Silna jak śmierć/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Silna jak śmierć
Wydawca „Ruch”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fort comme la mort
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

„Kiedy przyjedziesz, drogi przyjacielu? Nie widziałam Cię od trzech dni i wydaje mi się, że to już bardzo długo. Córka zajmuje mi wiele czasu, wiesz jednak, że nie umiem się już obchodzić bez Ciebie“.
Malarz, kreślący szkice, w ciągłem poszukiwaniu tematu, ponownie odczytał bilecik hrabiny, poczem otworzył szufladkę sekretarzyka i złożył go na stosie innych listów, otrzymanych od niej w ciągu długiego okresu ich znajomości.
Prowadząc życie towarzyskie, przyzwyczaili się do spotykania niemal codziennie w jakimś salonie. Od czasu do czasu ona zachodziła do jego pracowni i nie przeszkadzając mu w zajęciu, godzinę lub dwie spędzała na fotelu, na którym mu ongi pozowała.
Obawiając się jednak potroszę obmowy służby, wolała codzienne te spotkania urządzać w jakimś salonie lub też u siebie.
Układali się poniekąd co do tych spotkań, które pani de Guilleroy uważała za coś całkiem naturalnego.
Co najmniej dwa razy tygodniowo malarz bywał u hrabiny na obiedzie, w towarzystwie najbliższych przyjaciół domu; w poniedziałki stale ją widywał w loży Opery; tu umawiali się co do najbliższego spotkania w którymś z salonów, gdzie przypadkowo zjawiali się o tej samej porze. Wiedząc, które wieczory spędza u siebie, zachodził na herbatę, czując się tak dobrze w jej pobliżu, pewny i bezpieczny w tem uczuciu dojrzałem, przyzwyczajony do widywania jej codziennie, spędzania z nią paru chwil, zamieniania paru słów i myśli, które go właśnie zajmowały. Bo jakkolwiek silny płomień miłości dawno już w nim przygasł, niemniej pozostała potrzeba nieprzeparta częstego jej widywania.
Pragnienie posiadania rodziny, domu ożywionego, wspólnych posiłków, wieczorów w towarzystwie dobrych znajomych, z którymi gawędzi się bez natężenia umysłu, to pragnienie obcowania zażyłego, drzemiące w każdem sercu ludzkiem, przez każdego starego kawalera obnoszone od domu do domu, by u każdego ze swych przyjaciół pozostawić cząstkę siebie samego, przydawało drobną dozę egoizmu do jego tyloletniego przywiązania. W domu tym, gdzie był kochanym, rozpieszczonym, gdzie we wszystkiem mu dogadzano, mógł wytchnąć i powetować sobie swą samotność.
Od trzech dni nie widział przyjaciół, którym przyjazd córki musiał pochłaniać wiele czasu i zaczynał się już nudzić, trochę nawet zirytowany, że go nie wzywają sam bowiem przez dyskrecję nie chciał się narzucać pierwszy.
Bilecik hrabiny nagle go ożywił i podniecił. Była trzecia po południu, więc postanowił pójść zaraz, by ją zastać w domu.
Przyzwany dzwonkiem, lokaj zjawił się we drzwiach.
Jaka pogoda Józefie?
Śliczna, proszę pana.
— Gorąco?
— Tak, proszę pana.
— Białą kamizelkę, błękitny surdut i kapelusz popielaty.
Ubierał się zawsze bardzo elegancko u krawca o najlepszym guście; mimo to sam sposób ubierania się, ruchy i chód, biała kamizelka, ściskająca i poniekąd maskująca wydatność brzucha, pilśniowy szary kapelusz, wysoki i trochę zsunięty na bakier, na pierwsze wejrzenie wskazywały artystę i starego kawalera.
Gdy przybył do hrabiny, powiedziano mu, że właśnie wybiera się na spacer do Lasku. To mu zepsuło humor, lecz postanowił zaczekać.
Zaczął jak zwykle przechadzać się po salonie, krocząc od krzesła do krzesła, to znów od okna do ściany, w obszernej tej komnacie, nieco przyćmionej, skutkiem zapuszczonych storów. Na lekkich stolikach o nogach złoconych, w rozmyślnym nieładzie artystycznym leżały rozrzucone drobiazgi wszelkiego rodzaju, cacka bezużyteczne, śliczne i kosztowne. Były tu pudełeczka staroświeckie, kunsztownie wykonane w złocie, minjaturowe tabakierki, statuetki z kości słoniowej, rozmaite przedmioty wyrobu współczesnego, z matowego srebra, śmieszne i dziwaczne, w których przejawiał się gust angielski: maleńki piec kuchenny, na którym kot pił z rondla, papierośnica w kształcie kromki chleba, maszynka do kawy do przechowywania zapałek, następnie szkatułka zawierająca klejnoty dla lalki; branzolety, naszyjniki, pierścionki, broszki, kolczyki z brylantami, szafirami, rubinami, szmaragdami biżuterja mikroskopijna, zdająca się być dziełem liliputów.
Od czasu do czasu brał do ręki przedmiot, ofiarowany przez niego z okazji jakiejś rocznicy, obracał go w palcach, oglądał w roztargnieniu i znów odkładał.
W jednym kącie na stoliczku przed krągłą kanapką ułożone były książki rzadko otwierane, w cennej oprawie. Była tu także Revue des Deux Mondes, trochę przyniszczona o kartkach pozaginanych, świadczących, że w częstem była użyciu i inne pisma o kartkach nie przeciętych, jak Arts Modernes, które należy otrzymywać ze względu na abonament, wynoszący czterysta franków rocznie, a także Feuille libre, drobne pisemko w błękitnej okładce, opanowane przez poetów najmłodszych, t. zw. „Nerwowców“. Między oknami biureczko hrabiny, kokieteryjny sprzęcik z XVIII wieku; tu podczas przyjęć odpisywała na zapytania w kwestjach naglących. I kilka dzieł, książek najbardziej rozpowszechnionych, kształcących umysł i serce kobiety: Musset, Manon Lescaut, Werther; a dla wykazania, że nie jest się też obcym senzacjom bardziej skomplikowanym i misterjom psychologji, figurowały: Les Fleurs du mal, Le Rouge et le Noir, La femme au XVIII siecle, Adolphe.
Obok tych tomów, śliczne zwierciadełko ręczne, arcydzieło złotnictwa, o szkle wyłożonem na kawałku haftowanego aksamitu, co pozwalało podziwiać na stronie zewnętrznej, bajeczną robotę w złocie i srebrze.
Bertin wziął je do ręki i przeglądnął się. Od kilku lat gwałtownie się postarzał, a jakkolwiek utrzymywano, że twarz jego stała się bardziej oryginalną niż dawniej, zasmucała go przecież zbytnia wydatność policzków i fałdująca się skóra.
Drzwi otworzyły się za jego plecyma.
— Dzień dobry panu przywitała Anetka.
— Dzień dobry, mała. Jakże się miewasz?
— Bardzo dobrze, a pan?
— Jakto, więc nie chcesz mnie tykać?
— Nie, doprawdy, to mnie krępuje.
— Dajże pokój.
— Kiedy nie mogę. Pan mnie onieśmiela.
— A to czemu?
— Bo... bo... pan nie jest do tego ani dość młody ani dość stary.
Malarz zaczął się śmiać.
Wobec takiego argumentu, nie mogę już nalegać.
Zaczerwieniła się gwałtownie aż po włosy i całkiem zmieszana dodała:
— Mama poleciła mi powiedzieć panu, że zaraz przyjdzie i poprosić, czy nie zechciałby nam pan towarzyszyć do Lasku.
— Bardzo chętnie. Czy jeszcze ktoś jedzie? Tylko księżna de Mortemain.
— Bardzo dobrze; jedziemy więc razem.
— Pozwoli pan, że pójdę włożyć kapelusz.
— Dobrze, dziecino!
Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, weszła hrabina, w woalce, gotowa do wyjścia. Wyciągnęła doń obydwie ręce.
— Wcale się nie pokazujesz? Co to ma znaczyć?
— Nie chciałem przeszkadzać.
— Olivierze...
W intonacji tego imienia zawarła wszystkie wyrzuty i całą głąb przywiązania.
— Jesteś najlepszą istotą na świecie szepnął wzruszony.
Po zażegnaniu tej drobnej utarczki serdecznej, podjęła tonem konwersacji towarzyskiej:
— Wstąpimy po księżnę i przejedziemy się razem po Lasku. Trzeba to wszystko pokazać Anetce.
Kareta czekała przed bramą.
Bertin zajął miejsce naprzeciw obydwu pań, i powóz ruszył wśród szczęku podków, uderzających o bruk.
Wzdłuż długiego bulwaru, wiodącego na plac Magdaleny, rozkosz i czar nowej wiosny zdawały się spływać na wszystko co żyje.
