Silna jak śmierć/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Silna jak śmierć
Wydawca „Ruch”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fort comme la mort
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Zdawało się, że wszystkie powozy z całego Paryża odbywają tego dnia pielgrzymkę do Pałacu Przemysłu. Od dziewiątej rano nadjeżdżały ze wszystkich ulic, wszystkiemi alejami i mostami ku tej wystawie sztuk pięknych, dokąd cały Paryż światowców zaproszony przez cały Paryż artystyczny zdążał do vernissage, udawane przez trzy tysiące czterysta obrazów.
Olbrzymie fale gości cisnęły się koło wejścia i pogardliwie mijając rzeźbę, odrazu skierowywały się ku salom z obrazami. Już wchodząc na schody, rzucano oczyma na płótna, umieszczone na ścianach klatki schodowej; miejsca te wyznaczono dla specjalnej kategorji malarzy przedpokojowych, nadsyłających dzieła niezwykłych wymiarów, lub też takie, których nie śmiano zwrócić. W kwadratowym salonie kotłowało od ludzi ciągle się rojących i szeleszczących jedwabiami. Malarzy, mających aż do wieczora pełnić obowiązki gospodarzy, można było poznać po ich ruchliwości, głębokim głosie, i ruchach stanowczych. Zaczynali już ciągnąć przyjaciół za rękaw ku obrazom, które im wskazywali wśród energicznej gestykulacji i mimiki znawców. Było ich tu całe mnóstwo, o wyglądzie najrozmaitszym, wysokich, z długiemi włosami, w miękkich kapeluszach szarych lub czarnych, kształtu nieokreślonego, szerokich i krągłych jak dachy, o kresach opadających tak nisko, że zasłaniały niemal cały tors mężczyzny. Inni drobni, ruchliwi, wątli lub przysadkowaci, w krawatach fularowych, kurtkach malarskich lub specjalnych kostjumach cyganerji.
Byli tu przedstawiciele elegancji salonowej i goga, artyści bulwarowi i chłodni akademicy, poprawnie udekorowani czerwonemi kokardkami, olbrzymiemi lub mikroskopijnemi, zależnie od ich pojmowania elegancji i dobrego tonu, wreszcie malarze burżuazyjni, w towarzystwie rodziny, triumfalnym niejako orszakiem otaczającej ojca.
Na czterech olbrzymich ścianach, płótna rozpięte w salonie kwadratowym, z daleka już olśniewały jasnością tonów i połyskiem ram, soczystością świeżych barw, spotęgowanych jeszcze werniksem, oślepiających w brutalnem świetle, padającem z góry.
Portret prezydenta Republiki, umieszczony na wprost wnijścia; na ścianie przeciwległej jakiś generał kapiący od złota, w kapeluszu o strusich piórach i czerwonych spodniach sąsiadował z nagiemi nimfami w cieniu wierzb i z okrętem strzaskanym, niemal już pochłoniętym przez fale. Biskup z dawnych czasów, rzucający klątwę na barbarzyńskiego króla, jakaś uliczka w mieście orjentalnem, zawalona zwłokami ofiar zarazy, cień Danta, błądzącego po piekłach, ściągały wzrok i przykuwały siłą ekspresji nieprzepartej.
W ogromnej tej sali widniały jeszcze inne płótna: ćwiczenia kawalerji, strzelcy w lesie, krowy na pastwisku, dwaj panowie z XVIII wieku pojedynkujący się w zagłębieniu odległej ulicy, kobieta obłąkana siedząca na kopcu, kapłan udzielający umierającemu ostatnich Sakramentów, żniwiarze, brzegi rzeki, zachód słońca, światło księżycowe, wreszcie próbki wszystkiego, co odtwarzają, odtwarzali i zawsze odtwarzać będą malarze po koniec świata.
Olivier w grupie sławnych kolegów, członków Akademji i jury, wymieniał z nimi sądy co do poszczególnych dzieł. Doznawał niepokoju, zgnębienia, z powodu dzieła wystawionego, mimo gorących powinszowań czując, że nie robi wielkiego wrażenia.
Szybko skierował się ku drzwiom, w których ukazała się księżna de Mortemain.
Spytała:
— Niema jeszcze hrabiny?
