Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom IV/Skąpstwo/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siedem grzechów głównych |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Sept pêchés capitaux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Na tak zwanym „Placu Niewinnych“ można ujrzeć zawsze wielką ilość pisarzy publicznych, którzy oddają się swemu zatrudnieniu w tej ludnej części Paryża.
Pewnego pięknego poranku w miesiącu maju r. 18 ... kroczyła przez plac Niewinnych, zamyślona młoda dziewczyna, licząca mniej więcej lat osiemnaście. Odzienie jej wskazywało, iż należy do stanu robotniczego, a urocza jej twarzyczka, pokryta niezwykłą bladością, była obrazem nędzy, w jakiej żyć musiała. Przystawała często przed stolikami pisarzy, lecz niezdecydowana kroczyła dalej. Przy ostatnim jednakże stoliku zoczyła starca, którego sympatyczna twarz wzbudziła w niej zaufanie, tak, iż przystąpiła do piszącego starca. Pisarz, którego ujęły piękność i pokorna postawa dziewczęcia, przyjął ją z ojcowską uprzejmością, pozwolił jej wejść do swego namiotu, a podając jej krzesło, sam usiadł na fotelu.
Marieta (tak się nazywało dziewczę) spuszczając nieśmiało oczy, przez kilka sekund zachowywała milczenie.
Pisarz, pragnąc oswoić dziewczynę, rzekł ze współczuciem:
— Niechże się panienka uspokoi i porzuci bojaźliwość. Czy mam jaką prośbę, czy jaki inny list napisać?
— W samej rzeczy łaskawy panie, przychodzę, aby mi pan napisał list.
— Więc panienka nie umie pisać?
— Nie, panie — odrzekło dziewczę rumieniąc się.
— Biedne dziecko — odrzekł pisarz — nie chciałem się zabawić kosztem twej nieznajomości sztuki pisania.
— Panie! — Proszę mi wierzyć — odrzekł pisarz z rozrzewnieniem — przeciwnie odczuwam współczucie dla ludzi, którzy podobnie jak panienka zmuszeni są pracą moją posługiwać się, i to tylko dlatego, że nie mieli sposobności nabyć najpotrzebniejszych w życiu nauk, i najskrytsze swe tajemnice wyjawić obcej osobie. Prawda, że to jest rzeczą bardzo nieprzyjemną.
— Ach tak, panie — rzekło dziewczę wzruszone temi słowy — zmuszona udawać się do obcego, aby... — tu dziewczyna urwała, a twarz jej szkarłatem pokryła się.
— Niechże się panienka nie obawia, zatrudnienie moje wymaga zachowania dyskrecji, dla stosunków, w które mnie ludzie zmuszeni są wtajemniczyć. Proszę mi wierzyć, panienka, iż do niej nie dlatego tak mówię, abym się wynosił nad moich kolegów celem pozyskania nowej klijentki, tak nie jest, a że w mowie mojej nie ma żadnego fałszu, o tem świadczą moje siwe włosy.
Na Marietę podziałały słowa staruszka tak uspokajająco, iż odrzekła z pełną wdzięcznością:
— Serdecznie panu dziękuję, słowa pańskie rozproszyły zupełnie moją obawę, jest to rzeczywiście bardzo przykro, kiedy się ani czytać ani pisać nie umie, lecz któż temu winien?
— Dziecko moje! ile dziewcząt równych tobie, w takiem samem znajdowało się położeniu, nie zawsze niechęć do nauki jest powodem nieumiejętności, lecz brak sposobności. Niejedne dzieci są zmuszone dozorować młodsze rodzeństwo, podczas gdy rodzice poza domem pracują, i dlatego też nigdy nie mają czasu uczęszczać do szkoły. Inne znów zawcześnie muszą pracować na chleb.
— Tak jak ja, łaskawy panie — wtrąciła dziewczyna z westchnieniem.
— To panienka będąc jeszcze dzieckiem musiała pracować na chleb?
— W dziewiątym roku, a do roku dziewiątego musiałam dozorować małego braciszka, który umarł na krótko przed śmiercią rodziców.
— Biedne dziecko! historja życia twego podobna do historji wielu twych rówieśniczek, które są w tem samem położeniu, co ty. Ale skąd to pochodzi, że nie szukałaś sposobności nauczyć się czegoś?