Powietrze w miarę ciepłe i jasne promienie słońca nadawały mężczyznom wygląd odświętny, kobietom wyraz zakochania, do skoków radosnych pobudzając uliczników i małych kuchcików w bieli, którzy ustawiwszy kosze z prowiantami na ławach, uganiali i bawili się ze swymi braćmi, bezczynnymi gapiami. Psy podniecone, zdawały się kędyś spieszyć; kanarki odźwiernych wrzeszczały co sił; tylko stare szkapy fiakierskie wlokły się jak zwykle w tempie ociężałem zdechlaków.
Hrabina szepnęła:
— Co za cudny dzień! Jak rozkosznie żyć na świecie.
W pełnem świetle malarz przyglądał się matce i córce. Tak, różniły się między sobą, a równocześnie były tak podobne, że jedna była najwyraźniej ciągiem dalszym drugiej, z tej samej krwi i ciała, świecie.tem samem pulsujące życiem. Zwłaszcza oczy, te oczy błękitne, upstrzone drobnemi czarnemi punkcikami, o błękicie tak intenzywnym u córki, nieco spłowiałym u matki, skierowywały nań takie same spojrzenie, ilekroć o coś pytał, każąc mu bezwiednie tej samej od obydwóch wyczekiwać odpowiedzi. I był nieco zdziwiony, słuchając ich śmiechu i gawędki, że ma oto przed sobą dwie kobiety całkiem różne, z których jedna już żyła, a druga zaczyna dopiero żyć. Nie, niepodobna teraz przewidzieć, co stanie się z tego dziecka, gdy młody jego umysł, pod wpływem zamiłowań i instynktów dotąd jeszcze uśpionych, rozbudzi się i rozwinie pod naciskiem zdarzeń życiowych. Oto mała osóbka, całkiem nowa, wchodząca w życie, gotowa do miłości i innych hazardów, nieznająca i nieznana, wyruszająca z portu niby okręt, gdy matka zawija już do przystani, przebywszy obszar życia i miłości!
Wzruszyła go myśl, że jego to właśnie wybrała, dotąd przenosząc nad wszystkich innych, ta kobieta ciągle jeszcze piękna, kołysana oto w pysznej karecie w pogodny dzień wiośniany.
Spojrzeniem wyraził jej swą wdzięczność, co natychmiast zrozumiała, lekkiem muśnięciem jedwabi składając mu podziękę.
On z kolei szepnął:
— Ach tak! dzień przecudowny!
Zabrawszy księżnę, przebyli Sekwanę i wyjechali na Pola Elizejskie, w tłuku pojazdów kierując się w stronę Łuku Triumfalnego.
Anetka siedziała teraz obok Oliviera, chciwemi naiwnemi oczyma ogarniając tę falę nieskończoną powozów. Od czasu do czasu, gdy matka i księżna lekkiem skinieniem głowy odwzajemniały ukłon, pytała: „Kto to?“ Odpowiadały: „Pontaiglinowie“, lub „Paicelci“, „księżna de Lochrist“, „piękna Madeliere“ i t. d.
Wjechali w aleję Lasku, wśród nieustającego turkotu kół. Pojazdy, trochę mniej stłoczone niż koło Łuku Triumfalnego, zdawały się współzawodniczyć w wyścigu bez końca. Fiakry, powozy, karety ciężkie, herbowe, wymijały się ustawicznie, nagle wyprzedzone przez lekką jednokonkę, unoszącą z szaloną szybkością poprzez cały ten wirujący tłum arystokracji, mieszczaństwa, mieszaninę wszystkich klas sfer, hierarchij, młodą kobietę, o minie hardej, w jasnej, wyzywającej tualecie, pozostawiającej za sobą smugę perfumy egzotycznej.
— Co to za pani? zagadnęła Anetka.
— Nie znam jej — odparł Bertin, gdy księżna i hrabina zamieniły uśmiech znaczący.
Drzewa okrywały się zielenią, słowiki tak gęsto zagnieżdżone w tym ogrodzie paryskim śpiewały w okół, a zrównawszy się w pobliżu jeziora z szeregiem powozów, których koła niemal się dotykały, jadący ustawicznie wymieniali ukłony, uśmiechy i miłe słówka. Cała ta kawalkada pojazdów robiła teraz wrażenie lekkiego falowania łódek, zajętych przez bardzo grzeczne panie i panów. Księżna, której głowa ustawicznie się pochylała w odpowiedzi na rozliczne ukłony, zdawała się niejako odbywać rewję i przypominać sobie przy tej sposobności wszystko, co wiedziała, myślała lub domyślała się tylko o ludziach w ten sposób przed nią defilujących.
— Widzisz maleńka, oto piękna pani Mandelière, uznana piękność Republiki.
W powoziku lekkim, kokieteryjnym, piękność Republiki, pozornie obojętna na tę sławę jednomyślnie zdobytą, pozwalała podziwiać swe duże posępne oczy, niskie czoło pod szyszakiem czarnych włosów i usta lubieżne, trochę za pełne. zauważył Bertin.
— Bardzo jednak piękna Hrabina nie lubiła, gdy zachwycał się urodą innych kobiet. Lekko więc wzruszyła ramionami, nie dając odpowiedzi.
Natomiast córka, w której nagle zbudził się instynkt współzawodnictwa, ośmieliła się zauważyć:
— Ja tego nie widzę.
Malarz się odwrócił.
— Jakto, nie wydaje ci się piękną? Nie; wygląda, jakby ją umaczano w atramencie.
Księżna śmiała się, zachwycona.
— Brawo, mała. Od lat sześciu większa połowa mężczyzn w Paryżu bije pokłony przed tą murzynką! Mam wrażenie, że poprostu z nas szydzą. Spójrz raczej na hrabinę de Lochrist.
Sama jedna w karocy, z białym pudlem u stóp, delikatna jak minjaturka, blondynka o ciemnych oczach i rysach subtelnie rzeźbionych, od pięciu czy sześciu lat będąc przedmiotem zachwytów ogólnych, hrabina kłaniała się w okół z uśmiechem na ustach.
Anetka jednak i tym razem nie była oczarowaną.
— Och! zauważyła. nie jest już całkiem świeża.
Bertin, który w codziennie się powtarzających sporach na temat dwóch rywalek, nie należał do stronników hrabiny de Lochrist, zirytował się nagle nietolerancją tego podlotka.
— U djaska! Można się nią zachwycać mniej lub więcej, ale przyznać trzeba, że jest prześliczna, a tobie życzę, byś jej kiedyś dorównała.
— Daj pan pokój! — wmieszała się księżna. — Wiadomo, że pan zauważa kobiety wtedy dopiero, gdy minęły już trzydziestkę. Dziecko ma rację, pan nie zna się na wdzięku świeżości.
Odparł żywo:
— Istotnie, bo kobieta późno dopiero staje się piękną, gdy osiągnie pełnię wyrazu.
I rozwijając myśl, że pierwsza świeżość jest tylko pokostem piękności dojrzewającej, dowodził, że światowcy doświadczeni mają rację, mało zwracając uwagi na kobiety młode w pierwszem stadjum urody, berło „piękności“ przyznając kobietom w ostatnim okresie rozkwitu.
Hrabina zadowolona, zauważyła:
— Ma słuszność, sądzi z punktu widzenia artysty. Młoda twarz jest śliczniutka, lecz zawsze trochę banalna.
A malarz w dalszym ciągu upierał się przy swojem, dowodząc, w jakim okresie twarz kobieca, tracąc zwolna wdzięk nieokreślony młodości, nabiera właściwego wyrazu, linij i charakteru.
Za każdem jego słowem hrabina potakiwała lekkim ruchem głowy; a im namiętniej, z zapałem adwokata broniącego sprawy podejrzanej rozwijał swe poglądy, tem żywiej popierała go spojrzeniem i gestem, jak gdyby zawarli byli wzajem ciche przymierze przeciw niebezpieczeństwu niewidzialnemu a groźnemu. Anetka wcale nie słuchała, cała zajęta patrzeniem. Jej twarzyczka, zazwyczaj uśmiechnięta, stawała się poważną; oszołomiona ruchem i gwarem otoczenia zamilkła. To słońce, liście, powozy, całe to życie bogate i wesołe, wszystko stoi dla niej otworem.
Co dnia będzie tu przyjeżdżać, jako znana, witana, otaczana zazdrością; a mężczyźni patrząc na nią, będą się może zachwycać jej urodą. Oczyma szukała w tłumie mężczyzn i kobiet, pociągających ją najwyższą elegancją i pytała o ich nazwiska, zajęta wyłącznie dźwiękiem tych zgłosek, wywołujących w niej niekiedy echo czci i szacunku, gdy znała je już poprzednio z prasy lub historji. Nie umiała się oswoić z tą defiladą znakomitości, nie mogąc nawet uwierzyć, że istotnie przeciągają obok niej, jak gdyby na uroczystem jakiemś przedstawieniu. Dorożki budziły w niej uczucie niesmaku i wzgardy, psuły całość wrażenia. Nagle też zawołała:
— Sądzę, że nie powinno się tu dopuszczać innych powozów, prócz prywatnych.