— Nie widziałem jej.
— A pana de Musadieu?
— Także nie widziałem.
— Przyrzekli mi, że o dziesiątej będą u wnijścia, by mnie oprowadzać po salach.
— Czy księżna pozwoli, bym ich zastąpił?
— Nie, nie. Pańscy przyjaciele czekają. Zobaczymy się zresztą rychło, bo spodziewam się, że razem zjemy śniadanie.
Nadbiegł Musadieu. Zatrzymano go na chwilę przy rzeźbie, za co gorąco przeprasza. Trochę już zadyszany, rzekł:
— Tędy księżno, tędy; zaczynamy od strony prawej.
Właśnie zniknęli w morzu głów, gdy hrabina de Guilleroy, z córką pod rękę weszła do sali, spojrzeniem szukając Oliviera.
Zobaczył je, podszedł i witając, zawołał:
— Boże, jakie panie piękne obydwie! Istotnie, Anetka ogromnie wypiękniała. W ciągu jednego tygodnia tak bardzo się zmieniła.
Przyglądał jej się okiem obserwatora i dodał:
— Linje twarzy stały się miększe, wyrazistsze, a cera świetlistsza. Mniej już w niej teraz z dziewczynki, a więcej z paryżanki.
Nagle wrócił do właściwej kwestji dnia.
— Zacznijmy od strony prawej a spotkamy się z księżną.
Hrabina doskonale poinformowana o wystawie i gorąco się nią zajmując, jak gdyby sama wystawiała, zagadnęła:
— I cóż mówią?
— Ogółem się podoba. Bonnat znakomity, dwa doskonałe obrazy Carolusa Durens, jeden podziwu godzien Puvisa de Chavannes, Roll bardzo niezwykły, nowy, Gerves ogromnie wytworny i wielu innych, Beraudów, Cazinów, Duezów, mnóstwo rzeczy dobrych.
— A pański? spytała.
— Prawią mi komplimenta, lecz ja nie jestem zadowolony.
— Pan nigdy nie jest zadowolony.
— Czasem jednak. Ale dziś, zdaje mi się, że mam rację do niezadowolenia.
— Czemu?
— Sam nie wiem.
— Pójdźmy zobaczyć.
Gdy stanęli przed obrazem dwie wiejskie dziewczyny kąpiące się w strumyku — grupa widzów oglądała go już, pełna podziwu. To ją uradowało i całkiem cicho szepnęła:
— Ależ to prześliczne, cacko prawdziwe. Nigdy nie stworzyłeś nic piękniejszego.
Otarł się o nią, przejęty miłością, wdzięcznością za każde słowo uśmierzające cierpienie, kojące ranę.
I błyskawicznie przebiegały mu po głowie myśli, utwierdzające go w przekonaniu, że ona ma słuszność, właśnie ona, umiejąca patrzeć inteligentnemi oczyma paryżanki. Dla odpędzenia obaw, zapomniał nagle, że sam przecież od lat dwunastu zarzuca jej upodobanie w sztuczności, przecenianie subtelności, wytwornych uczuć i odcieni, będących właśnie w modzie, bez należytego uwzględnienia sztuki, sztuki czystej, wolnej od idei, tendencyj i przesądów światowych.
Pociągnął ją dalej, mówiąc: Oglądajmy dalsze, Długo oprowadzał ją po salach, wskazując płótna wybitniejsze, tłómacząc znaczenie, szczęśliw pośród tych dwóch kobiet, szczęśliw przez nie.
Wtem hrabina zagadnęła:
— A która to godzina?
— Pół do pierwszej.
— Och, to spieszmy na śniadanie. Księżna miała nas czekać u Ledoyena, dokąd zobowiązałam się pana przyprowadzić, o ile się tu z nią nie spotkamy.
Restauracja, wśród wysepki pełnej drzew i krzewów, czyniła wrażenie ula zbyt rojnego i gwarnego. Szum zmieszany głosów, nawoływań, brzęk szklanek i talerzy napełniał powietrze, wydobywając się na zewnątrz rozwartemi na oścież drzwiami i oknami. Stoliki, przy których cisnęli się ludzie zajęci jedzeniem, długiemi sznurami biegły aż ku ulicom sąsiednim, po prawej i lewej stronie chodnika, którym tam i napowrót biegali chłopcy, ogłuszeni, oszołomieni, obładowani półmiskami mięsiwa, ryb lub owoców.
