Silna jak śmierć/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Silna jak śmierć | |
Wydawca | „Ruch” | |
Data wyd. | 1922 | |
Druk | Drukarnia Ludowa | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Fort comme la mort | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
GUY DE MAUPASSANT
SILNA
JAK ŚMIERĆ POWIEŚĆ
POLSKIE TOWARZYSTWO KSIĘGARNI KOLEJOWYCH
„RUCH“
SPÓŁKA AKCYJNA
WARSZAWA, POZNAŃ, KRAKÓW, LWÓW, GDAŃSK, WILNO, KATOWICE CZCIONKAMI DRUKARNI LUDOWEJ W KRAKOWIE
|
Jasność dnia wpływała do obszernej pracowni przez otwór szklanego dachu. Był to duży czworobok światła, olśniewający i błękitny, otwór jasny, odsłaniający bezmiar dalekiego lazuru, skroś który chyże szybowały ptaki.
Zaledwie jednak wpłynęła do poważnej, draperjami przesłoniętej komnaty, światłość nieba przeźrocza bladła, łagodniała, rozpylała się na materjałach, zamierała w fałdach portjer, dyskretnie rozjaśniając ciemne kąty, gdzie tylko ramy złocone rozpalały się jak ognie. Spokój i cicha senność zdawały się tu — uwięzione spokój mieszkań artystycznych, w których dusza ludzka tworzy. W obrębie murów, gdzie myśl przebywa, pracuje, wyczerpuje się w natężeniach gwałtownych, wszystko wydaje się znużonem, przeciążonem, jakkolwiek myśl ludzka już się ukoiła. Wszystko wydaje się zmartwiałem po tych kryzysach duchowych; i wszystko niejako wypoczywa: meble, materjały, wielkie figury niedokończone na płótnach, jak gdyby całe to otoczenie dzieliło było trud mistrza, uczestnicząc w ciężkich, co dnia od nowa podejmowanych zapasach.
Nieokreślona, przytłaczająca woń farb, terpentyny i tytoniu wydobywała się z przesyconych nią dywanów i siedzeń; a ciężkie milczenie pracowni zakłócały jedynie ostre, krótkie krzyki jaskółek, przemykających nad otwartym, szklanym sufitem i zmieszane, przeciągłe odgłosy Paryża, zaledwie tu dochodzące poprzez dachy. Wszystko pogrążone było w bezruchu, krom stale wznoszącego się ku sufitowi błękitnego obłoczku z papierosa Oliviera Bertin, który wyciągnięty na dywanie, powoli puszczał kółeczka dymu.
Zapatrzony w sklepienie nieba, szukał pomysłu do nowego obrazu. Do czego się zabierze? Jeszcze nie wie. Nie był to artysta zdecydowany, pewny siebie, lecz duch niespokojny, o porywach chwiejnych, stale wahający się pomiędzy przeróżnemi przejawami sztuki. Bogaty, sławny, zdobywszy wszelkie zaszczyty, do schyłku życia pozostał człowiekiem, nie wiedzącym dokładnie, ku jakiemu zmierzał ideałowi. Przez jakiś czas ulegał był czarowi Rzymu, był obrońcą tradycyj, po tylu innych wskrzesicielem wielkich scen historycznych; później, modernizując swój kierunek, malował ludzi żyjących, nadając im odcień klasyczny. Inteligentny, entuzjasta, pracownik wytrwały w sferze marzenia zwiewnej, rozmiłowany w swej sztuce, którą opanował całkowicie, dzięki subtelności umysłu zdobył niezwykłe środki ekspresji i ogromną giętkość talentu, zrodzoną po części z owych wahań i skłonności ku różnorodnym rodzajom. Być też może, że nagła wziętość jego dzieł dystyngowanych, wytwornych, wykończonych do najdrobniejszych szczegółów, wpłynęła stanowczo na kierunek talentu artysty, uniemożliwiając rozwój normalny. Od pierwszego występu, który był triumfem, stale pragnął się podobać, a jakkolwiek nie zdawał sobie sprawy z tego czynnika wewnętrznego, niemniej był on dlań wskaźnikiem potajemnym, regulatorem jego przekonań. Zresztą to pragnienie podobania się publiczności przejawiało się u niego w rozmaitych formach, znacznie przyczyniając się do jego sławy.
Wdzięk w obejściu, wszystkie nawyknienia życiowe, staranność widoczna w całej powierzchowności, dawna sława siłacza i sportowca, złożyły się niejako na orszak drobnych odznaczeń, potęgujących jego coraz to rosnącą sławę. Po wystawieniu „Kleopatry“, pierwszego płótna którem się ongi wsławił, Paryż gwałtownie się w nim rozkochał, uznał go, otoczył honorami i oto nagle stał się jednym z tych świetnych artystów-światowców, których wzajem sobie wyrywają w najwyższych salonach i których Akademja przygarnia już w młodości. Wszedł też do niej z uznaniem całej stolicy.
Fortuna towarzyszyła mu tak stale aż po progi starości, oszczędzając go i pieszcząc przy każdej sposobności.
W tej chwili właśnie, pod wpływem pięknego dnia, którego tchnienie dolatywało poprzez szklany daszek, szukał pomysłu poetyckiego. Trochę senny po śniadaniu i papierosie, poddał się rozmarzeniu i wzrokiem błądząc po obłokach, szkicował na lazurze postacie migawkowe, kobiety pełne wdzięku, w alei lub na ulicy, pary zakochanych nad brzegiem, i inne fantazje tego rodzaju, w których myśl jego znajdowała upodobanie. Zmienne te obrazy przesuwały się po obłokach, chaotyczne i ruchliwe w barwnej halucynacji jego oczu, a jaskółki szybujące w przestrzeni z chyżością strzał, zdawały się je niejako zamazywać, jak pismo świeże na papierze.
Nie znajdował nic! Wszystkie te postacie przesuwające się w jego wyobraźni, przypominały coś, dawniej już przezeń stworzonego; wszystkie te kobiety były córkami lub siostrami tych, które ongi był wyczarował kaprysem artysty; i oto trwoga nieokreślona, dręcząca go już od roku, trwoga, że się wyczerpał, że wyobraźnia jego zamarła, a źródło natchnienia wyschło w tej chwili, po odbytej jakoby rewji prac, wobec niemożności snucia dalszych marzeń, odkrywania nieznanego trwoga ta przybrała nagle kształt konkretny.
— Podniósł się zwolna, by wśród kartonów, zawierających rozmaite szkice porzucone, szukać czegoś, co mogłoby mu nowy nasunąć pomysł.
Puszczając w dalszym ciągu kółeczka dymu z papierosa, zaczął przerzucać szkice, zarysy, rysunki, przechowywane w szafie antycznego kształtu i wykonania; szybko jednak znudzony bezowocnem poszukiwaniem, w przykrej udręce ducha, odrzucił papieros i świstając popularną melodję uliczną, wydobył z pod krzesła ciężarki gimnastyczne.
Drugą ręką usunął draperję, przesłaniającą zwierciadło, w którem kontrolować miał i sprawdzać dokładność ruchów i pozy; poczem stanąwszy w należytej odległości, tuż naprzeciw zwierciadła, zaczął się gimnastykować, oglądając w lustrze swe odbicie.
W rozmaitych klubach sławny był ze swej siły, jak później w salonach ze swej urody. Teraz wiek dawał mu się już we znaki, czynił go ociężałym. Rosły, o szerokich barkach i pełnej piersi, miał już nieco wydatny brzuch, pomimo że codziennie się fechtował i zapamiętale jeździł konno. Głowa dotąd przykuwała, piękna jak niegdyś, jakkolwiek w innym rodzaju. Włos siwy, gęsty i krótki ożywiały oczy czarne, płomienne pod gęstą siwą brwią. Wąs silny starego żołnierza pozostał całkiem prawie ciemny, nadając twarzy wyraz energji i dumy.
Stojąc przed zwierciadłem, w postawie żołnierskiej, wyprostowany jak struna, muszkularnem ramieniem zwolna zataczał kręgi obydwoma ciężarkami, z zadowoleniem oglądając w zwierciadle te ruchy spokojne i potężne.
Nagle, w głębi zwierciadła, odbijającego całą pracownię, ujrzał poruszającą się portjerę, poczem ukazała się głowa kobieca, sama tylko głowa, ciekawie go obserwująca. A głos poza nim spytał:
— W domu?
— W domu odparł, odwracając głowę. Rzucił ciężarki na dywan i z forsowną trochę zwinnością podbiegł ku drzwiom.
Weszła kobieta w jasnej toalecie. Uścisnęli sobie dłonie.
— Gimnastykowałeś się.
— Tak — odparł bawiłem się w pozowanie i zostałem pochwycony na gorącym uczynku.
Zaśmiała się.
— Budka odźwiernego była pusta, a ponieważ wiem, że o tej porze bywasz zawsze sam, więc weszłam, bez meldowania.
Przyglądał się jej uważnie.
— U djaska! Jakaś ty dziś piękna! Co za szyk!
— Tak, mam nową suknię. Podoba ci się?
— Prześliczna, ogromnie harmonijna. Możnaby rzec, że istnieje już dziś poczucie odcieni.
Okrążał ją powoli, dotykał materjału, końcami palców wygładzał fałdy, znając się na toalecie jak krawiec, jako że przez całe życie, jego myśl artystyczna i muszkuły atlety przy pomocy delikatnej bródki pendzla, zajęte były objawianiem mody zmiennej i wytwornej, wydobywaniem wdzięków kobiecych, uwięzionych i zamkniętych w zbrojach z aksamitu i jedwabiu, lub pod śniegiem koronek.
Ostatecznie oświadczył:
— Znakomicie obmyślone. I bardzo ci w niej do twarzy.
Pozwalała mu się podziwiać, zadowolona, że ładna i że mu się podoba.
Nie całkiem już młoda, lecz jeszcze piękna, średniego wzrostu, trochę za pełna, lecz świeża, promienna tą dojrzałą urodą kobiety czterdziestoletniej, miała wygląd jednej z tych róż, co rozwijają się w nieskończoność, aż zbyt rozkwitłe, opadają w jednej chwili.
W aureoli bujnych, jasnych włosów, zachowała wdzięk młodociany tych paryżanek, co się nie starzeją, dzięki nieprzezwyciężonej sile żywotnej, niewyczerpanym zapasom odporności; przez lat dwadzieścia pozostają też takie same, niezniszczalne, triumfujące, przedewszystkiem dbające o swe ciało i oszczędzające zdrowie.
Odchyliła woalkę i szepnęła:
— Jakto, wcale mnie nie pocałuje?
— Paliłem — odparł.
— Phi! — Poczem wysunęła wargi.
— Tem gorzej.
I usta ich się spotkały.
Wziął jej z ręki parasolkę i ruchem zręcznym, pewnym, oswojony widocznie z tą czynnością, pomógł jej złożyć żakiecik wiosenny. Gdy usiadła na dywanie, spytał żywo:
— Jakże mąż?
— Bardzo dobrze. Prawdopodobnie przemawia w tej chwili w Izbie deputowanych.
— Ach! O czem?
— Niewątpliwie o burakach lub oliwie z rzepaku... jak zawsze.
Mąż jej, hrabia Guilleroy, deputowany z Eure, wyrobił się na specjalistę we wszystkich kwestjach agronomicznych.
Dostrzegłszy jednak w kącie pracowni szkic jej nieznany, podeszła pytając:
— A to co?
— Pastel rozpoczęty. Portret księżnej de Pontéve.
— Czy wiesz — rzekła poważnie — że ci zamknę pracownię, skoro się zaczynasz rzucać na portrety kobiece. Wiem ja aż nadto dobrze, dokąd to prowadzi.
— Och! odparł lekko.
— Nie robi się dwa razy w życiu portretu Any.
— Spodziewam się.
Zaczęła się przyglądać rozpoczętemu pastelowi, jak osoba znająca się na sztuce. Oddalała się i podchodziła, dłonią przesłaniała oczy, próbowała skąd najlepsze pada światło, wreszcie wyraziła swe zadowolenie.
— Bardzo dobry. Pastele udają ci się znakomicie.
Zadowolony szepnął:
— Czy istotnie?
— Tak, bo to rodzaj subtelny, wymagający dużo wytworności. Nasi murarze w malarstwie nie mogą sobie na to pozwolić.
Od lat dwunastu podkreślała jego zamiłowanie do sztuki dystyngowanej, zwalczając sporadyczne nawroty ku prostocie realistycznej i z punktu widzenia elegancji wielkoświatowej skierowywała go niepostrzeżenie ku pięknu trochę zmanierowanemu i sztucznemu.
— Jakaż ona, ta księżna? spytała.
Musiał jej odpowiadać na tysiączne szczegóły i szczególiki, w których lubuje się zawistna i subtelna ciekawość kobiet, przechodzących od uwag toaletowych do analizy duszy.
Nagle zagadnęła:
— Czy cię kokietuje?
Zaśmiał się, przysięgając, że nie.
Wówczas kładąc obie ręce na ramionach malarza, spojrzała mu prosto w oczy. Wytężona badawczość spojrzenia w drżenie wprawiła krągłą źrenicę, okoloną błękitem o niedostrzegalnych czarnych punkcikach, niby plamkach atramentu.
Szepnęła powtórnie:
— Naprawdę nie kokietuje?
— Ależ, całkiem na pewno.
Wówczas dorzuciła:
— Jestem zresztą spokojna. Teraz nie będziesz już kochał żadnej innej, prócz mnie. Skończyło się, skończyło dla wszystkich innych. Zapóźno już, mój biedny przyjacielu.
Przebiegł go dreszczyk niemiły, ściskający serce mężczyzn dojrzałych, na wspomnienie ich wieku, i szepnął:
— I wczoraj, i dziś, i jutro, nie było i nie będzie w mem życiu nikogo, prócz Any.
Ujęła go pod ramię i usadowiła obok siebie, na dywanie.
— O czem myślałeś?
— Szukam nowego pomysłu.
— Jakiego?
— Nie wiem, skoro go szukam.
— A co robiłeś w ciągu ostatnich dni?
Musiał jej zdać sprawę z wszystkich wizyt, obiadów proszonych i wieczorów, z rozmów tam prowadzonych 10 i plotek. Oboje zresztą interesowali się tym bezlikiem drobiazgów i szczególików, składających się na życie wielkoświatowe. Drobne współzawodnictwa, stosuneczki znane, lub których się domyślano, sądy i opinje, tysiąckrotnie wygłaszane i powtarzane o tych samych sprawach i zdarzeniach, zanurzały ich umysły w tym prądzie mętnym i wzburzonym, co zwie się życiem paryskiem. Znając wszystkich i każdego, on, jako artysta, przed którym wszystkie drzwi stały otworem, ona, jako kobieta elegancka i żona posła konserwatywnego, posiadali oboje wprawę w tym sporcie konwersacji francuskiej, zręcznej, banalnej, przyjemno-złośliwej, bezpotrzebnie dowcipnej, wulgarno-dystyngowanej, co daje rozgłos i budzi zawiść do ludzi, o językach wyćwiczonych w tej paplaninie plotkarskiej.
— Kiedy przyjdziesz na obiad? zagadnęła nagle.
— Kiedy zechcesz. Wymień swój dzień najbliższy.
— Więc piątek. Będzie księżna de Mortemain, Corbelle’owie i Musadieu, by święcić powrót mej córeczki, która przyjeżdża tego wieczora. Ale proszę nikomu nie wspominać, bo to tajemnica.
— To się rozumie. Ogromnie się cieszę, że zobaczę Anetkę. Nie widziałem jej od trzech lat.
— Prawda! Już trzy lata!
Wychowywana początkowo w Paryżu, u rodziców, Anetka stała się ostatnią, namiętną miłością swej babki, pani Paradin, która prawie ociemniała, przebywała przez cały rok w posiadłości zięcia, na zamku Roncières w Eure. Stopniowo staruszka coraz dłużej zatrzymywała dziewczynkę u siebie, a ponieważ Guilleroy’owie niemal połowę czasu spędzali w swej majętności, przyzywani tu sprawami rozmaitemi, to gospodarskiemi, to wyborczemi, więc postanowiono zostawić na wsi dziewczynkę, która wolała zresztą swobodny i urozmaicony pobyt wiejski, niż klasztorne życie w mieście.
Od trzech lat wcale nie przyjeżdżała do Paryża, gdyż hrabina wolała ją trzymać zdala od stolicy, by nie rozbudzać w niej nowych upodobań, zanim nadejdzie chwila wprowadzenia jej w świat. Przydała jej dwie nauczycielki, wielokrotnie udyplomowane i możliwie często odwiedzała matkę swą i córkę. Pobyt Anetki na wsi był zresztą niemal konieczny ze względu na obecność babki.
Olivier Bertin spędzał dawniej każdego lata sześć tygodni lub nawet dwa miesiące w Roncières; od trzech lat jednak cierpienie reumatyczne zmuszało go do wyjazdu do dalekich wód, co tak potęgowało jego miłość do Paryża, że po powrocie z wód, nie chciał go już opuszczać.
Dziewczyna miała dopiero na jesień wrócić do stolicy, lecz ojciec powziął nagle projekt małżeństwa i w tym celu postanowił ją sprowadzić bezzwłocznie, by zapoznała się z upatrzonym dla niej narzeczonym, markizem Farandal. Cała ta sprawa familijna osłonięta była ścisłą tajemnicą, do której pani Guilleroy dopuściła jednego tylko Oliviera Bertin.
Spytał:
— Więc mąż miał, zdaje się, pomysł szczęśliwy?
— Tak, sądzę nawet, że bardzo.
Rozmowa przeszła na inny temat.
Ona wróciła do pomysłu malarskiego i usiłowała go skłonić do malowania Chrystusa. On się sprzeciwiał, utrzymując, że dość już na świecie tych wizerunków; ona natomiast obstawała przy swojem, nalegała, zaczynała się nawet niecierpliwić.
— Och! gdybym umiała rysować, zaraz bym ci pokazała, jak to sobie wyobrażam; byłoby to coś bardzo nowego i śmiałego. Zdejmują ciało z krzyża, a człowiek, który odczepił ręce, opuszcza całą przednią część korpusu. Ten spada na tłum ludzi, którzy wznoszą ramiona, by ciało chwycić i podtrzymać. Rozumiesz, jak to sobie wyobrażam?
Rozumiał; przyznawał nawet, że pomysł oryginalny, lecz czuł się w nastroju tak współczesnym, że temat ten do niego nie przemawiał. I gdy przyjaciółka, leżąc na dywanie, wysunęła z pod sukni elegancki trzewiczek, a przez przeźroczystą pończoszkę błysnęło ciało, wykrzyknął:
— Oto mam! To pomysł malarski, z życia wzięty: nóżka kobieca wysuwająca się z pod rąbka sukni! Można tu wyrazić wszystko: prawdę, zmysłowość, poezję. Nic wdzięczniejszego i piękniejszego od nóżki kobiecej, przytem ten czar utajony: łydka ukryta, osłonięta, spowita w zwojach materjału.
Usiadłszy na podłodze, po turecku, zdjął ręką trzewiczek i zsunął go, a stopa wyzwolona ze swego futerału skórzanego, zaczęła się poruszać jak drobne zwierzątko, zdumione nagłą swobodą.
Bertin powtarzał:
— Jakie to ładne i ponętne i zmysłowe. Bardziej zmysłowe niż ręka. Pokaż swą rękę, Any!
Nosiła długie rękawiczki powyżej łokci. Chcąc zdjąć jedną, ujęła ją za brzeżek u góry i szybko zsunęła, odwracając na drugą stronę, niby skórę węża przy obłupywaniu. Ukazało się ramię, białe, tłuste, krągłe, obnażone tak szybko, że nasuwało myśl o nagości całkowitej.
Wyciągnęła rękę, niedbale ją zwieszając w przegubie. Pierścionki błyszczały na białych palcach; a paznogcie różowe, wydłużone, czyniły wrażenie szponów miłosnych, zakończających tę drobną łapkę kobiecą.
Olivier Bertin bawił się nią delikatnie, pełen podziwu. Poruszał paluszki jakby zabawki z ciała, mówiąc:
— Jakie to śmieszne! jakie zabawne! Taki śliczny członeczek, inteligentny i zręczny, wykonywujący wszystko, co się zechce; książki, koronki, domy, piramidy, lokomotywy, ciastka, lub pieszczoty, co oczywiście jest najlepszem ze wszystkich jego dzieł.
Zdejmował jej pierścionki, jeden po drugim, aż przyszła kolej na ślubną obrączkę. Zsunął ją także i uśmiechając się, szepnął:
— Oto prawo. Złóżmy mu pokłon.
— Jesteś niemądry! — mruknęła, nieco dotknięta.
Miał usposobienie trochę szyderskie, tę właściwość francuską, odcieniem ironji zaprawiającą uczucia najpoważniejsze; nieraz ją też zasępiał zupełnie bezwiednie, nie umiejąc pochwycić subtelnych odczuwań kobiecych i rozróżniać granic obrębów uświęconych, jak to zwykł określać. Drażniło ją zwłaszcza, ilekroć z pewnem samochwalstwem mówił o ich stosunku długotrwałym, nazywając go najpiękniejszym przykładem miłości dziewiętnastego wieku. Po chwilowej pauzie spytała:
— Zaprowadzisz nas na vernissage, mnie i Anetkę?
— To się rozumie.
Zaczęła go wypytywać o najlepsze obrazy Salonu, którego otwarcie miało nastąpić za dwa tygodnie.
Nagle, jakby przypominając sobie o jakiejś wizycie, rzekła:
— Proszę, daj mi trzewik. Muszę odejść.
W zamyśleniu bawił się lekkim trzewiczkiem, obracając go w ręce ruchem roztargnienia.
Pochylił się, ucałował nóżkę, zawieszoną nieruchomo między suknią a dywanem i trochę chłodną od zetknięcia z powietrzem, poczem wsunął ją do trzewiczka; a pani Guilleroy podniósłszy się, podeszła do stołu, zarzuconego papierami, listami dawnemi i świeżemi, obok kałamarza, z zaschniętym atramentem. Ciekawem spojrzeniem obrzuciła całość, tu i ówdzie dotykając poszczególnych papierów i odwracając je na drugą stronę.
Zbliżył się do niej i rzekł:
— Zepsujesz mi mój nieład.
Nie odpowiadając, spytała:
— Kto to chce nabyć „Kobiety w kąpieli?“.
— Jakiś Amerykanin, którego nie znam.
— A ułożyłeś się już co do „Śpiewaczki ulicznej?“.
— Tak. Za dziesięć tysięcy.
— Dobrze zrobiłeś. To było wdzięczne, ale nie nadzwyczajne. Do widzenia!
Podsunęła mu policzek, który musnął lekkim pocałunkiem, poczem zniknęła za portjerą, szepnąwszy jeszcze na odchodnem:
— Więc w piątek o ósmej. Nie, nie, nie odprowadzaj mnie. Wiesz przecie... Do widzenia.
Po jej odejściu zapalił papierosa i wolnemi krokami zaczął się przechadzać po pracowni. Przesunęła mu się w pamięci cała przeszłość tego stosunku. Przypominał sobie szczegóły dalekie, minione, podejmował je, łączył ogniwa poszczególne, myślą pobudzoną ścigając własne wspomnienia.
Było to wówczas, gdy gwiazda jego rozbłyskiwała, dopiero na horyzoncie Paryża artystycznego, w chwili gdy malarze, zagarnąwszy dla siebie wszystkie względy publiczności, zajęli dzielnicę wspaniałych pałaców, zdobytych kilku pociągnięciami pendzla.
Po powrocie z Rzymu, w r. 1864, Bertin przez kilka lat nie miał powodzenia, ni rozgłosu; dopiero w r. 1868 wystawiwszy „Kleopatrę“, stał się w ciągu kilku dni przedmiotem owacyj ze strony krytyków i publiczności.
W r. 1872 po wojnie, kiedy śmierć Henryka Regnault stworzyła dla jego kolegów jakoby piedestał sławy, „Jokasta“ postawiła Bertina W szeregu śmiałków, a wykonanie obrazu oryginalne co prawda, lecz nie skrajne, zdobyło mu nawet uznanie akademików. W r. 1873 wziął pierwszy medal za swą „Zydówkę z Algieru“, owoc podróży po Afryce, i odtąd obrazy jego były hors concours; a wystawiony w roku następnym portret księżnej S. zdobył mu w świecie eleganckim sławę najpierwszego współczesnego portrecisty. Od tej chwili stał się ulubionym portrecistą paryżanki, najzręczniejszym i najbardziej interesującym tłómaczem jej wdzięków, manier i natury. W ciągu kilku miesięcy, wszystkie znane w świecie salonów paryżanki, ubiegały się o szczęście posiadania swego portretu pendzla Bertina. On natomiast okazał się bardzo wymagającym i drogim.
Będąc modnym, bywał dużo w towarzystwie i oto pewnego dnia ujrzał u księżnej de Mortemain młodą kobietę w żałobie, która właśnie wychodziła, gdy on wchodził, lecz w ciągu krótkiego zetknięcia we drzwiach został olśniony wdziękiem niezwykłym tego zjawiska.
Na pytania dotyczące jej osoby, opowiedziano mu, że to hrabina de Guilleroy, żona hreczkosieja normandzkiego, agronoma i posła, że nosi żałobę po swym teściu, że jest dowcipna, inteligentna, bardzo pożądana i podziwiana w kołach towarzyskich.
Pod wpływem urody, która pociągnęła jego wzrok artysty, oświadczył:
— Oto kobieta, której portret zrobiłbym z prawdziwą przyjemnością.
Słowa te powtórzono nazajutrz młodej kobiecie i tegoż samego wieczoru otrzymał bilecik z błękitnem obrzeżeniem, o bardzo dyskretnej perfumie, i piśmie subtelnem, regularnem, trochę pochylonem na prawo, a zawierającem co następuje:
„Panie!
Księżna de Mortemain odwiedziwszy mnie w tej chwili, zapewniła, że Pan byłby skłonny z mej skromnej postaci wydobyć jedno ze swych arcydzieł. Powierzyłabym ją Panu bardzo chętnie, gdybym wiedziała, że Pan to mówił serjo i że istotnie widzi Pan we mnie coś, co byłoby godnem Pańskiego idealnego pendzla.
Proszę przyjąć wyrazy głębokiego szacunku.
Odpowiedział, zapytując, kiedy może zjawić się u hrabiny, na co otrzymał poprostu zaproszenie na śniadanie w przyszły poniedziałek.
Guilleroy’owie mieszkali na bulwarze Malesherbes, na pierwszem piętrze, w domu dużym, urządzonym z całym komfortem. Przez ogromny salon, obity błękitnym jedwabiem, ponad buazerją biało-złotą, wszedł do mniejszego, w rodzaju buduaru, o obiciach z XVIII wieku, jasnych, kokieteryjnych, à la Watteau, w odcieniach delikatnych, a motywach pełnych wdzięku, jakby były rysowane i wykonane przez ludzi śniących o miłości.
Zaledwie usiadł, weszła hrabina. Stąpała tak lekko, że nie słyszał jej kroków w salonie sąsiednim i zdziwił się, ujrzawszy ją nagle przed sobą. Podała mu rękę, jakby się znali od dawna.
— Więc naprawdę zechciałby pan zrobić mój portret? — Byłbym szczęśliw z pozwolenia.
W sukni czarnej, wąskiej, wydawała się bardzo szczupłą i młodą, a równocześnie czerń toalety przydawała jej powagi, której przeczyła twarz uśmiechnięta, promieniejąca w aureoli jasnych włosów. Wszedł hrabia, prowadząc za rękę sześcioletnią może dziewczynkę.
Hrabina przedstawiła:
— Mój mąż.
Był to człowiek małego wzrostu, bez wąsów, o policzkach wklęsłych, przyciemnionych golonym zarostem.
Przypominał poniekąd księdza lub aktora, z długiemi włosami w tył odrzuconemi i manierami światowca. Od ust jego do podbródka w przedłużeniu policzków biegły dwie przeciwległe linje, jakby wyżłobienia od częstego mówienia publicznie.
Nadmiarem frazesów, zdradzających mówcę, dziękował malarzowi za uprzejmość. Od dawna pragnął mieć portret żony i oczywiście jego pendzla; obawiał się jednak odmowy, wiedząc, jak go zamęczają nadmiarem próśb.
Po mnóstwie obustronnych komplimentów ułożono, że zaraz następnego dnia przyjdzie z żoną do pracowni. Wyłoniło się jeszcze pytanie, czy nie byłoby lepiej zaczekać do złożenia żałoby; malarz jednak oświadczył, że pragnąłby właśnie utrwalić pierwsze wrażenie, wydobyć ów kontrast uderzający: głowę tak żywą, delikatną, promienną, w złotej koronie włosów i posępną czerń sukni.
Przyszła więc nazajutrz w towarzystwie męża, a następnych dni zjawiała się z córeczką, którą sadowiono przy stole, zarzuconym obrazkami.