Bertin odparł:
— A cóż panienka pocznie z równością, wolnością i braterstwem?
Wzruszyła lekko ramionami, co miało znaczyć: „cóż mnie to obchodzi?“ i rzekła:
— Dla dorożek możnaby wyznaczyć inne miejsce, naprzykład lasek Vincennes.
— Spóźniłaś się moje dziecko ze swemi poglądami i nie wiesz, że całkowicie nurzamy się w demokracji. Zresztą, jeśli chcesz widzieć Lasek wolny od wszelkiej przymieszki, to trzeba przyjść rano, a wtedy spotkasz tu sam kwiat, najwyższy kwiat dobrego towarzystwa.
I nakreślił obraz, który tak dobrze odtwarzał na płótnie Lasek o godzinie porannej, zaludniony paniczykami i amazonkami z najwyższej arystokracji, gdzie wszyscy się znają po imieniu, przydomkach, paranteli, tytułach, zaletach i wadach, jak gdyby wszyscy mieszkali pod wspólnym dachem lub w małem miasteczku.
— Pan tu często przebywa o tej porze? — spytała.
— Bardzo; to istotnie najpiękniejsze z całego Paryża.
— Pan tu jeździ konno?
— Oczywiście.
— A popołudniu składa pan zapewne wizyty?
— Tak.
— Więc kiedy pan pracuje?
— Och, pracuję... niekiedy, zresztą wybrałem rodzaj, odpowiadający mym zamiłowaniom! Ponieważ jestem portrecistą pięknych dam, więc muszę je widywać i poniekąd im też towarzyszyć.
Całkiem poważnie, bez cienia uśmiechu, mruknęła:
— Konno i pieszo?
Spojrzał na nią z ukosa z wyrazem zadowolenia, jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie, już dowcipna, będzie wcale niczego“.
Chłodny podmuch wiatru, przychodzący z bardzo daleka, musnął pola, zaledwie przebudzone do życia wiosennego; i cały lasek zadrżał, ten lasek kokieteryjny, rozpieszczony, lasek światowców.
Przez kilka sekund dreszczyk ten wprawiał w drżenie wątłe listkowie drzew i okrycia na ramionach damm. Wszystkie kobiety, ruchem niemal tym samym, podciągnęły je na ramiona i szyję, a konie podniecone tym chłodnym powiewem, jakby lekkiem uderzeniem bicza, przyspieszyły biegu.
Wśród srebrnego podźwięku łańcuszków munsztukowych pojazdy zawracały ku miastu, oświetlone skośnemi promieniami zachodu słońca.
— Pan teraz do domu? zagadnęła hrabina, znająca dobrze przyzwyczajenia malarza.
— Nie; pójdę do klubu.
— To pana odwieziemy po drodze?
— Chętnie skorzystam.
— A kiedy zostaniemy wraz z księżną zaproszone na śniadanie?
— Proszę wymienić najbliższy wolny dzień.
Ten uprzywilejowany malarz paryżanek, w kole swych wielbicieli znany jako „Watteau realistyczny“, przez potwarców zaś przezwany „fotografem sukien i płaszczy“, od czasu do czasu zapraszał piękne damy, których rysy utrwalał na płótnie, a także inne, znane ogólnie i podziwiane, a te śniadanka i obiady w mieszkaniu kawalerskiem były zawsze bardzo zajmujące.
— Powiedzmy pojutrze! Czy kochanej księżnej dzień ten odpowiada? — spytała pani de Guilleroy.
— Ależ oczywiście! Jaka pani miła! Pan Bertin nigdy o mnie nie pamięta, urządzając te przyjęcia. Znać, że nie jestem już młoda.
Hrabina, przyzwyczajona uważać dom malarza poniekąd za własny, dodała:
— Więc tylko nas czworo, czwórka z karety; księżna, Anetka, ja i pan. Nieprawdaż mistrzu?
— Tylko nas czworo! — odparł, zeskakując z powozu. — I każę przygotować raki po alzacku.
— Och, popsujesz pan moją małą.
Skłonił się raz jeszcze od stopnia powozu, poczem wszedł żywo do wielkiej bramy Klubu, w westybulu złożył okrycie i kapelusz, obsługiwany przez dwóch lokai, którzy na jego widok zerwali się z miejsc, jak żołnierze za wejściem oficera; następnie wszedł szerokiemi schodami na piętro, minął drugą straż służących w krótkich spodniach, pchnął pierwsze drzwi i nagle uczuł się podniecony jak młodzieniec, dosłyszawszy z drugiego końca sali szczęk ustawiczny szpad, komendę i okrzyki: — Trafił. — Kolej na mnie. — Chybił. — Trafił. — Teraz pan.
— W sali fechtunkowej, szermierze ubrani na szaro, w skórzanych kurtkach i spodniach spiętych ponad kostkami, mając na brzuchu rodzaj fartuchów, z jedną ręką wzniesioną, w drugiej, wyolbrzymionej przez rękawicę trzymając drobną i giętką szpadę, wyciągali się i prostowali z śmigłą gibkością kauczukowych pajaców.
Inni wypoczywali, rozmawiali, zadyszani jeszcze, czerwoni, spoceni, chustkami wycierając pot z czoła i szyi; inni siedząc na kanapach biegnących w okół sali, przyglądali się zapaśnikom.
Bertin uśmiechając się z zadowolenia, zacierał ręce.
— Zamawiam pana dla siebie — zawołał doń baron de Baverie.
— Z przyjemnością.
— I przeszedł do gabinetu, by się przebrać.
Od długiego czasu nie czuł się tak rzeźkim i silnym: pewny też powodzenia, spieszył się z przebieraniem jak uczniak dążący na plac zabawy. Stanąwszy na przeciw przeciwnika, zaatakował go tak energicznie, że w ciągu dziesięciu minut dosięgnął go jedenaście razy, aż baron zmęczony prosić musiał o łaskę. Następnie zmierzył się jeszcze z Punisimontem i Maldautem.
Zimny tusz, którym następnie odświeżył dyszące ciało, przypomniał mu kąpiele, brane w dwudziestym roku życia, gdy z wysokiego podmiejskiego mostu Sekwany późną już jesienią rzucał się głową na dół w nurt rzeki, w najwyższe zdumienie wprawiając mieszczuchów.
— Zostajesz tu na obiad? — spytał Maldaut,
— Tak.
— Mamy stół zamówiony: ja, Liverdy, Rocdiane i Lauda. Spiesz się, bo już kwadrans na ósmą.
W jadalni, pełnej mężczyzn, gwarno było jak w ulu.
Byli tu wszyscy włóczędzy nocni Paryża, bezczynni i zajęci, wszyscy ci, co od siódmej wieczorem, nie wiedząc co począć, przychodzą na obiad do klubu, by przy sposobności lub przypadkiem przyczepić się do czegoś lub kogoś.
Gdy pięciu przyjaciół zasiadło przy stole, bankier Liverdy, mężczyzna czterdziestoletni, silny i przysadkowaty, rzekł do Bertina:
— Pan dziś byłeś wściekły podczas zapasów.
Malarz odparł:
— Tak, dziś mógłbym dokonać rzeczy nadzwyczajnych.
Tamci się uśmiechnęli, a pejzażysta Maldaut, drobny, łysy człowieczek o siwej brodzie, tonem subtelnym zauważył:
— I ja dziś czuję przypływ soków wiosennych; to mi pozwoli puścić kilka listków, powiedzmy z pół tuzina, bo reszta rozpłynie się w sentymencie, nigdy nie doprowadzając do owoców.
Markiz de Rocdiane i hrabia de Lauda wyrazili mu swe współczucie. Obaj starsi od niego, jakkolwiek najwprawniejsze nawet oko nie mogłoby określić ich wieku, sportsmani, jeźdźcy i zapaśnicy, dzięki nieustannym ćwiczeniom zachowawszy organizm żelazny przechwalali się, że pod każdym względem czują się młodszymi od zdenerwowanych zdechlaczków młodej generacji.
Rocdiane, potomek dobrej rasy, bywający we wszystkich salonach, mimo rozmaitych trochę podejrzanych intryżek pieniężnych, co zdaniem Bertina było dość zrozumiałe ze względu na całą atmosferę intrygi, w jakiej upływało mu życie; człowiek żonaty, separowany od żony, która mu wypłacała stałą rentę, nadto administrator banków belgijskich i portugalskich, wysoko nosił swą energiczną głowę Don Kiszota i lekko przyćmiony honor gentlemana do wszystkiego, od czasu do czasu oczyszczającego krew w pojedynku.
Hrabia de Lauda, poczciwy kolos, dumny ze swej postawy i silnych bar, jakkolwiek żonaty i ojciec dwojga dzieci, z wielkim tylko trudem zdecydował się na spożywanie trzech obiadów tygodniowo w kółku rodzinnem; poza tem przesiadywał w klubie, w gronie przyjaciół, spędziwszy wpierw parę godzin w sali fechtunku.