Na biegnącej w okół galerji tłoczyło się takie mnóstwo mężczyzn i kobiet, że z pewnej odległości czynili wrażenie żywej jakiejś miazgi. Wszystko to śmiało się, wołało, jedząc i pijąc, podnieceni przez wina i ową wesołość, co to w pewne dnie spływa na Paryż wraz z jasnemi promieniami słońca.
Jeden z chłopców prowadził hrabinę, Anetkę i malarza do zarezerwowanego salonu, gdzie już czekała księżna.
Już na progu malarz ujrzał obok księżnej synowca jej, markiza de Farandal, który z uprzejmym uśmiechem poskoczył ku paniom, by im pomóc przy odkładaniu parasolek i okryć. Widok ten tak zirytował Oliviera, że przyszła mu nagła chęć mówienia brutalności.
Księżna wyjaśniła, że spotkała synowca na wystawie, Musadieu zaś został uprowadzony przez ministra sztuk pięknych; Bertin zaś na samą myśl, że ten cacany markiz ma się ożenić z Anetką, że przyszedł tu dla niej, że spogląda już na nią jako przeznaczoną dla jego łożnicy, czuł się do najwyższego stopnia wzburzonym rozdrażnionym, jak gdyby gwałcono i nie uznawano jego prawa, prawa świętego i tajemniczego.
Zaledwie usiedli przy stole, markiz obok Anetki, natychmiast zwrócił się do niej ze skwapliwością mężczyzny, upoważnionego do starania się o jej względy.
Obrzucał ją spojrzeniem ciekawem, które malarzowi wydawało się zbyt śmiałem i badawczem, uśmiechając się czule, z galanterją oficjalną, a równocześnie trochę poufałą. W słowach jego i zachowaniu przejawiało się już coś stanowczego, jakby zapowiedź bliskiego stanu posiadania.
Księżna i hrabina zdawały się uznawać i popierać to jego zachowanie, zamieniając raz po raz spojrzenia cichych sojuszniczek.
Po śniadaniu wrócono na wystawę. W salach panował taki tłok, że trudno się było przecisnąć. Wyziewy ciał ludzkich, mdła woń sukien przylegających do ciała, wytworzyły tu powietrze ciężkie, wstrętne.
Nie oglądano już obrazów, lecz twarze i toalety, szukano znajomych; od czasu do czasu zbita masa zwierała się jeszcze bardziej i ustępowała na chwilę, by zrobić miejsce pokostnikom, którzy niosąc wysokie drabinki wołali: „Baczność, panie i panowie, baczność!“
Po pięciu minutach, hrabina i Olivier byli odcięci od reszty towarzystwa. Malarz chciał ich szukać, lecz ona, opierając się na jego ramieniu, rzekła:
— Alboż nam tak nie dobrze? Niech sobie idą; wszak umówione, że o czwartej spotkamy się w bufecie, na wypadek zgubienia się w tłumie.
— Prawda — odparł.
Nie mógł się jednak pozbyć myśli, że markiz towarzyszy Anetce i w dalszym ciągu jej nadskakuje z tą właściwą mu niedorzeczną galanterją.
Hrabina szepnęła:
— Więc ciągle mnie jeszcze kochasz?
Z wyrazem roztargnienia odparł:
— Tak, oczywiście.
I ponad głowami płynącej fali szukał popielatego kapelusza markiza.
Czując, że jest roztargnionym i pragnąc myśl jego na właściwe skierować tory, rzekła:
— Gdybyś wiedział, jak jestem zachwycona tym twoim obrazem. Najlepszy z wszystkich dotychczasowych.
Uśmiechnął się i zapominając nagle o młodej parze, znów wrócił myślą do swej troski porannej.
— Istotnie? Sądzisz?
— Tak, ja go uważam za najlepszy.
— Tyle mi przysporzył troski.
Zaczęła go znów osnuwać słowami pieszczotliwemi, wiedząc od dawna, że nic tak nie działa na artystę jak pochlebstwa czułe, ustawiczne. Ożywiony, rozweselony, uspokojony, zaczął rozmawiać, nikogo poza nią nie widząc, i nie słysząc, w skłębionej fali ludzi.
