię głównie to, że wszystko to ma się stać jakoby za pieniądze, jakgdyby to było jakieś sprzedanie się lub frymarka? Więc wyrzeknij się ostatecznie pieniędzy, jeśli te pieniądze są ci tak nienawistne! Zostaw sobie cząstkę najkonieczniejszą, a resztę rozdaj biednym. Przyjdź bodaj z pomocą naprzykład jemu, temu biedakowi na łożu śmiertelnem.
— On nie przyjmie żadnej pomocy — rzekła Zina cicho, jakgdyby do siebie.
— On nie przyjmie, lecz matka jego przyjmie — odpowiedziała triumfując Marja Aleksandrówna — przyjmie pokryjomu, niby od niego. Tyś sprzedała swoje kolczyki, podarek od ciotki, i przyszłaś jej z pomocą pół roku temu; wiem to. Wiem, że starowina pierze ludziom bieliznę, by zarobić na jedzenie dla swego nieszczęśliwego syna.

— Jemu wkrótce nie potrzeba już będzie żadnej pomocy!

— Wiem i to, o czem napomknęłaś — podchwyciła Marja Aleksandrówna, i natchnienie, prawdziwe natchnienie zeszło na nią — wiem, o czem ty mówisz. Powiadają, że on ma suchoty i wkrótce umrze. Lecz któż to mówi? Przed kilku dniami zapytywałam o stan jego zdrowia doktora Kaliksta Stanisławicza: interesuję się nim dlatego, bo mam serce, Zino. Kalikst Stanisławicz powiedział mi, że choroba to oczywiście poważna lecz że on dotychczas ma to przekonanie, że ten biedak niema suchot, a tylko chory jest na pewnego rodzaju rozstrój nerwowy, w związku z którym przejawia się u niego silne zaatakowanie płuc. Zapytaj zresztą sama. Zapewniam cię, że doktór mówił mi, że w innych warunkach, zwłaszcza przy zmianie klimatu i wrażeń, chory mógłby wyzdrowieć. Mówił mi też, że w Hiszpanji — słyszałam o tem, a nawet czytałam dawniej jeszcze — że w Hiszpanji jest jakaś niezwykła wyspa, zdaje się Malaga — słowem z nazwy przypominająca jakieś wino — gdzie nietylko piersiowi, ale nawet prawdziwi suchotnicy zupełnie przychodzą do zdrowia już od samego klimatu, i że na wyspę tę umyślnie jeżdżą ludzie, by się leczyć, rozumie się, tylko najzamożniejsi, a także i kupcy niektórzy, ale tylko bardzo bogaci. A przytem, już sama ta czarowna Alhambra, te mirty, cytryny, ci Hiszpanie na swych mułach! Już to jedno wywrze niezwykłe wrażenie na jego poetycką naturę. Sądzisz, że on nie przyjmie twojej pomocy, twych pieniędzy na tę podróż? To oszukaj go, jeśli ci go żal! Oszukaństwo, dokonane dla uratowania życia człowieka, jest do przebaczenia. Zrób mu nadzieję, przyrzeknij mu wkońcu miłość swoją; powiedz mu, że wyjdziesz za niego zamąż, gdy owdowiejesz. Wszystko na świecie można powiedzieć w sposób szlachetny, Zino; uczynisz to dla uratowania mu życia i dlatego wszystko wolno! Wszak ty nadzieją go wskrzesisz, sam on zacznie dbać o swe zdrowie, leczyć się, słuchać lekarzy, będzie się starał zmartwychwstać dla szczęścia. Jeśli wyzdrowieje, to, chociaż i nie wyjdziesz za niego — a jednak faktem będzie, żeś go uratowała, wskrzesiła. Wkońcu można i na niego spojrzeć ze współczuciem! Być może, że los go poprawił i zmienił w lepszego, i jeśli tylko będzie ciebie godny — to proszę, wyjdź sobie nawet za niego zamąż, gdy owdowiejesz. Będziesz bogata, niezależna. Możesz, wyleczywszy go, stworzyć mu pozycję w