Sfinks (Mniszkówna 1922)/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sfinks |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady Graficzno-Wydawnicze „Książka“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Milczenie krótkie, ale pełne błyskawicznych refleksji, przerwał łagodny głos starca.
— Niech się pan nie przeraża. To ja. Wiem, wyglądam, jak upiór, ale jeszcze żyję.
Mgławicz otrzeźwiał nagle.
— Był pan — tam?
— Tak.
— I co?..
Starli się wzrokiem.
W oczach starca był rozpaczliwy smutek. Głowa opadła mu, jak pod uderzeniem obucha.
— Po coś pan tam szedł? Po co?
— Musiałem.
— Coś mówił?..
— Przedstawiałem, błagałem, groziłem...
— Groziłeś?!
Oczy starca zalśniły ogniem. Odparł głosem twardym.
— Zemsta... zbudzonego ducha Polski...
Mgławicz pochylił głowę. Szepnął jakby do siebie:
— Tak... nie można... jeszcze...
Pan Jacek podsunął się do niego z tajemniczym szeptem:
— Złą przemóc zetrze moc inna... Moc tajnych przeznaczeń... Ja dziś przychodzę jeszcze do pana, by go ostrzedz, ratować...
— Mnie... ratować?..
— Tak. Chcę cię wyrwać z przeklętej Umberry, w której grzęźniesz, mając tego świadomość. Chcę cię ocalić, panie, to już mój cel ostatni... Może ty będziesz tym pierwszym, który zrobi wyłom i zrzuci z siebie płaszcz ohydny...
Mgławicz patrzał na niego ponuro, dreszcz niepojęty pozbawiał go słów. Wreszcie wykrztusił:
— Dlaczego chodzi ci o mnie?
— Taka moja wola, mój cel... i...
— I...? — powtórzył Mgławicz, jak echo.
— Jej nakaz... bezsłowny...
Mgławicz rzucił się do niego.
— Pisała do ciebie teraz?!
Pan Jacek milczał.
— Kłamiesz!
— Nie. Nie pisała.
— Więc... skąd jej nakaz?
— Przeczuwam... — odrzekł starzec głosem słabym i zachwiał się na nogach.
— Chory jestem trochę, wycieńczony...
Mgławicz podparł go ramieniem, posadził na otomanie, siadł obok i patrzył na niego troskliwie. Po chwili zapytał miękko:
— Niech mi pan teraz powie, co się z panem dzieje, co się działo? Sterany pan niesłychanie... Cierpi pan niedostatek?...
Pan Jacek skinął głową, nie wypowiedział słowa: nędza — choć piętno to wyryte było na nim wyraźnie.
— Co pan robił od chwili naszego rozstania? Co pan porabia teraz?
— To długa historja, panie, może nudna... Borykałem się, pracowałem i teraz pracuję.
— Gdzie?
— Nad Wisłą. Jestem robotnikiem.
— Robotnikiem?! Gdzież pan mieszka?
— To... mniejsza...
Mgławicz drętwiał. Nieznane mu uczucie wzbierało w nim falą nieprzepartą.
— Ależ! jakże można było! Czemuż pan się do mnie nie odniósł?
Blade usta pana Jacka drgnęły. Lekki uśmiech pobłażliwy a zarazem smutny przemknął na nich i znikł.
Mgławicz, jakby uczuł wyrzut sumienia, pochylił głowę ze wstydem. Rzekł cicho:
— Czemuż pan nie powrócił na Podlasie... do przyjaciół?...
— Ja tam wkrótce wrócę, bo chciałbym tam spocząć... w Zaolchniowie...
— Niech pan tam jedzie i leczy się, odpoczywa. Wieś będzie zbawienna.
— Nie. Muszę spełnić wszystko, co mi przeznaczono tutaj.
Nagle podniósł głowę do góry i utkwił oczy w twarzy Mgławicza.
— Ona pisała do pana?
Mgławicz zmieszał się.
— Dlaczego pan pyta o to?
— Tak przeczuwałem. Widzę ją często we śnie... ni to ona... ni to tamta... W ostatnich czasach jakieś dymy purpurowe widzę dokoła niej i morze, zawsze morze. Raz otaczały ją czarne chmury dymów i jakby potworne jakieś widziadła... Czasem ją widzę pod Sfinksem... lub z kwiatami białemi... nie wiem, jak się one mogą nazywać... Dawno nie miałem żadnej wiadomości od niej... Dawno... A teraz mi się śni i mówi coś..
nakazuje...
Mgławicz przykucnął na niskim taburecie, jakby u stóp pana Jacka i zawisł oczyma na jego ustach.
— Nieraz bardzo wyraźnie słyszę jej słowa i zdaje mi się, jakgdyby była tutaj, wśród nas...
— A o mnie... o mnie?.. — spytał Mgławicz.
Pan Jacek pochylił się niespodziewanie, dotykając jego ramienia wychudzoną ręką.
— Miłujesz ją?.. — szepnął gorąco. — Wyznaj, powiedz...
Mgławicz zadrżał, ukrył twarz w dłoni przed pytającym wzrokiem starca.
— Miłujesz ją?..
Mgławicz milczał chwilę, poczem podniósł głowę i rzekł głosem silnym, męskim:
— Miłuję.
Zaległa cisza.
Po chwili znowu zaszemrały słowa:
— Ale ona...
— Tak. Ona daleko odeszła stąd... — potwierdził pan Jacek. — Teraz tu tak straszno. A jednak jej nakaz, wyraźny jej nakaz każe mi ratować pana.
— Mnie ratować...
— Ale ona wróci... zobaczysz, ona wróci... Teraz nie! Bo po cóż wracać, by patrzeć na rozwartą otchłań Umberry... Łódź twoja płynie teraz na fali, pchana wiatrem, wiejących z waszych czeluści... Ale zwiń żagle swoje, panie, usuń się, wyrwij duszę swoją z tej otchłani... czas jeszcze...