— Czas mi na to nie pozwolił, łaskawy panie, mimo, że pracuję dzień i noc, jeszcze zarobek mój nie wystarcza na skromne utrzymanie dla mnie i dla mej chrzestnej matki.
— Prawda, czas oznacza dla stanu robotniczego chleb powszedni. Ale wspomniała panienka o swej matce chrzestnej, czyliż rodzice już umarli?
— Tak jest — odrzekła Marieta smutnie. — Jednakże przepraszam pana — dodała z westchnieniem — że mu zabieram czas, zamiast zaraz opowiedzieć, co sobie życzę, by mi pan napisał.
— Czasu tego doprawdy lepiej użyć nie mogłem, jak rozmawiając z panienką, jestem już stary, mam doświadczenie i jestem przekonany, że panienka jest poczciwą, godną dziewczyną. Ale piszmy już ten list. Czy mi panienka krótko opowie jego treść, czy też sama podyktuje.
— Wolę podyktować.
— Jestem gotów — rzekł poczciwy staruszek, wkładając okulary i patrząc umyślnie na papier, aby klientkę nie wprowadzić w większy ambaras.
Po krótkiem wahaniu rozpoczęła Marieta cichym głosem dyktować następujący list:
„Panie Ludwiku!
Starzec słysząc imię Ludwika, poruszył się ciekawie, a Marieta cokolwiek drżącym głosem powtórzyła:
„Panie Ludwiku!
— Już jest napisane, moje dziecko — zauważył starzec.
Marieta dyktowała dalej, z pewną nieśmiałością, jakby jeszcze niezupełnie ufała starcowi.
„Jestem mocno zaniepokojona, iż dotąd nie odebrałam żadnej wiadomości. Dał mi pan przecież obietnicę, iż mi podczas swej podróży napisze.
— Podczas podróży — powtórzył starzec, — dziwne spotkanie, nazywa się Ludwik i jest w podróży.
„Spodziewam się, iż pan zdrów jest i że choroba nie jest powodem, że pan do mnie nie pisał.
„Dziś jest szóstego maja, panie Ludwiku. Dzień ten pewnie panu przywiedzie na myśl moją osobę, a może pojutrze odbiorę od pana wiadomość. Jakżeby mnie to uszczęśliwiło. Z wielką niecierpliwością będę oczekiwać tego dnia — daj Boże, aby nadzieje moje spełniły się“.
Ostatnie te słowa wymówiła Marieta z westchnieniem, a łza zrosiła jej policzki.
Starzec z pochyloną nad stołem głową coraz to bardziej zaciekawiał się treścią listu dyktowanego mu, rzucając raz po raz ukradkowe spojrzenia na stojącą przed nim dziewczynę. Zamiast współczucia powstał w nim rodzaj niechęci przeciw Mariecie, a niechęć ta musiała mieć ważne powody. Marieta, mając oczy jeszcze ku ziemi spuszczone, dalej dyktowała.
„Matka moja chrzestna jest jeszcze bardzo cierpiąca, z tego powodu jest też coraz to więcej niecierpliwa. Aby ją jak najmniej samą zostawiać, pracuję teraz w domu, zamiast u pani Jourdan. Praca w towarzystwie była dla mnie prawdziwą rozkoszą, dni mi smutnie upływają i stają się dla mnie wiecznością. Zmuszona jestem długo w noc pracować, a że w nocy cierpienia najwięcej dolegają matce, dlatego też bardzo mało sypiam. Piszę to tylko z tego powodu, abyś pan wiedział, iż w tym domu nie jestem szczęśliwa i że jedno słowo pociechy od pana wielkąby mi sprawiło ulgę. Liczyłam na Augustynę, iż mi ten list napisze, lecz ta pojechała w swoje strony rodzinne, dlatego musiałam prosić inną osobę, której ten list dyktuję. Nigdy w życiu nie odczułam tak dotkliwie tego, że nie potrafię ni czytać ni pisać, jak właśnie dziś. Proszę o mnie pamiętać, gdyż ja ciągle o panu myślę. Zasyłam panu przyjacielskie pozdrowienie“.
Nastała chwila milczenia, a starzec zwracając się do dziewczęcia zapytał:
— Czy to już wszystko, moje dziecko?
— Tak jest, panie.
— A kogo mam podpisać?
— Podpisz pan: Marieta.
— Tylko Marieta?
— Marieta Moreau, jeżeli pan łaskaw, to jest moje nazwisko.