Olivier Bertin, jak zwykle, zachowywał się z wielką rezerwą. Kobiety z towarzystwa mało go obchodziły, gdyż wcale ich nie znał. Wyobrażał je sobie jako istoty równocześnie przebiegłe i głupie, kłamliwe i niebezpieczne, mdłe i krępujące. U kobiet z półświatka cieszył się powodzeniem, które zawdzięczał swej sławie, umysłowi żywemu, eleganckiej postaci sportowca i energicznej, smagłej twarzy. Wolał więc ich towarzystwo, swobodne obcowanie i rozmowy, przywykły do lekkiej, wesołej atmosfery pracowni i kulisów. W wielkim świecie bywał dla zadośćuczynienia ambicji, nie serca; schlebiało jego próżności, gdy zewsząd wyrażano mu zachwyty i dziękczynienia; okrążał piękne panie, zasypujące go komplimentami, sam trzymając się jednak zdala. Nigdy nie pozwalał sobie wobec nich na śmiałe żarty i pieprzne dwuznaczniki, używając je za skromnisie, gdy on uchodził za człowieka o bardzo dobrych manierach. Ilekroć któraś z nich przychodziła mu pozować, za każdym razem, mimo widocznej z ich strony chęci przypodobania się artyście, czuł jednak ową różnicę niezatartą, nie dozwalającą na harmonijne zespolenie cyganerji z t. zw. towarzystwem. Poza uśmiechem i admiracją, które u kobiet są zawsze trochę sztuczne, domyślał się owej powściągliwości duchowej istot, uważających się za coś wyższego. Wywoływało to u niego pewien lekki odcień zarozumiałości, przejawiającej się w zachowaniu bardzo chłodnem, niemal wyniosłem, a obok potajemnej próżności parwenjusza, traktowanego jako równego przez książąt i księżne, była też przymieszka dumy człowieka, własnej inteligencji zawdzięczającego to, co innym daje urodzenie. Mówiono o nim z niejakiem zdziwieniem: „To człowiek bardzo dobrze wychowany!“ A to zdziwienie pochlebiając mu, równocześnie go drażniło, jako zaznaczenie pewnej granicy.
Robiona powaga i ceremonjalność malarza krępowały nieco panią Guilleroy, nie wiedzącą poprostu co mówić z tym człowiekiem sztywnym, a uchodzącym ogólnie za bardzo świetnego i dowcipnego.
Usadowiwszy córeczkę, siadała na fotelu obok rozpoczętego szkicu i stosownie do życzenia artysty, usiłowała fizjognomji swej nadać wyraz.
Podczas czwartego posiedzenia, przestał nagle malować i spytał:
— Co tak panią najbardziej bawi w życiu?
Wprawiło ją to w zakłopotanie.
— Nie wiem istotnie! Ale czemu pan pyta?
— Bo potrzeba mi błysku radosnego w oczach, a dotąd go u pani nie widziałem.
— To niech się pan stara wciągnąć mnie w ożywioną rozmowę bardzo to lubię.
— Pani wesoła?
— Bardzo.
— Więc rozmawiajmy.
Powiedział to tonem całkiem poważnym, poczem zabierając się znów do malowania, dotykał rozmaitych kwestyj, szukając niejako punktu stycznego. Zaczęli wzajem wymieniać swe sądy o wspólnych znajomych, następnie mówili o sobie, co bywa zwykle najprzyjemniejszym i najbardziej zajmującym przedmiotem konwersacji. Następnego dnia atmosfera była już mniej sztywna, a Bertin widząc, że się podoba i jest interesującym, zaczął z właściwym mu polotem i fantazją opowiadać rozmaite szczegóły ze swego życia artysty.
Przyzwyczajona do wymuszoności literatów salonowych, była zdumiona tą werwą trochę zawadjacką, wypowiadającą się bez obsłonek, z lekką przymieszką ironji, i rychło wpadła w ten sam ton, wykazując przytem wdzięk subtelny i śmiałość słowa.
W ciągu tygodnia podbiła go i oczarowała swym dobrym humorem, szczerością i prostotą. Najzupełniej zapomniał o swych uprzedzeniach do kobiet z towarzystwa i gotów był twierdzić, że one wyłącznie posiadają wdzięk i powab. Stojąc przed płótnem i malując, raz po raz podchodził i cofał się ruchem zręcznego szermierza, nie przerywając swobodnej rozmowy, jak gdyby od lat znał tę piękną, jasnowłosą kobietę w czerni, skomponowaną ze słońca i żałoby, siedzącą przed nim i rozbawioną jego słowami, na które odpowiadała z takiem ożywieniem, że co chwila wypadała z pozy.
Oddalał się o parę kroków, przymykał jedno oko, pochylał się, by objąć należycie całość modelu, to znów zbliżał się tuż do niej, by pochwycić najdrobniejszy odcień twarzy, jej wyraz najpierzchliwszy, dostrzec i utrwalić ów czar nieuchwytny, przejaw momentalny piękna idealnego, refleks czegoś tajemniczego, wdzięk intymny i swoisty, który sprawia, że ta a nie inna kobieta szaloną miłość wzbudzać może w tym, a nie innym mężczyźnie.
Pewnego popołudnia dziewczynka stanęła przed płótnem i z głęboką powagą dziecka spytała:
— Powiedz, czy to mamusia?
Wziął ją na ramię i uściskał, zadowolony z tego naiwnego hołdu, co do podobieństwa portretu.
Innego dnia, gdy wydawała się bardzo spokojną, nagle smutnym zgnębionym głosikiem oświadczyła:
— Matusiu, ja się nudzę.
A malarz tak był wzruszony tą pierwszą skargą dziecka, że na dzień następny kazał przynieść do pracowni cały magazyn zabawek.
Mała Anetka zdumiona, uradowana, a zawsze poważna, ułożyła je bardzo starannie, by kolejno brać jedną po drugiej, stosownie do chwilowej zachcianki. Od owego podarku pokochała malarza tą miłością dziecka, zwierzęcą i pieszczotliwą zarazem, która drobne te istotki czyni tak wdzięcznemi i zniewalającemi.
Pani de Guilleroy znajdowała coraz większe upodobanie w tych seansach. Będąc tej zimy w żałobie, czuła się mocno wytrąconą z naturalnego trybu życia; pozbawiona towarzystwa i zabaw, w pracowni malarza zaspakajała swą potrzebę rozrywki.
Córka bardzo bogatego i gościnnego przemysłowca paryskiego, nie żyjącego już od kilku lat, i kobiety ciągle chorej, większą połowę roku spędzającej w łóżku, jako młoda dziewczyna stała się właściwą panią domu, umiejącą przyjmować, uśmiechać się, prowadzić konwersację, rozróżniać gości i każdemu powiedzieć coś odpowiedniego, jednem słowem doskonale czując się w salonie, niezwykle bystra i zręczna. Gdy jej przedstawiono hrabiego de Guilleroy, jako narzeczonego, odrazu zrozumiała, jaką korzyść osiągnie z tego małżeństwa; przyjęła go też bezzwłocznie, jak przystoi dziewczynie rozsądnej, doskonale rozumiejącej, że nie można mieć wszystkiego, a w każdej sytuacji należy brać w rachubę strony dodatnie i ujemne.
Bywając w świecie, otoczona wielbicielami, głównie dzięki swej urodzie i dowcipowi, przyjmowała hołdy od wielu mężczyzn, ani na chwilę jednak nie tracąc równowagi serca, zarówno rozsądnego jak jej umysł.
A jednak pozwalała sobie na kokieterję, ową zaczepną i roztropną zarazem, nigdy nie posuwającą się za daleko. Komplimenta sprawiały jej przyjemność, pożądania rozbudzone u innych dawały jej miłą senzację, o ile mogła udawać, że ich nie spostrzega; a spędziwszy cały wieczór w salonie, przesyconym kadzidłami hołdów, dobrze spała następnie, jak kobieta spełniająca swój obowiązek na ziemi. Życie to, trwające już od lat siedmiu, wcale jej nie męczyło i nie nudziło swą monotonją, gdyż szalenie lubiła atmosferę wielkiego świata; niemniej od czasu do czasu inne w niej powstawały pragnienia. Mężczyźni z jej otoczenia, działacze polityczni, finansiści lub salonowcy bez zajęcia, bawili ją potroszę jak aktorzy; nie brała ich jednak zbyt serjo, jakkolwiek należycie oceniała ich działalność, stanowiska i tytuły.
Malarz podobał się jej przede wszystkiem nowością, jaką dla niej przedstawiał. Dobrze się bawiła w jego pracowni, śmiała się z całego serca, czuła się ożywioną, dowcipną, i była mu wdzięczną za przyjemność, jaką sprawiały jej te posiedzenia. Podobał się jej także dlatego, że był piękny, dobrze zbudowany i sławny; żadna bowiem kobieta, chociażby nie wiem jak temu przeczyła, nie jest obojętną na urodę i sławę.
Pochlebiało jej, że znawca taki zauważył ją i wyróżnił z góry usposobiło ją to korzystnie względem niego, przy bliższem zaś obcowaniu odkryła w nim umysł żywy i wytworny, subtelność, wyobraźnię, czar inteligencji i wymowy barwnej, zdającej się rozświetlać to, co ona wypowiadała.
Zrodziła się między nimi nagła zażyłość, a w uścisku dłoni, jakim się witali, z każdym dniem potęgowała się pewna domieszka serdeczna.
Wówczas to, bez wszelkiego obrachowania ni postanowienia, uczuła wzmagającą się w niej chęć naturalną oczarowania go i uczuciu temu dała folgę.
Nic nie obliczała, nie przewidywała; stała się tylko bardziej kokieteryjną, jak nią jest instynktownie każda kobieta wobec mężczyzny, który jej się bardziej podoba od innych; i w całem swem zachowaniu, w spojrzeniach, uśmiechach poczęła roztaczać ów czar kobiety, w której rozbudziła się potrzeba zdobycia miłości.
Rzucała mu słówka pochlebne, zdające się mówić: „Pan mi się bardzo podoba“ i skłaniała go do długiego mówienia, by uważnem słuchaniem dać mu do poznania, jak wielkie budzi w niej zainteresowanie. Przestawał malować, siadał obok niej iw podnieceniu, spowodowanem świadomością podobania się, wpadał w istny trans poezji, filozofji, lub dowcipkowania, zależnie od usposobienia.
Bawiła się, gdy był wesołym; gdy był głębokim, starała się iść za jego wywodami, jakkolwiek nie zawsze się jej to udawało; a myśląc o czemś zgoła innem, zdawała się go słuchać z miną, wyrażającą takie zrozumienie i zachwyt, że patrząc na nią, tak zasłuchaną i przejętą jego słowy, uczuwał głębokie wzruszenie, że znalazł duszę subtelną, wrażliwą i uległą, na którą myśl jego padała niby ziarno.
Portret postępował i zapowiadał się doskonale, gdyż artysta doszedł do stanu emocji, potrzebnego do odkrycia wszystkich właściwości modelu i wyrażenia ich z zapałem przekonania, będącego natchnieniem twórców prawdziwych.
Pochylony ku niej, śledząc wszystkie ruchy jej postaci, karnację ciała, odcienie skóry, wyraz zmienny oczu, wszystkie tajniki fizyonomji, chłonął jej istotę, niby gąbka wchłaniająca wodę; a przenosząc na płótno tę emanację czaru oszałamiającego, co podjęty przez wzrok, niby fala przepływał z myśli do pendzla, sam pozostawał pod jego urokiem, podniecony, jak gdyby chłonął ów wdzięk kobiecy.
Czuła, że się w niej zakochuje i bawiła się tą grą, tem zwycięstwem coraz to pewniejszem, sama się przytem ożywiając.
Nowy ten czynnik nadawał jej życiu pewien powab nowości, rozbudzając radość tajemniczą. Ilekroć mówiono o nim w jej obecności, serce jej żywszem biło tempem i brała ją chęć — jedna z tych, co stale zamierają w drodze do ust — brała ją chęć powiedzenia: „On we mnie zakochany“. Sprawiało jej satysfakcję, gdy sławiono jego talent, a może jeszcze większą, gdy się zachwycano jego urodą. Ilekroć myślała o nim w samotności, bez świadków niedyskretnych, wyobrażała sobie z przyjemnością, że oto zyskała dobrego przyjaciela, który zawsze poprzestawać będzie na serdecznym uścisku dłoni.
On zaś w ciągu posiedzenia, gwałtownie nieraz odrzucał pendzel, chwytał w ramiona małą Anetkę i całując ją pieszczotliwie w oczką i włosy, patrzył 27 na matkę, jakby mówiąc: „Ciebie to tak ściskam, nie dziecko“.
Od czasu do czasu, pani Guilleroy przychodziła do pracowni bez córeczki. W owe dni malarz wcale prawie nie pracował zabawiano się rozmową.
Pewnego popołudnia spóźniła się z przyjściem. Dzień był mroźny, pod koniec lutego. Olivier wrócił do domu wcześnie, jak to czynić zwykł stale, ilekroć jej oczekiwał, spodziewając się zawsze, że przyjdzie przed godziną oznaczoną. Czekając, przechadzał się po pracowni i palił, ku własnemu zdumieniu zadając sobie po raz setny w ciągu ostatniego tygodnia, to samo pytanie: „Byłżebym zakochany?“ Nie wiedział, bo w rzeczywistości nigdy jeszcze nim nie był. Miewał nieraz miłostki bardzo żywe, nawet długotrwałe, nie biorąc ich jednak za miłość. Obecnie dziwił się własnym uczuciom.
Czy ją kocha? To pewna, że wcale jej prawie nie pożądał, nie pomyślawszy nawet o możliwości posiadania. Dotychczas, ilekroć kobieta mu się podobała, natychmiast opanowywała go żądza, wyciągająca ku niemu ręce jakby dla zerwania owocu; natomiast myśl jego najtajniejsza nigdy nie była głębiej poruszoną przez jej obecność lub nieobecność.
Wobec tej kobiety pożądanie ledwie go musnąwszy, przycupnęło niejako, ukryte za uczuciem innem, potężniejszem, mętnem jeszcze i zaledwie rozbudzonem. Olivier sądził był, że miłość rozpoczyna się marzeniem, egzaltacją poetyczną. Tymczasem to, co odczuwał, zdało się płynąć z jakiegoś wzburzenia nieokreślonego, natury raczej fizycznej niż duchowej. Był zdenerwowany, podniecony, niespokojny, jakby pod wpływem rozwijającej się choroby. Nie było jednak żadnej przymieszki bolesnej w tej gorączce krwi, zarażającej też jego myśli. Był świadom, że niepokój ten powoduje pani de Guilleroy, zmuszając go do przeżywania chwil z nią spędzonych i wyczekiwania powrotu. Nie był to poryw całej istoty, któryby go parł ku niej nieprzezwyciężenie; lecz ustawicznie czuł ją w sobie obecną, jak gdyby go wcale nie opuszczała; odchodząc, pozostawiała coś z siebie samej, coś subtelnego i niewyraźnego. Co? Byłożby to miłością? Zstępował w tej chwili w głąb własnego serca, by je ujrzeć i zrozumieć. Wydawała mu się bardzo powabną, lecz nie odpowiadała typowi kobiety idealnej, jaką stworzył w zaślepionej swej nadziei. Ktokolwiek przyzywa miłości, przewiduje też urok moralny i fizyczny tej, co go oczaruje; a pani de Guilleroy, podobając mu się niezmiernie, nie zdawała się jednak być tą właśnie kobietą wymarzoną.
Czemu jednak zajmuje go więcej od wszystkich innych kobiet, w sposób całkiem odmienny i ustawicznie?
Czyżby poprostu wpadł był w sidła jej kokieterji, którą węszył i rozumiał oddawna, a dawszy się podejść jej manewrom, uległ wpływowi tego uroku specjalnego, jaki kobietom nadaje chęć podobania się?
Chodził po pracowni, to przysiadał, znów zaczynał swą wędrówkę, zapalał papierosy i odrzucał je natychmiast, ustawicznie zwracając oczy na wskazówkę zegara, zbliżającą się ku godzinie oznaczonej w sposób tak powolny i miarowy.
Parę razy już miał ochotę przesunąć wskazówkę ku cyfrze, ku której zmierzała tak leniwie.
Zdawało mu się, że to wystarczy, by drzwi się otworzyły i weszła oczekiwana, zwabiona i zwiedziona tym podstępem. To znów się uśmiechał z tego kaprysu dziecinnego, upornego a nierozsądnego.
Wreszcie przedłożył sobie pytanie: „Czy mógłbym zostać jej kochankiem?“ Myśl ta wydała mu się dziwną, mało prawdopodobną i prawie nie nadającą się do urzeczywistnienia, ze względu na komplikacje życiowe, jakie mogłaby za sobą pociągnąć.
A jednak kobieta ta bardzo mu się podobała. „Jestem doprawdy w położeniu głupiem“, zakonkludował.
Zegar wybił godzinę oznaczoną, a dźwięki te wprawiły go w drżenie, więcej wstrząsając nerwami, niż duszą. Wyczekiwał jej z ową niecierpliwością, potęgującą się z każdą sekundą opóźnienia. Była zawsze punktualną,, więc za dziesięć minut powinna wejść. Po upływie owych dziesięciu minut, doznał uczucia przykrego, jakby w przewidywaniu zmartwienia, następnie zaczął się irytować, że naraża go na stratę czasu a nagle sobie uświadomił, że jeśli nie przyjdzie, czeka go wielkie cierpienie. Co pocznie? Będzie czekał!!... Nie.... raczej wyjdzie, a jeśli przypadkiem nadejdzie później, niech właśnie zastanie pracownię pustą.
Wyjdzie, ale kiedy? O ile mu to pomoże? Czyż nie lepiej zostać i w słowach grzecznych a chłodnych dać jej do zrozumienia, że nie jest jednym z tych, którym pozwala się czekać? A jeśli nie przyjdzie wcale? W takim razie otrzyma depeszę, czy bilet przez służącego lub posłańca. Jeśli nie przyjdzie, co on pocznie? Dzień będzie stracony, bo pracować już nie potrafi. A więc?... A więc pójdzie do niej z wizytą, bo czuje potrzebę zobaczenia jej.
Tak, czuł potrzebę zobaczenia jej, potrzebę głęboką, nieprzepartą, gwałtowną. Co to jest? Czyżby miłość? A jednak nie czuł ani egzaltacji myśli, ani podniecenia zmysłów, ani rozmarzenia duszy, stwierdzając równocześnie, że jeśli nie nadejdzie, sprawi mu cierpienie dojmujące.
Dźwięk dzwonka rozległ się w korytarzu, a Olivier Bertin uczuł nagle, że mu zabrakło tchu, poczem taka go chwyciła radość, że okręcił się na pięcie podrzucając pod sufit swój papieros.
Weszła — tym razem sama.
Uczuł w sobie nagle wielką odwagę.
— Czy pani wie, jakie sobie zadawałem pytanie czekając na panią?
— Jakże mogłabym wiedzieć?
— Zapytywałem się, czy nie jestem w pani zakochany.
— Zakochany we mnie! Ależ z pana warjat!
Uśmiechała się jednak, a uśmiech ten mówił: „To ładnie, jestem bardzo zadowolona“.
I zaraz podjęła:
— Pan chyba nie mówi serjo; a poco ten żart?
Odparł:
— Przeciwnie, mówię bardzo serjo. Nie mówię przecież, że jestem w pani zakochany, lecz zadaję sobie pytanie, czy nie jestem na najlepszej drodze ku temu.
— Co panu nasuwa taką myśl?
— Niepokój podczas nieobecności, a szczęście jakiego doznaję w obecności pani.
Usiadła:
— Och, proszę się nie niepokoić takiemi drobiazgami. Dopóki pan dobrze sypia i obiad zjada z apetytem, nie grozi panu żadne niebezpieczeństwo.
Zaśmiał się.
— A jeśli stracę sen i apetyt?
— To proszę mnie uwiadomić.
— I co?
— Postaram się pana uzdrowić.
— Dzięki.
I na temat miłości dowcipkowali całe popołudnie. Tak samo dni następnych. Traktując to jako zabawę dowcipną a bez znaczenia, zaraz na przywitanie zapytywała wesoło:
— A jakże tam dziś z pańską miłością?
A on tonem poważnym lecz w sposób lekki opowiadał jej o postępie tej choroby, o ustawicznej, intymnej, głębokiej pracy uczucia rodzącego się i potęgującego z dnia na dzień. Dokonywał przed nią drobiazgowej samoanalizy, godzina po godzinie od chwili rozstania się wieczoru poprzedniego, a mówił to wszystko żartobliwie, udając profesora wygłaszającego prelekcję; ona zaś słuchała z żywem zainteresowaniem, trochę wzruszona i zmieszana tą historią, będącą jakoby urywkiem powieści, której ona była bohaterką. Gdy w sposób swobodny, salonowy wyliczał wszystkie troski, których stawał się łupem, głos jego załamywał się chwilami na jakiemś słowie, lub odpowiednią intonacją wyrażał żal serdeczny.
A ona ciągle zadawała pytania, drżąc z ciekawości, z oczyma utkwionemi w jego twarzy, chciwie chłonąc te słowa niepokojące, a tak czarowne.
Niekiedy, zbliżając się do niej, by ją lepiej upozować, ujmował jej rękę, próbując ją pocałować. Ruchem szybkim wysuwała wówczas palce i ściągając lekko brwi, mówiła:
— Daj pan pokój, proszę pracować.
Powracał tedy do pracy, lecz nie mijało pięć minut, a znów mu zadawała pytanie, skierowujące rozmowę na temat jedyny, jaki ich zajmował.
Teraz w jej sercu zaczęły się budzić obawy. Pragnęła być kochaną, lecz nie bardzo. Pewna, że sama zachowa równowagę, obawiała się jednak, że pozwalając mu się posuwać za daleko, gotowa go utracić, jeśli go przywiedzie do rozpaczy, wpierw go niejako ośmieliwszy. A jednak wyrzeczenie się dalszej tej przyjaźni nawpół czułej, nawpół figlarnej, tych rozmów zręcznych, unoszących cząstki miłości, niby strumień, którego piasek pomieszany jest ze złotem — takie wyrzeczenie byłoby dla niej ciężkiem zmartwieniem, zmartwieniem omal równającem się rozpaczy.
Gdy wychodziła z domu, by udać się do pracowni malarza, radość ją ogarniała, żywa i gorąca, dodając jej lekkości i wdzięku. Naciskając dzwonek jego bramy czuła, jak serce tłucze się niecierpliwie, a dywan zaścielający schody do pracowni, był najmiększy ze wszystkich, jakiego kiedykolwiek dotykały jej stopy.
Bertin tymczasem bywał coraz częściej posępnym, trochę zdenerwowanym i rozdrażnionym.
Miewał chwile zniecierpliwienia ukrywanego, lecz pojawiającego się coraz częściej.
Pewnego dnia zaledwie weszła do pracowni, siadł obok niej i zamiast zabrać się do portretu, rzekł:
— Teraz już pani nie może nie wiedzieć, że to nie żart, lecz że panią kocham do szaleństwa.
Zmieszana tym wstępem, i przewidując kryzys, którego się obawiała, próbowała go powstrzymać w dalszych wynurzeniach, lecz nie zważał na jej słowa. Uczucie zerwawszy tamy wyładowywało się z całą gwałtownością, a ona musiała słuchać, blada, drżąca i trwożna. Mówił długo, niczego od niej nie żądając, z czułością, smutkiem i rezygnacją; pozwoliła się ująć za ręce, które długo przetrzymał w swoich. Ukląkł obok niej, zanim się spostrzegła i wtapiając w nią wzrok obłąkany, błagał, by mu nie czyniła nic złego! Co złego? Nie rozumiała i nie próbowała rozumieć, zastygła w cierpieniu okrutnem na widok jego bólu, a równocześnie czując sama coś, niemal równającego się cierpieniu. Nagle ujrzała w jego oczach łzy, co ją tak wzruszyło, że z cichym wykrzykiem: „och!“ gotowa była go ucałować, jak dziecko płaczące. A on głosem bardzo miękkim powtarzał raz po raz: „Och, jak ja cierpię, jak cierpię!“. Zgnębiona tem jego cierpieniem, ulegając jakoby zarazie łez, poczęła łkać, całkiem zdenerwowana, gotowa otworzyć drżące swe ramiona.
A gdy uczuła uścisk jego ramion i namiętne pocałunki na ustach, chciała krzyczeć, walczyć, odepchnąć go od siebie, lecz równocześnie zdawała sobie sprawę, że jest stracona, gdyż stawiając opór, poddawała mu się, ulegała; broniąc się, opasywała go swem ramieniem, szepcząc: „Nie, nie, ja nie chcę“.
Następnie trwała w głębokiem wzburzeniu, z twarzą ukrytą w dłoniach, poczem zerwała się nagle chwyciła kapelusz, który spadł na dywan, włożyła go i uciekła, mimo błagań Oliviera, przytrzymującego ją za suknię.
Zaledwie wyszła na ulicę, zdjęła ją ochota siąść na brzegu chodnika, tak się czuła złamaną. Skinęła na przejeżdżającego fiakra i rzekła: „Proszę ze mną jechać powoli, gdziekolwiek“. Rzuciła się w głąb powozu, zapuściła firaneczki i usadowiła się w kącie, będąc nareszcie samą za przesłoniętemi szybami, samą ze swemi myślami.
W ciągu pierwszych kilku minut czuła w głowie tylko turkot kół i wstrząśnienia po bruku. Patrzyła na domy, na przechodniów i jadących, na omnibusy, źrenicą pustą, niewidomą; nie myślała też o niczem, jak gdyby sobie była wyznaczyła czas, wypoczynek, zanim ośmieli się myśleć o tem, co zaszło.
Następnie, mając umysł żywy i nie tchórzliwy, powiedziała sobie: „Jestem kobietą straconą“. I przez kilka chwil następnych trwała jeszcze w tem wzburzeniu, świadoma nieszczęścia nieodwołalnego, zdumiona i przerażona, jak człowiek, który spadłszy z dachu, nie porusza się jeszcze, odgadując, że złamał nogi, a nie chcąc się o tem przekonać.
Jednakowoż zamiast szaleć z bólu, którego ataku się spodziewała i obawiała, serce jej z całej tej katastrofy wyszło ciche i spokojne; mimo wstrząśnienia, jakiego doznała jej dusza, biło powoli, regularnie, zdając się nie brać udziału w rozterce ducha.
Głośno, jakby sobie chciała wbić w pamięć i uprzytomnić, powtarzała: „Oto jestem kobietą zgubioną“. Ale żadne echo cierpienia nie odpowiadało tej skardze jej sumienia.
Przez pewien czas poddawała się kołysaniu miarowemu powozu, odwlekając rozważania nad sytuacją tak okrutną. Nie, wcale jakoś nie cierpi. Obawia się tylko myśleć, oto wszystko; obawia się wiedzieć, rozumieć, zastanowić; natomiast w głębi tej istoty mrocznej i niezgłębionej, stwarzającej w nas walkę ustawiczną skłonności i popędów, zdaje się jakoby uczuwać spokój wręcz nieprawdopodobny.
Po jakiej pół godzinie tego spokoju dziwnego, zrozumiawszy, że rozpacz oczekiwana wcale się jakoś nie zjawia, otrząsnęła się z odrętwienia i szepnęła:
„To dziwne, że wcale jakoś nie cierpię“.
Wówczas zaczęła sobie robić wyrzuty. Wzbierał w niej gniew przeciw jej słabości i zaślepieniu. Jak mogła była nie przewidzieć, nie zrozumieć, że chwila takiej walki nadejść musi? Jak mogła niewiedzieć, że człowiek ten dość się jej podobał, by ją uczynić tchórzliwą? Jak mogła nie pamiętać, że w sercu najbardziej prawem, pragnienie, niby podmuch wiatru, często unosi wolę?
W ten sposób wychłostawszy się do woli samopogardą, z przerażeniem zadała sobie pytanie, co teraz będzie.
Pierwszem jej postanowieniem było zupełne zerwanie z malarzem i nie zobaczenie go już nigdy w życiu.
Zaledwie jednak powzięła ten zamiar, w tejże chwili wyłoniły się tysiączne powody, przeciw niemu powstające.
Jakże wytłómaczy to zerwanie? Co powie mężowi? Czy nie zaczną podejrzywać, szeptać, a potem w głos rozsiewać domysły uwłaczające?
Czy nie lepiej będzie zachować pozory, wobec Oliviera Bertin grać obłudną komedję obojętności i zapomnienia, pokazać mu, że wymazała ten moment ze swej pamięci i życia?
Czy jednak potrafi? Czy będzie miała odwagę udawać, że nic nie pamięta, patrzeć nań ze zdumieniem oburzenia i pytać: „Czego pan chce odemnie?“. Wszak w rzeczywistości dzieliła szybki i brutalny poryw jego namiętności...
Długo rozmyślała nad wszystkiem, a ostatecznie zdecydowała się na ten jedyny możliwy sposób wyjścia.
Pójdzie do niego nazajutrz, całkiem odważnie i odrazu da mu do zrozumienia, czego od niego żąda i wymaga. Nigdy nie wolno mu ani spojrzeniem, ani aluzją najdrobniejszą, ani słówkiem żadnem przypomnieć jej tej hańby.
Po przejściowem cierpieniu, bo zapewne sprawi mu to cierpienie, musi się na to zgodzić, jako człowiek lojalny i dobrze wychowany, a w. przyszłości będzie dla niej tem, czem był poprzednio.
Chwyciwszy się tego postanowienia, dała fiakrowi swój adres i wróciła do domu, wydana na pastwę głębokiego zgnębienia, mając pragnienie jedyne: położyć się, nie widzieć nikogo, zasnąć, zapomnieć. Zamknęła się w swym pokoju i aż do obiadu leżała na sofie nieruchoma, zesztywniała, nie chcąc już dopuścić myśli tak bardzo niebezpiecznej.
O godzinie oznaczonej weszła do jadalni, dziwiąc się własnemu spokojowi, pozwalającemu jej ze zwykłą twarzą oczekiwać męża. Rychło się ukazał, niosąc na ręku córeczkę; uścisnęła mu rękę i ucałowała dziecko, nie doznając przytem żadnego uczucia trwogi lub wzburzenia.