— Klub jest rodziną — mawiał do tych, którzy jej sobie jeszcze nie stworzyli, tych, którzy jej nigdy nie stworzą, wreszcie tych, którzy się znudzili na łonie swej własnej.
Rozmowa, zapoczątkowana, rozdziałem o kobietach, płynęła wartkim tokiem anegdotycznych wspomnień, przechwałek, dochodząc do niedyskretnych konfidencyj.
Markiz de Rocdiane napomknieniami wyraźnemi pozwalał się domyślać swych kochanek wśród dam salonowych, których nazwisk nie wymieniał, by je tem łacniej odgadywano. Bankier Liverdy określał swoje po imieniu, opowiadając: „Byłem właśnie na najlepszej drodze z żoną pewnego dyplomaty. Jednego wieczora, żegnając ją, rzekłem: Moja Małgosiu...“ Przerwał wobec znaczących uśmiechów, poczem podjął: „Ha! widzę, że się zdradziłem. Właściwie należałoby każdą kobietę nazywać, powiedzmy, Zosią“.
Olivier Bertin, bardzo dyskretny, na natrętne, pytania przyjaciół, miał zwyczaj odpowiadać niezmiennie:
— Ja się zadawalniam modelkami.
Udawali, że mu wierzą, a Lauda, niewybredny uganiacz za spódniczkami, egzaltował się na myśl o wszystkich tych ślicznych dziewczynach z ulicy, obnażających się przed malarzem za dziesięć franków od godziny.
W miarę wypróżniania butelek, wszyscy ci szpakowaci — jak ich nazywali młodzi ludzie z klubu — wszyscy ci szpakowaci, o twarzach zaczerwienionych, rozpłomieniali się namiętną żądzą pragnień i porywów fermentujących.
Rocdiane po czarnej kawie popadł znów w niedyskrecje bardziej prawdopodobne i zapominając o damach z towarzystwa, począł sławić zwyczajne kokoty.
— Paryż — dowodził, z kielichem w ręku — jest jedynem miastem, gdzie człowiek pięćdziesięcioletni, o ile tylko zdołał się zakonserwować, znajdzie zawsze gamratkę ośmnastoletnią, piękną jak anioł, i gotową go pokochać.
Lauda odnajdując swego prawdziwego Rocdiana dopiero po odpowiedniej dozie likierów, potakiwał mu z głębokiem przekonaniem, wyliczając dziewczątka, dotychczas otaczające go miłością.
Liverdy jednak bardziej sceptyczny, utrzymujący, że doskonale zna kobiety, mruknął:
— Tak, one ci to wmawiają.
Lauda zaprotestował:
— Przepraszam cię, mój drogi, dowodzą tego.
— Takie dowody nie mają żadnej wartości.
— Mnie one wystarczają.
Rocdiane wykrzyknął:
— Kiedy one tak myślą, u djaska! Czy sądzicie, że taka dwudziestoletnia, śliczna łajdaczka, prowadząca swe rzemiosło od pięciu lub sześciu lat, i to w Paryżu, gdzie wszystkie nasze wąsiska wyuczyły ją a równocześnie zdegustowały do pocałunków, myślicie, że taka potrafi jeszcze rozróżniać między mężczyzną trzydziestoletnim a sześćdziesięcioletnim? Blaga! Za wielu ich widziała i znała. Gotówem się nawet założyć, że w głębi serca woli starego bankiera od młodego gogatka. Alboż wie, alboż się zastanawia nad tem? Czy mężczyźni mają pod tym względem wiek określony? Mój drogi, toż my się przecież odmładzamy siwiejąc, a im bardziej siwiejemy, tembardziej nas zapewniają, że nas kochają, tembardziej nam to okazują, a my tembardziej wierzymy.
Wstali od stołu, mocno podnieceni alkoholem, a gotowi ruszyć na wszelkie podboje, zastanawiali się nad spędzeniem wieczoru. Bertin wspomniał cyrk, Rocdiane tor wyścigowy, Maldaut „Eden“, a Lauda „Folles-Bergéres“, gdy nagle doleciał ich odgłos strojenia skrzypiec.
— Toż to dzisiaj muzyka w klubie — przypomniał Rocdiane.
— Tak potwierdził Bertin — gdybyśmy tak weszli na parę chwil??
— Zgoda.
Minęli wielką salę, salę bilardową, salę gier, aż doszli .o rodzaju loży, umieszczonej ponad galerją orkiestry, Czterech panów wgłębionych w fotele oczekiwało już z wyrazem skupienia; na parterze zaś, wśród pustych szeregów krzeseł, jakich dziesięciu mężczyzn stojące lub siedzące zabawiało się gawędką.
Dyrygent smyczkiem lekko uderzył w pulpit: zaczynano.
Oliwier Bertin namiętnie lubił muzykę, jak niektórzy ludzie opjum; usposabiała go do marzeń.
Pierwsze dźwięki instrumentów wprawiały go w rodzaj upojenia nerwowego, w nieprawdopodobnym stopniu wyczulającemu ciało i umysł. Wyobraźnia jego bujała jak szalona, upojona melodja, poprzez łagodną zadumę i marzenia. Z przymkniętemi oczyma, założywszy noga na nogę, znieruchomiały, wchłaniał dźwięki, wyraźnie widząc rzeczy rozgrywające się przed jego oczyma i w duszy.
Orkiestra grała symfonję Haydna, a malarz przesłoniwszy oczy powiekami, ujrzał przed sobą Lasek, tłoczące się w okół pojazdy, a naprzeciw w głębi karocy, hrabinę z córką. Słyszał ich głosy, chwytał słowa wyrzeczone, czuł ruch karety, wdychając świeżą woń młodego listkowia.
Sąsiad trzykrotnie przerywał tę wizję, zadając mu jakieś pytanie i trzykrotnie znów się rozpoczęła odnowa, podobnie jak po dłuższej podróży morskiej, człowiek jeszcze w łóżku doznaje uczucia dalszego kołysania się na fali.
Wizja ta przeciągała się, wydłużała w podróż daleką w ciągłem towarzystwie tych dwóch kobiet, już to w pociągu, już też w nieznanych jakichś hotelach. Dopóki muzyka grała, towarzyszyły mu bezustannie, jak gdyby w ciągu owego spaceru odbytego w pełnem słońcu, obraz dwóch tych twarzy utrwalił się był na siatkówce jego oka.
Nagła cisza, następnie stukot odsuwanych krzeseł rozprószyły ten obłok senny i ujrzał uśpionych obok siebie czterech przyjaciół; twarze ich miały śmieszny wyraz uwagi, zakrzepłej w sen.
Zbudziwszy ich spytał:
— I cóż? Co teraz?
— Co do mnie — szczerze odparł Rocdiane — to miałbym ochotę drzemać tu jeszcze przez chwilę.
— Ja także — dodał Lauda.
Bertin wstał.
— W takim razie, ja wracam do domu, jestem trochę zmęczony.
W rzeczywistości czuł się raczej podnieconym, lecz chciał odejść, z obawy przed zwykłem zakończeniem wieczorów w klubie przy stoliku karcianym.
Wrócił więc do siebie, a po nocy spędzonej w ogromnem napięciu nerwów, jednej z tych nocy, wprawiających artystów w ów stan spotęgowanej czynności umysłowej, zwanej natchnieniem, postanowił nie wychodzić wcale i pracować aż do wieczora.
Dzień miał znakomity, jeden z tych dni twórczości płodnej, gdy myśl zdaje się niejako spływać do rąk i sama przez się utrwalać na płótnie.
Przy drzwiach zamkniętych, odcięty od świata, w zacisznej atmosferze pracowni, z jasnem spojrzeniem i umysłem, podniecony, ożywiony, zażywał szczęścia dostępnego jedynie artystom: szczęścia płodzenia swych dzieł w radości. W ciągu tych godzin pracy nic już dlań nie istniało, prócz kawałka płótna, na którem rodził się obraz pod delikatnym dotknięciem pendzla, a w owych przełomowych chwilach płodności doznawał nieznanego a błogiego uczucia, płynącego z bujności życia upajającej i rozlewnej. Wieczorem czując się złamanym, jakby po świętym jakimś trudzie, udał się na spoczynek, z przyjemną myślą o jutrzejszem śniadaniu.
Stół przyozdobiony był kwiatami, a menu najstaranniej dobrane dla pani de Guilleroy, bardzo wybrednej smakoszki; mimo protestu energicznego lecz krótkiego, malarz zmusił też swych gości do szampana.
— Mała się upije! — protestowała hrabina.
Księżna zaś pobłażliwie odparła:
— Mój Boże! raz przecież musi zacząć.
Wracając do pracowni wszyscy byli nieco podochoceni, tą wesołością lekką, zdającą się jakoby dodawać skrzydeł.