— Podpisałem Marieta Moreau.
Składając list, pytał starzec, ukrywając obawę, z którą oczekiwał odpowiedzi dziewczyny.
— Do kogo ma ten list być adresowany? — Do pana Ludwika Richarda w Dreux, poste restante.
— Niema wątpliwości — mruknął starzec, pisząc adres, który mu Marieta podała.
Gdyby Marieta była mniej zajęta swemi myślami, byłaby niezawodnie spostrzegła niechęć z jaką zabierał się starzec do pisania adresu, a niechęć ta wzmogła się od chwili, kiedy dowiedział się o nazwisku tego, do którego list był wystosowany.
Rzucając na nią złośliwe spojrzenie, nie mógł się zdobyć na napisanie więcej jak „Do Pana“, a kładąc pióro, zwrócił się do Mariety z wymuszonym uśmiechem:
— Słuchaj, moje dziecko, pierwszy raz się widzimy, pomimo tego jednak sądzę, że masz zaufanie do mnie.
— Rzeczywiście, panie, zanim tu przyszłam, zdawało mi się, że nie będę mieć odwagi wyjawić tajemnicę moją obcej osobie, pan jednakże przyjął mnie z taką dobrocią, że wcale a wcale nie czułam się zaambarasowaną.
— Dlaczegóż miałabyś być zaambarasowaną, dziecko, gdybym nawet był twoim ojcem, nie mógłbym potępić twego listu, któryś pisała do tego pana Ludwika. Gdybym się nie obawiał, że się za bardzo wkradam w twoje zaufanie, tobym się nawet zapytał, ale nie, toby było nie na miejscu.
— O coby się pan pytał?
— Kim jest ten pan Ludwik Richard?
— Mój Boże, toć to nie jest żadną tajemnicą. Pan Richard jest pisarzem u notarjusza. Kancelarja, w której jest zatrudniony, znajduje się w tym samym domu, co pracownia pani Jourdan. Tam się też poznaliśmy, było to przed rokiem, 6 maja.
— Teraz też pojmuje, dlaczego panienka przypomniała tę datę w liście swoim panu Ludwikowi. Dziś jest rocznica waszego poznania.
— Tak jest, panie.
— I kochacie się wzajemnie? Niech się tylko panienka nie rumieni. Czekacie bezwątpienia chwili, kiedy się będziecie mogli pobrać?
— Tak, panie!
— Czy familja pana Ludwika zgadza się na to?
— Pan Ludwik ma tylko — ojca, a ten przecież nie odmówi nam swego pozwolenia.
— A cóż to za człowiek, ten ojciec pana Ludwika?
— Najlepszy w świecie, jak mnie pan Ludwik zapewnia, który znosi niedostatek z wielkiem męstwem, chociaż dawniej był w lepszych warunkach. Teraz są jednakże pan Ludwik i ojciec jego tak biedni, jak ja i moja matka chrzestna. Właśnie ten niedostatek daje nam rękojmię, że nikt nie będzie robić nam trudności.
— Matka chrzestna, zdaje się, niebardzo uprzyjemnia życie pani?
— Tak jest, ale czy można mieć humor, jeżeli kogo przez całe życie nieszczęście prześladuje?
— Pewnie jest cierpiąca?
— Straciła rękę, a przytem wskutek choroby piersiowej już od roku nie opuszcza łóżka.
— Straciła rękę, a to przy jakiej sposobności?
— Była zatrudniona w fabryce materaców, i tu wskutek ukłucia odniosła ranę, która z braku pielęgnacji zaogniła się i to tak dalece, że trzeba było ostatecznie rękę odjąć. Od czasu do czasu rana otwiera się a wtenczas bardzo cierpi.
— Biedna kobieta — rzekł starzec roztargniony.
— Co się tyczy choroby piersiowej, to się jej właśnie w tej fabryce nabawiła, jak wszystkie robotnice materaców, gdyż proch, który unosi się z wełną, musi podkopać zdrowie tych biednych istot.
— Panienka więc sama utrzymuje swoją matkę?
— Naturalnie, przecież ona nie może zapracować na życie.
— Poświęcenie ze strony panienki jest bardzo chwalebne.
— Ja wypełniam tylko moją powinność. Po śmierci moich rodziców przytuliła mnie matka chrzestna do siebie i przez trzy lata płaciła za mnie za naukę. Bez jej pomocy nie mogłabym dziś wykonywać tej pracy, która mnie żywi.