Mąż spytał, jak spędziła czas. Odpowiedziała obojętnie, że pozowała, jak codziennie.
— A jakże ten portret? — pytał.
— Zapowiada się bardzo dobrze.
Z kolei on zaczął mówić o swych interesach, chętnie opowiadając podczas jedzenia; tym razem o posiedzeniu Izby i dyskusji nad ustawą, dotyczącą fałszowania artykułów spożywczych.
Gadanina ta, którą zwykle znosiła całkiem dobrze, w tej chwili ją drażniła, skłaniając do uważniejszego przyjrzenia się temu człowiekowi wulgarnemu, frazesowiczowi, zajmującemu się takiemi rzeczami; niemniej uśmiechała się, słuchając i odpowiadała uprzejmie, z większym nawet wdziękiem niż zwykle, bardziej wyrozumiała dla jego banalności. Patrząc na niego, myślała: „Oszukałam go. To mój mąż, a ja go oszukałam. Czyż to nie dziwaczne? Nic nie zdoła już tego zmienić, nic nie zatrze faktu. Zamknęłam oczy. Znosiłam przez kilka sekund, przez kilka sekund tylko znosiłam uścisk mężczyzny, i nie jestem już kobietą uczciwą. Kilka sekund życia, kilka sekund nie dających się cofnąć, sprowadziły ten drobny fakt nieodwołalny, tak poważny, tak krótkotrwały, będący występkiem najhaniebniejszym dla kobiety... a ja nie doznaję rozpaczy. Gdyby mi to ktoś powiedział był wczoraj, nie byłabym uwierzyła. Byłabym pewna, że stanę się pastwą wyrzutów sumienia straszliwych. Tymczasem nie doznaję ich wcale“.
Jak zwykle, mąż po obiedzie wyszedł z domu.
Wówczas wzięła na kolana swą córeczkę i całowała ją płacząc: wylewała łzy szczere, spowodowane głosem sumienia, nie serca.
Zasnąć jednak nie mogła.
W mroku sypialni spotęgowała się trwoga przed niebezpieczeństwem, mogącem się dla niej wyłonić z zachowania się malarza; a myśl o jutrzejszej wizycie i tem, co ma mu do powiedzenia oko w oko, powiększały jeszcze jej niepokój.
Wstała rano, lecz całe przedpołudnie spędziła na kanapie, starając się przewidzieć pewne możliwości, ułożyć z góry odpowiedź, słowem przygotować się na wszystko.
Wyszła z domu wcześnie, by jeszcze w ciągu drogi rozmyślać nad dalszą sytuacją.
Wcale się jej nie spodziewał, od poprzedniego wieczoru zadając sobie raz po raz pytanie, co należy mu uczynić.
Po jej odejściu, po tej ucieczce, której nie śmiał się sprzeciwić, pozostał sam, zasłuchany, jakkolwiek musiała już być daleko, w niedawny odgłos jej kroków, szelest sukni, trzask drzwi zamkniętych ręką nieprzytomną.
Stał wciąż na miejscu, pełen radości gorącej, głębokiej, płomiennej. Więc ją jednak posiadł! To stało się między nimi! Czyż możliwe? Po triumfie tak nieoczekiwanym, rozkoszował się wspomnieniem, a pragnąc rozkosz tę spotęgować, usiadł, niemal ułożył się na dywanie, gdzie posiadł ją był przed chwilą. Tak trwał długo, przepełniony myślą, że była jego kochanką, że między nimi dwojgiem, tą kobietą, której pożądał tak gorąco, i nim, w ciągu paru chwil zadzierzgnął się ów węzeł tajemniczy, wiążący z sobą, dwoje ludzi. W całem swem ciele, dotąd drżącem zachował wspomnienie przejmujące tej chwili błyskawicznej, gdy usta ich się spotkały, a ciała połączyły, zjednoczyły, by wspólnie doznać wielkiego dreszczu namiętności.
Nie wychodził tego wieczora, by się napawać tą myślą i położył się wcześnie, cały przepełniony szczęściem.
Nazajutrz, zaledwie się zbudziwszy, przedłożył sobie pytanie: „Co mam począć?“. Kobiecie z półświatka lub aktorce byłby posłał kwiaty, a nawet klejnoty; wobec tej sytuacji zupełnie nowej, dręczyła go niepewność, z której żadnego nie widział wyjścia.
Oczywista, wypadałoby napisać. Ale co?... Bazgrał, kreślił, rozdzierał kartki zapisane, rozpoczynał jakie dwadzieścia listów, a każdy wydawał mu się obrażającym, ohydnym, śmiesznym.
Pragnął w słowach delikatnych, czarownych wyrazić wdzięczność duszy, porywy swej miłości szalonej, zapewnienia oddania bezgranicznego; tymczasem do wypowiedzenia tych uczuć namiętnych a pełnych odcieni subtelnych, znajdował tylko frazesy szablonowe, określenia banalne, ordynarne lub dziecinne.
Wyrzekł się przeto zamiaru pisania i postanowił pójść do niej, skoro tylko upłynie godzina wyznaczona na posiedzenie, na które, domyślał się, nie przyjdzie.
Zamknąwszy się przeto w pracowni, egzaltował się przed jej portretem, czując na ustach łaskotanie nieprzezwyciężone, by dotknąć malowidła, utrwalającego cząstkę jej samej; zaś od czasu do czasu wyglądał oknem na ulicę. Każda suknia kobieca, migocąca w oddali, przyprawiała go o bicie serca. Jakie dwadzieścia razy zdawał ją się poznawać, a gdy kobieta budząca to wrażenie podobieństwa przechodziła, przysiadał na chwilę, zgnębiony rozczarowaniem.
Nagle ją ujrzał, zawahał się, chwycił lornetę, poznał ją i wstrząśnięty do głębi usiadł, czekając jej przyjścia.
Gdy weszła, rzucił się na kolana i chciał ująć jej ręce; cofnęła je gwałtownie, a gdy nie wstawał z klęczek, zdjęty trwogą, z oczyma błagalnie w nią utkwionemi, rzekła wyniośle:
— Co pan robi? Nie rozumiem tej pozy.
Wymamrotał:
— Och pani! błagam...
Przerwała twardo:
— Niech pan wstanie i nie będzie śmiesznym.
Wstał, oszołomiony, szepcząc:
— Co pani jest? Proszę mnie nie traktować w ten sposób... Ja panią kocham!
Wówczas w kilku słowach zwięzłych i suchych wyraziła mu swą wolę i uregulowała sytuację.
— Nie rozumie, co pan chce powiedzieć. Proszę mi nie wspominać nigdy o swej miłości, inaczej wyjdę stąd, by już nie wrócić. Jeśli bodaj na jeden raz zapomni pan o tym warunku, nie ujrzy mnie pan więcej.
Patrzył na nią, skonsternowany tą bezwzględnością, jakiej nie przewidywał; następnie zrozumiał i szepnął:
— Będę posłusznym życzeniu pani.
Odparła:
— Dobrze, tego się po panu spodziewałam. A teraz proszę pracować, bo daleko jeszcze do ukończenia portretu.
Wziął pendzel i zaczął malować, lecz ręka drżała mu ustawicznie, a oczy zamglone patrzyły nie widząc; zbierało mu się na płacz w udręce serca ogromnej.
Próbował mówić, lecz zaledwie mu odpowiadała. Jakąś uwagę pochlebną, dotyczącą jej cery, przerwała tonem tak druzgoczącym, że nagle uczuł jeden z tych szalonych ataków miłosnych, przemieniających miłość w nienawiść. Momentalnie w duszy jego i ciele dokonał się gwałtowny wstrząs nerwowy i bezpośrednio po nim wzgarda dla tej kobiety. Tak, tak, oto właśnie kobieta! Podobniuteńka do innych, taka sama! I czemużby nie? Fałszywa, zmienna i słaba jak one wszystkie. Przyciągała go, wabiła podstępami zwykłej dziewki, starając się go doprowadzić do szału, a następnie puścić z kwitkiem, prowokując, by móc odmówić, posługując się wszystkiemi manewrami tchórzliwych kobietek, które każdej chwili wydają się gotowe do obnażenia, aż do momentu, gdy doprowadzą mężczyznę do stanu psa ulicznego, dyszącego żądzą pijaną.
— Ostatecznie, tem gorzej dla niej; jednak ją miał, posiadał. Może sobie wycierać ciało i odpowiadać mu zuchwale niczego jednak zmazać nie zdoła, a on ją zapomni i rzecz skończona. Istotnie, ładnie byłby się uwikłał z taką kochanką, co kapryśnemi ząbkami pięknej kobiety byłaby zagryzła jego życie artystyczne.
Miał ochotę świstać, jak to zwykł czynić w obecności swych modelek; czując jednak potęgujące się rozdrażnienie, a obawiając się popełnić jakieś głupstwo, skrócił posiedzenie, pod pozorem jakiegoś rendez-vous. Żegnając się na odchodnem, czuli się wzajem bardziej obcy i dalecy, niż owego dnia, gdy po raz pierwszy zetknęli się u księżny de Mortemain.
Natychmiast po jej odejściu włożył kapelusz, zarzutkę i wyszedł. Słońce zimne, na niebie błękitnem, przesłoniętem mgłą, rzucało na miasto światło blade, trochę nieszczere i smutne.
Po długiej przechadzce, krokiem szybkim, zirytowanym, gdy biegnąc prosto przed siebie, niejednokrotnie potrącał przechodniów, wściekłość ku niej rozpylała się zwolna w żale i smutki. Raz jeszcze powtórzywszy sobie w myśli wszystkie zarzuty, jakie jej czynił, przypomniał sobie patrząc na przechodzące kobiety, jak ona była piękna i pociągająca. Jak tylu innych, nie przyznających się do tego, wyczekiwał ciągle jakiegoś stosunku niebywałego, uczucia wyjątkowego, jedynego, poetycznego a namiętnego, którego wizja tak często nas nawiedza. Czyż omal nie znalazł, czego wyczekiwał? Czyż nie ona mogła mu dać owe szczęście prawie niemożliwe? Czemuż się więc nic urzeczywistnić nie zdoła? Czemu nie można pochwycić za czem się goni, lub co najwyżej osiągnąć drobną cząstkę, przez którą owa gonitwa za złudzeniami staje się tem boleśniejszą?
Nie miał już urazy do młodej kobiety, lecz do życia samego. Rozważywszy wszystko, nie mógł przecież mieć do niej żalu. Cóż miał jej ostatecznie do zarzucenia? Że była dla niego miłą, dobrą, czarującą — gdy ona przeciwnie mogła mu zarzucać, że zachował się wobec niej jak złoczyńca!
Wrócił do domu zgnębiony i smutny. Chciałby ją prosić o przebaczenie, poświęcić się dla niej, dać jej zapomnienie owej chwili, i w myśli szukał, jakim sposobem potrafi jej dać do poznania, że odtąd aż do śmierci będzie posłusznym jej woli.
Nazajutrz przyszła w towarzystwie córeczki; na twarzy jej był uśmiech tak żałosny, a cała postać taką wyrażała zgryzotę, że malarz czytał niejako w tych biednych, błękitnych oczach, do niedawna tak wesołych, całą udrękę i wyrzuty i rozpacz serca kobiecego. Zdjęła go litość głęboka, a pragnąc ją rozerwać, starał się być najbardziej uprzedzającym, delikatnym i dyskretnym. Odpowiadała mu łagodnie, dobrotliwie, tonem kobiety wyczerpanej i złamanej cierpieniem.
A on patrząc na nią, czuł znów ogarniającą go szaloną chęć kochania i wzajemności, w duchu zadając sobie pytanie, jak się to dzieje, że już się nań nie gniewa, że może tu przychodzić, słuchać go i odpowiadać, ze wspomnieniem tego, co między nimi zaszło.
Skoro może doń przychodzić, słuchać jego głosu i w jego obecności nosić w sobie myśl, która jej chyba nie opuszcza, to myśl ta nie może być jej nienawistną.
Kobieta nienawidząca mężczyznę, który ją zgwałcił, nie może wobec niego nienawiści tej hamować. Z drugiej strony mężczyzna ten nie może jej też być obojętnym. Albo nim gardzi, albo mu wybacza. A jeśli wybacza, niedaleką jest od miłości.
Zwolna pociągając pendzlem, grupował w myśli te argumenta ścisłe, jasne, niezawodne; uczuł się nagle trzeźwym, silnym, panem sytuacji.
Należy tylko być teraz rozsądnym, cierpliwym, oddanym, a pewnego dnia znowu ją odzyska.
Umiał czekać. By ją uspokoić i zdobyć ponownie, uciekał się do tysiącznych drobnych podstępów, umiał pod pozorem skruchy przemycać czułości subtelnej świadczyć grzeczności, to znów przybierać pozę obojętną. Pewność szczęścia, którego oczekiwał wcześniej czy później, dawała mu spokój niezachwiany. Sprawiało mu nawet pewną wyrafinowaną przyjemność, gdy nie spiesząc się zgoła, śledził ją niejako i widząc przychodzącą co dnia w towarzystwie córeczki, mówił sobie: „Boi się“.
Czuł, że dokonywa się między nimi powolne dzieło zbliżenia, że w spojrzeniach hrabiny coraz częściej zjawia się wyraz dziwny, boleśnie słodki, ów zew duszy walczącej, woli, co słabnie i zdaje się mówić: „Zmuś-że mnie!“
Po pewnym czasie przyszła sama, uspokojona jego zachowaniem. Obchodził się z nią jak z przyjaciółką, towarzyszką, mówiąc jej o swem życiu, swych zamiarach, pracach, jak mówi się z własnym bratem.
Oczarowana tą jego rezygnacją, z radością wzięła na siebie rolę doradczyni, dumna, że w taki sposób wyróżnia ją z pośród innych kobiet i przekonana, że talent jego wysubtelni się pod wpływem tej zażyłości duchowej. W miarę jednak jak zasięgał jej rady, polegając na jej zdaniu, z doradczyni czynił zwolna inspiratorkę. A ona była zachwycona tym wpływem na wielkiego człowieka, zgadzając się niemal by ją kochał jako artysta, skoro stała się dlań natchnieniem. I pewnego wieczoru, po długiej rozmowie na temat kochanek sławnych malarzy, pozwoliła się mu otoczyć ramieniem. Tym razem pozostała w jego objęciach, nie próbując ucieczki i oddając mu pocałunki.
Nie doznawała już wyrzutów, lecz tylko dziwnego uczucia jakby poniżenia, a dla uspokojenia głosu rozumu, uwierzyła w fatalność. Pociągana doń sercem dziewiczem i duszą odczuwającą pustkę wewnętrzną, zmysłami poddając się pieszczocie, przywiązała się do niego, jak przywiązują się kobiety, kochające po raz pierwszy.
U niego był to prawdziwy kryzys miłości gwałtownej, zmysłowej i poetycznej zarazem. Chwilami zdawało mu się, że odfrunął kędyś z wyciągniętemi ramionami, przyciskając do piersi sen cudowny, uskrzydlony, jaki zwykł nawiedzać nasze marzenia najtajniejsze.
Ukończył portret hrabiny, najlepszy niewątpliwie, jaki dotychczas wykonał, zdoławszy wydobyć i utrwalić to niewyrażalne, czego malarz nigdy prawie odsłonić nie potrafi, ów odblask, tajemnicę, fizjognomię duszy, co nieuchwytna przemknie czasem po twarzy.
Minęły następnie miesiące i lata, nie zdoławszy rozluźnić związku, łączącego hrabinę de Guilleroy z malarzem Olivierem Bertin. U niego nie była to już owa egzaltacja chwil pierwszych, lecz uczucie spokojne, głębokie, rodzaj przyjaźni miłosnej, która stała się dlań potrzebą.
U niej przeciwnie potęgowało się ustawicznie przywiązanie namiętne, przywiązanie uporczywe pewnych kobiet, oddających się całkowicie i na zawsze. Uczciwe i proste w cudzołóstwie, jak mogły być w małżeństwie, oddają się uczuciu jedynemu, od którego niemasz odwrotu. Nietylko kochają swych kochanków, lecz chcą ich kochać i nimi wyłącznie zajęte, do tego stopnia mają nimi przepełnione serce i myśl, że nic innego nie znajduje już przystępu. Zawiązują sobie życie całkiem świadomie, jak pływak, który wskakując z mostu do rzeki, wiąże sobie ręce, by utonąć.
Od chwili jednak całkowitego oddania się malarzowi, zaczęły hrabinę dręczyć obawy co do jego stałości. Wszak nie wiązało go nic, jak tylko jego męska wola, kaprys, upodobanie chwilowe w kobiecie spotkanej pewnego dnia, jak tyle innych! Dobrze wiedziała, że jest całkiem swobodny i łatwo ulegający czarowi kobiecemu, on, żyjący bez obowiązków, bez stałych przyzwyczajeń i bez skrupułów, jak wszyscy mężczyźni! Był pięknym mężczyzną, sławnym, poszukiwanym, mogącym dla zaspokojenia przelotnych swych pragnień liczyć na względy wszystkich tych dam z wielkiego świata, o cnotliwości tak bardzo kruchej, a także na kobiety z półświatka i artystki, bardzo łaskawe na ludzi tego typu. Pewnego wieczoru, jedna z nich po wesołej kolacji, może z nim pójść, omotać go i zatrzymać.
Żyjąc w ciągłej trwodze możliwej utraty, śledziła jego postępowanie, usposobienie, nieraz wytrącona z równowagi jednem jakiemś słowem, w najwyższym stopniu zaniepokojona, ilekroć wyraził się pochlebnie o jakiejś kobiecie, chwaląc jej urodę lub wdzięk towarzyski. To, czego nie wiedziała o jego życiu przyprawiało ją o lęk, a to co wiedziała, niepomiernie ją dziwiło. Za każdem spotkaniem umiała go zręcznie wybadać, że tego wcale nie spostrzegał, by usłyszeć jego sąd o ludziach ostatnio widzianych, o domach, w których bywał, jednem słowem, by znać najlżejsze wrażenia, jakim podlegał. Skoro tylko domyślała się możliwości jakiegoś silniejszego wpływu, zwalczała go z dyplomacją niezrównaną, posługując się tysiącem środków.
Och! często przeczuwała owe miłostki krótkie bez głębszych podstaw, trwające dziesięć do czternastu dni, od czasu do czasu nawiedzające każdego artystę.
Posiadała niejako intuicyjną zdolność wyczuwania niebezpieczeństwa, zanim jeszcze zauważyła rozbudzenie się u Oliviera nowego pragnienia, przejawiającego się wyrazem oczu i twarzy mężczyzny, podnieconego awanturką miłosną.
Wówczas zaczynała cierpieć; sen jej stawał się niespokojny, udręką wspomnień zatruty. Chcąc go przychwycić, odwiedzała go bez poprzedniego zawiadomienia, rzucała mu pytania napozór naiwne, opukiwała mu serce, podsłuchiwała myśl, jak się opukuje i słucha organizm, by odkryć utajoną w nim chorobę.
A pozostawszy sama zalewała się łzami, pewna, że tym razem już go jej zabiorą, skradną tę miłość, której trzymała się całą siłą uczucia, świadomie zamknąwszy w niej całe swe przywiązanie, wszystkie nadzieje i marzenia.
To też, ilekroć czuła, że do niej wraca po krótkotrwałem oddaleniu, nieme i głębokie szczęście odzyskania go, zdobycia ponownego, niby czegoś utraconego i znów odnalezionego, rzucało ją na kolana dla podziękowania Bogu w pierwszym lepszym kościele, koło którego przechodziła.
Pragnienie podobania mu się lepiej od wszystkich innych i zatrzymania go wbrew wszystkim innym, uczyniło z jej życia walkę bezustanną kokieterji. Walczyła o niego, dla niego, ciągle i ustawicznie, przy pomocy wdzięku, piękności, elegancji. Pragnęła, by wszędzie spotykał się z uznaniem i podziwem dla jej wdzięku, gustu, dowcipu i toalet. Ze względu na niego, chciała się podobać innym, oczarowywać ich, by on był o nią zazdrosny i dumny. A ilekroć domyślała się jego zazdrości, po chwilowem cierpieniu przygotowywała mu triumf, odradzający jego miłość i podniecający próżność męską.
Później, zrozumiawszy, że mężczyzna może zawsze napotkać kobietę, której czar fizyczny okaże się potężniejszym, wabiąc nowością, uciekła się do innych środków: zaczęła mu mianowicie schlebiać i psuć go swą adoracją.
W sposób dyskretny, lecz ustawicznie łechcący jego miłość własną, poczęła go otaczać atmosferą kadzidlaną; osnuwała go ciągłemi hołdami i komplimentami, by każda inna przyjaźń a nawet przywiązanie wydały mu się chłodne i niezupełne w porównaniu z jej uczuciem; by zrozumiał, że jeśli gdzieindziej również go obdarzają miłością, to jednak żadna kobieta nie potrafi go tak rozumieć i odczuć, jak ona.
Z domu swego, z dwóch salonów, w których bywał tak często, uczyniła przybytek, pociągający zarówno jego dumę artysty, jak serce człowieka uczyniła zakątek wykwintny Paryża, gdzie przychodził najchętniej, znajdując tu zadośćuczynienie dla wszystkich swych pragnień i pożądań.
Nietylko, że nauczyła się poznawać wszystkie jego upodobania, by zaspakajając je w swym domu, dać mu w ten sposób wrażenie wygody nie dającej się zastąpić, lecz nadto umiała w nim rozbudzać smakoszostwo wszelkiego rodzaju, materjalne i uczuciowe, rozniecać w nim przyzwyczajenia nowe, potrzebę opieki troskliwej, przywiązania, hołdów, pochlebstwa. Starała się czarować jego wzrok elegancją, powonienie perfumą niezwykłą, słuch komplimentami, a smak łakociami wybrednemi.
Tym sposobem wsączywszy w duszę i ciało egoistycznego a rozpieszczonego kawalera tysiączne potrzeby tyranizujące, i upewniwszy się, że żadna kochanka nie potrafiłaby otoczyć go taką pieczołowitością i staraniem, równocześnie czyniąc go niewolnikiem rozkoszy życiowych, nagle przeraziła się swego dzieła, widząc, jak własny jego dom stał mu się nieznośnym, jak ustawicznie skarży się na pustkę, a nie mogąc bywać u niej dość często, ze względu na formy towarzyskie, w klubie i wszędzie szuka ucieczki przed samotnością — przeraziła się, by nie wpadł na myśl ożenku.
Nieraz cierpiała tak strasznie skutkiem tych obaw i niepokojów, że przyzywała starości, która uciszy wreszcie jej lęki i pozwoli wytchnąć w uczuciu chłodnem i spokojnem.
Tymczasem mijały lata, nie rozluźniając ich związku. Okowy przez nią stworzone okazały się solidnemi, a w miarę zużywania się ogniw, umiała je zastępować nowemi. Ciągle jednak trwożna, czuwała nad sercem malarza, jak czuwa się nad dzieckiem, przechodzącem przez ulicę pełną krzyżujących się powozów, każdego dnia obawiając się jakiegoś zdarzenia niewiadomego, którego groźba wisi nad głową człowieka.
Hrabia, wolny od zazdrości i podejrzeń, uważał za coś całkiem naturalnego ową zażyłość żony ze sławnym artystą, otaczanym wszędzie najwyższemi względami. A często się widując, obaj mężczyźni przyzwyczaili się do siebie i wzajem pokochali.
Gdy w piątek wieczorem Bertin przybył na obiad do swej przyjaciółki, by uświęcić powrót Anetki, w małym saloniku w stylu Ludwika XV nie było jeszcze nikogo, z wyjątkiem pana de Musadieu, który dopiero co przybył.
Był to stary pan, pełen inteligencji i dowcipu, który mógł był zostać człowiekiem wybitnym, i który przez całe życie nie zdołał się pocieszyć, że nim nie został.
Były kustosz muzeów cesarskich, zdołał uzyskać godność inspektora Sztuk Pięknych za czasów Republiki, co mu wcale nie przeszkadzało pozostać przedewszystkiem przyjacielem książąt, wszystkich książąt i księżniczek arystokracji europejskiej, oraz protektorem zaprzysiężonym wszelakich artystów. Obdarzony inteligencją żywą, zdolną do przewidywania rozmaitych możliwości, ogromną łatwością słowa, pozwalającą mu wypowiadać w sposób ujmujący rzeczy najpospolitsze, giętkością myślenia, dzięki czemu odrazu dostosowywał się do każdego otoczenia, oraz węchem subtelnym dyplomaty, od pierwszego wejrzenia przenikającym ludzi nowo poznanych, obnosił z salonu do salonu, dzień po dniu i wieczór po wieczorze, swą inteligencję bystrą, bezużyteczną i gadatliwą.
Zdolny prawdopodobnie do wszystkiego, mówił o wszystkiem z pozorem kompetencji przykuwającej i z jasnością popularyzatora, co go czyniło niezmiernie pożądanym w gronie dam z wyższego towarzystwa, którym oddawał usługi bazaru okrężnego erudycji. I w rzeczywistości umiał bardzo wiele, jakkolwiek nie czytał nigdy żadnych książek, poza niezbędnemi; pozostawał jednak w najlepszych stosunkach z pięciu członkami Akademji, z wszystkimi uczonymi, pisarzami i erudytami-specjalistami, których wywodów słuchał z roztargnieniem. Umiał zapominać natychmiast szczegóły zbyt fachowe lub bezużyteczne, doskonale zaś zachowywał w pamięci inne, ofiarowując następnie swoim znajomym pokłosie naukowe, jasne, proste, łatwe do zrozumienia, niby bajeczki z dziedziny wiedzy. Czynił wrażenie wielkiego składu idei, jednego z tych olbrzymich magazynów, gdzie nie napotyka się nigdy przedmiotów niezwykłych, lecz wszelkich innych podostatkiem, tanio, przerozmaitej natury i pochodzenia, począwszy od naczyń kuchennych do zwykłych przyrządów fizyki i chirurgji domowej.
Malarze, z którymi z powodu swego zajęcia, w ustawicznej pozostawał styczności, pokpiwali z niego, a równocześnie się go obawiali. Poza tem oddawał im znaczne przysługi, pomagał sprzedawać obrazy, zaznajamiał z wielkim światem, przedstawiał i popierał, oddając się niejako działalności tajemniczej, polegającej na zbliżaniu światowców z artystami, przyczem chlubił się zażyłą znajomością jednych i drugich, tego samego dnia zjadając śniadanie z przejezdnym księciem de Galles, a obiad z Pawłem Adelmans, Olivierem Bertin i Amaury’m Maldant.
Bertin, który go dość lubił, niemniej odnosił się doń jak do człowieka zabawnego, i mawiał o nim: „To encyklopedja Juljusza Verne’go, oprawna w oślą skórkę“.
Obaj mężczyźni uścisnąwszy sobie dłonie, zaczęli mówić o sytuacji politycznej, o pogłoskach wojennych, które Musadieu uważał za mocno zatrważające, wymownie popierając swój sąd argumentami całkiem jasnemi, jako że Niemcy upatrują tylko chwili sposobnej, a wyczekiwanej przez Bismarka od lat ośmnastu, by Francję zgnębić ostatecznie; Olivier Bertin natomiast argumentami niezbitemi dowodził chimeryczności podobnych obaw, utrzymując, że Niemcy nie będą tak szalone, by zwycięstwo swe narażać na szwank w sprawie bądź co bądź wątpliwej, a kanclerz tak nierozsądnym, by pod koniec życia ryzykować dzieło swe i sławę.
Pan de Musadieu jednak zdawał się wiedzieć więcej, niż chciał powiedzieć. Wszak w ciągu dnia widział ministra, a poprzedniego wieczora spotkał wielkiego księcia Włodzimierza, wracającego z Cannes.
Artysta się sprzeciwiał, ze spokojną ironją odmawiając kompetencji sądu ludziom najlepiej poinformowanym. Poza wszystkiemi temi pogłoskami kryje się niewątpliwie jakaś spekulacja giełdowa! Jedynie Bismark może mieć w tym kierunku sąd niezawodny.
Wszedł pan de Guilleroy, obydwom gorąco uścisnął dłonie, w namaszczonych słowach usprawiedliwiając swe spóźnienie.
— A jakże kochany poseł odnosi się do tych alarmów wojennych? — spytał malarz.
Guilleroy wdał się w długi dyskurs. Jako członek Izby jest wprawdzie lepiej poinformowany niż ktokolwiek, jakkolwiek nie podziela zdania większości kolegów. Nie wierzy w możliwość bliskiego konfliktu, o ile nie zostanie sprowokowany francuską gwałtownością i junakierją t. zw. patrjotów z Ligi. I w kilku wielkich rysach nakreślił portret Bismarka à la Saint Simon. Ludzie nie chcą poprostu zrozumieć tego człowieka, gdyż każdy zwykł podsuwać innym swój.
własny sposób myślenia, i ewentualnego postępowania. Bismark nie jest wcale dyplomatą kłamliwym i fałszywym, lecz szczerym brutalem, publicznie bębniącym o prawdziwych swych zamysłach. „Chcę spokoju“ powiada, i to prawda. Chce spokoju; nic innego jak tylko spokoju, czego w sposób aż nadto jasny dowodzi od lat ośmnastu, zarówno przez swe zbrojenia jak sojusze, wreszcie przez aljans narodów, kładący tamę naszej burzliwości. Tonem głębokiego przekonania de Guilleroy zakonkludował: „To człowiek wielki, bardzo wielki, który pragnie spokoju, lecz sądzi, że uzyskać go może jedynie za pomocą gróźb i środków gwałtownych. W rezultacie, proszę panów, wielki barbarzyńca“.
