Serce (Amicis)/Głuchoniema
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Konopnicka |
Tytuł orygin. | Cuore |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie mógł mi się lepiej maj skończyć jak dzisiejszym rankiem! Słyszymy — dzwoni ktoś. Biegniemy wszyscy. Otwieramy, a tu mój ojciec tonem największego zdziwienia.
— Wy tutaj, Grzegorzu?...
Bo to właśnie był Grzegorz, nasz dawny ogrodnik z Chieri, którego rodzina mieszka w Condowie, i który tylko co przybył z Genui, dokąd dzień przed tym przypłynął na okręcie z Grecji, po trzech latach pracy przy kolei żelaznej. Dźwigał duży tłumok, postarzał się, ale zawsze czerwony na twarzy i wesół.
Chciał mój ojciec, żeby do pokoju wszedł, ale Grzegorz się wymówił: poważniejąc spytał prędko:
— Jakże się tam moi miewają? Jakże tam Ludwisia?
— Dobrze się miała przed niewielu dniami, kiedym ją widziała — odrzekła matka moja.
Grzegorz westchnął z głębi:
— Ach, Bogu dzięki!... A tom odwagi nie miał do tych głuchoniemych iść, póki się tu czego u państwa nie dowiem. Dziękuję Pani! To ja teraz zostawię tu mój tłumok i skoczę po nią. Trzy lata już, jakem nie widział biednego dziecka! Trzy lata, jak nikogom ze swoich nie widział!
Ojciec mój skinął na mnie.
— Idź z nim razem.
— Jeszcze słówko, za przeproszeniem państwa! — rzekł ogrodnik, gdyśmy byli w sieni.
Ojciec przerwał mu:
— A jakże tam interesy?
— Dobrze — odpowiedział — Bogu dziękować! Przyniosło się trochę grosza! Ale ja się chciałem spytać. Nauczyli oni też czego tę moją biedotę? Bom ją to tak zostawił, jak tę rybę niemą... Niewiele ja to tam tym naukom wierzę... Czy aby choć znaki jakowe rozumie? Pisała mi tam moja, że niby się uczy mówić, że niby tam coś nie coś potrafią. Ale co mi tam z tego, że oni ją wyuczą tak, abo tak, kiedy ja takich znaków nie umiem robić, jak ona je rozumie...
— To jakże się z nią zrozumiem?
Biedactwo to moje! Te znaki to aby między nimi, biedakami, dobre, co jedno w drugie jako ryby nieme!... Więc nie wiem, proszę łaski pana, i chciałem właśnie spytać, jak to tam jest?
Ojciec mój uśmiechnął się i rzekł:
— Nie powiem nic, zobaczycie sami. Idźcie! idźcie! Niech się jak najprędzej ucieszy!...
Wyszliśmy. Instytut głuchoniemych jest niedaleko od nas. Po drodze stawiając olbrzymie kroki, żem nadążyć nie mógł, Grzegorz zasępił się i tak mówił:
— Ach, moja biedna Ludwisia! Urodziło się to już z tym kalectwem!... I pomyśleć, żem ani razu nie słyszał, żeby do mnie powiedziała: — Mój ojcze! — A ona, ani razu nie słyszała, żebym do niej powiedział: — Moja córko? — Nigdy w życiu nie rozumiała jednego ludzkiego słowa! Bogu i za to jeszcze dziękować, że ją do tego tam Instytutu wzięli darmo... Aleśmy się naczekali, naczekali! Że to musiała osiem lat wpierw skończyć, dopiero ją wzięli... Teraz trzy lata mnie nie było w domu, to osiem a trzy... To będzie miała jedenaście lat teraz. Czy też urosła, paniczu? Panicz ją widział? Urosła? Czy też wesoła?
— Zaraz Grzegorz zobaczy sam! Zaraz zobaczy! — odrzekłem nadążając jego wielkim krokom,
— A gdzież to będzie ten Instytut? Daleko? Bo to już mnie tu nie było, jak ją odprowadziła matka... niby, żona moja. Widzi mi się, że to gdzieś w tej stronie...
Właśnieśmy przed nim stanęli. Weszliśmy zaraz do poczekalni, a odźwierny wyszedł naprzeciw nas.
— Ja jestem ojciec Ludwisi... Ludwisi Voggi — objaśniał ogrodnik. — Niech tu przyjdzie moja córka prędko, prędko!
— Są na pauzie — odpowiedział odźwierny — pójdę powiedzieć nauczycielce. — I zniknął.