świecie, karjerę. Małżeństwo twe z nim wtedy będzie bardziej do darowania jak teraz, gdy jest ono niemożliwe. Cóż was oboje czeka, jeślibyście teraz ważyli się na takie szaleństwo? Powszechne więcej jak lekceważenie, nędza, kręcenie za uszy malców, bo jest to związane z jego stanowiskiem, wzajemne czytywanie Szekspira, wieczny pobyt w Mordasowie i wkońcu jego bliska, nieunikniona śmierć. Podczas gdy wskrzesiwszy go — wskrzesisz go dla życia pożytecznego, dla wyższych celów; przebaczywszy mu — pozwolisz mu siebie ubóstwiać. Dręczy go wyrzut sumienia z powodu jego brzydkiego postępku; ty zaś, odkrywszy mu nowe życie, przebaczywszy mu, obdarzysz go nadzieją i pogodzisz go ze samym sobą. Może wstąpić do służby, dosłużyć się wysokiej rangi. Zresztą, jeśliby nawet i nie miał wyzdrowieć, to skona szczęśliwy, ukojony w sobie, na twoich rękach — bo ty sama możesz być obecna przy nim w tej chwili — pewny twojej miłości i twego przebaczenia, w cieniu mirtów i pomarańcz, pod lazurowem, egzotycznem niebem! O Zino, wszystko to jest w twem ręku! Wszystkie korzyści są po twojej stronie — a wszystko to osiągnięte zostanie przez zamęście z księciem.
Marja Aleksandrówna skończyła. Nastąpiło dość długie milczenie. Zina była ogromnie wzburzona.
Nie będę się kusił o to, by opisać uczucia Ziny; odgadnąć ich nie mogę. Lecz, zdaje się, Marja Aleksandrówna znalazła do jej serca drogę właściwą. Nie wiedząc, co się zamyka obecnie w sercu córki, przebrakowała ona wszystkie możliwości i wkońcu domyśliła się, że wybrnęła na drogę właściwą. Brutalnie chwytała najboleśniejsze miejsca serca Ziny i rozumie się, z przyzwyczajenia, nie mogła obejść się bez wystawy szlachetnych uczuć, które Ziny wcale nie oślepiły. „Lecz co za licho, ona mi nie wierzy“ — myślała Marja Aleksandrówna — „żeby tylko zmusić ją do zastanowienia się. By tylko zręcznie napomknąć o tem, o czem wprost mówić nie można!“ — Tak myślała Marja Aleksandrówna i dopięła celu. Wynik był osiągnięty. Zina chciwie słuchała, policzki jej pałały, pierś falowała.
— Słuchaj, matko — rzekła ona wkońcu głosem stanowczym, chociaż bladość, która nagle rozlała się na jej twarzy, wskazywała wyraźnie, ile ją kosztowała ta stanowczość. — Słuchaj, matko...
Ale w tej chwili niespodziewany ruch, który doleciał z pierwszego pokoju i donośny, piskliwy głos, pytający o Marję Aleksandrówną, nagle Zinę powstrzymały. Marja Aleksandrówna zerwała się na równe nogi.
— Ach Boże! — zawołała — djabli nadali tę srokę, pułkownikową, przecież wyrzuciłam ją prawie za drzwi przed dwoma tygodniami! — dodała niemal w rozpaczy. — Ale... ale teraz nie mogę jej nie przyjąć! Nie mogę! Ona z pewnością przyleciała z wiadomościami, inaczej nie śmiałaby tu nawet na próg stąpić. Ważna to rzecz, Zino! Muszę się dowiedzieć... Teraz niczego nie należy lekceważyć! — Jakże wdzięczna jestem pani za odwiedziny! — zawołała — śpiesząc powitać wchodzącego gościa. Że też pani wpadło do głowy przypomnieć mnie sobie, nieoceniona Zofjo Piotrówno? Co za nad-zwy-czaj-na niespodzianka!
Zina wybiegła z komnaty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Sydir Twerdochlib.