— Środki stanowią o celu odparł de Musadieu. Przyznam panu chętnie, że kanclerz uwielbia pokój, jeśli pan mnie przyzna, że dla uzyskania go, ustawicznie pragnie wojny. Jest to zresztą prawda niezbita i osobliwa: wojnę prowadzi się jedynie dla osiągnięcia pokoju!
Służący zameldował:
— Księżna de Mortemain.
W roztwartych na oścież drzwiach ukazała się kobieta rosła i silna o minie rozkazującej.
Guilleroy szybko pospieszył z przywitaniem i ucałowawszy jej palce spytał:
— Jakże się księżna miewa?
Dwaj mężczyźni przywitali ją z pewną wytworną swobodą, gdyż księżna była w obcowaniu niewymuszoną i serdeczną.
Wdowa po jenerale, księciu de Mortemain, matka jedynej córki, zamężnej za księciem de Salia, córka markiza de Farendal, wspaniałego pochodzenia i królewskiej fortuny, przyjmowała w swej siedzibie przy ulicy Varenne wszystkie znakomitości świata, które się u niej spotykały, wzajemnemi obsypując się komplimentami. Żadna Książęca Mość nie opuściła Paryża, nie pokazawszy się wpierw na jej salonach, i żaden człowiek wybitniejszy nie pojawił się na horyzoncie, by odrazu nie uczuła ochoty poznania go osobiście.
Musiała go zobaczyć, porozmawiać z nim, wydać o nim swój sąd. I to ją mocno bawiło, urozmaicało jej życie, podniecało płomień ciekawości wyniosłej i życzliwej, będącej jej właściwością.
Zaledwie usiadła, gdy ten sam służący zaanonsował: — Państwo baronostwo de Corbelle.
Była to młoda para, baron łysy i tęgi, baronowa delikatna, elegancka, ciemna brunetka.
Para ta zajmowała stanowisko specjalne w gronie arystokracji francuskiej, które zawdzięczała wyłącznie skrupulatnemu doborowi znajomości. Z drobnej szlachty, bez znaczenia, bez szczególnej inteligencji, zawsze i wszędzie powodowując się bezgranicznem umiłowaniem tego wszystkiego co wytworne, dystyngowane, doskonale comme il faut, dzięki ustawicznemu okrążaniu domów najbardziej książęcych, okazywaniu uczuć rojalistycznych, nabożności, poprawności najwyższej, otaczaniu szacunkiem wszystkiego, co ma być szanowanem i gardzeniu wszystkiem, co ma być pogardzanem, nieomylności na punkcie dogmatów wielkoświatowych i najściślejszemu przestrzeganiu etykiety, para ta w oczach większości uchodziła za najwyższy wykwint high-life’u. Zdanie ich uchodziło za rodzaj kodeksu towarzyskiego, a ich obecność w jakimś domu nadawała mu niejako tytuł zaszczytny.
Corbellowie byli krewnymi hrabiego de Guilleroy.
— A gdzież żona? spytała księżna zdumiona.
— Za chwileczkę, za małą chwileczkę — usprawiedliwiał hrabia. — Przygotowuje niespodziankę.
Ongi, gdy pani de Guilleroy, w miesiąc po ślubie, święciła swój debiut towarzyski, księżna de Mortemain odrazu ją polubiła i otoczyła swą opieką.
W ciągu lat dwudziestu przyjaźń ta wcale nie osłabła, a gdy księżna mówiła do młodszej przyjaciółki: „moja mała“, w głosie jej brzmiał dotąd akcent czułości, świadcząc o tym kaprysie uczucia nagłym a trwałym. U niej też odbyło się pierwsze spotkanie malarza z hrabiną.
Masadieu podszedł pytając:
— Czy księżna zwiedziła wystawę Nieumiarkowanych?
— Nie, cóż to takiego?
— Grupa owych artystów, impresjonistów, tworzących w stanie upojenia. Dwóch z pośród nich daje rzeczy bardzo silne.
Wyniosła dama mruknęła lekceważąco:
— Nie lubię żartów tych panów.
— Bezwzględna, porywcza, nie uznająca innego zdania poza swem własnem, a owe własne opierając jedynie na swem stanowisku społecznem, uważając jakkolwiek sobie tego nie uświadamiała artystów i uczonych za inteligentnych najemników, którym Bóg poruczył zabawianie światowców lub oddawanie im przysług sądy swe uzasadniała wyłącznie stopniem zdumienia lub niezrozumiałej przyjemności, jakiej jej dostarczał widok dzieła sztuki, lektura książki lub sprawozdanie o jakiemś odkryciu naukowem.
Rosła, silna, ciężka, czerwona, mówiąca głośno, uchodziła za osobę imponującą swem zachowaniem, ponieważ nic jej nie potrafiło zmieszać, ponieważ miała odwagę mówić wszystko i protegować cały świat, książąt zdetronizowanych przez urządzanie przyjęć na ich cześć, a nawet samego Wszechmogącego przez hojność wobec duchowieństwa i ogromne dotacje na kościoły.
Musadieu podjął znowu:
— Czy księżna wie, że miano podobno przychwycić mordercę Marji Lembourg?
Ciekawość jej została nagle pobudzoną. Odparła żywo:
— Nie, proszę mi opowiedzieć.
Zaczął więc opowiadać całkiem szczegółowo. Wysoki, bardzo chudy, w białej kamizelce z małemi djamentami kształtu guzików, mówił swobodnie bez gestykulacji, z miną spokojną, co pozwalało mu mówić rzeczy bardzo śmiałe, w których był niejako specjalistą. Ogromnie krótkowzroczny, mimo binokli zdawał się nie widzieć nikogo, a siadając czynił wrażenie, że cały kościec jego organizmu zgina się i dostosowuje do kształtu fotelu. Tors przegięty, stawał się całkiem mały, zapadał się, jak gdyby kręgosłup był z kauczuku; nogi skrzyżowane jedna na drugą wyglądały jak dwie wstążki zwinięte, a długie ramiona, podtrzymywane przez poręcze fotelu, zwisały rękoma blademi o nieskończenie długich palcach. Włosy i wąs artystycznie farbowane, o białych kosmykach zręcznie zostawionych na skroniach, stanowiły przedmiot częstych żartów.
Tłómaczył właśnie księżnej, że klejnoty zamordowanej dziewki publicznej były podarkiem domniemanego mordercy innej prostytutki, gdy drzwi wielkiego salonu rozwarły się znów na oścież, a w nich ukazały się dwie kobiety w toaletach z białych, cennych koronek, blondynki, podobne do siebie jak dwie siostry o znacznej różnicy wieku, jedna trochę zbyt dojrzała, druga trochę za młoda, jedna trochę zanadto rozwinięta, druga za szczupła. Podchodziły zwolna, uśmiechnięte, wzajem obejmujące się w pół.
Ozwały się powitania, oklaski. Z wyjątkiem Oliviera Bertin, nikt nie wiedział o powrocie Anetki de Guilleroy, a widok młodej dziewczyny obok matki, która z pewnej odległości wydawała się równie świeżą a nawet ładniejszą od córki, bo jakkolwiek zbyt rozkwitła, nie przestała być olśniewającą, gdy dziecko zaledwie rozwinięte, zaczynało dopiero być pięknem — widok ten potęgował tylko urok obydwu.
Księżna zachwycona, klaskała w dłonie, wołając:
— Boże, jakież one czarujące i zabawne, jedna obok drugiej! Spójrz pan, panie Musadieu, jak ogromnie podobne!
Zaczęto je porównywać i odrazu utworzyły się dwa sądy przeciwne. Musadieu, Corbell’owie i hrabia de Guilleroy utrzymywali, że podobieństwo polega jedynie na cerze, włosach, a przedewszystkiem oczach, zupełnie takich samych, o czarnych plamkach, niby drobniuchne kropelki atramentu na błękitnym irysie. Z chwilą jednak, gdy młoda dziewczyna się rozwinie, podobieństwo to zatrze się całkowicie.
Natomiast księżna i Olivier Bertin twierdzili, że podobieństwo jest uderzające i jedynie różnica wieku wytwarza pewne odcienie.
Malarz zauważył:
— Ależ ona się zmieniła w ciągu ostatnich trzech lat. Nie byłbym jej poznał i nie śmiałbym ją już tykać.
Hrabina się zaśmiała.
Jeszcze czego! Chciałabym widzieć, by pan Anetkę tytułował „panią“.
Młoda dziewczyna, której przyszłe zawadjactwo czaiło się pod skromną minką, odparła:
— To ja nie śmiałabym teraz tykać pana Bertin.
Matka się uśmiechnęła.
— Możesz zachować formę dotychczasową, pozwalam ci. Szybko zresztą odnowicie znajomość.
Anetka potrząsnęła głową.
— Nie, nie. Toby mnie krępowało.
Księżna uścisnąwszy dziewczynę, oglądała ją badawczem okiem znawczyni zainteresowanej.
— No, maleńka, spójrz mi w oczy. Tak, zupełnie spojrzenie matki; będziesz wcale niczego, gdy się trochę rozwiniesz. Trzeba trochę przytyć, niewiele, ale troszeczkę, bo teraz jesteś chudziakiem.
Hrabina zawołała:
— Och, proszę jej tego nie mówić.
— A to czemu?
— Bo znacznie przyjemniej być szczupłą! Ja sama postaram się, bym schudła.
Pani de Mortemain się oburzyła, w przystępie irytacji zapominając o obecności dziewczyny.
— Ach, znów to samo! Ciągle hołdowanie modzie kości, ponieważ łatwiej je ubrać, niż ciało. Ja bo jestem z pokolenia kobiet tłustych! A dziś panuje pokolenie kobiet chudych. To mi przypomina owe krowy egipskie. Nie rozumiem mężczyzn, udających, że podziwiają te wasze szkielety. Za moich czasów mieli większe wymagania.
Zamilkła wśród uśmiechów, lecz zaraz dodała:
— Spójrz maleńka na swą matkę, która jest w sam raz i postaraj się ją naśladować.
Towarzystwo przeszło do jadalni. Gdy zajęto miejsca, Musadieu podjął konwersację.
— Co do mnie, to uważam, że mężczyźni powinni być chudzi, gdyż muszą spełniać czynności, które wymagają zręczności i ruchliwości, nie dających się pogodzić z brzuchem. U kobiet sprawa przedstawia się trochę odmiennie. Co pan o tem sądzi, panie Corbelle?
Corbelle się zawahał, gdyż księżna była bardzo otyła, a własna jego żona więcej niż szczupła. Przyszła mu na pomoc żona, stanowczo oświadczając się za smukłością kształtów. Przed rokiem walczyła przeciw początkom otyłości, której się zresztą pozbyła bardzo szybko.
Pani de Guilleroy spytała:
— Jak pani tego dokonała?
I baronowa wyłuszczyła metodę, stosowaną przez wszystkie elegantki. Nie trzeba pić przy jedzeniu. Dopiero w godzinę po uczcie, można sobie pozwolić na filiżankę herbaty, bardzo gorącej, wrzącej. To środek niezawodny. Cytowała przykłady zastanawiające, wymieniając kobiety tłuste, które w ciągu trzech miesięcy stały się cieniutkie jak trzonki od noży. Księżna zawołała zrozpaczona:
— Boże! cóż to za idjotyzm zadawać sobie takie męczarnie! Więc nie lubi pani nic, ale to nic, nawet szampana! Panie Bertin, jako artysta, co pan o tem sądzi?
— Mój Boże, jestem malarzem, więc mogę drapować jak chcę i wszystko mi jedno. Gdybym był rzeźbiarzem, miałbym powód do utyskiwań.
— Ale jako mężczyzna, co pan woli?
— Ja?... Chyba... wdzięk nieco odżywiony, to, co moja kucharka nazywa dobrym kurczakiem z pszenicy. Nie tłusty, lecz pełny i delikatny.
Porównanie to wywołało śmiech ogólny; hrabina jednak niedowierzająco spojrzała na córkę, mamrocząc:
— A jednak ładniej być chudą — kobiety chude się nie starzeją.
Dyskutowano jeszcze nad tym punktem, przyczem zdania były podzielone. Wszyscy zgodzili się jednak na jedno, że osoby tęgie, nie powinny chudnąć w tempie zbyt szybkiem.
Uwaga ta wywołała znów wymianę zdań nad całym szeregiem kobiet znanych i analizę ich wdzięków, elegancji i urody. Musadieu uważał jasnowłosą markizę Lochrish za niezrównanie uroczą, Bertin zaś przyznawał wyższość pani Mandelière, brunetce, o czole niskiem, oczach posępnych i ustach trochę za szerokich, w których zęby zdawały się lśnić i połyskiwać.
Siedział obok młodej dziewczyny i nagle zwracając się do niej, rzekł:
— Słuchaj dobrze, Anetko. Wszystko, co tu mówimy, będziesz przynajmniej raz tygodniowo miała sposobność słyszeć niemal dosłownie, aż do starości. Za tydzień nauczysz się na pamięć wszystkiego, co w wielkim świecie myślą i mówią o polityce, kobietach, teatrze i t. d. Od czasu do czasu zmieniają się tylko nazwiska ludzi lub tytuły dzieł. Gdy usłyszysz sądy i opinje nas wszystkich, wybierzesz sobie spokojnie swe własne, i nie będziesz już potrzebowała myśleć o niczem i nigdy; będziesz mogła wypoczywać w nieskończoność.
Dziewczyna nie odpowiadając, rzuciła mu tylko spojrzenie złośliwe, w którem widniała inteligencja żywa, świeża, trzymana na wodzy, lecz gotowa się wyrwać z uwięzi.
Jednakowoż księżna i Musadieu, zabawiający się myślami jak grą w piłkę, nie postrzegając, że ciągle odrzucają sobie jedne i te same, zaprotestowali gorąco w imię myśli ludzkiej i inteligencji.
Wówczas Bertin począł dowodzić, że inteligencja światowców bardzo nawet wykształconych nie posiada żadnej wartości, znaczenia ni doniosłości, jak wszystkie ich przekonania są mało uzasadnione, zainteresowanie się kwestjami poważnemi słabe i w gruncie rzeczy obojętne, a upodobania chwiejne i przelotne.
W przystępie owego oburzenia nawpół szczerego, nawpół sztucznego, wywołanego w pierwszej chwili chęcią popisania się wymową, z którego jednak nagle wyłaniać się zwykł sąd trafny, zwykle tłumiony formami towarzyskiemi, wykazywał, jak ludzie, których jedynem zajęciem w życiu jest składanie wizyt i uczestniczenie w obiadach proszonych, z konieczności stają się powierzchownymi, miłymi, lecz banalnymi, zdolnymi jedynie do powierzchownych trosk, przekonań i pożądań.
Wykazywał, że niema w nich żadnej głębi, zapału, ni szczerości, że ich kultura umysłowa jest nijaką, a erudycja zwykłym pokostem, że w rezultacie są to manekiny, sprawiające złudzenie istot wyborowych, któremi jednak nie są. Dowodził, że wątłe korzenie ich instynktów wyrosły na glebie konwenansów, a nie rzeczywistości, że niczego szczerze nie kochają, bo nawet otaczający ich zbytek zadawalnia tylko ich próżność, nie będąc wcale zaspokojeniem wyrafinowanych potrzeb fizycznych, gdyż jedzenie jest u nich niesmaczne a wina podłe, jakkolwiek drogo płacone.
— Żyją — mówił — na pograniczu wszystkiego, niczego nie dostrzegając i nie zgłębiając; na pograniczu nauki, której nie znają; na pograniczu przyrody, której nie umieją oglądać; na pograniczu szczęścia, niezdolni zażywać go w całej pełni; na pograniczu piękności świata i sztuki, o której mówią na ślepo, nie oceniając jej, a nawet nie wierząc w jej istnienie, gdyż nie umieją chłonąć w upojeniu rozkoszy życia i ducha. Nie potrafią przywiązać się do czegoś tak, by kochać całkiem wyłącznie, nie umieją zainteresować się do tego stopnia, by odczuć rozkosz, spływającą ze zbożnego stopienia się, zespolenia z przedmiotem studjów.
Baron Corbelle uznał za stosowne wystąpić z obroną dobrego towarzystwa.
Uczynił to za pomocą argumentów niezbitych, nieprzepartych, owych argumentów, co w obliczu rozumu topnieją, niby śnieg na słońcu, nieuchwytnych, głupich, a triumfujących, jak argumenty proboszcza wiejskiego, dowodzące istnienia Boga. Na zakończenie porównał ludzi z dobrego towarzystwa z końmi wyścigowemi, które nie służąc coprawda do niczego, niemniej stanowią sławę rasy końskiej.
Bertin, krępowany chwilowo takim przeciwnikiem, zachowywał milczenie lekceważącej uprzejmości. Nagle, podrażniony głupotą barona, przerwał zręcznie jego wywody i skrupulatnie, niczego nie pomijając, naszkicował zajęcia człowieka dobrze wychowanego od ranka do wieczora.
Wszystkie szczegóły subtelnie podchwycone, składały się na sylwetkę niezrównanie komiczną. Przed oczyma przesunął się taki pan, ubierany przez lokaja, rzucający następnie swemu fryzjerowi kilka idei ogólnych, podczas rannej przejażdżki wypytujący stajennych o zdrowie koni, przechadzający się później po alejach Lasku z jedyną troską składania i odwzajemniania ukłonów, spożywający śniadanie obok żony, której nie ma nic do powiedzenia po wymienieniu listy osób spotkanych na przechadzce; wieczorem odwiedzający salon po salonie, celem odświeżenia umysłu w obcowaniu z podobnymi osobnikami, zasiadający do obiadu u jakiegoś księcia, gdzie się omawia sytuację Europy, wreszcie kończący dzień w foyer baletu czy opery, by nieśmiałe pretensje światowca zaspokoić w sposób niewinny iluzją miejsca zdrożnego.
Sylwetka była tak trafna, a ironja w niej zawarta tak nieobraźliwa, że odpowiedziano śmiechem ogólnym.
Księżna, wstrząsana trochę krępowaną wesołością osoby otyłej, dyskretnemi drgawkami potężnych piersi przejawiała swą wesołość. Wreszcie oświadczyła:
— Nie, doprawdy, to takie zabawne, skonam chyba ze śmiechu.
Bertin mocno podniecony, odrzucił:
— Och pani! w wielkim świecie nie umiera się ze śmiechu. Wszak śmiech jest tu zaledwie dostrzegalny. Przez dobry ton przybiera się minę uprzejmą, pozór rozbawienia, udając uśmiech. Dość dobrze naśladuje się grymas śmiechu, nigdy jednak nie posuwając się do śmiechu samego. Proszę pójść do teatrów ludowych, by widzieć ludzi roześmianych. Proszę spojrzeć na bawiących się mieszczan; tam można zobaczyć ludzi śmiejących się spazmatycznie. Albo w koszarach, gdzie żołnierze tarzają się na swych pryczach, z oczyma pełnemi łez, pokładając się od śmiechu z powodu żartu lub dowcipu. Ale w naszych salonach śmiech jest czemś zgoła nieznanem. Zapewniam państwa, że tu wszystko jest udanem, nawet śmiech.
Musadieu przerwał:
— Zbyt pan surowy! Wszak pan sam, drogi przyjacielu, nie zdajesz się gardzić tym światem, z którego tak ładnie szydzisz.
Bertin się uśmiechnął.
— Kocham go nawet.
— A zatem?
— Gardzę z lekka sobą samym, jako mieszańcem rasy wątpliwej.
— Wszystko to jest pozą — oświadczyła księżna.
Zaprzeczał jakoby to było pozą z jego strony, lecz księżna zakończyła dyskusję twierdząc, że wszyscy artyści zwykli przesadzać i karykaturować.
Rozmowa stała się ogólną, ożywioną, banalnie uprzejmą, serdecznie dyskretną, a ponieważ obiad zbliżał się ku końcowi, hrabina wskazując stojące przed nią nietknięte kieliszki, zawołała:
— Otóż nic nie piłam, ani kropelki! Zobaczymy, czy schudnę.
Księżna zirytowana chciała ją zmusić do wypicia choćby paru łyków wody mineralnej; nie zdoławszy jej jednak nakłonić do tego, wykrzyknęła:
— Toż głupota! córka jej przewróciła w głowie. Hrabio, proszę cię, zechciej swą żonę powstrzymać od tego idjotyzmu.
Hrabia, wyjaśniwszy właśnie swemu sąsiadowi system młockarni mechanicznej, wynalezionej w Ameryce, nie słyszał, o co chodzi.
— Od jakiego idjotyzmu, księżno?
— Od idjotyzmu schudnięcia.
Rzucił żonie spojrzenie obojętne, życzliwe.
— Kiedy nie mam zwyczaju sprzeciwiania się jej w czemkolwiek.
Hrabina wstała, przyjmując ramię sąsiada; hrabia podał ramię księżnej i goście przeszli do wielkiego salonu, gdyż dalszy buduar przeznaczony był do przyjęć dziennych.
Była to komnata bardzo obszerna i jasna. Ściany obite jedwabiem blado-błękitnym w deseń antyczny, ujęte były w ramy białe i złote, co w świetle żyrandoli i lamp przybierało odcień księżycowy, łagodny, i żywy zarazem. W pośrodku głównej ściany portret hrabiny pendzla Oliviera Bertin, zdawał się ożywiać i dominować nad całą komnatą. Doskonale przystawał do tego otoczenia, uśmiechem młodej kobiety, wdziękiem spojrzenia i czarem dyskretnym jasnych włosów zlewając się z całą atmosferą salonu. Weszło zresztą w zwyczaj, w rodzaj obowiązku, podobnie jak żegnanie się na progu kościoła, wyrażać komplimenta modelowi, ilekroć zatrzymywano się przed dziełem artysty.
Musadieu nie zaniechał nigdy tej sposobności. Jego sąd znawcy wydelegowanego przez państwo, mając niejako znaczenie ulegalizowane, przejawiał się przy każdej sposobności; uważał sobie wprost za obowiązek podkreślać z całem przejęciem wyjątkową wartość tego dzieła.
— Istotnie — oświadczył — mojem zdaniem, jest to najpiękniejszy portret współczesny. Tyle w nim życia cudownego i wyrazu.
Hrabia de Guilleroy, którego ciągłe zachwyty nad tem płótnem utrwaliły w przekonaniu, że jest posiadaczem arcydzieła, podszedł bliżej i przez minutę czy dwie obaj współubiegali się w zużyciu wszystkich formułek znanych i utartych, dla określenia widocznych i zmyślonych zalet portretu.
Oczy wszystkich skierowane na ścianę wydawały się pełne zachwytu, a Olivier Bertin przyzwyczajony do tych pochwał i nie przywiązując do nich większej wagi, niż do przygodnego zapytania o zdrowie przy spotkaniu ze znajomym, poprawiał lampę, oświetlającą obraz, a ustawioną trochę krzywo przez służącego.
Zajęto miejsca, a hrabia zbliżył się do księżnej, która rzekła:
— Myślę, że mój siostrzeniec przyjdzie tu po mnie i pozwoli sobie poprosić o filiżankę herbaty.
Od pewnego czasu życzenia obojga spotykały się i odgadywały wzajemnie, jakkolwiek żadne z nich nie wypowiedziało się jaśniej, unikając nawet lekkich napomknień.
Brat księżnej de Mortemain, markiz de Farendal, doszczętnie niemal zrujnowawszy się grą, umarł skutkiem nieszczęśliwego upadku z konia, pozostawiając żonę i syna. Licząc obecnie lat dwadzieścia ośm, młody ten człowiek, jeden z najbardziej pożądanych aranżerów kotyljona w Europie, bo często wzywany do Wiednia i Londynu dla uświetnienia balów książęcych, mimo braku fortuny, przez swe stanowisko, rodzinę, nazwisko, koligacje niemal królewskie, był jednym z ludzi najbardziej godnych zazdrości w całym Paryżu.
Należało utrwalić tę sławę młodocianą tancerza i sportowca przez małżeństwo bogate, bardzo bogate, a następnie zamienić powodzenie salonowe na polityczne. Zostawszy posłem, markiz stanie się jedną z podpór tronu, doradcą króla i szefem któregoś ze stronnictw.
Księżna doskonale była poinformowana o olbrzymim majątku hrabiego de Guilleroy, roztropnego zbieracza fortuny, mieszczącego się w zwykłem mieszkaniu, gdy mógłby żyć po magnacku w najpiękniejszym bodaj pałacu Paryża. Wiedziała o jego spekulacjach zawsze szczęśliwych, o bystrym węchu finansisty, współudziale w interesach najintratniejszych, prowadzonych od lat dziesięciu i powzięła myśl ożenienia siostrzeńca z córką posła normandzkiego, któremu to małżeństwo córki zapewni wpływy wybitne w arystokratycznych kołach książęcych. Guilleroy, który ożeniwszy się bogato, dzięki swej zręczności zdobył majątek ogromny, żywił obecnie inne ambicje.
Wierzył w powrót króla i pragnął zapewnić sobie możność korzystania z tego wypadku w sposób najbardziej całkowity.
Jako zwykły poseł, nie mógł mieć wielkich widoków. Natomiast będąc teściem markiza de Farendal, którego przodkowie byli wiernymi i uprzywilejowanymi stronnikami rodziny królewskiej, odrazu najpierwsze zdobywał stanowisko.
Poza tem, przyjaźń księżnej okazywana jego żonie, nadawałaby temu związkowi charakter zażyłości bardzo pożądany; to też z obawy, by nie nawinęła się inna młoda dziewczyna, mogąca markizowi przypaść do gustu, sprowadził Anetkę, celem przyspieszenia wypadków.
Księżna, domyślając się jego zamiarów, użyczyła im swego cichego poparcia, i jakkolwiek nie uprzedzona o nagłem przybyciu młodej dziewczyny, zobowiązała siostrzeńca, by tegoż wieczoru przyszedł po nią do Guilleroyów, w ten sposób pragnąc go przyzwyczaić stopniowo do bywania w tym domu.
Po raz pierwszy hrabia z księżną w sposób dyplomatyczny dawali wyraz wzajemnym swym życzeniom, a rozstawszy się po chwili, czuli oboje, że zawarli ciche przymierze.
W drugim końcu salonu słychać było śmiechy. To Musadieu opowiadał baronowej de Corbelle o przedstawieniu ambasady murzyńskiej prezydentowi republiki; w tem lokaj zameldował markiza de Farendal.
Ukazał się w drzwiach i przystanął. Ruchem szybkim, często wykonywanym, wcisnął na prawe oko monokl, jakby dla ogarnięcia salonu, do którego wchodził, a może też dla zostawienia obecnym chwili czasu, by mu się przyjrzeli i zaakcentowania swego wejścia. Następnie, niedostrzegalnem drgnięciem policzka i brwi zsunął szkło zwisające na cieniuchnej czarnej jedwabnej nici i szybko podszedł do pani de Guilleroy, ucałował podaną rękę, głęboki składając ukłon. W ten sam sposób przywitał ciotkę, poczem kolejno ściskał ręce obecnych, wśród ukłonów przechodząc od jednego do drugiego ze swobodną elegancją wytwornego salonowca.
Był to mężczyzna rosły o wąsie rudawym, lekko już łysy, o postawie oficera, a manierach sportowca angielskiego. Na pierwsze spojrzenie czynił wrażenie jednego z tych ludzi, których wszystkie członki lepiej są wyćwiczone od głowy i którzy nie znają innych zamiłowań prócz tych, gdzie można przejawiać siłę fizyczną i zręczność. Niemniej posiadał wykształcenie, gdyż uczył się po dziś dzień i to z wielkiem natężeniem umysłu wszystkiego, co mu kiedyś może być potrzebnem: historji, namiętnie opanowując daty, a myląc się co do faktów samych, początkowych zasad ekonomji politycznej, koniecznych dla przyszłego posła, i wstępnych wiadomości socjologji, przystosowanej do użytku klas rządzących.
Musadieu go cenił, mówiąc: „To będzie kiedyś człowiek ze znaczeniem“. Bertin uznawał jego zręczność i siłę. Spotykali się w sali fechtunkowej, często bywali na tych samych polowaniach i razem nieraz jeździli konno po alejach Lasku. Zrodziła się więc między nimi sympatja, oparta na wspólności upodobań, owe instynktowne wolnomularstwo, dostarczające mężczyznom tematu do rozmowy, zarówno miłej dla jednego jak drugiego.
Przedstawiony Anetce Guilleroy, markiz w okamgnieniu domyślił się kombinacji ciotki i skłoniwszy się, obrzucił dziewczynę szybkiem spojrzeniem znawcy.
Uznał ją za wdzięczną, a przedewszystkiem bardzo obiecującą; jako aranżer tylu niezliczonych kotyljonów znał się bowiem doskonale na urodzie dziewczęcej i z niezawodną prawie pewnością umiał prze powiedzieć rozwój przyszły jej piękności, podobnie jak znawca wina, kosztujący trunek w procesie fermentowania.
Zamienił z nią kilka frazesów szablonowych, poczem usiadł obok baronowej do Corbelle, by półgłosem plotkować.
Towarzystwo pożegnało się wcześnie, a wówczas po zgaszeniu świateł, gdy Anetka się położyła, a służba odeszła do swych pokoi, hrabia de Guilleroy, przechadzając się po salonie oświetlonym dwiema tylko świecami, długo jeszcze zatrzymywał hrabinę drzemiącą na fotelu, by rozwinąć przed nią swe projekta, ułożyć plan postępowania, przewidzieć wszystkie kombinacje, możliwości i ewentualne środki kampanji.
Późno już było, gdy cofnął się do siebie, niezmiernie kontent z wieczoru, szepcząc do siebie:
— Zdaje mi się, że interes ubity.