Ogrodnik zamilkł, ale nie mógł znaleźć sobie miejsca. Oglądał obrazy na ścianach, ale znać było, że ich nie widzi wcale.
Wtem drzwi się otwarły, weszła nauczycielka czarno ubrana prowadząc za rękę dziewczynkę.
Ojciec i córka patrzyli na siebie przez chwilę, a potem rzucili się sobie z okrzykiem radości w objęcia. Dziewczynka była ubrana w sukienkę w paski różowe i białe i w biały fartuszek. Wyższa jest ode mnie. Rozpłakała się i ściskała ojca za szyję obu rękami.
Wreszcie oderwał ją od siebie ojciec i zaczął ją od stóp do głowy oglądać rozpromienionym wzrokiem, dysząc tak, jakby gdzieś z daleka przybiegł, aż zawołał:
— Ach jak urosła! Jak wyładniała! Ach mojeż kochanie! Moja biedna Ludwisia! Moje niemowlątko drogie! — Tu zwrócił się do nauczycielki. — Proszę też, łaski pani, pokazać mi jakie znaki, coby mnie choć trochę rozumiała! Ja się duchem nauczę... Żeby aby mnie choć oskubinkę rozumiała!
Nauczycielka uśmiechnęła się i zapytała dziewczynki z cicha:
— Kto jest ten człowiek, co cię odwiedzić przyszedł?
A dziewczynka grubym, jakimś dziwnym głosem, zupełnie jakby dziki jaki pierwszy raz mówił po włosku:
— To... mój... oj... ciec...
Ogrodnik cofnął się krokiem i wrzasnął jak wariat:
— Mówi! Jak Boga kocham, mówi!... Cud, czy co? Mówi! Dziecko moje drogie! Ty mówisz? Mówisz? Gadajże mi: mówisz?
I znowu chwycił ją i całował.
— Jakże to, proszę łaski pani! To nie na migi? Nie na znaki! Nie na palce? Tylko tak wprost? Jakże to może być?...
— Nie, panie Voggi — odrzekła nauczycielka. — Nie na migi. To stara już metoda. Tu się dzieci uczą nową metodą, pamięciową. Nie wiedział pan o tym?
— Ale pierwszy raz w życiu słyszę! — zawołał ogrodnik zdumiony. — Nie wiedziałem nic! Zgoła! Trzy lata nie było mnie w domu. A może mi i pisali, a ja nie zrozumiał! Taki ze mnie łeb zakuty! — I zaraz zwrócił się do dziewczynki. — Dziecko moje! To ty mnie rozumiesz? To ty słyszysz mój głos? Odpowiedzże ojcu! Słyszysz? Czy słyszysz, co ja do ciebie mówię?
— Ależ nie, kochany panie! — rzekła nauczycielka. — Głosu ona nie słyszy, bo głucha. Ale rozumie z ruchu ust, jakie słowa pan wymawia do niej. Pojmuje pan? Ani słów pana nie słyszy, ani tego, co sama do pana mówi; wymawia zaś słowa, bośmy ją nauczyli, litera po literze, układać usta, poruszać gardłem i nadawać piersiom ruch taki, że może głos wydać i każdą z tych liter wymówić.
Ogrodnik patrzył osłupiały stojąc z otwartą gębą. Znać było, że nie rozumie ani słowa z tego całego wykładu i że zresztą nie dowierzał temu. Więc sam próbować zaczął:
— Powiedzże mi, Ludwisiu — rzekł schyliwszy się jej do ucha — czyś kontenta, że ojciec powrócił?
I podniósłszy twarz czekał, co powie. Dziewczynka patrzyła na niego zadumana i nic nie odpowiedziała.
Stał więc zmieszany, a nauczycielka roześmiała się i rzekła:
— Dobry człowieku, nie odpowiada wam, bo nie widziała poruszeń ust waszych, boście jej do ucha mówili! Powtórzcież teraz swoje pytanie trzymając twarz prosto przed jej twarzą!
Nastawił się Grzegorz i powtórzył:
— Kontenta jesteś, że ojciec wrócił? że już nie odjedzie?
Dziewczynka, która uważnie patrzyła mu na usta, gdy mówił, usiłując widzieć nawet ruch języka — odpowiedziała swobodnie.
— Bar-dzo kon-ten-ta je-stem, że oj-ciec wró-cił, że już nie po-je-dzie ni-gdy!
Ojciec zaczął ją gwałtownie ściskać i całować i zaraz, żeby się bardziej upewnić, zarzucił ją pytaniami:
— Jak się nazywa mama?