Mgławicz trząsł się w sobie cały, złamany, zgnębiony.
Nagle skoczył z przestrachem w oczach.
Telefon.
Podniósł gorączkowo słuchawkę.
— Kto?.. Jestem... Kto mówi? Jestem, no, jestem w domu... O co chodzi?.. Nie rozumiem!
Zatrzasnął telefon i stał chwilę zmieszany.
Pan Jacek podniósł się z trudem i wyciągnął rękę.
— Pan odchodzi?
— Pójdę. Czas na mnie.
— Każę pana odwieźć, już późno.
— A, broń Boże! Daję sobie zawsze radę sam. Jakoś dojdę. Będę u pana jutro. Muszę być...
Mgławicz milczał, było mu dziwnie ciężko i — przykro. Gdy pan Jacek podał mu rękę, doznał wstrząsu szczególnego i — oblał go rumieniec. Głębiny oczu starca patrzyły z uporem w zmieszane źrenice Mgławicza.
— Do widzenia — rzekł starzec uprzejmie.
Uścisnął rękę Mgławicza i skierował się ku drzwiom.
Ale w progu już odwrócił głowę, patrząc gdzieś przed siebie i rzekł głucho z bladym uśmiechem na ustach.
— Do widzenia... Jak to czasem dziwnie brzmi, ile jest w tem zagadki... Tak kiedyś mówiłem... do widzenia... opuszczając kraj... Wieźli mnie etapem... żandarmi rosyjscy... na zesłanie... Niema już tych, którym mówiłem to tajemnicze słowo: do widzenia... A potem do widzenia powiedziałem jej w Port-Saidzie... Czy ją kiedy zobaczę?..
Lekko drgnął, jakgdyby otrząsnął ze siebie marą wspomnień.
— No, czas na mnie... Do widzenia.
I odszedł.
Mgławicz stał na progu, jak wryty, goniąc starca oczami coraz niżej, coraz niżej, po schodach.
Na zakręcie schodów pan Jacek odwrócił się i przesłał Mgławiczowi uśmiech pełen słodyczy. Uśmiech ten zelektryzował Mgławicza. Rzucił się naprzód i — była sekunda, że chciał biedź za starcem, wołać.
Jeszcze chwila i — pan Jacek znikł na dole.
Mgławicz cofnął się do gabinetu.
— Co mnie tak tłoczy dziś? Co mnie tak męczy?..
Usłyszał jeszcze stuk drzwi na dole, stuk głuchy, ciężki. Wzdrygnął się. Ten stuk nasunął mu ponurą analogję. Czuł, że ma rozszarpane nerwy.
— To on wyszedł — rzekł głośno, by się uspokoić, i przetarł czoło dłonią spoconą.
— Co mi jest dziś? Co się ze mną dzieje?!
Padł zmęczony na otomanę.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pan Jacek wyszedł z bramy, a gdy się za nim zatrzasnęła, stał chwilę, czując się dziwnie osamotniony.
Pan Jacek westchnął i podążył przed siebie.
Nagle doznał wrażenia, że ktoś idzie za nim. Przystanął.
Dwa cienie, jakby odpadły od murów i sunęły w oddali.
Z daleka dochodził huk miasta, dźwięczały dzwonki.
Pan Jacek mijał przechodniów, ale słyszał ciągle za sobą drażniący, uparty, a przyczajony szmer kroków. Nie mogły ich stłumić ani odgłosy ruchu na mieście, ani kołatanie i rozmowy, idących naprzeciw przechodniów. Tak się zapewne słyszy, odczuwa, nadciągające pioruny tak chyba kroczy szpieg, albo... śmierć.
Ale skąd znowu taka refleksja?..
Pan Jacek wyszedł na szerokie, ludne ulice, znikł w tłumie, pochłonęło go światło. Szedł długo. Zdawało mu się, że nieskończoną była ta droga. Zmęczony fizycznie, wyczerpany moralnie swoją dzisiejszą misją, wlókł się ciężko przez miasto. Minął gwarne dzielnice, wszedł w ciche zaułki Starego Miasta, gdzie kwaterował na poddaszu.
Lubił swoje gniazdo, jak nazywał maleńki pokoik z widokiem na niebo, na Wisłę i na przestrzeń szeroką, powietrzną. Ale teraz myślał z pewną obawą, jak oto wdrapie się na strome, wąskie schodki i z politowaniem wyrzucał sobie słabość fizyczną.
Wsunął się w cień ciężkich murów starej dzielnicy i... nagle stanął.
Ten sam odgłos kroków niepojętych, to samo dziwne wrażenie, że idą, że ktoś idzie za nim, umyślnie za nim...
Odwrócił się szybko i spytał głośno, spokojnie:
— Kto tam?
— ... tam... — odpowiedziało echo, odbite od szarych domostw w zaułkach.
— Przewidzenie — powiedział sobie pan Jacek i poszedł dalej.
Była już późna noc, zaułki spały.
Pan Jacek dowlókł się do starej kamienicy, na której strychu mieszkał. Wspiął się na schodki do bramy i chciał zadzwonić.
Wtem dwie ciemne postacie stanęły przed nim, zagradzając mu drogę...
Pan Jacek szarpnął się, ale szare mury śpiącej dzielnicy nie powtórzyły echa stłumionych, kategorycznych słów i głosu gorącego protestu, wydzierającego się z zakneblowanych ust starca.
Tylko mrok nocy pochłonął w sobie trzy ludzkie cienie, dążące szybko, ukradkiem, popod murami w stronę wielkich, zwalistych obwarowań nad rzeką.