„Kiedy przyjedziesz, drogi przyjacielu? Nie widziałam Cię od trzech dni i wydaje mi się, że to już bardzo długo. Córka zajmuje mi wiele czasu, wiesz jednak, że nie umiem się już obchodzić bez Ciebie“.
Malarz, kreślący szkice, w ciągłem poszukiwaniu tematu, ponownie odczytał bilecik hrabiny, poczem otworzył szufladkę sekretarzyka i złożył go na stosie innych listów, otrzymanych od niej w ciągu długiego okresu ich znajomości.
Prowadząc życie towarzyskie, przyzwyczaili się do spotykania niemal codziennie w jakimś salonie. Od czasu do czasu ona zachodziła do jego pracowni i nie przeszkadzając mu w zajęciu, godzinę lub dwie spędzała na fotelu, na którym mu ongi pozowała.
Obawiając się jednak potroszę obmowy służby, wolała codzienne te spotkania urządzać w jakimś salonie lub też u siebie.
Układali się poniekąd co do tych spotkań, które pani de Guilleroy uważała za coś całkiem naturalnego.
Co najmniej dwa razy tygodniowo malarz bywał u hrabiny na obiedzie, w towarzystwie najbliższych przyjaciół domu; w poniedziałki stale ją widywał w loży Opery; tu umawiali się co do najbliższego spotkania w którymś z salonów, gdzie przypadkowo zjawiali się o tej samej porze. Wiedząc, które wieczory spędza u siebie, zachodził na herbatę, czując się tak dobrze w jej pobliżu, pewny i bezpieczny w tem uczuciu dojrzałem, przyzwyczajony do widywania jej codziennie, spędzania z nią paru chwil, zamieniania paru słów i myśli, które go właśnie zajmowały. Bo jakkolwiek silny płomień miłości dawno już w nim przygasł, niemniej pozostała potrzeba nieprzeparta częstego jej widywania.
Pragnienie posiadania rodziny, domu ożywionego, wspólnych posiłków, wieczorów w towarzystwie dobrych znajomych, z którymi gawędzi się bez natężenia umysłu, to pragnienie obcowania zażyłego, drzemiące w każdem sercu ludzkiem, przez każdego starego kawalera obnoszone od domu do domu, by u każdego ze swych przyjaciół pozostawić cząstkę siebie samego, przydawało drobną dozę egoizmu do jego tyloletniego przywiązania. W domu tym, gdzie był kochanym, rozpieszczonym, gdzie we wszystkiem mu dogadzano, mógł wytchnąć i powetować sobie swą samotność.
Od trzech dni nie widział przyjaciół, którym przyjazd córki musiał pochłaniać wiele czasu i zaczynał się już nudzić, trochę nawet zirytowany, że go nie wzywają sam bowiem przez dyskrecję nie chciał się narzucać pierwszy.
Bilecik hrabiny nagle go ożywił i podniecił. Była trzecia po południu, więc postanowił pójść zaraz, by ją zastać w domu.
Przyzwany dzwonkiem, lokaj zjawił się we drzwiach.
Jaka pogoda Józefie?
— Śliczna, proszę pana.
— Gorąco?
— Tak, proszę pana.
— Białą kamizelkę, błękitny surdut i kapelusz popielaty.
Ubierał się zawsze bardzo elegancko u krawca o najlepszym guście; mimo to sam sposób ubierania się, ruchy i chód, biała kamizelka, ściskająca i poniekąd maskująca wydatność brzucha, pilśniowy szary kapelusz, wysoki i trochę zsunięty na bakier, na pierwsze wejrzenie wskazywały artystę i starego kawalera.
Gdy przybył do hrabiny, powiedziano mu, że właśnie wybiera się na spacer do Lasku. To mu zepsuło humor, lecz postanowił zaczekać.
Zaczął jak zwykle przechadzać się po salonie, krocząc od krzesła do krzesła, to znów od okna do ściany, w obszernej tej komnacie, nieco przyćmionej, skutkiem zapuszczonych storów. Na lekkich stolikach o nogach złoconych, w rozmyślnym nieładzie artystycznym leżały rozrzucone drobiazgi wszelkiego rodzaju, cacka bezużyteczne, śliczne i kosztowne. Były tu pudełeczka staroświeckie, kunsztownie wykonane w złocie, minjaturowe tabakierki, statuetki z kości słoniowej, rozmaite przedmioty wyrobu współczesnego, z matowego srebra, śmieszne i dziwaczne, w których przejawiał się gust angielski: maleńki piec kuchenny, na którym kot pił z rondla, papierośnica w kształcie kromki chleba, maszynka do kawy do przechowywania zapałek, następnie szkatułka zawierająca klejnoty dla lalki; branzolety, naszyjniki, pierścionki, broszki, kolczyki z brylantami, szafirami, rubinami, szmaragdami biżuterja mikroskopijna, zdająca się być dziełem liliputów.
Od czasu do czasu brał do ręki przedmiot, ofiarowany przez niego z okazji jakiejś rocznicy, obracał go w palcach, oglądał w roztargnieniu i znów odkładał.
W jednym kącie na stoliczku przed krągłą kanapką ułożone były książki rzadko otwierane, w cennej oprawie. Była tu także Revue des Deux Mondes, trochę przyniszczona o kartkach pozaginanych, świadczących, że w częstem była użyciu i inne pisma o kartkach nie przeciętych, jak Arts Modernes, które należy otrzymywać ze względu na abonament, wynoszący czterysta franków rocznie, a także Feuille libre, drobne pisemko w błękitnej okładce, opanowane przez poetów najmłodszych, t. zw. „Nerwowców“. Między oknami biureczko hrabiny, kokieteryjny sprzęcik z XVIII wieku; tu podczas przyjęć odpisywała na zapytania w kwestjach naglących. I kilka dzieł, książek najbardziej rozpowszechnionych, kształcących umysł i serce kobiety: Musset, Manon Lescaut, Werther; a dla wykazania, że nie jest się też obcym senzacjom bardziej skomplikowanym i misterjom psychologji, figurowały: Les Fleurs du mal, Le Rouge et le Noir, La femme au XVIII siecle, Adolphe.
Obok tych tomów, śliczne zwierciadełko ręczne, arcydzieło złotnictwa, o szkle wyłożonem na kawałku haftowanego aksamitu, co pozwalało podziwiać na stronie zewnętrznej, bajeczną robotę w złocie i srebrze.
Bertin wziął je do ręki i przeglądnął się. Od kilku lat gwałtownie się postarzał, a jakkolwiek utrzymywano, że twarz jego stała się bardziej oryginalną niż dawniej, zasmucała go przecież zbytnia wydatność policzków i fałdująca się skóra.
Drzwi otworzyły się za jego plecyma.
— Dzień dobry panu przywitała Anetka.
— Dzień dobry, mała. Jakże się miewasz?
— Bardzo dobrze, a pan?
— Jakto, więc nie chcesz mnie tykać?
— Nie, doprawdy, to mnie krępuje.
— Dajże pokój.
— Kiedy nie mogę. Pan mnie onieśmiela.
— A to czemu?
— Bo... bo... pan nie jest do tego ani dość młody ani dość stary.
Malarz zaczął się śmiać.
Wobec takiego argumentu, nie mogę już nalegać.
Zaczerwieniła się gwałtownie aż po włosy i całkiem zmieszana dodała:
— Mama poleciła mi powiedzieć panu, że zaraz przyjdzie i poprosić, czy nie zechciałby nam pan towarzyszyć do Lasku.
— Bardzo chętnie. Czy jeszcze ktoś jedzie? Tylko księżna de Mortemain.
— Bardzo dobrze; jedziemy więc razem.
— Pozwoli pan, że pójdę włożyć kapelusz.
— Dobrze, dziecino!
Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, weszła hrabina, w woalce, gotowa do wyjścia. Wyciągnęła doń obydwie ręce.
— Wcale się nie pokazujesz? Co to ma znaczyć?
— Nie chciałem przeszkadzać.
— Olivierze...
W intonacji tego imienia zawarła wszystkie wyrzuty i całą głąb przywiązania.
— Jesteś najlepszą istotą na świecie szepnął wzruszony.
Po zażegnaniu tej drobnej utarczki serdecznej, podjęła tonem konwersacji towarzyskiej:
— Wstąpimy po księżnę i przejedziemy się razem po Lasku. Trzeba to wszystko pokazać Anetce.
Kareta czekała przed bramą.
Bertin zajął miejsce naprzeciw obydwu pań, i powóz ruszył wśród szczęku podków, uderzających o bruk.
Wzdłuż długiego bulwaru, wiodącego na plac Magdaleny, rozkosz i czar nowej wiosny zdawały się spływać na wszystko co żyje.
Powietrze w miarę ciepłe i jasne promienie słońca nadawały mężczyznom wygląd odświętny, kobietom wyraz zakochania, do skoków radosnych pobudzając uliczników i małych kuchcików w bieli, którzy ustawiwszy kosze z prowiantami na ławach, uganiali i bawili się ze swymi braćmi, bezczynnymi gapiami. Psy podniecone, zdawały się kędyś spieszyć; kanarki odźwiernych wrzeszczały co sił; tylko stare szkapy fiakierskie wlokły się jak zwykle w tempie ociężałem zdechlaków.
Hrabina szepnęła:
— Co za cudny dzień! Jak rozkosznie żyć na świecie.
W pełnem świetle malarz przyglądał się matce i córce. Tak, różniły się między sobą, a równocześnie były tak podobne, że jedna była najwyraźniej ciągiem dalszym drugiej, z tej samej krwi i ciała, świecie.tem samem pulsujące życiem. Zwłaszcza oczy, te oczy błękitne, upstrzone drobnemi czarnemi punkcikami, o błękicie tak intenzywnym u córki, nieco spłowiałym u matki, skierowywały nań takie same spojrzenie, ilekroć o coś pytał, każąc mu bezwiednie tej samej od obydwóch wyczekiwać odpowiedzi. I był nieco zdziwiony, słuchając ich śmiechu i gawędki, że ma oto przed sobą dwie kobiety całkiem różne, z których jedna już żyła, a druga zaczyna dopiero żyć. Nie, niepodobna teraz przewidzieć, co stanie się z tego dziecka, gdy młody jego umysł, pod wpływem zamiłowań i instynktów dotąd jeszcze uśpionych, rozbudzi się i rozwinie pod naciskiem zdarzeń życiowych. Oto mała osóbka, całkiem nowa, wchodząca w życie, gotowa do miłości i innych hazardów, nieznająca i nieznana, wyruszająca z portu niby okręt, gdy matka zawija już do przystani, przebywszy obszar życia i miłości!
Wzruszyła go myśl, że jego to właśnie wybrała, dotąd przenosząc nad wszystkich innych, ta kobieta ciągle jeszcze piękna, kołysana oto w pysznej karecie w pogodny dzień wiośniany.
Spojrzeniem wyraził jej swą wdzięczność, co natychmiast zrozumiała, lekkiem muśnięciem jedwabi składając mu podziękę.
On z kolei szepnął:
— Ach tak! dzień przecudowny!
Zabrawszy księżnę, przebyli Sekwanę i wyjechali na Pola Elizejskie, w tłuku pojazdów kierując się w stronę Łuku Triumfalnego.
Anetka siedziała teraz obok Oliviera, chciwemi naiwnemi oczyma ogarniając tę falę nieskończoną powozów. Od czasu do czasu, gdy matka i księżna lekkiem skinieniem głowy odwzajemniały ukłon, pytała: „Kto to?“ Odpowiadały: „Pontaiglinowie“, lub „Paicelci“, „księżna de Lochrist“, „piękna Madeliere“ i t. d.
Wjechali w aleję Lasku, wśród nieustającego turkotu kół. Pojazdy, trochę mniej stłoczone niż koło Łuku Triumfalnego, zdawały się współzawodniczyć w wyścigu bez końca. Fiakry, powozy, karety ciężkie, herbowe, wymijały się ustawicznie, nagle wyprzedzone przez lekką jednokonkę, unoszącą z szaloną szybkością poprzez cały ten wirujący tłum arystokracji, mieszczaństwa, mieszaninę wszystkich klas sfer, hierarchij, młodą kobietę, o minie hardej, w jasnej, wyzywającej tualecie, pozostawiającej za sobą smugę perfumy egzotycznej.
— Co to za pani? zagadnęła Anetka.
— Nie znam jej — odparł Bertin, gdy księżna i hrabina zamieniły uśmiech znaczący.
Drzewa okrywały się zielenią, słowiki tak gęsto zagnieżdżone w tym ogrodzie paryskim śpiewały w okół, a zrównawszy się w pobliżu jeziora z szeregiem powozów, których koła niemal się dotykały, jadący ustawicznie wymieniali ukłony, uśmiechy i miłe słówka. Cała ta kawalkada pojazdów robiła teraz wrażenie lekkiego falowania łódek, zajętych przez bardzo grzeczne panie i panów. Księżna, której głowa ustawicznie się pochylała w odpowiedzi na rozliczne ukłony, zdawała się niejako odbywać rewję i przypominać sobie przy tej sposobności wszystko, co wiedziała, myślała lub domyślała się tylko o ludziach w ten sposób przed nią defilujących.
— Widzisz maleńka, oto piękna pani Mandelière, uznana piękność Republiki.
W powoziku lekkim, kokieteryjnym, piękność Republiki, pozornie obojętna na tę sławę jednomyślnie zdobytą, pozwalała podziwiać swe duże posępne oczy, niskie czoło pod szyszakiem czarnych włosów i usta lubieżne, trochę za pełne.
zauważył Bertin.
— Bardzo jednak piękna Hrabina nie lubiła, gdy zachwycał się urodą innych kobiet. Lekko więc wzruszyła ramionami, nie dając odpowiedzi.
Natomiast córka, w której nagle zbudził się instynkt współzawodnictwa, ośmieliła się zauważyć:
— Ja tego nie widzę.
Malarz się odwrócił.
— Jakto, nie wydaje ci się piękną? Nie; wygląda, jakby ją umaczano w atramencie.
Księżna śmiała się, zachwycona.
— Brawo, mała. Od lat sześciu większa połowa mężczyzn w Paryżu bije pokłony przed tą murzynką! Mam wrażenie, że poprostu z nas szydzą. Spójrz raczej na hrabinę de Lochrist.
Sama jedna w karocy, z białym pudlem u stóp, delikatna jak minjaturka, blondynka o ciemnych oczach i rysach subtelnie rzeźbionych, od pięciu czy sześciu lat będąc przedmiotem zachwytów ogólnych, hrabina kłaniała się w okół z uśmiechem na ustach.
Anetka jednak i tym razem nie była oczarowaną.
— Och! zauważyła. nie jest już całkiem świeża.
Bertin, który w codziennie się powtarzających sporach na temat dwóch rywalek, nie należał do stronników hrabiny de Lochrist, zirytował się nagle nietolerancją tego podlotka.
— U djaska! Można się nią zachwycać mniej lub więcej, ale przyznać trzeba, że jest prześliczna, a tobie życzę, byś jej kiedyś dorównała.
— Daj pan pokój! — wmieszała się księżna. — Wiadomo, że pan zauważa kobiety wtedy dopiero, gdy minęły już trzydziestkę. Dziecko ma rację, pan nie zna się na wdzięku świeżości.
Odparł żywo:
— Istotnie, bo kobieta późno dopiero staje się piękną, gdy osiągnie pełnię wyrazu.
I rozwijając myśl, że pierwsza świeżość jest tylko pokostem piękności dojrzewającej, dowodził, że światowcy doświadczeni mają rację, mało zwracając uwagi na kobiety młode w pierwszem stadjum urody, berło „piękności“ przyznając kobietom w ostatnim okresie rozkwitu.
Hrabina zadowolona, zauważyła:
— Ma słuszność, sądzi z punktu widzenia artysty. Młoda twarz jest śliczniutka, lecz zawsze trochę banalna.
A malarz w dalszym ciągu upierał się przy swojem, dowodząc, w jakim okresie twarz kobieca, tracąc zwolna wdzięk nieokreślony młodości, nabiera właściwego wyrazu, linij i charakteru.
Za każdem jego słowem hrabina potakiwała lekkim ruchem głowy; a im namiętniej, z zapałem adwokata broniącego sprawy podejrzanej rozwijał swe poglądy, tem żywiej popierała go spojrzeniem i gestem, jak gdyby zawarli byli wzajem ciche przymierze przeciw niebezpieczeństwu niewidzialnemu a groźnemu.
Anetka wcale nie słuchała, cała zajęta patrzeniem. Jej twarzyczka, zazwyczaj uśmiechnięta, stawała się poważną; oszołomiona ruchem i gwarem otoczenia zamilkła. To słońce, liście, powozy, całe to życie bogate i wesołe, wszystko stoi dla niej otworem.
Co dnia będzie tu przyjeżdżać, jako znana, witana, otaczana zazdrością; a mężczyźni patrząc na nią, będą się może zachwycać jej urodą. Oczyma szukała w tłumie mężczyzn i kobiet, pociągających ją najwyższą elegancją i pytała o ich nazwiska, zajęta wyłącznie dźwiękiem tych zgłosek, wywołujących w niej niekiedy echo czci i szacunku, gdy znała je już poprzednio z prasy lub historji. Nie umiała się oswoić z tą defiladą znakomitości, nie mogąc nawet uwierzyć, że istotnie przeciągają obok niej, jak gdyby na uroczystem jakiemś przedstawieniu. Dorożki budziły w niej uczucie niesmaku i wzgardy, psuły całość wrażenia. Nagle też zawołała:
— Sądzę, że nie powinno się tu dopuszczać innych powozów, prócz prywatnych.
Bertin odparł:
— A cóż panienka pocznie z równością, wolnością i braterstwem?
Wzruszyła lekko ramionami, co miało znaczyć: „cóż mnie to obchodzi?“ i rzekła:
— Dla dorożek możnaby wyznaczyć inne miejsce, naprzykład lasek Vincennes.
— Spóźniłaś się moje dziecko ze swemi poglądami i nie wiesz, że całkowicie nurzamy się w demokracji. Zresztą, jeśli chcesz widzieć Lasek wolny od wszelkiej przymieszki, to trzeba przyjść rano, a wtedy spotkasz tu sam kwiat, najwyższy kwiat dobrego towarzystwa.
I nakreślił obraz, który tak dobrze odtwarzał na płótnie Lasek o godzinie porannej, zaludniony paniczykami i amazonkami z najwyższej arystokracji, gdzie wszyscy się znają po imieniu, przydomkach, paranteli, tytułach, zaletach i wadach, jak gdyby wszyscy mieszkali pod wspólnym dachem lub w małem miasteczku.
— Pan tu często przebywa o tej porze? — spytała.
— Bardzo; to istotnie najpiękniejsze z całego Paryża.
— Pan tu jeździ konno?
— Oczywiście.
— A popołudniu składa pan zapewne wizyty?
— Tak.
— Więc kiedy pan pracuje?
— Och, pracuję... niekiedy, zresztą wybrałem rodzaj, odpowiadający mym zamiłowaniom! Ponieważ jestem portrecistą pięknych dam, więc muszę je widywać i poniekąd im też towarzyszyć.
Całkiem poważnie, bez cienia uśmiechu, mruknęła:
— Konno i pieszo?
Spojrzał na nią z ukosa z wyrazem zadowolenia, jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie, już dowcipna, będzie wcale niczego“.
Chłodny podmuch wiatru, przychodzący z bardzo daleka, musnął pola, zaledwie przebudzone do życia wiosennego; i cały lasek zadrżał, ten lasek kokieteryjny, rozpieszczony, lasek światowców.
Przez kilka sekund dreszczyk ten wprawiał w drżenie wątłe listkowie drzew i okrycia na ramionach damm. Wszystkie kobiety, ruchem niemal tym samym, podciągnęły je na ramiona i szyję, a konie podniecone tym chłodnym powiewem, jakby lekkiem uderzeniem bicza, przyspieszyły biegu.
Wśród srebrnego podźwięku łańcuszków munsztukowych pojazdy zawracały ku miastu, oświetlone skośnemi promieniami zachodu słońca.
— Pan teraz do domu? zagadnęła hrabina, znająca dobrze przyzwyczajenia malarza.
— Nie; pójdę do klubu.
— To pana odwieziemy po drodze?
— Chętnie skorzystam.
— A kiedy zostaniemy wraz z księżną zaproszone na śniadanie?
— Proszę wymienić najbliższy wolny dzień.
Ten uprzywilejowany malarz paryżanek, w kole swych wielbicieli znany jako „Watteau realistyczny“, przez potwarców zaś przezwany „fotografem sukien i płaszczy“, od czasu do czasu zapraszał piękne damy, których rysy utrwalał na płótnie, a także inne, znane ogólnie i podziwiane, a te śniadanka i obiady w mieszkaniu kawalerskiem były zawsze bardzo zajmujące.
— Powiedzmy pojutrze! Czy kochanej księżnej dzień ten odpowiada? — spytała pani de Guilleroy.
— Ależ oczywiście! Jaka pani miła! Pan Bertin nigdy o mnie nie pamięta, urządzając te przyjęcia. Znać, że nie jestem już młoda.
Hrabina, przyzwyczajona uważać dom malarza poniekąd za własny, dodała:
— Więc tylko nas czworo, czwórka z karety; księżna, Anetka, ja i pan. Nieprawdaż mistrzu?
— Tylko nas czworo! — odparł, zeskakując z powozu. — I każę przygotować raki po alzacku.
— Och, popsujesz pan moją małą.
Skłonił się raz jeszcze od stopnia powozu, poczem wszedł żywo do wielkiej bramy Klubu, w westybulu złożył okrycie i kapelusz, obsługiwany przez dwóch lokai, którzy na jego widok zerwali się z miejsc, jak żołnierze za wejściem oficera; następnie wszedł szerokiemi schodami na piętro, minął drugą straż służących w krótkich spodniach, pchnął pierwsze drzwi i nagle uczuł się podniecony jak młodzieniec, dosłyszawszy z drugiego końca sali szczęk ustawiczny szpad, komendę i okrzyki: — Trafił. — Kolej na mnie. — Chybił. — Trafił. — Teraz pan.
— W sali fechtunkowej, szermierze ubrani na szaro, w skórzanych kurtkach i spodniach spiętych ponad kostkami, mając na brzuchu rodzaj fartuchów, z jedną ręką wzniesioną, w drugiej, wyolbrzymionej przez rękawicę trzymając drobną i giętką szpadę, wyciągali się i prostowali z śmigłą gibkością kauczukowych pajaców.
Inni wypoczywali, rozmawiali, zadyszani jeszcze, czerwoni, spoceni, chustkami wycierając pot z czoła i szyi; inni siedząc na kanapach biegnących w okół sali, przyglądali się zapaśnikom.
Bertin uśmiechając się z zadowolenia, zacierał ręce.
— Zamawiam pana dla siebie — zawołał doń baron de Baverie.
— Z przyjemnością.
— I przeszedł do gabinetu, by się przebrać.
Od długiego czasu nie czuł się tak rzeźkim i silnym: pewny też powodzenia, spieszył się z przebieraniem jak uczniak dążący na plac zabawy. Stanąwszy na przeciw przeciwnika, zaatakował go tak energicznie, że w ciągu dziesięciu minut dosięgnął go jedenaście razy, aż baron zmęczony prosić musiał o łaskę. Następnie zmierzył się jeszcze z Punisimontem i Maldautem.
Zimny tusz, którym następnie odświeżył dyszące ciało, przypomniał mu kąpiele, brane w dwudziestym roku życia, gdy z wysokiego podmiejskiego mostu Sekwany późną już jesienią rzucał się głową na dół w nurt rzeki, w najwyższe zdumienie wprawiając mieszczuchów.
— Zostajesz tu na obiad? — spytał Maldaut,
— Tak.
— Mamy stół zamówiony: ja, Liverdy, Rocdiane i Lauda. Spiesz się, bo już kwadrans na ósmą.
W jadalni, pełnej mężczyzn, gwarno było jak w ulu.
Byli tu wszyscy włóczędzy nocni Paryża, bezczynni i zajęci, wszyscy ci, co od siódmej wieczorem, nie wiedząc co począć, przychodzą na obiad do klubu, by przy sposobności lub przypadkiem przyczepić się do czegoś lub kogoś.
Gdy pięciu przyjaciół zasiadło przy stole, bankier Liverdy, mężczyzna czterdziestoletni, silny i przysadkowaty, rzekł do Bertina:
— Pan dziś byłeś wściekły podczas zapasów.
Malarz odparł:
— Tak, dziś mógłbym dokonać rzeczy nadzwyczajnych.
Tamci się uśmiechnęli, a pejzażysta Maldaut, drobny, łysy człowieczek o siwej brodzie, tonem subtelnym zauważył:
— I ja dziś czuję przypływ soków wiosennych; to mi pozwoli puścić kilka listków, powiedzmy z pół tuzina, bo reszta rozpłynie się w sentymencie, nigdy nie doprowadzając do owoców.
Markiz de Rocdiane i hrabia de Lauda wyrazili mu swe współczucie. Obaj starsi od niego, jakkolwiek najwprawniejsze nawet oko nie mogłoby określić ich wieku, sportsmani, jeźdźcy i zapaśnicy, dzięki nieustannym ćwiczeniom zachowawszy organizm żelazny przechwalali się, że pod każdym względem czują się młodszymi od zdenerwowanych zdechlaczków młodej generacji.
Rocdiane, potomek dobrej rasy, bywający we wszystkich salonach, mimo rozmaitych trochę podejrzanych intryżek pieniężnych, co zdaniem Bertina było dość zrozumiałe ze względu na całą atmosferę intrygi, w jakiej upływało mu życie; człowiek żonaty, separowany od żony, która mu wypłacała stałą rentę, nadto administrator banków belgijskich i portugalskich, wysoko nosił swą energiczną głowę Don Kiszota i lekko przyćmiony honor gentlemana do wszystkiego, od czasu do czasu oczyszczającego krew w pojedynku.
Hrabia de Lauda, poczciwy kolos, dumny ze swej postawy i silnych bar, jakkolwiek żonaty i ojciec dwojga dzieci, z wielkim tylko trudem zdecydował się na spożywanie trzech obiadów tygodniowo w kółku rodzinnem; poza tem przesiadywał w klubie, w gronie przyjaciół, spędziwszy wpierw parę godzin w sali fechtunku.
— Klub jest rodziną — mawiał do tych, którzy jej sobie jeszcze nie stworzyli, tych, którzy jej nigdy nie stworzą, wreszcie tych, którzy się znudzili na łonie swej własnej.
Rozmowa, zapoczątkowana, rozdziałem o kobietach, płynęła wartkim tokiem anegdotycznych wspomnień, przechwałek, dochodząc do niedyskretnych konfidencyj.
Markiz de Rocdiane napomknieniami wyraźnemi pozwalał się domyślać swych kochanek wśród dam salonowych, których nazwisk nie wymieniał, by je tem łacniej odgadywano. Bankier Liverdy określał swoje po imieniu, opowiadając: „Byłem właśnie na najlepszej drodze z żoną pewnego dyplomaty. Jednego wieczora, żegnając ją, rzekłem: Moja Małgosiu...“ Przerwał wobec znaczących uśmiechów, poczem podjął: „Ha! widzę, że się zdradziłem. Właściwie należałoby każdą kobietę nazywać, powiedzmy, Zosią“.
Olivier Bertin, bardzo dyskretny, na natrętne, pytania przyjaciół, miał zwyczaj odpowiadać niezmiennie:
— Ja się zadawalniam modelkami.
Udawali, że mu wierzą, a Lauda, niewybredny uganiacz za spódniczkami, egzaltował się na myśl o wszystkich tych ślicznych dziewczynach z ulicy, obnażających się przed malarzem za dziesięć franków od godziny.
W miarę wypróżniania butelek, wszyscy ci szpakowaci — jak ich nazywali młodzi ludzie z klubu — wszyscy ci szpakowaci, o twarzach zaczerwienionych, rozpłomieniali się namiętną żądzą pragnień i porywów fermentujących.
Rocdiane po czarnej kawie popadł znów w niedyskrecje bardziej prawdopodobne i zapominając o damach z towarzystwa, począł sławić zwyczajne kokoty.
— Paryż — dowodził, z kielichem w ręku — jest jedynem miastem, gdzie człowiek pięćdziesięcioletni, o ile tylko zdołał się zakonserwować, znajdzie zawsze gamratkę ośmnastoletnią, piękną jak anioł, i gotową go pokochać.
Lauda odnajdując swego prawdziwego Rocdiana dopiero po odpowiedniej dozie likierów, potakiwał mu z głębokiem przekonaniem, wyliczając dziewczątka, dotychczas otaczające go miłością.
Liverdy jednak bardziej sceptyczny, utrzymujący, że doskonale zna kobiety, mruknął:
— Tak, one ci to wmawiają.
Lauda zaprotestował:
— Przepraszam cię, mój drogi, dowodzą tego.
— Takie dowody nie mają żadnej wartości.
— Mnie one wystarczają.
Rocdiane wykrzyknął:
— Kiedy one tak myślą, u djaska! Czy sądzicie, że taka dwudziestoletnia, śliczna łajdaczka, prowadząca swe rzemiosło od pięciu lub sześciu lat, i to w Paryżu, gdzie wszystkie nasze wąsiska wyuczyły ją a równocześnie zdegustowały do pocałunków, myślicie, że taka potrafi jeszcze rozróżniać między mężczyzną trzydziestoletnim a sześćdziesięcioletnim? Blaga! Za wielu ich widziała i znała. Gotówem się nawet założyć, że w głębi serca woli starego bankiera od młodego gogatka. Alboż wie, alboż się zastanawia nad tem? Czy mężczyźni mają pod tym względem wiek określony? Mój drogi, toż my się przecież odmładzamy siwiejąc, a im bardziej siwiejemy, tembardziej nas zapewniają, że nas kochają, tembardziej nam to okazują, a my tembardziej wierzymy.