— An-to-nia.
— Jak się nazywa mała siostrzyczka?
— A-de-la-i-da.
— Jak się nazywa ten instytut?
— Głu-cho-nie-mych.
— Ile będzie dwa razy dziesięć?
— Dwa-dzie-ścia.
No, i kiedyśmy myśleli, że się zacznie śmiać z radości — nagle płakać zaczął.
— Ależ, panie! — przekładała mu nauczycielka — zamiast się cieszyć, to pan płacze? Wszak pan ma powód do radości, nie do smutku! Patrz pan! Córka pana także płacze. Niechże więc pan przestanie i powie mi, czyś pan zadowolony.
Ogrodnik pochwycił rękę nauczycielki i całując ją po wiele razy mówił:
— Dziękuję! Dziękuję stokrotnie! Tysiąckrotnie dziękuję, dobrej, drogiej pani! I niech mi też pani wybaczy, że tego lepiej powiedzieć nie umiem.
— Ale córka pana umie i pisać także — dodała nauczycielka — i rachować. Wie jak się co nazywa w domu. Umie także trochę historii, trochę geografii. Jest teraz w normalnej klasie. Ale jak jeszcze dwie wyższe klasy ukończy, będzie umiała o wiele więcej. Po wyjściu stąd będzie mogła zająć się czymś, wybrać sobie profesję jakąś. Niektóre z dawnych naszych uczenic głuchoniemych są w sklepach i tak dobrze obsługują kupujących jak i inne.
Ogrodnik znów usta otwarł osłupiały. W głowie mu się to wszystko mieszało. Patrzył na córkę drapiąc się za uchem. Wzrok jego domagał się jeszcze nowych objaśnień.
Wtedy nauczycielka zwracając się do odźwiernego rzekła:
— Zawołajcie mi tu którą małą z klasy przygotowawczej!
Odźwierny wrócił za chwilę z małą głuchoniemą, ośmiu lub dziewięciu lat może, która świeżo do instytutu weszła.
— Oto tę małą — mówiła nauczycielka — zaczynamy dopiero uczyć. Patrzcież, jak się to robi! Chcę, żeby wymówiła e. Niechże pan uważa teraz.
Tu nauczycielka otwarła usta w taki sposób, w jaki je otworzyć trzeba dla wymówienia e, i ułożyła usta owej małej w podobny sposób. Dziewczynka trzymała je posłusznie w tym układzie. Wtedy nauczycielka dała jej znak, żeby głos z siebie wydała. Jakoż wydała go, ale zamiast e zrobiło się z tego o.
— Nie — rzekła nauczycielka. — To nie to! — I wziąwszy obie ręce małej położyła sobie jedną na gardle a drugą na piersiach i powtarzała: e, e.
Mała czując pod ręką ruch gardła i ruch piersi nauczycielki otwarła usta tak samo jak wpierw i wybornie wymówiła: — e.
W tenże sposób kazała jej nauczycielka wymówić: e i d, trzymając ciągle obie rączki na swoim gardle i na swoich piersiach. Po czym zwróciła się do ogrodnika:
— Zrozumieliście teraz?
Zrozumiał nareszcie! Wszakże jeszcze bardziej był zdumiony niż wtedy, kiedy nie rozumiał.
— I one się tak uczą mówić? — zapytał po chwili namysłu patrząc na nauczycielkę. — I to mają cierpliwość tak po ździebku uczyć mówienia te wszystkie kaleki? Jedną po drugiej? Przez całe lata? A to święte są! — zawołał nagle składając jak do pacierza dłonie. — A to są anioły rajskie! A to caluśki świat by im dać i tak by mało nagrody! Cóżem to chciał powiedzieć? A! Prosiłbym łaski pani, żebym tak mógł na chwilę z dzieckiem sam być... Nacieszyć się... Pięć minut aby... sam...
I pociągnąwszy dziewczynkę na stronę zaczął ją pytać, a ona zaczęła odpowiadać. Śmiał się, bił pięściami w kolana, oczy mu błyszczały a co i raz to córkę za ręce brał i przyglądał jej się, odchodził prawie od zmysłów z radości i zachwytu gdy mówiła, zupełnie jakby to był głos idący z nieba.
Nagle zapytał nauczycielkę:
— Czybym też nie mógł, proszę łaski pani, podziękować panu dyrektorowi?