— Zapewne musi panienka ciężko pracować, aby zaspokoić swoje i matki chrzestnej potrzeby.
— Piętnaście lub szesnaście godzin dziennie.
— I zamiast pokrzepić w nocy siły swoje spoczynkiem, czuwa pani przy cierpiącej matce chrzestnej?
— Ktoby mnie zastąpił, panie?
— Dlaczego jej nie umieszczono w szpitalu?
— Lekarz orzekł, żeby jej tam nie trzymano, bo choroba jej jest nieuleczalną, przytem nie miałabym serca jej opuścić.
— Nie omyliłem się w mych przypuszczeniach, moje dziecko, jesteś uczciwą, godną młodą dziewczyną — rzekł starzec, podając Mariecie rękę.
Przy tej sposobności obalił starzec, czy to przypadkowo czy też umyślnie flaszeczkę z atramentem na list, dopiero co napisany.
— Boże! co za nieszczęście! — zawołała Marieta.
— O, ja niezgrabny! — rzekł starzec. — Lecz nieszczęście nie takie wielkie, a list krótki. Piszę dość prędko, i proszę panienkę tylko o dziesięć minut cierpliwości, aby go znów skopjować, prócz tego jeszcze raz go panience przeczytam, aby jej dać sposobność do poprawki.
— Wybacz pan, że mu sprawiam tyle trudności.
— Tem gorzej dla mnie, przecież jam tu zawinił — odrzekł starzec i rozpoczął list; pisząc, zarazem głośno czytał.
Gdy oddawał się tej nowej pracy, odzywała się w starcu ciężka wewnętrzna walka, a rozdrażniony, nie śmiał spojrzeć w poczciwą twarz stojącej przed nim Mariety.
Młoda dziewczyna nie prosiła o żadne poprawki, a pisarz oddał jej list, pieczętując go przedtem starannie.
— Ile się panu należy — zapytało dziewczę nieśmiało.
— Pięćdziesiąt centimów — odpowiedział starzec — i to ma się rozumieć tylko za jeden list. Za moją niezgrabność jestem sam odpowiedzialny.
— Bardzo pan poczciwy — odrzekło dziewczę, wzruszone rzekomą wspaniałomyślnością pisarza. Po zapłaceniu listu dodała: — pan był taki dobry dla mnie, że go śmiem prosić o jeszcze jednę przysługę.
— Mów, moje dziecko.
— Jeżeli znów będę miała list do napisania, byłoby dla mnie prawie niemożebnem udać się do kogo innego, nie do pana.
— Z chęcią panience zawsze usłużę.
— To nie wszystko, panie, moja matka chrzestna także ani czytać, ani pisać nie umie. Miałam przyjaciółkę, której się zwierzyłam, lecz ta wyjechała. Czyby się pan zechciał trudzić i przeczytać mi list, gdybym takowy odebrała? Przy tej sposobności zarazbym panu podyktowała odpowiedź.
— Z największą chęcią przeczytam pani listy tylko niech je pani wszystkie do mnie przynosi. Dziękuję za zaufanie, które panienka we mnie pokłada. A więc do widzenia i proszę mnie odtąd uważać za swego lektora i sekretarza, mnie się wydaje, jakgdybyśmy się już od dziesięciu lat znali.
— I mnie się tak wydaje, do widzenia.
— Do widzenia, moje dziecko.
Zaledwie Marieta opuściła pisarza, wszedł listonosz a oddając list, rzekł do starca:
— Ojcze Ryszardzie, tu jest list z Dreux. Oddając go tu, nie potrzebuję się trudzić na ulicę Grenelle, zresztą odbiera go pan tym sposobem prędzej.
— List z Dreux, rzekł starzec odbierając go, a spojrzawszy na adres dodał: od Romana. Co on mi ma do zakomunikowania? Jak oceni mego, syna? Co się teraz stanie z memi planami, które już tak dawno układam.
— Ojcze Ryszardzie, należy mi się sześć sous — odezwał się listonosz, przerywając starcowi dumanie.
— Sześć sous? czyby nie był frankowany?
— Proszę popatrzeć na stempel, ojcze Ryszardzie.
— Prawda — rzekł starzec i z widoczną niechęcią sięgnął po dopiero co odebrane dziesięć sous i wręczył je listonoszowi.
W tym samym czasie Marieta śpieszyła do domu.