Wstali od stołu, mocno podnieceni alkoholem, a gotowi ruszyć na wszelkie podboje, zastanawiali się nad spędzeniem wieczoru. Bertin wspomniał cyrk, Rocdiane tor wyścigowy, Maldaut „Eden“, a Lauda „Folles-Bergéres“, gdy nagle doleciał ich odgłos strojenia skrzypiec.
— Toż to dzisiaj muzyka w klubie — przypomniał Rocdiane.
— Tak potwierdził Bertin — gdybyśmy tak weszli na parę chwil??
— Zgoda.
Minęli wielką salę, salę bilardową, salę gier, aż doszli .o rodzaju loży, umieszczonej ponad galerją orkiestry, Czterech panów wgłębionych w fotele oczekiwało już z wyrazem skupienia; na parterze zaś, wśród pustych szeregów krzeseł, jakich dziesięciu mężczyzn stojące lub siedzące zabawiało się gawędką.
Dyrygent smyczkiem lekko uderzył w pulpit: zaczynano.
Oliwier Bertin namiętnie lubił muzykę, jak niektórzy ludzie opjum; usposabiała go do marzeń.
Pierwsze dźwięki instrumentów wprawiały go w rodzaj upojenia nerwowego, w nieprawdopodobnym stopniu wyczulającemu ciało i umysł. Wyobraźnia jego bujała jak szalona, upojona melodja, poprzez łagodną zadumę i marzenia. Z przymkniętemi oczyma, założywszy noga na nogę, znieruchomiały, wchłaniał dźwięki, wyraźnie widząc rzeczy rozgrywające się przed jego oczyma i w duszy.
Orkiestra grała symfonję Haydna, a malarz przesłoniwszy oczy powiekami, ujrzał przed sobą Lasek, tłoczące się w okół pojazdy, a naprzeciw w głębi karocy, hrabinę z córką. Słyszał ich głosy, chwytał słowa wyrzeczone, czuł ruch karety, wdychając świeżą woń młodego listkowia.
Sąsiad trzykrotnie przerywał tę wizję, zadając mu jakieś pytanie i trzykrotnie znów się rozpoczęła odnowa, podobnie jak po dłuższej podróży morskiej, człowiek jeszcze w łóżku doznaje uczucia dalszego kołysania się na fali.
Wizja ta przeciągała się, wydłużała w podróż daleką w ciągłem towarzystwie tych dwóch kobiet, już to w pociągu, już też w nieznanych jakichś hotelach. Dopóki muzyka grała, towarzyszyły mu bezustannie, jak gdyby w ciągu owego spaceru odbytego w pełnem słońcu, obraz dwóch tych twarzy utrwalił się był na siatkówce jego oka.
Nagła cisza, następnie stukot odsuwanych krzeseł rozprószyły ten obłok senny i ujrzał uśpionych obok siebie czterech przyjaciół; twarze ich miały śmieszny wyraz uwagi, zakrzepłej w sen.
Zbudziwszy ich spytał:
— I cóż? Co teraz?
— Co do mnie — szczerze odparł Rocdiane — to miałbym ochotę drzemać tu jeszcze przez chwilę.
— Ja także — dodał Lauda.
Bertin wstał.
— W takim razie, ja wracam do domu, jestem trochę zmęczony.
W rzeczywistości czuł się raczej podnieconym, lecz chciał odejść, z obawy przed zwykłem zakończeniem wieczorów w klubie przy stoliku karcianym.
Wrócił więc do siebie, a po nocy spędzonej w ogromnem napięciu nerwów, jednej z tych nocy, wprawiających artystów w ów stan spotęgowanej czynności umysłowej, zwanej natchnieniem, postanowił nie wychodzić wcale i pracować aż do wieczora.
Dzień miał znakomity, jeden z tych dni twórczości płodnej, gdy myśl zdaje się niejako spływać do rąk i sama przez się utrwalać na płótnie.
Przy drzwiach zamkniętych, odcięty od świata, w zacisznej atmosferze pracowni, z jasnem spojrzeniem i umysłem, podniecony, ożywiony, zażywał szczęścia dostępnego jedynie artystom: szczęścia płodzenia swych dzieł w radości. W ciągu tych godzin pracy nic już dlań nie istniało, prócz kawałka płótna, na którem rodził się obraz pod delikatnym dotknięciem pendzla, a w owych przełomowych chwilach płodności doznawał nieznanego a błogiego uczucia, płynącego z bujności życia upajającej i rozlewnej. Wieczorem czując się złamanym, jakby po świętym jakimś trudzie, udał się na spoczynek, z przyjemną myślą o jutrzejszem śniadaniu.
Stół przyozdobiony był kwiatami, a menu najstaranniej dobrane dla pani de Guilleroy, bardzo wybrednej smakoszki; mimo protestu energicznego lecz krótkiego, malarz zmusił też swych gości do szampana.
— Mała się upije! — protestowała hrabina.
Księżna zaś pobłażliwie odparła:
— Mój Boże! raz przecież musi zacząć.
Wracając do pracowni wszyscy byli nieco podochoceni, tą wesołością lekką, zdającą się jakoby dodawać skrzydeł.
Księżna i hrabina, mając wziąć udział w posiedzeniu Komitetu Matek francuskich, chciały wpierw odwieźć Anetkę do domu, lecz Bertin zaofiarował się odprowadzić ją pieszo przez bulwar Malesherbes.
— Chodźmy najdłuższą drogą — prosiła Anetka, gdy oboje wyszli na ulicę.
— Czy chcesz się trochę powałęsać po parku Monceau? Bardzo ładny zakątek; będziemy się przyglądać dzieciakom i mamkom.
— To dobrze, chodźmy tamtędy.
Aleją Velasqueza doszli do bramy złoconej i monumentalnej, oznaczającej wejście do tego cacka, jakiem jest ów park elegancki, w samem centrum Paryża, w okoleniu pierwszorzędnych pałacy roztaczający czar zieleni i świeżości.
Wzdłuż szerokich alei, biegnących obok trawników i klombów, tłum mężczyzn i kobiet siedząc na żelaznych krzesłach, przygląda się przechodniom, na wąskich zaś ścieżynkach, wężowo wijących się niby strumyczki w cieniu drzew, mnóstwo dzieciaków grzebie się w piasku, biega i skacze pod obojętnym wzrokiem piastunek lub niespokojnem spojrzeniem matek. Olbrzymie drzewa, zaokrąglające się u szczytów w przepyszne sklepienie liści, wyniosłe kasztany, w których ciężką zieleń miesza się winna latorośl, czerwona lub biała, dostojne klony i dekoratywne jawory o pniach szczególnie powykręcanych, czarującej perspektywy użyczają falistym gazonom.
W powietrzu ciepło; turkawki gruchają na gałęziach, przenosząc się z jednego wierzchołka na drugi, gdy wróble kąpią się w tęczy, wyczarowanej przez słońce w świetlistym pyle wody, zraszającej trawniki.
Białe posągi zastygłe na swych cokółach wydają się szczęśliwe wśród tej świeżej zieleni. Młody chłopiec w marmurze wyciąga sobie z nogi cierń, który jakoby dopiero co był sobie wbił, goniąc za Djaną, uciekającą oto w stronę jeziorka uwięzionego w gaiku, gdzie ukrywają się ruiny świątyni.
Inne posągi trwają w uścisku miłosnym, lub też chłodne dumają pośród klombów, rękoma obejmując kolano. Po pięknych skałach wodospad pieni się i szumi. Drzewo ogołocone niby kolumna, użycza podpory bluszczom; na grobie jakimś widnieje napis. Kolumnada kamieni ustawionych na gazonach, nie przypomina już Akropolu, podobnie jak elegancki ten park nie przypomina dzikich borów.
Czarowny, sztucznie stworzony zakątek, gdzie mieszczanie przychodzą oglądać kwiaty wyhodowane w cieplarniach i podziwiać śliczne widowisko zaaranżowane w centrum Paryża przez przyrodę, podobnie jak chodzi się do teatru, by podziwiać widowisko życia.
Olivier Bertin od szeregu lat przychodził niemal codziennie do tego parku uprzywilejowanego, by obserwować paryżankę w najodpowiedniejszej dla niej oprawie. „To park stworzony dla pięknych toalet“ — zwykł mawiać — ludzie źle ubrani wprowadzają tu istotnie zgrzyt dysonansu. I wałęsał się godzinami, znając zarówno wszystkie rośliny, jak i codziennych spacerowiczów.
— Szedł obok Anetki wzdłuż alei, roztargniony barwnym obrazem parku.
— Och, amorek! — zawołała.
Przyglądała się chłopczykowi o jasnych loczkach, który również obejmował ją spojrzeniem błękitnych oczu z wyrazem zdziwienia i zachwytu.
Następnie przyglądała się grupce innych dzieci, a przyjemność patrzenia na te żywe laleczki w zwojach wstążek, rozbudziła w niej gadatliwość.
Drobnemi kroczkami drepcząc obok Bertina, udzielała mu swych uwag i spostrzeżeń nad dziećmi, piastunkami i matkami. Dzieciaki dobrze wyglądające, wyrywały jej okrzyki radości, na widok mizernych uczuwała litość.
Słuchał, lepiej się bawiąc nią niż dzieciakami, nie zapominając jednak o swej sztuce. „Czarujące!“ szepnął, postanawiając wymalować obraz, któryby przedstawiał zakątek parku z wieńcem piastunek, matek i dzieci. Dziwne, że dotąd o tem nie pomyślał!
— Lubisz tych małych nicponiów? — spytał.
— Och, przepadam za nimi.
Patrząc na jej ożywioną twarz czuł, że najchętniej chwytałaby te dzieciaki jedno po drugiem, by je ściskać i pieścić, wiedziona instynktem przyszłego macierzyństwa; i dziwił się w duszy tej skłonności tajemnej, ukrytej w ciele każdej kobiety.
Widząc, że jest usposobiona do rozmowy, zaczął ją wypytywać o jej upodobania. Z czarującą naiwnością wyznała, że pragnie gorąco powodzenia i sławy salonowej, i że chciałaby mieć piękne konie, na których znała się zresztą jak fachowiec, gdyż w dobrach ojca kwitła na wielką skalę hodowla koni rasowych; o narzeczonego natomiast nie troszczyła się więcej niż o mieszkanie, które zawsze można dostać wśród tylu lokali do wynajęcia.
Zbliżali się do jeziora, po którem zwolna pływały dwa łabędzie i sześć kaczek, czystych i spokojnych jak gdyby były z porcelany; poczem przeszli obok młodej kobiety, siedzącej na krześle, z książką otwartą na kolanach, zapatrzonej w dal i widocznie pogrążonej w zadumie.
Siedziała nieruchoma jakby jakaś figura z wosku. Brzydka, skromnie ubrana, nie myśląc widocznie o podbojach, prawdopodobnie biedna nauczycielka, oddaliła się widocznie w krainę marzeń, pociągnięta zapewne lekturą, która rzuciła czar na jej serce. Niewątpliwie snuła własne nadzieje i pragnienia, rozkołysane wątkiem opowieści.
Bertin przystanął zdumiony:
— To ładnie oderwać się w ten sposób od rzeczywistości.
Przeszli obok niej, następnie wrócili i raz jeszcze przeszli, wcale przez nią niezauważeni, tak całkowicie pochłonięta była lotem swej myśli odbiegłej.
Malarz zagadnął:
— Powiedz mała! czyby cię to nudziło, gdybyś mi raz czy dwa pozowała do obrazu?
— Wcale nie, przeciwnie!
— Więc przypatrz się dobrze tej pannie, goniącej swe marzenia.
— Tej, co tu siedzi?
Tak. Usiądzież tak samo na krześle, otworzysz książkę na kolanach i spróbujesz przybrać taki wyraz jak ona. Czy marzyłaś tak kiedy na jawie?
— O tak.
— A o czem?
Próbował ją skłonić do wyznań, dotyczących jej tajnych wycieczek w królestwo rojeń, lecz nie chciała odpowiadać, odwracała rozmowę, goniła okiem kaczki, chwytające rzucany im z brzegu chleb i zdawała się zmieszaną, jak gdyby pytaniem swem dotknął był w niej struny drażliwej.
Następnie, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy, zaczęła opowiadać o swem dotychczasowem życiu w Roncières, o babce, której musiała co dnia głośno czytywać, i która zapewne czuje się teraz bardzo osamotnioną i smutną.
Słuchając jej szczebiotu, malarz czuł się wesół jak ptak, wesół, jak nim nie był nigdy. Wszystko co mówiła, błahostki, drobiazgi, mało ważne szczególiki z codziennego życia dzieweczki, zajmowały go i bawiły.
— Usiądźmy — zaproponował.
Usiedli w pobliżu wody. A dwa łabędzie podpłynęły ku nim, spodziewając się jakiegoś pożywienia.
Bertin czuł budzące się w nim wspomnienia, owe wspomnienia odległe, pogrążone w niepamięci, a odradzające się nagle, niewiadomo czemu. Opadły go znienacka różnorodne i tak liczne, że doznawał wrażenia, jak gdyby czyjaś ręka potrząsnęła raptownie czarą jego pamięci.
Starał się pochwycić przyczynę tego nagłego zakotłowania życia minionego, które nieraz już, jakkolwiek mniej żywo i silnie niż dzisiaj, dawało mu się odczuwać. Zawsze istniała jakaś przyczyna, wywołująca owe nawroty niespodziane, przyczyna materjalna i prosta, najczęściej zapach kwiatu czy perfuma. Ileż to razy suknia kobiety przechodzącej ulotnym podmuchem wonnej jakiejś esencji, przywodziła mu na myśl cały korowód zdarzeń zamierzchłych! W głębi starych flakoników odnajdywał nieraz cząstki dawnego swego istnienia, a wszystkie te wonie rozpierzchłe, z ulic, pól, domów, mebli, przyjemne i niemile, ciepłe tchnienia wieczorów letnich i ostre podmuchy zimowych, wskrzeszały w nim stale reminiscencje odległe, jak gdyby wonie te zachowywały w sobie rzeczy martwe zabalsamowane, jak owe aromaty, służące do konserwowania mumij.
W tej chwili, czyżby trawa zroszona lub kwiecie kasztanów wskrzeszały chwile minione? Nie. Więc co? Czy może jakieś wrażenie wzroczne wywołało w nim to ożywienie? Co jednak widział takiego? Nic. Wśród osób spotkanych, jedna przypominała może pewną postać z przeszłości, a jakkolwiek go nie poznała, poruszyła może w jego sercu struny dawno zamilkłe.
Więc może dźwięk jakiś podziałał tak podniecająco? Często się zdarzało, że dźwięki fortepianu usłyszane znienacka, głos nieznany, a nawet katarynka wygrywająca melodję oklepaną, odmładzały go w okamgnieniu o lat dwadzieścia, napełniając mu pierś wzruszeniami zapomnianemi.
A zew ten tajemny trwał w dalszym ciągu, bezustanny, nieuchwytny, niemal irytujący. Co mogło w jego pobliżu w ten sposób wskrzeszać uczuciowość dawno przytłumioną?
— Trochę chłodno — rzekł — odejdźmy.
Wstali i poszli dalej.
Patrzył na ławki zajęte przez ludzi biednych, dla których krzesło było wydatkiem zbyt znacznym.
Anetka im się teraz przyglądała, dopytując o ich życie i zajęcia, zdziwiona, że mając wygląd tak mizerny, przychodzili jednak próżnować do tego pięknego parku publicznego.
W tej chwili, silniej jeszcze niż przedtem, Olivier przeżywał lata minione. Zdawało mu się, że mucha jakaś brzęczy mu koło uszu, napełniając je szmerem zmieszanym dni dokonanych.
Młoda dziewczyna, widząc go zadumanym, spytała:
— Co panu? Wydaje się pan smutnym.
Zadrżał do głębi serca. Kto to powiedział? Ona, czy jej matka? Chyba matka — nie swym głosem obecnym, lecz dawniejszym, tak odmiennym, że zaledwie go zdołał teraz poznać.
Odparł z uśmiechem:
— Och nie; bardzo mi dobrze z tobą, jesteś milutka i przypominasz mi swą matkę.
Jak mógł był nie zauważyć odrazu owego dziwnego echa głosu, tak dobrze ongi znanego, a wychodzącego teraz z ust innych.
— Mów jeszcze — dodał.
— O czem?
— Opowiedz mi, czego cię uczyły nauczycielki. Czy je lubiłaś?
Zaczęła znów szczebiotać.
A on słuchał, z potęgującem się lękiem, śledził, chwytał, wyczekiwał wśród balastu słów tej dzieweczki prawie mu obcej, słowa, dźwięku, uśmiechu, uwięzionych niejako w jej gardle od młodości matki. Niektóre akcenty wprawiały go w drżenie. Niewątpliwie były między ich słowami różnice, których nie dostrzegał odrazu, odchylenia, nie dające się utożsamić, lecz właśnie te odcienie tem bardziej jeszcze potęgowały nagłe przejawy sposobu mówienia i tonu.
Dotychczas stwierdził był tylko podobieństwo twarzy, spojrzenia przyjaznego i bystrego, aż tu nowe misterjum głosu zmartwychwstałego niejako, zespala je w sposób tak dziwny, że odwróciwszy głowę, by nie widzieć kroczącej obok dziewczyny, zadawał sobie chwilami pytanie, czy to nie hrabina, która zupełnie tak samo mówiła do niego dwanaście lat temu.
A gdy pod wpływem tej halucynacji zwracał się ku niej, w spojrzeniu dziewczyny znów odkrywał ów wyraz słodkiego na wpół omdlenia, jakim ongi wabił go wzrok matki.
Trzykrotnie już okrążyli byli park, raz po raz mijając te same osoby, te same piastunki i te same dzieci.
Anetka zaczęła się teraz przyglądać palacom, okalającym park, pytając o ich nazwy i mieszkańców.
Chciała się wszystkiego dowiedzieć o tych ludziach, zadawała pytania z ciekawością zachłanną, odpowiedzi skrzętnie notując w swej pamięci kobiecej i z twarzą pałającą zainteresowaniem, wzrokiem i słuchem łowiła jego odpowiedzi.
Doszedłszy jednak do pawilonu, dzielącego dwie bramy, któremi wychodzi się na bulwar, Bertin spostrzegł, że zaraz wybije czwarta.
— Och, rzekł trzeba wracać.
I powoli wydostali się na bulwar Malesherbes.
Pożegnawszy Anetkę, malarz skierował się ku Placowi Zgody, by złożyć wizytę po drugim brzegu Sekwany.
Podśpiewywał sobie, miał ochotę biegać, najchętniej byłby skakał poprzez ławy, tak się jakoś czuł ożywionym. Paryż wydawał mu się promiennym, bardziej uroczym niż kiedykolwiek. „Stanowczo — mówił do siebie — wiosna posiada jednak czar odmładzający“.
Przeżywał jedną z tych chwil, kiedy umysł podniecony snuje swe rozważania z większą przyjemnością, oko widzi lepiej, wydaje się wrażliwszem i bystrzejszem, gdy patrzenie i odczuwanie sprawia nam radość żywszą, jak gdyby wszechmocna jakaś ręka odświeżyła wszystkie barwy ziemi, ożywiła ruchy istot, a w nas, niby w zegarze, który był przystanął, nakręciła od nowa sprężyny wrażliwości.
Chwytając spojrzeniem tysiące przedmiotów zajmujących, dumał: „I pomyśleć, że bywają chwile, kiedy mi brak tematu!“
Miał w tej chwili umysł tak bystry i jasnowidzący, że cała jego dotychczasowa twórczość wydawała mu się banalną, a przed oczyma duszy rysował się zgoła odmienny sposób wyrażania życia, prawdziwszy i oryginalniejszy. Nagle zdjęła go chęć powrotu i zabrania się do pracy, co skłoniło go do zawrócenia z połowy drogi i zamknięcia się w pracowni.
Zaledwie jednak znalazł się w pracowni, sam na sam z płótnem rozpoczętem, zapał, który dopiero co rozpalał mu krew, momentalnie go opuścił. Uczuł się znużonym i opadłszy na dywan, pogrążył się w marzeniach.
Ów stan szczęśliwego zobojętnienia, w jakim płynęło mu życie, beztroska człowieka zadowolonego, którego wszystkie potrzeby są zaspokojone, powoli ulatywała z serca, dając odczuwać pewien brak. Dom wydał mu się pustym, a wielka pracownia samotną. Rozejrzawszy się w okół, doznał wrażenia, jak gdyby tuż obok przemknął cień kobiety, której obecność była mu słodką. Od dawna nie zaznawał niecierpliwości kochanka, wyczekującego powrotu ukochanej, a oto nagle, wiedząc że jest daleko, z namiętnem upragnieniem młodzika pożądał jej obecności.
Ogarniało go wzruszenie na myśl, jak bardzo się kochali, w obszernej tej komnacie, w której tak często przebywała, odnajdując niezliczone wspomnienia, pamięcią wyczarowując jej ruchy, słowa, pocałunki. Przypominał sobie pewne dni, godziny, chwile, raz po raz czując muśnięcie dawnej jakiejś pieszczoty.
Nie mogąc spokojnie usiedzieć, wstał, i zaczął się przechadzać po pracowni, ponownie rozmyślając, że mimo tego związku, który zapełnił mu całe życie, pozostał jednak sam, zawsze sam. Po długich godzinach pracy, rozglądając się w okół spojrzeniem człowieka, po śnie wracającego znów do życia, nie widział i nie czuł nic prócz głuchych ścian swego domostwa. Nie mając żony, a z kobietą ukochaną mogąc się widywać tylko przy zachowaniu tysiącznych ostrożności złodzieja, zmuszony był w godzinach bezczynności włóczyć się po rozmaitych lokalach publicznych, gdzie można znaleźć czy kupić sposoby zabijania czasu. Miał więc stałe nawyknienia w cyrku, Klubie, na wyścigach i fix’ach rozmaitych, w Operze, mniej więcej wszędzie, by tylko nie wracać do domu, gdzie byłby przebywał z największą przyjemnością, gdyby ona była obok niego.
Ongi, w chwilach szalonej namiętności, cierpiał straszliwie, że nie może ją wziąć i zatrzymać; później gdy płomień miłosny przygasł, bez buntu pogodził się z koniecznością rozłąki i zachowania swobody; w tej chwili znów się w nim budził żal, jak gdyby zaczynał ją kochać na nowo.
A nawrót tej czułości dokonał się w nim tak raptownie, niemal bez przyczyny zewnętrznej, li dlatego, że na dworze była wiosna, a może też, że dopiero co posłyszał odmłodzony głos tej kobiety. Jak niewiele potrzeba do wzburzenia serca człowieka, człowieka starzejącego się, u którego wspomnienia wiodą za sobą korowód żalów!
Jak ongi, pragnienie ujrzenia jej opanowało mu duszę i ciało, wprawiając je w stan gorączki; zaczął o niej myśleć, niemal jak to czynią młodzi zakochani, by świadomą egzaltacją spotęgować jeszcze swe pożądania; nareszcie, pomimo że widział ją rano, postanowił tego samego wieczora zajść do niej na herbatę.
Godziny mu się dłużyły, a skierowując się ku bulwarom doznał prawdziwej trwogi na myśl, że może jej nie zastać i być zmuszonym do spędzenia wieczoru całkiem samotnie, jak spędził był tyle innych.
Na zapytanie: — Czy pani hrabina w domu? służący odpowiedział potakująco, radością przepełniając mu serce.
Tonem radosnym: — Jeszcze ja — przywitał z progu saloniku obydwie kobiety, zajęte jakąś robótką, w świetle różowem abażurów dwuramiennej lampy metalowej, na wysokiej smukłej podstawie.
Hrabina wykrzyknęła:
— To pan! Co za szczęście!
— Ja sam. Czułem się dziwnie samotnym i przyszedłem.
— To ślicznie!
— Czy pani kogoś oczekuje?
— Nie... zresztą... nigdy nie można wiedzieć.
Usiadł, z lekceważeniem przyglądając się szarym wełnianym trykotom, które robiły szybko, długiemi drewnianemi drutami.
Spytał: — Co to jest?
— Kołdry.
— Dla biednych?
— To się rozumie.
— Bardzo brzydkie.
— Bardzo ciepłe.
— Być może, niemniej strasznie to brzydkie, zwłaszcza w salonie à la Ludwik XV, gdzie wszystko pieści wzrok. Jeśli nie ze względu na ubogich, to ze względu na swych przyjaciół, powinnaby pani swe dary miłosierne uczynić piękniejszemi.
— Ach Boże, ci mężczyźni — rzekła, wzruszając ramionami. — Kiedy teraz wszędzie przygotowuje się te kołdry.
— Ależ wiem, wiem aż nadto dobrze. Nie można wejść już do żadnego salonu, by nie widzieć tej ohydnej szarej wełny, szpecącej najśliczniejsze toalety i najwytworniejsze sprzęciki. Zaiste dobroczynność tej wiosny strasznym odznacza się gustem.
Jak gdyby chciała się przekonać, czy ma rację, hrabina rozłożyła na jedwabnem krzesełku rozpoczętą robotę i tonem obojętnym przyznała:
— Istotnie, bardzo to brzydkie.
I znów zabrała się do roboty. Na obydwie głowy kobiece, pochylone w świetle blisko stojących lamp, padały różowe odblaski abażurów, spływając na twarze, suknie i szybko poruszające się ręce; patrzyły na swą robotę z tą nienatężającą a ustawiczną uwagą kobiet, przyzwyczajonych do robótek ręcznych, za któremi podąża oko, bez współudziału myśli.
W czterech kątach salonu, na antycznych kolumienkach z drzewa złoconego, płonęły jeszcze cztery lampy z chińskiej porcelany, łagodnem i jednostajnem światłem, nieco przyćmionem przez koronkowe transparenty, rozświetlając obicia ścienne.
Bertin zajął krzesełko bardzo niskie, maleńki fotelik, na którym zaledwie mógł się pomieścić; stale jednak na nim się lokował dla pogawędki z hrabiną, siadając niemal u jej stóp.
Zaczęła:
— Odbył pan z Anetką długą przechadzkę w parku.
— Tak. Gawędziliśmy jak starzy znajomi. Bardzo lubię córeczkę pani. Całkiem do pani podobna. Gdy wypowiada pewne zdania, możnaby przysiąc, że pani w jej gardle pozostawiła swój głos.
— Mój mąż nieraz mi to mówił.
Przyglądał się im, ciągle zajętym robótką, skąpanym w świetle lamp, i myśl tak często go udręczająca, ta sama, która dopiero co prześladowała go w pracowni, przykre uczucie samotności, pustki, chłodu, milczenia, zalegających jego mieszkanie, bez względu na pogodę, ogień na kominku i ciepło kaloryferów myśl ta poczęła mu znów dolegać, jak gdyby po raz pierwszy dopiero uświadomił sobie swe osamotnienie.
Och! jak bardzo chciałby być mężem tej kobiety, nie jej kochankiem! Ongi pragnął ją uprowadzić, zabrać temu człowiekowi, zachować całkowicie. Dziś zazdrościł mężowi oszukanemu, stale z nią przebywającemu, w atmosferze domowej wzajemnego współżycia. Patrząc na nią, czuł, jak serce przepełnia mu się uczuciami dawnemi, nagle rozbudzonemi, które pragnąłby jej okazać. Istotnie, bardzo ją jeszcze kochał, trochę nawet bardziej, niż dotąd dzisiaj więcej niż od dawna; a potrzeba okazania jej tego odmłodzenia, z którego byłaby tak zadowoloną, podsunęła mu pragnienie, by młoda dziewczyna co szybciej udała się na spoczynek.
Opętany chęcią gorącą pozostania z nią sam na sam, zbliżenia się tuż do jej kolan i złożenia na nich głowy, ujęcia rąk, z których wysunie się kołdra dla biednych, druty drewniane i kłębek wełny, staczający się następnie pod fotel, w milczeniu spoglądał na zegar, irytując się w duchu, że młode dziewczynki przyzwyczaja się do spędzania wieczoru w towarzystwie dorosłych.
Zbliżające się kroki zakłóciły ciszę salonu, a służący wsuwając głowę, zameldował:
— Pan de Musadieu.
Olivier Bertin stłumił atak wściekłości, lecz ściskając ręce inspektora Sztuk Pięknych miał ochotę chwycić go za barki i zrzucić ze wszystkich schodów.
Musadieu przynosił mnóstwo nowin: ministerstwo zagrożone, a o markizie Rocdiane szepczą nowy jakiś skandal. Ze znaczącem spojrzeniem na Anetkę, dodał — Opowiem za chwilę.
Hrabina podniosła oczy na zegar, konstatując, że dochodzi dziesiąta.
— Musisz się już położyć, dziecino — rzekła do córki.
Anetka w milczeniu złożyła robotę, zwinęła wełnę, ucałowała matkę w policzki, obydwu mężczyznom podała rękę i szybko odeszła, przemknąwszy lekko, bezszelestnie.
— Cóż to za skandal? — spytała hrabina po jej odejściu.
Twierdzą, że markiz Rocdiane rozstawszy się w zgodzie z żoną, wypłacającą mu rentę, którą on uważał za niedostateczną, wynalazł sposób pewny a niezwykły podwojenia tejże renty. Markiza została na jego zlecenie przychwyconą na gorącym uczynku i podwyższeniem pensji okupić musiała badania śledcze, wdrożone przez komisarza policji.