W podzięce niejako szepnął jej tuż do ucha:
— Mam szaloną chęć uściskania cię.
Gorąca fala przejęła ją nawskroś i podnosząc nań swe błyszczące oczy, powtórzyła zapytanie:
— Więc ciągle mnie jeszcze kochasz?
Tonem, którego pragnęła, a którego nie słyszała w jego odpowiedzi poprzedniej, odparł:
— Tak, kocham cię, kochana moja Any.
— Przychodź często wieczorem. Teraz, gdy córka w domu, mało będę wychodzić.
Od owego nieoczekiwanego w nim nawrotu czułości, ogromnie się czuła szczęśliwą. Siwe włosy Oliviera i uciszenie się namiętności pod wpływem lat, uspokoiły po części jej ciągłe obawy co do utracenia go z powodu innej kobiety; natomiast okropnie się bała, by się nie ożenił, ze strachu przed samotnością. Ta jej trwoga, trapiąca ją od dawna, ustawicznie się potęgowała, nasuwając jej tysiączne pomysły nieziszczalne, jakim sposobem mogłaby go możliwie najczęściej mieć obok siebie i nie pozwolić, by długie wieczory spędzał sam, wśród pustki swego mieszkania. Nie mogąc go ciągle mieć przy sobie, podsuwała mu rozrywki, namawiając do częstego bywania w teatrze i u znajomych; wolała bowiem, by przebywał w towarzystwie kobiet, niż sam, w smutnej atmosferze mieszkania kawalerskiego.
Odgadując jego myśl tajemną, podjęła:
— Och! jakże jabym cię psuła i rozpieszczała, gdybym stale mogła być z tobą. Przyrzeknij mi, że będziesz mnie odwiedzał bardzo często, a przestanę prawie wychodzić z domu.
— Przyrzekam.
Jakiś głos szepnął mu tuż obok ucha:
— Mateczko.
Hrabina drgnęła i odwróciła się. Anetka, księżna i markiz podchodzili ku nim.
— Już czwarta — rzekła księżna — a ja tak jestem znużona, że chciałabym odejść.
Hrabina odparła:
— Ja także odejdę, dłużej tu nie wytrzymam.
Doszli do wewnętrznej klatki schodowej, wychodzącej z galerji, gdzie umieszczono rysunki i akwarele; stąd roztaczał się widok na ogromny ogród oszklony, dający pomieszczenie dziełom rzeźbiarskim.
Z platformy tych schodów widać było olbrzymią cieplarnię z posągami, ustawionemi wzdłuż alei w otoczeniu bujnej zieleni, i dominującemi ponad falującym ciemnym tłumem ludzi. Białe marmury lśniły na tem tle posępnem, utworzonem z kapeluszy i ramion drążąc je w tysiącznych miejscach i rozświetlając białością swą przeczystą.
Gdy Bertin żegnał panie u wyjścia, hrabina spytała szeptem:
— Więc przyjdziesz dziś wieczorem?
— Rozumie się.
Wrócił na wystawę, by z artystami porozmawiać o wrażeniach dnia.
Malarze i rzeźbiarze, ugrupowani koło posągów, przy bufecie, wreszcie tu i owdzie, dysputowali jak co roku z tej samej okazji, podtrzymując lub zwalczając te same poglądy, temi samemi posługując się argumentami, wobec dzieł niemal takich samych. Olivier, który zazwyczaj brał żywy udział w tych dysputach, znany z ciętych odpowiedzi i zręcznych ataków, dumny ze swej sławy bystrego teoretyka, i dziś starał się wprawić w werwę, lecz odpowiedzi, które dawał przez przyzwyczajenie, tak samo go nie zajmowały jak zdania przeciwników; miał ochotę odejść, nie słuchać dłużej, z góry wiedząc, co ktoś ma do powiedzenia w tych przestarzałych kwestjach sztuki, której wszystkie oblicza doskonale mu były znane.
Lubił jednak te sprawy, a dotychczas lubił je prawie wyłącznie; dziś jednak czuł się dziwnie zdekoncentrowanym tem roztargnieniem lekkiem a uporczywem, co niby drobna troska, prawie że nieuchwytna wnika nam w myśl jakby cierń utajony, cokolwiek by się przeciw temu mówiło lub robiło.