Księżna i hrabina, mając wziąć udział w posiedzeniu Komitetu Matek francuskich, chciały wpierw odwieźć Anetkę do domu, lecz Bertin zaofiarował się odprowadzić ją pieszo przez bulwar Malesherbes.
— Chodźmy najdłuższą drogą — prosiła Anetka, gdy oboje wyszli na ulicę.
— Czy chcesz się trochę powałęsać po parku Monceau? Bardzo ładny zakątek; będziemy się przyglądać dzieciakom i mamkom.
— To dobrze, chodźmy tamtędy.
Aleją Velasqueza doszli do bramy złoconej i monumentalnej, oznaczającej wejście do tego cacka, jakiem jest ów park elegancki, w samem centrum Paryża, w okoleniu pierwszorzędnych pałacy roztaczający czar zieleni i świeżości.
Wzdłuż szerokich alei, biegnących obok trawników i klombów, tłum mężczyzn i kobiet siedząc na żelaznych krzesłach, przygląda się przechodniom, na wąskich zaś ścieżynkach, wężowo wijących się niby strumyczki w cieniu drzew, mnóstwo dzieciaków grzebie się w piasku, biega i skacze pod obojętnym wzrokiem piastunek lub niespokojnem spojrzeniem matek. Olbrzymie drzewa, zaokrąglające się u szczytów w przepyszne sklepienie liści, wyniosłe kasztany, w których ciężką zieleń miesza się winna latorośl, czerwona lub biała, dostojne klony i dekoratywne jawory o pniach szczególnie powykręcanych, czarującej perspektywy użyczają falistym gazonom.
W powietrzu ciepło; turkawki gruchają na gałęziach, przenosząc się z jednego wierzchołka na drugi, gdy wróble kąpią się w tęczy, wyczarowanej przez słońce w świetlistym pyle wody, zraszającej trawniki.
Białe posągi zastygłe na swych cokółach wydają się szczęśliwe wśród tej świeżej zieleni. Młody chłopiec w marmurze wyciąga sobie z nogi cierń, który jakoby dopiero co był sobie wbił, goniąc za Djaną, uciekającą oto w stronę jeziorka uwięzionego w gaiku, gdzie ukrywają się ruiny świątyni.
Inne posągi trwają w uścisku miłosnym, lub też chłodne dumają pośród klombów, rękoma obejmując kolano. Po pięknych skałach wodospad pieni się i szumi. Drzewo ogołocone niby kolumna, użycza podpory bluszczom; na grobie jakimś widnieje napis. Kolumnada kamieni ustawionych na gazonach, nie przypomina już Akropolu, podobnie jak elegancki ten park nie przypomina dzikich borów.
Czarowny, sztucznie stworzony zakątek, gdzie mieszczanie przychodzą oglądać kwiaty wyhodowane w cieplarniach i podziwiać śliczne widowisko zaaranżowane w centrum Paryża przez przyrodę, podobnie jak chodzi się do teatru, by podziwiać widowisko życia.
Olivier Bertin od szeregu lat przychodził niemal codziennie do tego parku uprzywilejowanego, by obserwować paryżankę w najodpowiedniejszej dla niej oprawie. „To park stworzony dla pięknych toalet“ — zwykł mawiać — ludzie źle ubrani wprowadzają tu istotnie zgrzyt dysonansu. I wałęsał się godzinami, znając zarówno wszystkie rośliny, jak i codziennych spacerowiczów.
— Szedł obok Anetki wzdłuż alei, roztargniony barwnym obrazem parku.
— Och, amorek! — zawołała.
Przyglądała się chłopczykowi o jasnych loczkach, który również obejmował ją spojrzeniem błękitnych oczu z wyrazem zdziwienia i zachwytu.
Następnie przyglądała się grupce innych dzieci, a przyjemność patrzenia na te żywe laleczki w zwojach wstążek, rozbudziła w niej gadatliwość.
Drobnemi kroczkami drepcząc obok Bertina, udzielała mu swych uwag i spostrzeżeń nad dziećmi, piastunkami i matkami. Dzieciaki dobrze wyglądające, wyrywały jej okrzyki radości, na widok mizernych uczuwała litość.
Słuchał, lepiej się bawiąc nią niż dzieciakami, nie zapominając jednak o swej sztuce. „Czarujące!“ szepnął, postanawiając wymalować obraz, któryby przedstawiał zakątek parku z wieńcem piastunek, matek i dzieci. Dziwne, że dotąd o tem nie pomyślał!
— Lubisz tych małych nicponiów? — spytał.
— Och, przepadam za nimi.
Patrząc na jej ożywioną twarz czuł, że najchętniej chwytałaby te dzieciaki jedno po drugiem, by je ściskać i pieścić, wiedziona instynktem przyszłego macierzyństwa; i dziwił się w duszy tej skłonności tajemnej, ukrytej w ciele każdej kobiety.
Widząc, że jest usposobiona do rozmowy, zaczął ją wypytywać o jej upodobania. Z czarującą naiwnością wyznała, że pragnie gorąco powodzenia i sławy salonowej, i że chciałaby mieć piękne konie, na których znała się zresztą jak fachowiec, gdyż w dobrach ojca kwitła na wielką skalę hodowla koni rasowych; o narzeczonego natomiast nie troszczyła się więcej niż o mieszkanie, które zawsze można dostać wśród tylu lokali do wynajęcia.
Zbliżali się do jeziora, po którem zwolna pływały dwa łabędzie i sześć kaczek, czystych i spokojnych jak gdyby były z porcelany; poczem przeszli obok młodej kobiety, siedzącej na krześle, z książką otwartą na kolanach, zapatrzonej w dal i widocznie pogrążonej w zadumie.
Siedziała nieruchoma jakby jakaś figura z wosku. Brzydka, skromnie ubrana, nie myśląc widocznie o podbojach, prawdopodobnie biedna nauczycielka, oddaliła się widocznie w krainę marzeń, pociągnięta zapewne lekturą, która rzuciła czar na jej serce. Niewątpliwie snuła własne nadzieje i pragnienia, rozkołysane wątkiem opowieści.
Bertin przystanął zdumiony:
— To ładnie oderwać się w ten sposób od rzeczywistości.
Przeszli obok niej, następnie wrócili i raz jeszcze przeszli, wcale przez nią niezauważeni, tak całkowicie pochłonięta była lotem swej myśli odbiegłej.
Malarz zagadnął:
— Powiedz mała! czyby cię to nudziło, gdybyś mi raz czy dwa pozowała do obrazu?

— Wcale nie, przeciwnie!
— Więc przypatrz się dobrze tej pannie, goniącej swe marzenia.
— Tej, co tu siedzi?
Tak. Usiądzież tak samo na krześle, otworzysz książkę na kolanach i spróbujesz przybrać taki wyraz jak ona. Czy marzyłaś tak kiedy na jawie?
— O tak.
— A o czem?
Próbował ją skłonić do wyznań, dotyczących jej tajnych wycieczek w królestwo rojeń, lecz nie chciała odpowiadać, odwracała rozmowę, goniła okiem kaczki, chwytające rzucany im z brzegu chleb i zdawała się zmieszaną, jak gdyby pytaniem swem dotknął był w niej struny drażliwej.
Następnie, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy, zaczęła opowiadać o swem dotychczasowem życiu w Roncières, o babce, której musiała co dnia głośno czytywać, i która zapewne czuje się teraz bardzo osamotnioną i smutną.
Słuchając jej szczebiotu, malarz czuł się wesół jak ptak, wesół, jak nim nie był nigdy. Wszystko co mówiła, błahostki, drobiazgi, mało ważne szczególiki z codziennego życia dzieweczki, zajmowały go i bawiły.
— Usiądźmy — zaproponował.
Usiedli w pobliżu wody. A dwa łabędzie podpłynęły ku nim, spodziewając się jakiegoś pożywienia.
Bertin czuł budzące się w nim wspomnienia, owe wspomnienia odległe, pogrążone w niepamięci, a odradzające się nagle, niewiadomo czemu. Opadły go znienacka różnorodne i tak liczne, że doznawał wrażenia, jak gdyby czyjaś ręka potrząsnęła raptownie czarą jego pamięci.
Starał się pochwycić przyczynę tego nagłego zakotłowania życia minionego, które nieraz już, jakkolwiek mniej żywo i silnie niż dzisiaj, dawało mu się odczuwać. Zawsze istniała jakaś przyczyna, wywołująca owe nawroty niespodziane, przyczyna materjalna i prosta, najczęściej zapach kwiatu czy perfuma. Ileż to razy suknia kobiety przechodzącej ulotnym podmuchem wonnej jakiejś esencji, przywodziła mu na myśl cały korowód zdarzeń zamierzchłych! W głębi starych flakoników odnajdywał nieraz cząstki dawnego swego istnienia, a wszystkie te wonie rozpierzchłe, z ulic, pól, domów, mebli, przyjemne i niemile, ciepłe tchnienia wieczorów letnich i ostre podmuchy zimowych, wskrzeszały w nim stale reminiscencje odległe, jak gdyby wonie te zachowywały w sobie rzeczy martwe zabalsamowane, jak owe aromaty, służące do konserwowania mumij.