— Dyrektora nie ma — odpowiedziała — ale jest ktoś inny, komuście podziękować powinni. Tu u nas każda mała uczenica oddawana jest w opiekę starszej koleżance, która jest jej jak siostrą, jak matką. Waszą powierzyliśmy siedemnastoletniej głuchoniemej, córce zduna, która jest dla niej bardzo dobra i bardzo ją kocha. Od dwóch lat pomaga jej codziennie ubierać się, czesze ją, uczy ją szyć, naprawia jej sukienki, opiekuje się nią na każdym kroku. Ludwisiu! Jak się nazywa twoja mamusia z instytutu.
Dziewczynka uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Ka-ta-rzy-na Gior-da-no. — A zwróciwszy się do ojca dodała. — Bar-dzo, bar-dzo do-bra.
Odźwierny, który na znak nauczycielki oddalił się był, wrócił puszczając przed sobą panienkę z jasnymi włosami, silną, wesołą, w takiej samej sukience w paski białe i czerwone i w szarym fartuszku. Panienka zatrzymała się u progu zarumieniona, a później spuściła głowę i roześmiała się. Wyglądała jak osoba dorosła, a zdawała się dzieckiem.
Córeczka Grzegorza pobiegła naprzeciw niej, wzięła ją za rękę i przyprowadziła do ojca mówiąc swoim grubym głosem:
— Ka-ta-rzy-na Gior-da-no!
— Ach, dobra panienko! — zawołał ogrodnik i wyciągnął rękę, jak gdyby ją chciał pogłaskać, ale wnet cofnął się zmieszany. — Ach, dobra panienko! A niechże ci Bóg błogosławi! A niechże ci da szczęście na ziemi i w niebie! I całej familii! Taka panna, mój Boże, a taka dobra! Dla mego dziecka taka, dla mojej Ludwisi! A niechże cię anieli niebiescy piastują. Robotnik ubogi jestem, ojciec tego biedactwa. A dziękuję ci panienko, z duszy serca!
Panna pogłaskała małą trzymając ciągle głowę spuszczoną i uśmiechając się. Ogrodnik złożył ręce przy ustach i patrzył w nią, jak w cudowny obraz.
— A jak chcecie, to możecie teraz zabrać z sobą waszą córkę.
— Czy chcę? — odrzekł wesoło. — Zabiorę ją ze sobą do Condowy dziś, a jutro to znów ją tu odprowadzę.
Dziewczynka pobiegła się ubrać.
— Tociem jej trzy lata nie oglądał. A teraz patrzajcież — mówi! Zaraz ją do Condowy biorę. Niech się wszyscy cieszą! A jeszcze wpierw to po Turynie trochę pochodzę z moją tą niemotą! Niech ją wszyscy widzą! I zaprowadzę ją do moich znajomych, żeby też słyszeli! O Boże, Boże, żem też tej pociechy dożył! Dawajże rękę, Ludwisiu! Bierz ojca pod rękę.
Dziewczynka, która wróciła w czepeczku i w pelerynce, wsunęła mu rękę pod ramię.
— I kłaniam się wszystkim pięknie — mówił Grzegorz już z proga. — I wszystkim z duszy serca dziękuję! I jeszcze się tu powrócę, żeby wszystkim dziękować!
Nagle zatrzymał się jakby uderzony jakąś myślą, puścił dziewczynkę, wrócił z ręką w kieszonce od kamizelki i krzyknął jak wariat.
— Co tam! Biedne ze mnie licho, ale przecie dwadzieścia lirów dam na ten instytut! Nową dam, piękną sztukę!
I grzmotnąwszy garścią w stół zostawił na nim swoją ofiarę.
— Nie, nie, poczciwy człowieku! — zawołała nauczycielka wzruszona. — Zabierzcie swoje pieniądze. Nie mogę ich przyjąć. Zabierzcie. To nie należy do mnie. Dacie jak wróci dyrektor. Ale i on nie przyjmie, możecie być pewni. Ciężkoście zapracowali to złoto! I bez tego będziemy wam zawsze radzi!
— Nie, zostawię! Muszę zostawić! — odpowiedział Grzegorz uparcie. — A zresztą się zobaczy.
Ale nauczycielka włożyła mu do kamizelki napowrót ową sztukę złota nie dając mu czasu na odmowę. Poddał się więc i tylko pokiwał głową, po czym przesławszy pocałunek od ust panience i nauczycielce wziął znowu córkę pod rękę i wyszedł wołając:
— Pójdźmy, pójdźmy, córuchno! Biedna niemowo moja! Mój skarbie!
A ona stojąc we drzwiach otwartych swoim okropnie grubym głosem:
— Oh, ja-kie ślicz-ne słoń-ce!