Zapomniał nawet o swych obawach co do obrazu wystawionego, całkowicie pochłonięty irytującem zachowaniem się markiza wobec Anetki. Co go to zresztą obchodzi? Alboż ma jakie prawo? Dlaczego pragnąłby przeszkodzić temu małżeństwu tak bardzo pożądanemu, z góry postanowionemu i tak pod każdym względem odpowiedniemu? Żadne jednak rozumowanie nie zdołało zatrzeć tego wrażenia przykrości i niezadowolenia, jakiego był doznał na widok Farandala, mówiącego i uśmiechającego się do Anetki jak do narzeczonej, gdy równocześnie spojrzeniem swem zdawał się pieścić twarzyczkę dziewczyny.
Wieczorem zastawszy hrabinę samą w towarzystwie córki, obydwie w dalszym ciągu zajęte w świetle lamp robotą dla biednych, gwałtem musiał się powstrzymywać od złośliwych uwag pod adresem markiza, któremi mógłby Anetce otworzyć oczy na całą banalność tego człowieka, osłoniętą szykiem salonowca.
Od dłuższego czasu podczas tych wizyt poobiednich pozwalał sobie na milczenie trochę nużące i pozy swobodne starego przyjaciela, nie potrzebującego się już krępować. Wygodnie usadowiwszy się na fotelu, z nogą na nodze, głową w tył odrzuconą, zadumał się nieraz podczas rozmowy, w tej atmosferze zażyłego obcowania dając wytchnienie ciału i umysłowi. Teraz nagle wróciła mu owa żywość i podniecenie mężczyzny pragnącego się podobać, obmyślającego, co powiedzieć, dobierającego w towarzystwie pewnych osób, słów niezwykłych i olśniewających, dla uświetnienia swych myśli i przydania im uroku. Nie pozwalał, by rozmowa rwała się i przygasała, lecz podtrzymywał ją i ożywiał własnym zapałem, a ilekroć z ust hrabiny i córki udało mu się wyrwać śmiech rozbawienia, lub czuł, że są wzruszone ze zdziwieniem podnoszą nań oczy, opuszczając robotę, by uważniej słuchać jego słów za każdym razem doznawał łaskoczącego dreszczyku zadowolenia, będącego mu dostateczną nagrodą za trud podjęty.
Wiedząc, kiedy je zastanie same, przychodził teraz niemal codziennie i nigdy może nie spędzał wieczorów równie miłych.
Pani de Guilleroy tem jego postępowaniem uspokojona w swych obawach ustawicznych, czyniła wszystko, by go tylko przyciągnąć i zatrzymać. Wyrzekała się obiadów proszonych, balów, teatru, by wychodząc o trzeciej popołudniu, mieć przyjemność wrzucenia do skrzynki telegraficznej małej błękitnej depeszy, zawierającej: „do widzenia“. W pierwszych dniach, pragnąc mu co rychlej ułatwić sam na sam, którego pragnął, odsyłała Anetkę na spoczynek z uderzeniem dziesiątej. Później, widząc, że go to dziwi, a nawet pewnego dnia skłoniło do prośby, by już nie traktowano Anetki jak niegrzecznego dzieciaka, przyzwoliła jeszcze na jeden kwadransik w drodze łaski, następnie na pół godziny, wreszcie na godzinę. Po odejściu dziewczyny sam też rychło wychodził, jak gdyby połowa czaru więżącego go w tym salonie, pryskała z jej odejściem. Po wyjściu Anetki przysuwał mały ulubiony swój fotelik tuż do stóp hrabiny, pieszczotliwym ruchem tuląc policzek do jej kolan. Ona mu podawała rękę, którą ujmował w swoje, czując opadającą momentalnie gorączkę podniecenia; przestawał mówić, w łagodnej ciszy zdając się wypoczywać po poprzednim wysiłku.