W tej chwili, czyżby trawa zroszona lub kwiecie kasztanów wskrzeszały chwile minione? Nie. Więc co? Czy może jakieś wrażenie wzroczne wywołało w nim to ożywienie? Co jednak widział takiego? Nic. Wśród osób spotkanych, jedna przypominała może pewną postać z przeszłości, a jakkolwiek go nie poznała, poruszyła może w jego sercu struny dawno zamilkłe.
Więc może dźwięk jakiś podziałał tak podniecająco? Często się zdarzało, że dźwięki fortepianu usłyszane znienacka, głos nieznany, a nawet katarynka wygrywająca melodję oklepaną, odmładzały go w okamgnieniu o lat dwadzieścia, napełniając mu pierś wzruszeniami zapomnianemi.
A zew ten tajemny trwał w dalszym ciągu, bezustanny, nieuchwytny, niemal irytujący. Co mogło w jego pobliżu w ten sposób wskrzeszać uczuciowość dawno przytłumioną?
— Trochę chłodno — rzekł — odejdźmy.
Wstali i poszli dalej.
Patrzył na ławki zajęte przez ludzi biednych, dla których krzesło było wydatkiem zbyt znacznym.
Anetka im się teraz przyglądała, dopytując o ich życie i zajęcia, zdziwiona, że mając wygląd tak mizerny, przychodzili jednak próżnować do tego pięknego parku publicznego.
W tej chwili, silniej jeszcze niż przedtem, Olivier przeżywał lata minione. Zdawało mu się, że mucha jakaś brzęczy mu koło uszu, napełniając je szmerem zmieszanym dni dokonanych.
Młoda dziewczyna, widząc go zadumanym, spytała:
— Co panu? Wydaje się pan smutnym.
Zadrżał do głębi serca. Kto to powiedział? Ona, czy jej matka? Chyba matka — nie swym głosem obecnym, lecz dawniejszym, tak odmiennym, że zaledwie go zdołał teraz poznać.
Odparł z uśmiechem:
— Och nie; bardzo mi dobrze z tobą, jesteś milutka i przypominasz mi swą matkę.
Jak mógł był nie zauważyć odrazu owego dziwnego echa głosu, tak dobrze ongi znanego, a wychodzącego teraz z ust innych.
— Mów jeszcze — dodał.
— O czem?
— Opowiedz mi, czego cię uczyły nauczycielki. Czy je lubiłaś?
Zaczęła znów szczebiotać.
A on słuchał, z potęgującem się lękiem, śledził, chwytał, wyczekiwał wśród balastu słów tej dzieweczki prawie mu obcej, słowa, dźwięku, uśmiechu, uwięzionych niejako w jej gardle od młodości matki. Niektóre akcenty wprawiały go w drżenie. Niewątpliwie były między ich słowami różnice, których nie dostrzegał odrazu, odchylenia, nie dające się utożsamić, lecz właśnie te odcienie tem bardziej jeszcze potęgowały nagłe przejawy sposobu mówienia i tonu.
Dotychczas stwierdził był tylko podobieństwo twarzy, spojrzenia przyjaznego i bystrego, aż tu nowe misterjum głosu zmartwychwstałego niejako, zespala je w sposób tak dziwny, że odwróciwszy głowę, by nie widzieć kroczącej obok dziewczyny, zadawał sobie chwilami pytanie, czy to nie hrabina, która zupełnie tak samo mówiła do niego dwanaście lat temu.
A gdy pod wpływem tej halucynacji zwracał się ku niej, w spojrzeniu dziewczyny znów odkrywał ów wyraz słodkiego na wpół omdlenia, jakim ongi wabił go wzrok matki.
Trzykrotnie już okrążyli byli park, raz po raz mijając te same osoby, te same piastunki i te same dzieci.
Anetka zaczęła się teraz przyglądać palacom, okalającym park, pytając o ich nazwy i mieszkańców.
Chciała się wszystkiego dowiedzieć o tych ludziach, zadawała pytania z ciekawością zachłanną, odpowiedzi skrzętnie notując w swej pamięci kobiecej i z twarzą pałającą zainteresowaniem, wzrokiem i słuchem łowiła jego odpowiedzi.
Doszedłszy jednak do pawilonu, dzielącego dwie bramy, któremi wychodzi się na bulwar, Bertin spostrzegł, że zaraz wybije czwarta.
— Och, rzekł trzeba wracać.
I powoli wydostali się na bulwar Malesherbes.
Pożegnawszy Anetkę, malarz skierował się ku Placowi Zgody, by złożyć wizytę po drugim brzegu Sekwany.
Podśpiewywał sobie, miał ochotę biegać, najchętniej byłby skakał poprzez ławy, tak się jakoś czuł ożywionym. Paryż wydawał mu się promiennym, bardziej uroczym niż kiedykolwiek. „Stanowczo — mówił do siebie — wiosna posiada jednak czar odmładzający“.
Przeżywał jedną z tych chwil, kiedy umysł podniecony snuje swe rozważania z większą przyjemnością, oko widzi lepiej, wydaje się wrażliwszem i bystrzejszem, gdy patrzenie i odczuwanie sprawia nam radość żywszą, jak gdyby wszechmocna jakaś ręka odświeżyła wszystkie barwy ziemi, ożywiła ruchy istot, a w nas, niby w zegarze, który był przystanął, nakręciła od nowa sprężyny wrażliwości.
Chwytając spojrzeniem tysiące przedmiotów zajmujących, dumał: „I pomyśleć, że bywają chwile, kiedy mi brak tematu!“
Miał w tej chwili umysł tak bystry i jasnowidzący, że cała jego dotychczasowa twórczość wydawała mu się banalną, a przed oczyma duszy rysował się zgoła odmienny sposób wyrażania życia, prawdziwszy i oryginalniejszy. Nagle zdjęła go chęć powrotu i zabrania się do pracy, co skłoniło go do zawrócenia z połowy drogi i zamknięcia się w pracowni.
Zaledwie jednak znalazł się w pracowni, sam na sam z płótnem rozpoczętem, zapał, który dopiero co rozpalał mu krew, momentalnie go opuścił. Uczuł się znużonym i opadłszy na dywan, pogrążył się w marzeniach.
Ów stan szczęśliwego zobojętnienia, w jakim płynęło mu życie, beztroska człowieka zadowolonego, którego wszystkie potrzeby są zaspokojone, powoli ulatywała z serca, dając odczuwać pewien brak. Dom wydał mu się pustym, a wielka pracownia samotną. Rozejrzawszy się w okół, doznał wrażenia, jak gdyby tuż obok przemknął cień kobiety, której obecność była mu słodką. Od dawna nie zaznawał niecierpliwości kochanka, wyczekującego powrotu ukochanej, a oto nagle, wiedząc że jest daleko, z namiętnem upragnieniem młodzika pożądał jej obecności.
Ogarniało go wzruszenie na myśl, jak bardzo się kochali, w obszernej tej komnacie, w której tak często przebywała, odnajdując niezliczone wspomnienia, pamięcią wyczarowując jej ruchy, słowa, pocałunki. Przypominał sobie pewne dni, godziny, chwile, raz po raz czując muśnięcie dawnej jakiejś pieszczoty.
Nie mogąc spokojnie usiedzieć, wstał, i zaczął się przechadzać po pracowni, ponownie rozmyślając, że mimo tego związku, który zapełnił mu całe życie, pozostał jednak sam, zawsze sam. Po długich godzinach pracy, rozglądając się w okół spojrzeniem człowieka, po śnie wracającego znów do życia, nie widział i nie czuł nic prócz głuchych ścian swego domostwa. Nie mając żony, a z kobietą ukochaną mogąc się widywać tylko przy zachowaniu tysiącznych ostrożności złodzieja, zmuszony był w godzinach bezczynności włóczyć się po rozmaitych lokalach publicznych, gdzie można znaleźć czy kupić sposoby zabijania czasu. Miał więc stałe nawyknienia w cyrku, Klubie, na wyścigach i fix’ach rozmaitych, w Operze, mniej więcej wszędzie, by tylko nie wracać do domu, gdzie byłby przebywał z największą przyjemnością, gdyby ona była obok niego.
Ongi, w chwilach szalonej namiętności, cierpiał straszliwie, że nie może ją wziąć i zatrzymać; później gdy płomień miłosny przygasł, bez buntu pogodził się z koniecznością rozłąki i zachowania swobody; w tej chwili znów się w nim budził żal, jak gdyby zaczynał ją kochać na nowo.