Hrabina słuchała, z wyrazem zaciekawienia, nieruchomo splótłszy ręce na opuszczonej robocie.
Bertin, którego obecność inspektora od chwili wyjścia Anetki przyprawiała o najwyższą irytację, zaprotestował gorąco, i z oburzeniem człowieka doskonale poinformowanego, lecz nie chcącego wspominać o podobnych potwarzach zapewnił, że wszystko to jest ohydnem kłamstwem, jedną z tych plotek bezczelnych, których ludzie z towarzystwa nie powinni słuchać ni powtarzać. Zerwał się z miejsca i wsparty o kominek, perorował z roztargnioną miną człowieka, gotowego zrobić z historji tej kwestję osobistą.
Rocdiane jest jego przyjacielem, a jakkolwiek pod niejednym względem można mu zarzucać lekkomyślność, to jednak niepodobna winić go, ani nawet podejrzywać o czyn prawdziwie hańbiący. Musadieu zdumiony i zakłopotany, cofał się, bronił, usprawiedliwiał.
— Pan pozwoli — odparł — lecz historję tę słyszałem dopiero co u księżnej de Mortemain.
Bertin spytał:
— Kto panu opowiedział? Niewątpliwie jakaś kobieta.
— Wcale nie; markiz de Farandal.
Malarz zniecierpliwiony, odparł:
— To wygląda na niego!
Zapanowało milczenie. Hrabina podjęła robotę. Po chwili, głosem już spokojnym Olivier dodał:
— Wiem całkiem dokładnie, że to plotka.
Nie wiedział nic, po raz pierwszy wogóle słysząc o całej awanturze.
Musadieu czując, że sytuacja staje się niebezpieczną, zamierzał się cofnąć, napomykając o zamiarze pójścia jeszcze do Corbelle’ów, gdy w tejże chwili zjawił się hrabia de Guilleroy, wracający z jakiegoś obiadu.
Bertin usiadł znów, zgnębiony, rozpaczliwie szukając teraz sposobu pozbycia się męża.
— Słyszeli państwo o skandalu, obiegającym w tej chwili całe miasto? — spytał hrabia.
Gdy nikt nie odpowiadał, dodał:
— Zdaje się, że Rocdiane przychwycił żonę na gorącym uczynku i zmusił ją do okupienia drogo tej nieostrożności.
Wówczas Bertin, z wyrazem cierpienia na twarzy, w głosie i geście, kładąc rękę na kolanie hrabiego, tonem już uprzejmym i słodkim, powtórzył to samo, co przed chwilą rzucił niejako w twarz inspektorowi.
A hrabia nawpół już przekonany, zły na siebie, że bez bliższego sprawdzenia powtórzył pogłoskę wątpliwą, a może nawet kompromitującą, starał się uniewinnić i usprawiedliwić. Istotnie, tyle przecież obiega plotek złośliwych i kłamliwych!
I w jednej chwili wszyscy się zgodzili, że świat zwykł obwiniać, podejrzywać i spotwarzać z pochopnością godną pożałowania. Wszyscy czworo w ciągu pięciu minut doszli rzekomo do przekonania, że wszystkie pogłoski są kłamstwem, że kobiety nigdy nie mają kochanków, o których je posądzają, mężczyźni nigdy nie popełniają podłości, jakie się im zarzuca, jednem słowem, że pozory są znacznie gorsze od rzeczywistości.
Bertin, który od chwili wejścia hrabiego, nie czuł już urazy do pana de Musadieu, mówił mu rozmaite rzeczy pochlebne, rozmyślnie wprowadzając rozmowę na miłe mu tematy, i dając tem samem upust jego wymowie. A hrabia miał minę zadowoloną człowieka, wnoszącego wszędzie spokój i zgodę.
Dwóch służących cicho krocząc po dywanie, wnieśli stoliczek do herbaty, na którym wrzała woda nad błękitnym płomykiem lampki, napełnionej winnym spiritusem.
Hrabina wstała, ze skrupulatną starannością przejętą od Rosjan przygotowała gorący napój, jedną filiżankę ofiarowując panu de Musadieu, a drugą malarzowi, poczem wróciła po kanapki z tłustych wątróbek i paszteciki austrjackie i angielskie.
Hrabia podszedł także do ruchomego stoliczka, na którym stały też syropy rozmaite i likiery, przyrządził sobie szklaneczkę grogu, poczem dyskretnie wysunął się do sąsiedniego pokoju.
Bertin znalazł się znów z samym tylko Musadieu i ponownie zdjęła go chęć wyrzucenia tego intruza, który wpadłszy w zapał, sypał anegdotkami, powtarzał żarciki znane i sam je komponował na zawołanie. Malarz zaś raz po raz spoglądał na wskazówkę zegara, dobiegającą północy. Hrabina to zauważyła, zrozumiała, że chce z nią pomówić i z tym talentem kobiety światowej, umiejącej za pomocą lekkich odcieni zmienić odrazu ton i atmosferę salonu, bez jednego słowa dając do poznania, że należy zostać lub odejść, pozą swą, miną, wyrazem nudy w oczach, roztoczyła w okół siebie nagły chłód, jak gdyby na oścież otworzyła okno.
Musadieu odczuł ten wiew chłodny, mrożący mu myśl i nie zdając sobie sprawy czemu, uczuł chęć pożegnania się i odejścia.
Bertin ze względu na dobry ton, poszedł za jego przykładem. Obaj mężczyźni wychodzili razem, minąwszy dwa salony w towarzystwie hrabiny, rozmawiającej z malarzem. Na progu przedpokoju zatrzymała go, żądając jakiegoś wyjaśnienia, gdy Musadieu przy pomocy lokaja wkładał palto. Wobec tego, że hrabina wciąż jeszcze rozmawiała z malarzem, inspektor Sztuk Pięknych, zaczekawszy parę sekund u drzwi, otworzonych przez drugiego lokaja, zdecydował się wyjść sam, nie chcąc czekać dłużej obok lokaja.
Drzwi się cicho za nim zawarły, a wówczas hrabina z całą swobodą zwróciła sie do malarza:
— Czemu właściwie odchodzisz tak rychło? dopiero północ. Zostań jeszcze na chwilę.
I oboje wrócili do saloniku.
Zaledwie usiedli, wykrzyknął:
— Boże! jak to bydlę mnie irytowało!
— Czemu?
— Bo mi zabierał cząstkę ciebie.
— Och! bardzo nieznaczną.
— Być może, ale mnie drażnił.
— Byłżebyś zazdrosny?
— Uważać kogoś za zbytecznego, nie znaczy jeszcze być zazdrosnym.
Znów usiadł na niskim foteliku tuż przy niej i przesuwając palcami po jej sukni opowiadał, jakie gorące uczucia rozpierają mu serce.
Słuchała zdumiona, zachwycona i delikatnie kładąc rękę na jego siwych włosach, gładziła je pieszczotliwie, jakby w formie podzięki.
— Jakżebym pragnął żyć przy tobie! szepnął.
Wciąż musiał myśleć o tym mężu leżącym, a może już nawet śpiącym w pokoju sąsiednim.
— Jedynie małżeństwo może całkowicie zjednoczyć dwoje ludzi! — dodał.
Szepnęła:
— Biedny mój przyjacielu! — pełna współczucia dla niego, a także dla siebie.
Twarzą przytulony do kolan hrabiny, wpatrywał się w nią z czułością trochę melancholijną, trochę bolesną, mniej płomienną niż przed chwilą, gdy dzielili go od niej: córka, mąż i Musadieu.
Lekkiemi palcami wciąż jeszcze przesuwając po włosach Oliviera, rzekła z uśmiechem:
— Boże, jakiś ty siwy! Resztki czarnych włosów zniknęły bez śladu.
— Niestety, wiem o tem! To postępuje szybko.
Obawiała się, czy go nie zasmuciła.
— Och! ty tak wcześnie posiwiałeś. Ja cię już poznałam szpakowatym.
— To prawda.
By zatrzeć chwilową przykrość, spowodowaną tą uwagą, pochyliła się nad nim i w obie ręce ująwszy mu głowę, składała na czole jego pocałunki lekkie i pełne uczucia, te pocałunki przeciągłe, co zdają się nie mieć końca.
Następnie patrzyli na siebie, pragnąc w głębi swych oczu wyczytać odblask przywiązania wzajemnego.
— Bardzobym chciał spędzić gdzieś z tobą cały dzień.
Bezustannie dręczyła go niewyrażalna potrzeba bliskiego z nią obcowania.
Przed chwilą jeszcze sądził, że odejście ludzi zbytecznych wystarczy do zaspokojenia pragnień, zbudzonych w nim tegoż ranka, a oto pozostawszy sam na sam z kochanką, czując na czole ciepłe jej dłonie, a na policzku poprzez suknię ciepło jej ciała, doznawał znów tego samego niepokoju, tego samego pragnienia miłości dziwnego jakiegoś i raptownego.
I wyobrażał sobie że zdala od tego domu, może w lesie, gdzie byliby sam na sam, zdala od wszystkich ludzi, ten nagły niepokój serca dałby się może ukoić i uśmierzyć.
— Jaki z ciebie dzieciak! — odparła. — Wszak widujemy się prawie codziennie.
Błagał ją, by wynalazła jakiś sposób spożycia z nim śniadania gdzieś w okolicy Paryża, jak to urządzali sobie dawniej, jakie pięć czy sześć razy.
Ogromnie ją dziwił ten kaprys, tak trudny do urzeczywistnienia teraz, po powrocie córki.
Będzie się jednak starała spełnić to jego życzenie, skoro tylko mąż wyjedzie do Roncières, co jednak nastąpi dopiero po vernissage’u w przyszłą sobotę.
— A tymczasem — nalegał kiedy i gdzie cię — zobaczę?
— Jutro wieczór, u Corbelle’ów. A poza tem, jeśli masz czas wolny, przyjdź tutaj we czwartek o trzeciej, w piątek zaś możemy się spotkać na obiedzie u księżnej.
— Zgoda.
Wstał.
— Do widzenia.
— Do widzenia, mój przyjacielu.
Wciąż jeszcze stał, nie mogąc się jakoś zdecydować na odejście, bo nic prawie nie powiedział jej z tego wszystkiego co miał do powiedzenia, i w myśli jego tłoczyły się jak przedtem rzeczy niewyrażalne, wylewy uczuć nieokreślone.
Ujął jej ręce i raz jeszcze powtórzył: do widzenia.
— Do widzenia, mój przyjacielu.
— Kocham cię.
Rzuciła mu jeden z tych uśmiechów, którym i kobieta w jednej sekundzie okazuje mężczyźnie wszystko, co mu ofiarowała.
Z drżącem sercem po raz trzeci rzekł: do widzenia!
I wyszedł.
Zdawało się, że wszystkie powozy z całego Paryża odbywają tego dnia pielgrzymkę do Pałacu Przemysłu. Od dziewiątej rano nadjeżdżały ze wszystkich ulic, wszystkiemi alejami i mostami ku tej wystawie sztuk pięknych, dokąd cały Paryż światowców zaproszony przez cały Paryż artystyczny zdążał do vernissage, udawane przez trzy tysiące czterysta obrazów.
Olbrzymie fale gości cisnęły się koło wejścia i pogardliwie mijając rzeźbę, odrazu skierowywały się ku salom z obrazami. Już wchodząc na schody, rzucano oczyma na płótna, umieszczone na ścianach klatki schodowej; miejsca te wyznaczono dla specjalnej kategorji malarzy przedpokojowych, nadsyłających dzieła niezwykłych wymiarów, lub też takie, których nie śmiano zwrócić. W kwadratowym salonie kotłowało od ludzi ciągle się rojących i szeleszczących jedwabiami. Malarzy, mających aż do wieczora pełnić obowiązki gospodarzy, można było poznać po ich ruchliwości, głębokim głosie, i ruchach stanowczych. Zaczynali już ciągnąć przyjaciół za rękaw ku obrazom, które im wskazywali wśród energicznej gestykulacji i mimiki znawców. Było ich tu całe mnóstwo, o wyglądzie najrozmaitszym, wysokich, z długiemi włosami, w miękkich kapeluszach szarych lub czarnych, kształtu nieokreślonego, szerokich i krągłych jak dachy, o kresach opadających tak nisko, że zasłaniały niemal cały tors mężczyzny. Inni drobni, ruchliwi, wątli lub przysadkowaci, w krawatach fularowych, kurtkach malarskich lub specjalnych kostjumach cyganerji.
Byli tu przedstawiciele elegancji salonowej i goga, artyści bulwarowi i chłodni akademicy, poprawnie udekorowani czerwonemi kokardkami, olbrzymiemi lub mikroskopijnemi, zależnie od ich pojmowania elegancji i dobrego tonu, wreszcie malarze burżuazyjni, w towarzystwie rodziny, triumfalnym niejako orszakiem otaczającej ojca.
Na czterech olbrzymich ścianach, płótna rozpięte w salonie kwadratowym, z daleka już olśniewały jasnością tonów i połyskiem ram, soczystością świeżych barw, spotęgowanych jeszcze werniksem, oślepiających w brutalnem świetle, padającem z góry.
Portret prezydenta Republiki, umieszczony na wprost wnijścia; na ścianie przeciwległej jakiś generał kapiący od złota, w kapeluszu o strusich piórach i czerwonych spodniach sąsiadował z nagiemi nimfami w cieniu wierzb i z okrętem strzaskanym, niemal już pochłoniętym przez fale. Biskup z dawnych czasów, rzucający klątwę na barbarzyńskiego króla, jakaś uliczka w mieście orjentalnem, zawalona zwłokami ofiar zarazy, cień Danta, błądzącego po piekłach, ściągały wzrok i przykuwały siłą ekspresji nieprzepartej.
W ogromnej tej sali widniały jeszcze inne płótna: ćwiczenia kawalerji, strzelcy w lesie, krowy na pastwisku, dwaj panowie z XVIII wieku pojedynkujący się w zagłębieniu odległej ulicy, kobieta obłąkana siedząca na kopcu, kapłan udzielający umierającemu ostatnich Sakramentów, żniwiarze, brzegi rzeki, zachód słońca, światło księżycowe, wreszcie próbki wszystkiego, co odtwarzają, odtwarzali i zawsze odtwarzać będą malarze po koniec świata.
Olivier w grupie sławnych kolegów, członków Akademji i jury, wymieniał z nimi sądy co do poszczególnych dzieł. Doznawał niepokoju, zgnębienia, z powodu dzieła wystawionego, mimo gorących powinszowań czując, że nie robi wielkiego wrażenia.
Szybko skierował się ku drzwiom, w których ukazała się księżna de Mortemain.
Spytała:
— Niema jeszcze hrabiny?
— Nie widziałem jej.
— A pana de Musadieu?
— Także nie widziałem.
— Przyrzekli mi, że o dziesiątej będą u wnijścia, by mnie oprowadzać po salach.
— Czy księżna pozwoli, bym ich zastąpił?
— Nie, nie. Pańscy przyjaciele czekają. Zobaczymy się zresztą rychło, bo spodziewam się, że razem zjemy śniadanie.
Nadbiegł Musadieu. Zatrzymano go na chwilę przy rzeźbie, za co gorąco przeprasza. Trochę już zadyszany, rzekł:
— Tędy księżno, tędy; zaczynamy od strony prawej.
Właśnie zniknęli w morzu głów, gdy hrabina de Guilleroy, z córką pod rękę weszła do sali, spojrzeniem szukając Oliviera.
Zobaczył je, podszedł i witając, zawołał:
— Boże, jakie panie piękne obydwie! Istotnie, Anetka ogromnie wypiękniała. W ciągu jednego tygodnia tak bardzo się zmieniła.
Przyglądał jej się okiem obserwatora i dodał:
— Linje twarzy stały się miększe, wyrazistsze, a cera świetlistsza. Mniej już w niej teraz z dziewczynki, a więcej z paryżanki.
Nagle wrócił do właściwej kwestji dnia.
— Zacznijmy od strony prawej a spotkamy się z księżną.
Hrabina doskonale poinformowana o wystawie i gorąco się nią zajmując, jak gdyby sama wystawiała, zagadnęła:
— I cóż mówią?
— Ogółem się podoba. Bonnat znakomity, dwa doskonałe obrazy Carolusa Durens, jeden podziwu godzien Puvisa de Chavannes, Roll bardzo niezwykły, nowy, Gerves ogromnie wytworny i wielu innych, Beraudów, Cazinów, Duezów, mnóstwo rzeczy dobrych.
— A pański? spytała.
— Prawią mi komplimenta, lecz ja nie jestem zadowolony.
— Pan nigdy nie jest zadowolony.
— Czasem jednak. Ale dziś, zdaje mi się, że mam rację do niezadowolenia.
— Czemu?
— Sam nie wiem.
— Pójdźmy zobaczyć.
Gdy stanęli przed obrazem dwie wiejskie dziewczyny kąpiące się w strumyku — grupa widzów oglądała go już, pełna podziwu. To ją uradowało i całkiem cicho szepnęła:
— Ależ to prześliczne, cacko prawdziwe. Nigdy nie stworzyłeś nic piękniejszego.
Otarł się o nią, przejęty miłością, wdzięcznością za każde słowo uśmierzające cierpienie, kojące ranę.
I błyskawicznie przebiegały mu po głowie myśli, utwierdzające go w przekonaniu, że ona ma słuszność, właśnie ona, umiejąca patrzeć inteligentnemi oczyma paryżanki. Dla odpędzenia obaw, zapomniał nagle, że sam przecież od lat dwunastu zarzuca jej upodobanie w sztuczności, przecenianie subtelności, wytwornych uczuć i odcieni, będących właśnie w modzie, bez należytego uwzględnienia sztuki, sztuki czystej, wolnej od idei, tendencyj i przesądów światowych.
Pociągnął ją dalej, mówiąc: Oglądajmy dalsze, Długo oprowadzał ją po salach, wskazując płótna wybitniejsze, tłómacząc znaczenie, szczęśliw pośród tych dwóch kobiet, szczęśliw przez nie.
Wtem hrabina zagadnęła:
— A która to godzina?
— Pół do pierwszej.
— Och, to spieszmy na śniadanie. Księżna miała nas czekać u Ledoyena, dokąd zobowiązałam się pana przyprowadzić, o ile się tu z nią nie spotkamy.
Restauracja, wśród wysepki pełnej drzew i krzewów, czyniła wrażenie ula zbyt rojnego i gwarnego. Szum zmieszany głosów, nawoływań, brzęk szklanek i talerzy napełniał powietrze, wydobywając się na zewnątrz rozwartemi na oścież drzwiami i oknami. Stoliki, przy których cisnęli się ludzie zajęci jedzeniem, długiemi sznurami biegły aż ku ulicom sąsiednim, po prawej i lewej stronie chodnika, którym tam i napowrót biegali chłopcy, ogłuszeni, oszołomieni, obładowani półmiskami mięsiwa, ryb lub owoców.
Na biegnącej w okół galerji tłoczyło się takie mnóstwo mężczyzn i kobiet, że z pewnej odległości czynili wrażenie żywej jakiejś miazgi. Wszystko to śmiało się, wołało, jedząc i pijąc, podnieceni przez wina i ową wesołość, co to w pewne dnie spływa na Paryż wraz z jasnemi promieniami słońca.
Jeden z chłopców prowadził hrabinę, Anetkę i malarza do zarezerwowanego salonu, gdzie już czekała księżna.
Już na progu malarz ujrzał obok księżnej synowca jej, markiza de Farandal, który z uprzejmym uśmiechem poskoczył ku paniom, by im pomóc przy odkładaniu parasolek i okryć. Widok ten tak zirytował Oliviera, że przyszła mu nagła chęć mówienia brutalności.
Księżna wyjaśniła, że spotkała synowca na wystawie, Musadieu zaś został uprowadzony przez ministra sztuk pięknych; Bertin zaś na samą myśl, że ten cacany markiz ma się ożenić z Anetką, że przyszedł tu dla niej, że spogląda już na nią jako przeznaczoną dla jego łożnicy, czuł się do najwyższego stopnia wzburzonym rozdrażnionym, jak gdyby gwałcono i nie uznawano jego prawa, prawa świętego i tajemniczego.
Zaledwie usiedli przy stole, markiz obok Anetki, natychmiast zwrócił się do niej ze skwapliwością mężczyzny, upoważnionego do starania się o jej względy.
Obrzucał ją spojrzeniem ciekawem, które malarzowi wydawało się zbyt śmiałem i badawczem, uśmiechając się czule, z galanterją oficjalną, a równocześnie trochę poufałą. W słowach jego i zachowaniu przejawiało się już coś stanowczego, jakby zapowiedź bliskiego stanu posiadania.
Księżna i hrabina zdawały się uznawać i popierać to jego zachowanie, zamieniając raz po raz spojrzenia cichych sojuszniczek.
Po śniadaniu wrócono na wystawę. W salach panował taki tłok, że trudno się było przecisnąć. Wyziewy ciał ludzkich, mdła woń sukien przylegających do ciała, wytworzyły tu powietrze ciężkie, wstrętne.
Nie oglądano już obrazów, lecz twarze i toalety, szukano znajomych; od czasu do czasu zbita masa zwierała się jeszcze bardziej i ustępowała na chwilę, by zrobić miejsce pokostnikom, którzy niosąc wysokie drabinki wołali: „Baczność, panie i panowie, baczność!“
Po pięciu minutach, hrabina i Olivier byli odcięci od reszty towarzystwa. Malarz chciał ich szukać, lecz ona, opierając się na jego ramieniu, rzekła:
— Alboż nam tak nie dobrze? Niech sobie idą; wszak umówione, że o czwartej spotkamy się w bufecie, na wypadek zgubienia się w tłumie.
— Prawda — odparł.
Nie mógł się jednak pozbyć myśli, że markiz towarzyszy Anetce i w dalszym ciągu jej nadskakuje z tą właściwą mu niedorzeczną galanterją.
Hrabina szepnęła:
— Więc ciągle mnie jeszcze kochasz?
Z wyrazem roztargnienia odparł:
— Tak, oczywiście.
I ponad głowami płynącej fali szukał popielatego kapelusza markiza.
Czując, że jest roztargnionym i pragnąc myśl jego na właściwe skierować tory, rzekła:
— Gdybyś wiedział, jak jestem zachwycona tym twoim obrazem. Najlepszy z wszystkich dotychczasowych.
Uśmiechnął się i zapominając nagle o młodej parze, znów wrócił myślą do swej troski porannej.
— Istotnie? Sądzisz?
— Tak, ja go uważam za najlepszy.
— Tyle mi przysporzył troski.
Zaczęła go znów osnuwać słowami pieszczotliwemi, wiedząc od dawna, że nic tak nie działa na artystę jak pochlebstwa czułe, ustawiczne. Ożywiony, rozweselony, uspokojony, zaczął rozmawiać, nikogo poza nią nie widząc, i nie słysząc, w skłębionej fali ludzi.
W podzięce niejako szepnął jej tuż do ucha:
— Mam szaloną chęć uściskania cię.
Gorąca fala przejęła ją nawskroś i podnosząc nań swe błyszczące oczy, powtórzyła zapytanie:
— Więc ciągle mnie jeszcze kochasz?
Tonem, którego pragnęła, a którego nie słyszała w jego odpowiedzi poprzedniej, odparł:
— Tak, kocham cię, kochana moja Any.
— Przychodź często wieczorem. Teraz, gdy córka w domu, mało będę wychodzić.
Od owego nieoczekiwanego w nim nawrotu czułości, ogromnie się czuła szczęśliwą. Siwe włosy Oliviera i uciszenie się namiętności pod wpływem lat, uspokoiły po części jej ciągłe obawy co do utracenia go z powodu innej kobiety; natomiast okropnie się bała, by się nie ożenił, ze strachu przed samotnością. Ta jej trwoga, trapiąca ją od dawna, ustawicznie się potęgowała, nasuwając jej tysiączne pomysły nieziszczalne, jakim sposobem mogłaby go możliwie najczęściej mieć obok siebie i nie pozwolić, by długie wieczory spędzał sam, wśród pustki swego mieszkania. Nie mogąc go ciągle mieć przy sobie, podsuwała mu rozrywki, namawiając do częstego bywania w teatrze i u znajomych; wolała bowiem, by przebywał w towarzystwie kobiet, niż sam, w smutnej atmosferze mieszkania kawalerskiego.
Odgadując jego myśl tajemną, podjęła:
— Och! jakże jabym cię psuła i rozpieszczała, gdybym stale mogła być z tobą. Przyrzeknij mi, że będziesz mnie odwiedzał bardzo często, a przestanę prawie wychodzić z domu.
— Przyrzekam.
Jakiś głos szepnął mu tuż obok ucha:
— Mateczko.
Hrabina drgnęła i odwróciła się. Anetka, księżna i markiz podchodzili ku nim.
— Już czwarta — rzekła księżna — a ja tak jestem znużona, że chciałabym odejść.
Hrabina odparła:
— Ja także odejdę, dłużej tu nie wytrzymam.
Doszli do wewnętrznej klatki schodowej, wychodzącej z galerji, gdzie umieszczono rysunki i akwarele; stąd roztaczał się widok na ogromny ogród oszklony, dający pomieszczenie dziełom rzeźbiarskim.
Z platformy tych schodów widać było olbrzymią cieplarnię z posągami, ustawionemi wzdłuż alei w otoczeniu bujnej zieleni, i dominującemi ponad falującym ciemnym tłumem ludzi. Białe marmury lśniły na tem tle posępnem, utworzonem z kapeluszy i ramion drążąc je w tysiącznych miejscach i rozświetlając białością swą przeczystą.
Gdy Bertin żegnał panie u wyjścia, hrabina spytała szeptem:
— Więc przyjdziesz dziś wieczorem?
— Rozumie się.
Wrócił na wystawę, by z artystami porozmawiać o wrażeniach dnia.
Malarze i rzeźbiarze, ugrupowani koło posągów, przy bufecie, wreszcie tu i owdzie, dysputowali jak co roku z tej samej okazji, podtrzymując lub zwalczając te same poglądy, temi samemi posługując się argumentami, wobec dzieł niemal takich samych. Olivier, który zazwyczaj brał żywy udział w tych dysputach, znany z ciętych odpowiedzi i zręcznych ataków, dumny ze swej sławy bystrego teoretyka, i dziś starał się wprawić w werwę, lecz odpowiedzi, które dawał przez przyzwyczajenie, tak samo go nie zajmowały jak zdania przeciwników; miał ochotę odejść, nie słuchać dłużej, z góry wiedząc, co ktoś ma do powiedzenia w tych przestarzałych kwestjach sztuki, której wszystkie oblicza doskonale mu były znane.
Lubił jednak te sprawy, a dotychczas lubił je prawie wyłącznie; dziś jednak czuł się dziwnie zdekoncentrowanym tem roztargnieniem lekkiem a uporczywem, co niby drobna troska, prawie że nieuchwytna wnika nam w myśl jakby cierń utajony, cokolwiek by się przeciw temu mówiło lub robiło.
Zapomniał nawet o swych obawach co do obrazu wystawionego, całkowicie pochłonięty irytującem zachowaniem się markiza wobec Anetki. Co go to zresztą obchodzi? Alboż ma jakie prawo? Dlaczego pragnąłby przeszkodzić temu małżeństwu tak bardzo pożądanemu, z góry postanowionemu i tak pod każdym względem odpowiedniemu? Żadne jednak rozumowanie nie zdołało zatrzeć tego wrażenia przykrości i niezadowolenia, jakiego był doznał na widok Farandala, mówiącego i uśmiechającego się do Anetki jak do narzeczonej, gdy równocześnie spojrzeniem swem zdawał się pieścić twarzyczkę dziewczyny.
Wieczorem zastawszy hrabinę samą w towarzystwie córki, obydwie w dalszym ciągu zajęte w świetle lamp robotą dla biednych, gwałtem musiał się powstrzymywać od złośliwych uwag pod adresem markiza, któremi mógłby Anetce otworzyć oczy na całą banalność tego człowieka, osłoniętą szykiem salonowca.
Od dłuższego czasu podczas tych wizyt poobiednich pozwalał sobie na milczenie trochę nużące i pozy swobodne starego przyjaciela, nie potrzebującego się już krępować. Wygodnie usadowiwszy się na fotelu, z nogą na nodze, głową w tył odrzuconą, zadumał się nieraz podczas rozmowy, w tej atmosferze zażyłego obcowania dając wytchnienie ciału i umysłowi. Teraz nagle wróciła mu owa żywość i podniecenie mężczyzny pragnącego się podobać, obmyślającego, co powiedzieć, dobierającego w towarzystwie pewnych osób, słów niezwykłych i olśniewających, dla uświetnienia swych myśli i przydania im uroku. Nie pozwalał, by rozmowa rwała się i przygasała, lecz podtrzymywał ją i ożywiał własnym zapałem, a ilekroć z ust hrabiny i córki udało mu się wyrwać śmiech rozbawienia, lub czuł, że są wzruszone ze zdziwieniem podnoszą nań oczy, opuszczając robotę, by uważniej słuchać jego słów za każdym razem doznawał łaskoczącego dreszczyku zadowolenia, będącego mu dostateczną nagrodą za trud podjęty.
Wiedząc, kiedy je zastanie same, przychodził teraz niemal codziennie i nigdy może nie spędzał wieczorów równie miłych.