Stopniowo, nieomylnym instynktem kobiety zrozumiała, że Anetka pociąga go niemal równie silnie, jak ona sama. Wcale jej to nie zmartwiło; była raczej szczęśliwą, że w towarzystwie ich zaznaje poniekąd atmosfery rodzinnej, której ona go pozbawiła. Coraz bardziej go też przywiązywała, do siebie i córki, akcentując swą rolę matki, by on czuł się niemal ojcem tej dzieweczki, nowym odcieniem uczucia potęgując jego przynależność do tego domu.
Kokieterja jej, zawsze czujna, zawierająca pewną przymieszkę obawy, odkąd zjawiać się poczęły drobne, prawie jeszcze nieuchwytne, niemniej jednak liczne ataki czasu, teraz przybrała formę bardziej zdecydowaną. By stać się tak smukłą jak Anetka, zupełnie zaprzestała pić, a znaczne zeszczuplenie figury wróciło jej rzeczywiście wdzięk ruchów młodociany do tego stopnia, że z tyłu trudno było rozróżnić matkę od córki; natomiast nowy ten system pomścił się na pochudłej twarzy. Skóra zwiotczała zaczynała się marszczyć, przybierając odcień żółtawy, tem więcej odbijając od olśniewającej świeżości dziewczyny. Zaczęła się więc uciekać do kosmetyków, a jakkolwiek we dnie białość jej cery była nieco podejrzaną, w oświetleniu wieczoru owa świeżość sztuczna nabierała czaru niezrównanego.
Fakt ów skłonił ją do wprowadzenia pewnej zmiany w dotychczasowym trybie życia. Coraz bardziej unikała możliwości porównań w świetle dnia, poszukując ich natomiast w oświetleniu wieczornem, gdy stanowczo przedstawiała się korzystniej. Ilekroć czuła się zmęczoną, bladą, więcej postarzałą niż zwykle, wymawiała się od balów i wizyt pod pozorem migreny; natomiast w dnie, kiedy wyglądała korzystnie, triumfalnie obnosiła swą piękność, bawiąc się w starszą siostrę, przybierającą skromną powagę mateczki. Chcąc nosić toalety niemal jednakowe, ubierała córkę trochę za poważnie, jak młodą mężateczkę; a dziewczyna, u której coraz wyraźniej przebijało się usposobienie filuterne, nosiła je ze swobodą i tryskającym humorem, co nowego jeszcze przydawało jej wdzięku. Całem sercem poddawała się kokieteryjnym zabiegom matki, instynktownie grając z nią małe scenki na prędce improwizowane, odgadując, kiedy należy ją uściskać, objąć ramieniem, ruchem jakimś, czy pieszczotą zręczną wykazać, jak ładne są obydwie razem i jak bardzo do siebie podobne.
Olivier, widując je zawsze razem i stale porównywując, chwilami brał jedną za drugą. Nieraz gdy patrząc gdzieindziej, usłyszał skierowane doń pytanie, musiał się zastanawiać: — Która to mówiła? Bawiła go — ta gra, i świadomie ją nieraz kontynuował, gdy w trójkę zasiedli w saloniku à la Ludwik XV. Zamykał oczy, prosząc, by mu kolejno zadawały to samo pytanie, a następnie zmieniły porządek, by się przekonał, czy rozróżnia ich głosy. A one z taką zręcznością przybierały ten sam akcent, tę samą intonację, że często nie odgadywał, która z nich mówi. I w istocie, podobieństwo głosu było tak uderzające, że służba na zlecenie hrabiny odpowiadała: — Dobrze, proszę panienki, Anetce zaś: — Dobrze, jaśnie pani.
Naśladując się dla zabawy, do tego stopnia utożsamiły swe gesty i ruchy, że nawet hrabia de Guilleroy widząc jedną lub drugą w głębi przyćmionego salonu, pytał: — To ty Anetko, czy mateczka?
Z tego podobieństwa naturalnego i wytworzonego, istotnego i sztucznego, zrodziła się w sercu i umyśle malarza impresja dziwna sobowtóra, istoty dawnej i nowej, bardzo znanej i prawie obcej, dwóch ciał stworzonych podług tego samego modelu, jednej i tej samej kobiety odmłodzonej, będącej ciągiem dalszym, a równocześnie tą samą co ongi. I żył obok nich, rozdwojony, pełen niepokoju, czując dla matki namiętność odnowa rozbudzoną, a dla córki nieznane jakieś uczucie tkliwości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.