A nawrót tej czułości dokonał się w nim tak raptownie, niemal bez przyczyny zewnętrznej, li dlatego, że na dworze była wiosna, a może też, że dopiero co posłyszał odmłodzony głos tej kobiety. Jak niewiele potrzeba do wzburzenia serca człowieka, człowieka starzejącego się, u którego wspomnienia wiodą za sobą korowód żalów!
Jak ongi, pragnienie ujrzenia jej opanowało mu duszę i ciało, wprawiając je w stan gorączki; zaczął o niej myśleć, niemal jak to czynią młodzi zakochani, by świadomą egzaltacją spotęgować jeszcze swe pożądania; nareszcie, pomimo że widział ją rano, postanowił tego samego wieczora zajść do niej na herbatę.
Godziny mu się dłużyły, a skierowując się ku bulwarom doznał prawdziwej trwogi na myśl, że może jej nie zastać i być zmuszonym do spędzenia wieczoru całkiem samotnie, jak spędził był tyle innych.
Na zapytanie: — Czy pani hrabina w domu? służący odpowiedział potakująco, radością przepełniając mu serce.
Tonem radosnym: — Jeszcze ja — przywitał z progu saloniku obydwie kobiety, zajęte jakąś robótką, w świetle różowem abażurów dwuramiennej lampy metalowej, na wysokiej smukłej podstawie.
Hrabina wykrzyknęła:
— To pan! Co za szczęście!
— Ja sam. Czułem się dziwnie samotnym i przyszedłem.
— To ślicznie!
— Czy pani kogoś oczekuje?
— Nie... zresztą... nigdy nie można wiedzieć.
Usiadł, z lekceważeniem przyglądając się szarym wełnianym trykotom, które robiły szybko, długiemi drewnianemi drutami.
Spytał: — Co to jest?
— Kołdry.
— Dla biednych?
— To się rozumie.
— Bardzo brzydkie.
— Bardzo ciepłe.
— Być może, niemniej strasznie to brzydkie, zwłaszcza w salonie à la Ludwik XV, gdzie wszystko pieści wzrok. Jeśli nie ze względu na ubogich, to ze względu na swych przyjaciół, powinnaby pani swe dary miłosierne uczynić piękniejszemi.
— Ach Boże, ci mężczyźni — rzekła, wzruszając ramionami. — Kiedy teraz wszędzie przygotowuje się te kołdry.
— Ależ wiem, wiem aż nadto dobrze. Nie można wejść już do żadnego salonu, by nie widzieć tej ohydnej szarej wełny, szpecącej najśliczniejsze toalety i najwytworniejsze sprzęciki. Zaiste dobroczynność tej wiosny strasznym odznacza się gustem.
Jak gdyby chciała się przekonać, czy ma rację, hrabina rozłożyła na jedwabnem krzesełku rozpoczętą robotę i tonem obojętnym przyznała:
— Istotnie, bardzo to brzydkie.
I znów zabrała się do roboty. Na obydwie głowy kobiece, pochylone w świetle blisko stojących lamp, padały różowe odblaski abażurów, spływając na twarze, suknie i szybko poruszające się ręce; patrzyły na swą robotę z tą nienatężającą a ustawiczną uwagą kobiet, przyzwyczajonych do robótek ręcznych, za któremi podąża oko, bez współudziału myśli.
W czterech kątach salonu, na antycznych kolumienkach z drzewa złoconego, płonęły jeszcze cztery lampy z chińskiej porcelany, łagodnem i jednostajnem światłem, nieco przyćmionem przez koronkowe transparenty, rozświetlając obicia ścienne.
Bertin zajął krzesełko bardzo niskie, maleńki fotelik, na którym zaledwie mógł się pomieścić; stale jednak na nim się lokował dla pogawędki z hrabiną, siadając niemal u jej stóp.
Zaczęła:
— Odbył pan z Anetką długą przechadzkę w parku.
— Tak. Gawędziliśmy jak starzy znajomi. Bardzo lubię córeczkę pani. Całkiem do pani podobna. Gdy wypowiada pewne zdania, możnaby przysiąc, że pani w jej gardle pozostawiła swój głos.
— Mój mąż nieraz mi to mówił.
Przyglądał się im, ciągle zajętym robótką, skąpanym w świetle lamp, i myśl tak często go udręczająca, ta sama, która dopiero co prześladowała go w pracowni, przykre uczucie samotności, pustki, chłodu, milczenia, zalegających jego mieszkanie, bez względu na pogodę, ogień na kominku i ciepło kaloryferów myśl ta poczęła mu znów dolegać, jak gdyby po raz pierwszy dopiero uświadomił sobie swe osamotnienie.
Och! jak bardzo chciałby być mężem tej kobiety, nie jej kochankiem! Ongi pragnął ją uprowadzić, zabrać temu człowiekowi, zachować całkowicie. Dziś zazdrościł mężowi oszukanemu, stale z nią przebywającemu, w atmosferze domowej wzajemnego współżycia. Patrząc na nią, czuł, jak serce przepełnia mu się uczuciami dawnemi, nagle rozbudzonemi, które pragnąłby jej okazać. Istotnie, bardzo ją jeszcze kochał, trochę nawet bardziej, niż dotąd dzisiaj więcej niż od dawna; a potrzeba okazania jej tego odmłodzenia, z którego byłaby tak zadowoloną, podsunęła mu pragnienie, by młoda dziewczyna co szybciej udała się na spoczynek.
Opętany chęcią gorącą pozostania z nią sam na sam, zbliżenia się tuż do jej kolan i złożenia na nich głowy, ujęcia rąk, z których wysunie się kołdra dla biednych, druty drewniane i kłębek wełny, staczający się następnie pod fotel, w milczeniu spoglądał na zegar, irytując się w duchu, że młode dziewczynki przyzwyczaja się do spędzania wieczoru w towarzystwie dorosłych.
Zbliżające się kroki zakłóciły ciszę salonu, a służący wsuwając głowę, zameldował:
— Pan de Musadieu.
Olivier Bertin stłumił atak wściekłości, lecz ściskając ręce inspektora Sztuk Pięknych miał ochotę chwycić go za barki i zrzucić ze wszystkich schodów.
Musadieu przynosił mnóstwo nowin: ministerstwo zagrożone, a o markizie Rocdiane szepczą nowy jakiś skandal. Ze znaczącem spojrzeniem na Anetkę, dodał — Opowiem za chwilę.
Hrabina podniosła oczy na zegar, konstatując, że dochodzi dziesiąta.
— Musisz się już położyć, dziecino — rzekła do córki.
Anetka w milczeniu złożyła robotę, zwinęła wełnę, ucałowała matkę w policzki, obydwu mężczyznom podała rękę i szybko odeszła, przemknąwszy lekko, bezszelestnie.
— Cóż to za skandal? — spytała hrabina po jej odejściu.
Twierdzą, że markiz Rocdiane rozstawszy się w zgodzie z żoną, wypłacającą mu rentę, którą on uważał za niedostateczną, wynalazł sposób pewny a niezwykły podwojenia tejże renty. Markiza została na jego zlecenie przychwyconą na gorącym uczynku i podwyższeniem pensji okupić musiała badania śledcze, wdrożone przez komisarza policji.
Hrabina słuchała, z wyrazem zaciekawienia, nieruchomo splótłszy ręce na opuszczonej robocie.
Bertin, którego obecność inspektora od chwili wyjścia Anetki przyprawiała o najwyższą irytację, zaprotestował gorąco, i z oburzeniem człowieka doskonale poinformowanego, lecz nie chcącego wspominać o podobnych potwarzach zapewnił, że wszystko to jest ohydnem kłamstwem, jedną z tych plotek bezczelnych, których ludzie z towarzystwa nie powinni słuchać ni powtarzać. Zerwał się z miejsca i wsparty o kominek, perorował z roztargnioną miną człowieka, gotowego zrobić z historji tej kwestję osobistą.
Rocdiane jest jego przyjacielem, a jakkolwiek pod niejednym względem można mu zarzucać lekkomyślność, to jednak niepodobna winić go, ani nawet podejrzywać o czyn prawdziwie hańbiący. Musadieu zdumiony i zakłopotany, cofał się, bronił, usprawiedliwiał.
— Pan pozwoli — odparł — lecz historję tę słyszałem dopiero co u księżnej de Mortemain.
Bertin spytał:
— Kto panu opowiedział? Niewątpliwie jakaś kobieta.
— Wcale nie; markiz de Farandal.
Malarz zniecierpliwiony, odparł:
— To wygląda na niego!
Zapanowało milczenie. Hrabina podjęła robotę. Po chwili, głosem już spokojnym Olivier dodał:
— Wiem całkiem dokładnie, że to plotka.
Nie wiedział nic, po raz pierwszy wogóle słysząc o całej awanturze.
Musadieu czując, że sytuacja staje się niebezpieczną, zamierzał się cofnąć, napomykając o zamiarze pójścia jeszcze do Corbelle’ów, gdy w tejże chwili zjawił się hrabia de Guilleroy, wracający z jakiegoś obiadu.
Bertin usiadł znów, zgnębiony, rozpaczliwie szukając teraz sposobu pozbycia się męża.
— Słyszeli państwo o skandalu, obiegającym w tej chwili całe miasto? — spytał hrabia.
Gdy nikt nie odpowiadał, dodał:
— Zdaje się, że Rocdiane przychwycił żonę na gorącym uczynku i zmusił ją do okupienia drogo tej nieostrożności.
Wówczas Bertin, z wyrazem cierpienia na twarzy, w głosie i geście, kładąc rękę na kolanie hrabiego, tonem już uprzejmym i słodkim, powtórzył to samo, co przed chwilą rzucił niejako w twarz inspektorowi.
A hrabia nawpół już przekonany, zły na siebie, że bez bliższego sprawdzenia powtórzył pogłoskę wątpliwą, a może nawet kompromitującą, starał się uniewinnić i usprawiedliwić. Istotnie, tyle przecież obiega plotek złośliwych i kłamliwych!
I w jednej chwili wszyscy się zgodzili, że świat zwykł obwiniać, podejrzywać i spotwarzać z pochopnością godną pożałowania. Wszyscy czworo w ciągu pięciu minut doszli rzekomo do przekonania, że wszystkie pogłoski są kłamstwem, że kobiety nigdy nie mają kochanków, o których je posądzają, mężczyźni nigdy nie popełniają podłości, jakie się im zarzuca, jednem słowem, że pozory są znacznie gorsze od rzeczywistości.
Bertin, który od chwili wejścia hrabiego, nie czuł już urazy do pana de Musadieu, mówił mu rozmaite rzeczy pochlebne, rozmyślnie wprowadzając rozmowę na miłe mu tematy, i dając tem samem upust jego wymowie. A hrabia miał minę zadowoloną człowieka, wnoszącego wszędzie spokój i zgodę.
Dwóch służących cicho krocząc po dywanie, wnieśli stoliczek do herbaty, na którym wrzała woda nad błękitnym płomykiem lampki, napełnionej winnym spiritusem.
Hrabina wstała, ze skrupulatną starannością przejętą od Rosjan przygotowała gorący napój, jedną filiżankę ofiarowując panu de Musadieu, a drugą malarzowi, poczem wróciła po kanapki z tłustych wątróbek i paszteciki austrjackie i angielskie.
Hrabia podszedł także do ruchomego stoliczka, na którym stały też syropy rozmaite i likiery, przyrządził sobie szklaneczkę grogu, poczem dyskretnie wysunął się do sąsiedniego pokoju.
Bertin znalazł się znów z samym tylko Musadieu i ponownie zdjęła go chęć wyrzucenia tego intruza, który wpadłszy w zapał, sypał anegdotkami, powtarzał żarciki znane i sam je komponował na zawołanie. Malarz zaś raz po raz spoglądał na wskazówkę zegara, dobiegającą północy. Hrabina to zauważyła, zrozumiała, że chce z nią pomówić i z tym talentem kobiety światowej, umiejącej za pomocą lekkich odcieni zmienić odrazu ton i atmosferę salonu, bez jednego słowa dając do poznania, że należy zostać lub odejść, pozą swą, miną, wyrazem nudy w oczach, roztoczyła w okół siebie nagły chłód, jak gdyby na oścież otworzyła okno.
Musadieu odczuł ten wiew chłodny, mrożący mu myśl i nie zdając sobie sprawy czemu, uczuł chęć pożegnania się i odejścia.
Bertin ze względu na dobry ton, poszedł za jego przykładem. Obaj mężczyźni wychodzili razem, minąwszy dwa salony w towarzystwie hrabiny, rozmawiającej z malarzem. Na progu przedpokoju zatrzymała go, żądając jakiegoś wyjaśnienia, gdy Musadieu przy pomocy lokaja wkładał palto. Wobec tego, że hrabina wciąż jeszcze rozmawiała z malarzem, inspektor Sztuk Pięknych, zaczekawszy parę sekund u drzwi, otworzonych przez drugiego lokaja, zdecydował się wyjść sam, nie chcąc czekać dłużej obok lokaja.
Drzwi się cicho za nim zawarły, a wówczas hrabina z całą swobodą zwróciła sie do malarza:
— Czemu właściwie odchodzisz tak rychło? dopiero północ. Zostań jeszcze na chwilę.
I oboje wrócili do saloniku.
Zaledwie usiedli, wykrzyknął:
— Boże! jak to bydlę mnie irytowało!
— Czemu?
— Bo mi zabierał cząstkę ciebie.
— Och! bardzo nieznaczną.
— Być może, ale mnie drażnił.
— Byłżebyś zazdrosny?
— Uważać kogoś za zbytecznego, nie znaczy jeszcze być zazdrosnym.
Znów usiadł na niskim foteliku tuż przy niej i przesuwając palcami po jej sukni opowiadał, jakie gorące uczucia rozpierają mu serce.
Słuchała zdumiona, zachwycona i delikatnie kładąc rękę na jego siwych włosach, gładziła je pieszczotliwie, jakby w formie podzięki.
— Jakżebym pragnął żyć przy tobie! szepnął.
Wciąż musiał myśleć o tym mężu leżącym, a może już nawet śpiącym w pokoju sąsiednim.
— Jedynie małżeństwo może całkowicie zjednoczyć dwoje ludzi! — dodał.
Szepnęła:
— Biedny mój przyjacielu! — pełna współczucia dla niego, a także dla siebie.
Twarzą przytulony do kolan hrabiny, wpatrywał się w nią z czułością trochę melancholijną, trochę bolesną, mniej płomienną niż przed chwilą, gdy dzielili go od niej: córka, mąż i Musadieu.
Lekkiemi palcami wciąż jeszcze przesuwając po włosach Oliviera, rzekła z uśmiechem:
— Boże, jakiś ty siwy! Resztki czarnych włosów zniknęły bez śladu.
— Niestety, wiem o tem! To postępuje szybko.
Obawiała się, czy go nie zasmuciła.
— Och! ty tak wcześnie posiwiałeś. Ja cię już poznałam szpakowatym.
— To prawda.
By zatrzeć chwilową przykrość, spowodowaną tą uwagą, pochyliła się nad nim i w obie ręce ująwszy mu głowę, składała na czole jego pocałunki lekkie i pełne uczucia, te pocałunki przeciągłe, co zdają się nie mieć końca.
Następnie patrzyli na siebie, pragnąc w głębi swych oczu wyczytać odblask przywiązania wzajemnego.
— Bardzobym chciał spędzić gdzieś z tobą cały dzień.
Bezustannie dręczyła go niewyrażalna potrzeba bliskiego z nią obcowania.
Przed chwilą jeszcze sądził, że odejście ludzi zbytecznych wystarczy do zaspokojenia pragnień, zbudzonych w nim tegoż ranka, a oto pozostawszy sam na sam z kochanką, czując na czole ciepłe jej dłonie, a na policzku poprzez suknię ciepło jej ciała, doznawał znów tego samego niepokoju, tego samego pragnienia miłości dziwnego jakiegoś i raptownego.
I wyobrażał sobie że zdala od tego domu, może w lesie, gdzie byliby sam na sam, zdala od wszystkich ludzi, ten nagły niepokój serca dałby się może ukoić i uśmierzyć.
— Jaki z ciebie dzieciak! — odparła. — Wszak widujemy się prawie codziennie.
Błagał ją, by wynalazła jakiś sposób spożycia z nim śniadania gdzieś w okolicy Paryża, jak to urządzali sobie dawniej, jakie pięć czy sześć razy.
Ogromnie ją dziwił ten kaprys, tak trudny do urzeczywistnienia teraz, po powrocie córki.
Będzie się jednak starała spełnić to jego życzenie, skoro tylko mąż wyjedzie do Roncières, co jednak nastąpi dopiero po vernissage’u w przyszłą sobotę.
— A tymczasem — nalegał kiedy i gdzie cię — zobaczę?
— Jutro wieczór, u Corbelle’ów. A poza tem, jeśli masz czas wolny, przyjdź tutaj we czwartek o trzeciej, w piątek zaś możemy się spotkać na obiedzie u księżnej.
— Zgoda.
Wstał.
— Do widzenia.
— Do widzenia, mój przyjacielu.
Wciąż jeszcze stał, nie mogąc się jakoś zdecydować na odejście, bo nic prawie nie powiedział jej z tego wszystkiego co miał do powiedzenia, i w myśli jego tłoczyły się jak przedtem rzeczy niewyrażalne, wylewy uczuć nieokreślone.
Ujął jej ręce i raz jeszcze powtórzył: do widzenia.
— Do widzenia, mój przyjacielu.
— Kocham cię.
Rzuciła mu jeden z tych uśmiechów, którym i kobieta w jednej sekundzie okazuje mężczyźnie wszystko, co mu ofiarowała.
Z drżącem sercem po raz trzeci rzekł: do widzenia!
I wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.