Pani de Guilleroy tem jego postępowaniem uspokojona w swych obawach ustawicznych, czyniła wszystko, by go tylko przyciągnąć i zatrzymać. Wyrzekała się obiadów proszonych, balów, teatru, by wychodząc o trzeciej popołudniu, mieć przyjemność wrzucenia do skrzynki telegraficznej małej błękitnej depeszy, zawierającej: „do widzenia“. W pierwszych dniach, pragnąc mu co rychlej ułatwić sam na sam, którego pragnął, odsyłała Anetkę na spoczynek z uderzeniem dziesiątej. Później, widząc, że go to dziwi, a nawet pewnego dnia skłoniło do prośby, by już nie traktowano Anetki jak niegrzecznego dzieciaka, przyzwoliła jeszcze na jeden kwadransik w drodze łaski, następnie na pół godziny, wreszcie na godzinę. Po odejściu dziewczyny sam też rychło wychodził, jak gdyby połowa czaru więżącego go w tym salonie, pryskała z jej odejściem. Po wyjściu Anetki przysuwał mały ulubiony swój fotelik tuż do stóp hrabiny, pieszczotliwym ruchem tuląc policzek do jej kolan. Ona mu podawała rękę, którą ujmował w swoje, czując opadającą momentalnie gorączkę podniecenia; przestawał mówić, w łagodnej ciszy zdając się wypoczywać po poprzednim wysiłku.
Stopniowo, nieomylnym instynktem kobiety zrozumiała, że Anetka pociąga go niemal równie silnie, jak ona sama. Wcale jej to nie zmartwiło; była raczej szczęśliwą, że w towarzystwie ich zaznaje poniekąd atmosfery rodzinnej, której ona go pozbawiła. Coraz bardziej go też przywiązywała, do siebie i córki, akcentując swą rolę matki, by on czuł się niemal ojcem tej dzieweczki, nowym odcieniem uczucia potęgując jego przynależność do tego domu.
Kokieterja jej, zawsze czujna, zawierająca pewną przymieszkę obawy, odkąd zjawiać się poczęły drobne, prawie jeszcze nieuchwytne, niemniej jednak liczne ataki czasu, teraz przybrała formę bardziej zdecydowaną. By stać się tak smukłą jak Anetka, zupełnie zaprzestała pić, a znaczne zeszczuplenie figury wróciło jej rzeczywiście wdzięk ruchów młodociany do tego stopnia, że z tyłu trudno było rozróżnić matkę od córki; natomiast nowy ten system pomścił się na pochudłej twarzy. Skóra zwiotczała zaczynała się marszczyć, przybierając odcień żółtawy, tem więcej odbijając od olśniewającej świeżości dziewczyny. Zaczęła się więc uciekać do kosmetyków, a jakkolwiek we dnie białość jej cery była nieco podejrzaną, w oświetleniu wieczoru owa świeżość sztuczna nabierała czaru niezrównanego.
Fakt ów skłonił ją do wprowadzenia pewnej zmiany w dotychczasowym trybie życia. Coraz bardziej unikała możliwości porównań w świetle dnia, poszukując ich natomiast w oświetleniu wieczornem, gdy stanowczo przedstawiała się korzystniej. Ilekroć czuła się zmęczoną, bladą, więcej postarzałą niż zwykle, wymawiała się od balów i wizyt pod pozorem migreny; natomiast w dnie, kiedy wyglądała korzystnie, triumfalnie obnosiła swą piękność, bawiąc się w starszą siostrę, przybierającą skromną powagę mateczki. Chcąc nosić toalety niemal jednakowe, ubierała córkę trochę za poważnie, jak młodą mężateczkę; a dziewczyna, u której coraz wyraźniej przebijało się usposobienie filuterne, nosiła je ze swobodą i tryskającym humorem, co nowego jeszcze przydawało jej wdzięku. Całem sercem poddawała się kokieteryjnym zabiegom matki, instynktownie grając z nią małe scenki na prędce improwizowane, odgadując, kiedy należy ją uściskać, objąć ramieniem, ruchem jakimś, czy pieszczotą zręczną wykazać, jak ładne są obydwie razem i jak bardzo do siebie podobne.
Olivier, widując je zawsze razem i stale porównywując, chwilami brał jedną za drugą. Nieraz gdy patrząc gdzieindziej, usłyszał skierowane doń pytanie, musiał się zastanawiać: — Która to mówiła? Bawiła go — ta gra, i świadomie ją nieraz kontynuował, gdy w trójkę zasiedli w saloniku à la Ludwik XV. Zamykał oczy, prosząc, by mu kolejno zadawały to samo pytanie, a następnie zmieniły porządek, by się przekonał, czy rozróżnia ich głosy. A one z taką zręcznością przybierały ten sam akcent, tę samą intonację, że często nie odgadywał, która z nich mówi. I w istocie, podobieństwo głosu było tak uderzające, że służba na zlecenie hrabiny odpowiadała: — Dobrze, proszę panienki, Anetce zaś: — Dobrze, jaśnie pani.
Naśladując się dla zabawy, do tego stopnia utożsamiły swe gesty i ruchy, że nawet hrabia de Guilleroy widząc jedną lub drugą w głębi przyćmionego salonu, pytał: — To ty Anetko, czy mateczka?
Z tego podobieństwa naturalnego i wytworzonego, istotnego i sztucznego, zrodziła się w sercu i umyśle malarza impresja dziwna sobowtóra, istoty dawnej i nowej, bardzo znanej i prawie obcej, dwóch ciał stworzonych podług tego samego modelu, jednej i tej samej kobiety odmłodzonej, będącej ciągiem dalszym, a równocześnie tą samą co ongi. I żył obok nich, rozdwojony, pełen niepokoju, czując dla matki namiętność odnowa rozbudzoną, a dla córki nieznane jakieś uczucie tkliwości.
„Drogi przyjacielu, Matka moja zmarła właśnie w Roncières. Wyjeżdżamy o północy. Nie przyjeżdżaj, gdyż nie zawiadamiamy nikogo. Ale współczuj i myśl o mnie.
Biedna moja przyjaciółko, byłbym przyjechał mimo wszystko, gdyby nie to, że przyzwyczaiłem się wolę Twą uważać zawsze za rozkaz. Od wczoraj myślę o Tobie z uczuciem bólu dojmującego. Myślę o tej podróży w milczeniu, jaką przebyłaś tej nocy obok córki i męża, w wagonie słabo oświetlonym, unoszącym Cię ku zmarłej. Widziałem was w mdłem świetle lampki oliwnej, Ciebie płaczącą, a Anetkę łkającą. Widziałem Twój przyjazd na dworzec, okropną jazdę w powozie, wejście do zamku wśród orszaku służby, widziałem Cię wbiegającą na schody, do tego pokoju, rzucającą się ku łóżku, na którem ona leży, czułem pierwsze Twe spojrzenie na nią i pocałunek, złożony na martwej twarzy. I myślałem o Twem sercu, o biednem Twem sercu, o tem biednem sercu, w połowie należącem do mnie, a które się teraz łamie, męczy, ściska w bólu okropnym i mnie w tej chwili także ból zadaje.
Z gorącem współczuciem całuję Twe oczy pełne łez.
„List Twój, drogi przyjacielu, byłby mi przyniósł ulgę, gdyby wogóle cośkolwiek mogło mi ulżyć w nieszczęściu strasznem, jakie mnie przywaliło. Pogrzebaliśmy ją wczoraj, a od chwili gdy biedne to martwe ciało opuściło ten dom, mam wrażenie, że zostałam na świecie całkiem sama. Matkę kocha się prawie bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, bo to przecie tak naturalne jak życie samo; i człowiek nie dostrzega jak głęboko sięgają korzenie tej miłości, aż dopiero w chwili rozłąki ostatniej. Żadne inne przywiązanie nie może się mierzyć z tą miłością, bo każde jest dziełem spotkania, a to jedno tylko wrodzonem; wszystkie inne sprowadza przypadek, a to jedno żyje nam we krwi od pierwszego tchnienia.
A przytem, przytem, traci się nietylko matkę, lecz poniekąd także swe dzieciństwo, które przecież w równej mierze do niej należało. Ona tylko je znała równie dobrze jak my, całe mnóstwo rzeczy dalekich, małoznaczących, a drogich, co pierwszem słodkiem wzruszeniem wypełniły nam serce. Do niej tylko jednej mogłam się zwracać z pytaniem: — Pamiętasz mateczko, ów dzień kiedy...? Pamiętaż porcelanową lalkę od babuni? Obydwie szeptałyśmy długą litanję wspomnień pieszczotliwych, których nikt już teraz nie zna na świecie prócz mnie jednej. Umarła więc część mnie samej, starsza i lepsza. Straciłam biedne serce, w którem całkowicie jeszcze żyłam małą dziewczynką. Teraz jej już nikt nie zna, nikt nie pamięta małej Anetki w krótkiej sukience, jej śmiechów i pustoty.
I przyjdzie dzień, może już nawet niedaleki, kiedy ja znów odejdę, pozostawiając moją drogą Anetkę, jak mateczka mnie dziś pozostawiła. Jakie to wszystko smutne, twarde, okrutne! A jednak się o tem nie myśli; nie zwraca się uwagi na śmierć, co chwila zabierającą kogoś ze świata i lada chwila mogącą się zgłosić po nas. Gdybyśmy na to zwracali uwagę, myśleli o śmierci, gdybyśmy nie byli roztargnieni, pochłonięci i oślepieni tem wszystkiem, co się w okół nas dzieje, życie stałoby się niemożliwością, gdyż widok tego bezustannego pogromu przyprawiłby nas o szał.
Jestem tak złamana, tak zrozpaczona, że nie mam już sił do niczego. Dniem i nocą myślę o mojej biednej matce, zagwożdżonej w tej skrzyni, zakopanej pod ziemią, w polu na deszczu, o tej starej twarzy, całowanej przezemnie z taką tkliwością, a która zamieniła się już w próchno potworne. Och, jakie to okropne, mój przyjacielu, jakie to okropne!
Straciwszy ojca, byłam dopiero co po ślubie i nie 140 odczuwałam tych rzeczy, jak dziś je odczuwam. Tak, współczuj mi, myśl o mnie i pisz. Tak bardzo Cię teraz potrzebuję.
„Biedna moja przyjaciółko, Twoje cierpienie za daje mi ból okrutny. A i mnie życie nie płynie po różach. Od Twego wyjazdu jestem zgubionym, opuszczonym, bez przywiązania i schronienia. Wszystko mnie męczy, nudzi i drażni. Ustawicznie myślę o Tobie i naszej Anetce, czuję, że obydwie jesteście tak daleko, gdy ja tak bardzo łaknę waszej obecności.
To jednak dziwne, jak strasznie odczuwam Twe oddalenie, jak bardzo mi Cię brak. Nigdy, nawet w dniach młodości, nie byłaś mi do tego stopnia wszystkiem, jak jesteś obecnie. Od pewnego czasu przeczuwałem to przesilenie, będące niejako udarem słonecznym w babie lato. To, co teraz odczuwam, jest tak dziwne, że szczegółowo muszę Ci opowiedzieć. Wyobraź sobie, że od Twego wyjazdu nie mogę nawet używać przechadzki. Dawniej, a nawet w ciągu ostatnich miesięcy, bardzo lubiłem wałęsać się sam po ulicach, obserwując ludzi i rzeczy, zażywając rozkoszy życia, przyjemności uderzania stopą radosną o bruk chodnika. Szedłem przed siebie, nie wiedząc dokąd, aby tylko iść, oddychać, dumać. Teraz nie mogę. Zaledwie znajdę się na ulicy, trwoga mnie zdejmuje, lęk ślepca, którego odbiegł pies-przewodnik. Niepokój mnie ogarnia, jak podróżnika, który zatracił w lesie ślad ścieżyny, i muszę wracać do domu. Paryż wydaje mi się pustym, strasznym, drażniącym. Zadaję sobie pytanie: „Dokąd pójść?“ i odpowiadam: „Nigdzie, wszak chodzi tylko o przechadzkę“. I oto nie mogę, nie potrafię przechadzać się bez celu. Sama myśl, że mam tak iść przed siebie, męczy mnie, wyczerpuje, przejmuje nudą okropną. I z melancholją swą wlokę się do klubu.
A czy wiesz, dlaczego tak się czuję? Jedynie dlatego, że Ciebie tu niema. Jestem tego pewny. Gdy wiem, że jesteś w Paryżu, żadna przechadzka nie jest bezcelową, gdyż zawsze mam możność spotkania Cię, tu czy owdzie. Mogę iść wszędzie, gdyż wszędzie mogę Cię zobaczyć. A jeśli nie Ciebie, to przynajmniej Anetkę, która jest Twem odbiciem. Obydwie ożywiacie mi ulice Paryża nadzieją, że Was zobaczę, ujrzę nadchodzące ku mnie, lub idące przedemną. I miasto staje się dla mnie pełne uroku, a kobiety ruchem czy postacią przypominając Ciebie, wzruszają mnie, napinają serce oczekiwaniem, zajmują wzrok, budzą rodzaj pożądania — Ciebie.
Wydam Ci się egoistą, biedna moja przyjaciółko, niby stary gołąb rozgruchany opowiadając o swem osamotnieniu, gdy Ty tak gorzkie łzy wylewasz. Wybacz, ale tak mnie zepsułaś swą dobrocią, że muszę błagać: pomocy! gdy Cię nie czuję przy sobie.
Całuję Twe stopy, byś się nademną ulitowała.
„Mój przyjacielu. Dzięki za list! Tak bardzo trzeba mi pewności, że mnie kochasz! Przeżyłam dni okropne. Myślałam, że ból straszliwy i mnie pozbawi życia. Ból ten tkwił we mnie, jak kłoda potworna, gniotąca mi pierś, powiększająca się z każdą chwilą, dusząca, grożąca zdławieniem ostatecznem. Lekarz, którego zawezwano, by uśmierzył moje ataki nerwowe, powtarzające się pięć lub sześć razy dziennie, zastrzyknął mi morfinę, co doprowadziło mnie niemal do szału, a straszne upały, jakie tu panują, potęgowały jeszcze moje rozdrażnienie, graniczące z obłędem. Od burzy piątkowej, trochę się uspokoiłam. Bo musisz wiedzieć, że od dnia pogrzebu wcale nie płakałam, a oto podczas nawałnicy, której zbliżanie się czułam każdym fibrem, nagle uczułam spływające mi z oczu łzy, powolne, skąpe, drobne, piekące. Och! te pierwsze łzy, jakie one bolesne! Rozrywały mi pierś, jak szpony drapieżne, a gardło miałam tak ściśnięte, że nie mogłam już oddychać. Stopniowo łzy stawały się szybsze, obfitsze, mniej piekące. Wydobywały się z mych oczu, jak ze źródła, a było ich tyle, tyle, że cała chusteczka była od nich mokra i musiałam wziąć inną. A kłoda tłocząca mi piersi zaczęła ustępować, mięknąć, rozpływać się w łzach.
Od tej chwili płaczę całemi dniami i to przynosi mi ulgę. Człowiek musiałby w podobnych razach oszaleć lub umrzeć, gdyby nie mógł płakać. Jestem też całkiem sama. Mąż jeździ, a za moją namową zabiera Anetkę, by się trochę uspokoiła i pocieszyła. Konno lub w powozie odbywają przejażdżki ośmio- lub dziesięciomilowe, z których wraca cała różowa, mimo smutku, z błyszczącemi oczyma, podniecona powietrzem wiejskiem i ruchem. Jak cudowną jest jednak młodość! Sądzę, że zostaniemy tu jeszcze dwa lub trzy tygodnie; poczem mimo upałów sierpniowych wrócimy do Paryża, dla znanych Ci powodów.
Ślę Ci całą pozostałą resztę mego serca.
„Droga moja przyjaciółko. Dłużej już nie wytrzymam; wracaj, proszę, inaczej stanie mi się napewno coś złego. Zadaję sobie pytanie, czy nie jestem chory, takiem obrzydzeniem przejmuje mnie wszystko, czem od tak dawna przecież zajmowałem się z pewną przyjemnością, a przynajmniej z obojętną rezygnacją. Przedewszystkiem jest w Paryżu tak gorąco, że co wieczór od ósmej lub dziewiątej zaczyna się istna łaźnia. Wstaję wyczerpany do cna tym snem w potach i przez godzinę lub dwie okrążam białe płótno, z zamiarem malowania. Ale w mym umyśle i oku pustka, a w rękach niemoc. Nie jestem już malarzem!... Ten wysiłek bezowocny ku twórczości przyprawia mnie o rozpacz. Sprowadzam modeli, ustawiam ich, a przyjrzawszy się ich ruchom, pozom, wyrazowi, które malowałem już niezliczone razy, każę się im ubierać napowrót i wynosić. Od godziny dziewiątej nic już nie widzę i cierpię, jak gdybym ślepnął. Co to być może? Zmęczenie wzroku czy mózgu, wyczerpanie zdolności artystycznych, czy porażenie nerwu wzrokowego? Alboż wiem! zdaje mi się, że skończyła się już moja zdolność odkrywania dziedzin niezbadanych. Widzę to tylko, co widzą wszyscy; robię, co robili wszyscy bazgracze; miewam widzenia i obserwacje, godne pedela. Ongi niedawno jeszcze, dziedzina nowych pomysłów wydawała mi się wprost bezgraniczną, a do ich wyrażania miałem na usługi takie mnóstwo środków, że w kłopot wprawiała mnie konieczność wyboru. Nagle, jak gdyby się wyludnił świat przedmiotów widzialnych, a moja siła twórcza wyjałowiła się i zanikła. Ludzie przechodzący nie mają dla mnie żadnego znaczenia; nie odkrywam już w każdej istocie ludzkiej owego charakteru i kolorytu, które tak bardzo lubiłem chwytać, utrwalać. Zdaje mi się jednak że potrafiłbym zrobić bardzo ładny portret Twej córki. Może dlatego, że tak bardzo jest do Ciebie podobną, mieszam ją w myśli z Tobą? Tak, prawdopodobnie.
Tak więc po daremnych wysiłkach naszkicowania mężczyzny lub kobiety, którzyby nie przypominali wszystkich modeli po tysiąckroć już malowanych, wychodzę gdzieś na śniadanie, nie mając odwagi usiąść sam w mojej jadalni. Bulwar Malesherbes wygląda jak aleja leśna, uwięziona w mieście umarłem. Wszystkie domy tchną pustką. Polewacze ulic wylewają pióropusze białawego deszczu, obryzgującego chodniki, z których wydobywa się woń mazi rozmiękłej lub umytych dylów stajennych; od jednego końca długiej alei parku Monceau aż do Saint Augustin, widać pięć lub sześć ciemnych sylwetek, przechodniów bez znaczenia, posłańców sklepowych lub służących. Cień wiązów rzuca u pni drzew i na rozpalone trotuary plamy dziwaczne, które wydają się płynne, niby woda rozlana. Nieruchomość listkowia na gałęziach i szare sylwetki drzew, odbite na asfalcie, wyrażają znużenie miasta rozżarzonego i pogrążonego w ciężkiej drzemce robotnika, śpiącego na ławie, w promieniach słońca. Tak, poci się to miasto łajdackie i cuchnie straszliwie otworami swych ścieków, westchnieniami piwnic i kuchen, kloak, któremi odpływa brud uliczny. I wtedy myślę o porankach letnich w Twym sadzie, pełnym polnych kwiatuszków, miodną wonią przesycających powietrze. I wyczerpany już wchodzę do restauracji, gdzie posilają się z wyrazem zmęczenia na twarzy, rozmaici ludzie łysi, brzuchaci, w nawpół rozpiętych kamizelkach, świecąc czołami, zlanemi potem. A tu dopiero wszystkie te gorące potrawy, melon rozpływający się na lodzie, zmiękły chleb, polędwica wyschnięta, odgrzana jarzyna, sery cuchnące i przejrzałe owoce. Wychodzę z uczuciem mdłości i wracam do domu, próbując zasnąć na chwilę i tak zabić czas do chwili, gdy idę do klubu na obiad.
Spotykam tu stale Adelmansa, Maldauta, Rocdiane’a, Lauda i tylu innych, którzy mnie nużą i męczą jak katarynka. Każdy ma swoją piosenkę lub piosenki oklepane, które od lat piętnastu co wieczora słyszę w tym klubie, gdzie podobno ludzie przychodzą dla rozrywki. Pragnąłbym zmienić doszczętnie całe środowisko, którem przesycił się mój wzrok, słuch i umysł. A tamci stale chełpią się swemi podbojami, których sobie wzajemnie winszują.
Ziewając niemal co minuta od godziny ósmej do północy, wracam do domu, a kładąc się na spoczynek myślę, że jutro trzeba będzie znów rozpocząć to samo.
Tak, droga przyjaciółko, doszedłem do wieku kiedy życie kawalerskie staje się nieznośnem, gdyż niema już dla mnie nic nowego pod słońcem. Kawaler powinien być młody, żywy, żądny wrażeń. Gdy to wszystko minęło, niebezpiecznie jest być wolnym. Boże, jakże ja kochałem swą swobodę, ongi, zanim Ciebie pokochałem bardziej niż wolność! Jakże mi ona ciąży obecnie! Wolność dla starego kawalera jak ja, oznacza pustkę, zupełną pustkę, drogę śmierci, której końca nic nie przesłania, oznacza ustawicznie nasuwające się pytanie: co robić? Do kogo pójść, by nie być sam? I włóczę się od jednego znajomego do drugiego, ściskam dłoń tego i tamtego, żebrząc o trochę przyjaźni. Zbieram okruchy, które nie tworzą całości... Ciebie mam, Ciebie, droga przyjaciółko, lecz Ty nie należysz do mnie. I może właśnie z Twego powodu płynie moje cierpienie, bo pragnienie obcowania z Tobą, Twej obecności, przebywania pod tym samym dachem, spędzania życia w tem samem mieszkaniu, podzielania interesów, sprzęgających nasze serca, potrzeba wspólnych nadziei, przykrości, wesela, radości i smutku, a także spraw materjalnych — pragnienie to troską mnie napełnia i niepokojem. Jesteś moją, to znaczy, że od czasu do czasu wolno mi ukraść cząsteczkę Twej istoty. A ja chciałbym oddychać stale tem samem powietrzem co Ty, dzielić z Tobą wszystko, posługiwać się zawsze rzeczami, należącemi do nas dwojga, czuć, że wszystko czem ja żyję, jest w równej mierze Twojem, szklanka z której piję, i krzesło na którem wypoczywam, chleb którym się żywię i ogień, który mnie ogrzewa.
Bywaj zdrowa i wracaj co rychlej. Zbyt cierpię, zdala będąc od Ciebie.
„Mój przyjacielu. Chora jestem i tak wyczerpana, że mnie nie poznasz. Za wiele, zdaje się, płakałam. Muszę nieco wypocząć przed powrotem, bo nie chcę Ci się pokazać w stanie obecnym. Mąż wraca do Paryża pojutrze; dowiesz się więc od niego rozmaitych szczegółów. Chciałby zabrać Cię z sobą gdzieś na obiad i prosi przezemnie, byś go czekał w swem mieszkaniu około siódmej.
Co do mnie, to skoro tylko będzie mi nieco lepiej i pozbędę się tego wyglądu istoty jakby z grobu wydobytej, który mnie samą strachem przejmuje, natychmiast wrócę do Ciebie. Ja również nie mam na świecie nikogo prócz Anetki i Ciebie i każdemu z Was ofiarowuję wszystko, co ofiarować jestem w stanie, nie krzywdząc ni jej, ni Ciebie.
Podaję Ci do pocałunku oczy, które tyle łez wylały.
Otrzymawszy ten list z wiadomością o opóźnieniu powrotu, Olivier Bertin miał ochotę, szaloną ochotę pojechania na dworzec, a stamtąd do Roncières; następnie zważywszy, że hrabia de Guilleroy ma przybyć nazajutrz, uspokoił się, i zaczął przyjazdu męża wyczekiwać z taką niemal niecierpliwością jak gdyby chodziło o jego żonę.
Nigdy nie kochał Guilleroy’a tak bardzo, jak w ciągu owych dwudziestu czterech godzin oczekiwania.
Zobaczywszy go wchodzącego do pracowni, rzucił się ku niemu z wyciągniętemi rękoma, i serdecznym wykrzykiem:
— Ach, drogi przyjacielu, jakże się cieszę, że pana znów widzę!
I hrabia wydawał się bardzo zadowolony, zwłaszcza z powrotu do Paryża, gdyż życie w Normandji wcale nie było wesołe, podczas ostatnich tygodni.
Obaj mężczyźni usiedli na kanapce przeznaczonej dla dwóch osób i ustawionej w rogu pracowni pod baldachimem z wschodnich koronek; poczem ująwszy się znów za ręce z wyrazem rozczulenia, ponownie się uścisnęli.
— A hrabina — pytał Bertin — jakże się miewa?
— Och, nieszczególnie. Strasznie się tem przejęła, i bardzo powoli przychodzi teraz do siebie. Wyznaję nawet, że jestem zaniepokojony.
— Czemu jednak nie wraca?
— Nie wiem doprawdy. Zadną miarą nie mogłem jej skłonić do tego.
— I co tam robi całemi dniami?
— Ach Boże! Płacze ciągle i myśli o matce. To niedobrze dla niej. Bardzobym pragnął, by zdecydowała się na zmianę powietrza i opuszczenie tej miejscowości. Pan rozumie?
— A Anetka?
— Och, ona! Poprostu kwiat świeżo rozkwitły! Uśmiech radości pojawił się na twarzy Oliviera.
— Musiała też dość wycierpieć? — dorzucił.
— Tak, bardzo nawet, ale cierpienia w ośmnastym roku życia nie bywają jak wiadomo zbyt głębokie.
Po chwili milczenia Guilleroy zapytał:
— I gdzież pójdziemy, drogi panie, na obiad? Czuję potrzebę rozruszania się trochę, wśród gwaru, życia.
— Zdaje się, że o tej porze najodpowiedniejszą będzie Kawiarnia Ambasadorów.
I ująwszy się pod ramię, skierowali się ku Polom Elizejskim. Guilleroy pełen ożywienia, jakiego doznaje paryżanin wracający do miasta, które po chwilowem rozstaniu wydaje mu się jakby odmłodzonem i pełnem możliwych niespodzianek, wypytywał malarza o tysiączne szczegóły. Co tu zaszło, co mówiono podczas jego nieobecności? zaś Olivier po kilku obojętnych odpowiedziach, doskonale odzwierciedlających całą nudę jego samotnego życia, znów począł mówić o Roncières, pragnąc wydobyć z tego człowieka, uchwycić ową nieuchwytną, niematerjalną, subtelną emanację istot, którą się unosi z sobą po dłuższem z niemi obcowaniu, a która trwa w nas przez pierwsze kilka godzin, by następnie ulotnić się w nowem otoczeniu.
Ciężkie niebo letniego wieczoru wisiało nad miastem i wielką aleją, w której pod oponą zieleni zaczęły już dzwonić wesołe refreny koncertów, odbywających się pod gołem niebem. Obaj mężczyźni, siedząc na balkonie Kawiarni Ambasadorów, spoglądali z góry na puste jeszcze ławki i krzesła zamkniętego ogrodzenia, biegnącego aż do teatrzyku, gdzie śpiewaczki, w bladawem świetle kul elektrycznych, mąconem jeszcze przez jasność dnia, prezentowały swe połyskliwe toalety i różowe ciało. Zapach smażonych ryb, sosów, przeróżnych ciepłych potraw, unosił się w powietrzu, rozpylany przez lekkie falowanie gałęzi kasztanów, a ilekroć przesunęła się jakaś kobieta w towarzystwie mężczyzny, w czarnym wieczorowym garniturze, szukając swego miejsca zarezerwowanego, pozostawiała za sobą smugę upajającą woni, z sukien i ciała.
Guilleroy rozpromieniony szepnął:
— Och, wolę być tutaj, niż tam na wsi.
— A ja — odparł Bertin — wolałbym być tam na wsi, niż tutaj.
— Daj pan spokój!
— Dalibóg! Paryż wydaje mi się tego lata wprost straszliwym.
— Ech, mój drogi, zawsze to Paryż.
Poseł zdawał się być tego dnia w usposobieniu niezwykle radosnem, kiedy to mężczyźni bardzo nawet poważni, w chwili niezwykłego podochocenia, popełniają często głupstwa. Przyglądał się dwom kokotom przy stoliku sąsiednim, w towarzystwie trzech chudych młodzieniaszków przesadnie poprawnych, i półgłosem wypytywał Oliviera o wszystkie te prostytutki znane i zarejestrowane, których nazwiska codziennie niemal obijały mu się o uszy. Następnie tonem głębokiego żalu mruknął:
— Tak, tak, pan szczęśliw, będąc kawalerem. Możesz robić i widzieć tyle rozmaitych rzeczy.
Malarz gwałtownie zaprzeczył, i jak każdy człowiek, jedną trapiony myślą, uczuł potrzebę zwierzenia się Guilleroy’owi ze swej melancholji i osamotnienia. Gdy wszystko już wypowiedział, od początku do końca recytując całą litanję swych smutków i party potrzebą ulżenia sercu, wyznając naiwnie, jak bardzo pragnąłby miłości i pieszczoty kobiecej w pożyciu małżeńskiem, hrabia przyznał, że małżeństwo ma jednak swe dobre strony. I odzyskując swą zwykłą wymowę parlamentarną, sławił życie rodzinne, śpiewając hymn na cześć swej żony, któremu Olivier poważnie potakiwał ruchem głowy.
Szczęśliw, że się o niej mówi, lecz równocześnie zazdrosny o swe szczęście intymne, z obowiązku sławione przez hrabiego, malarz z przekonaniem głębokiem szepnął:
— Och tak, pan może mówić o szczęściu!
Hrabia, któremu to pochlebiało, przyznał mu rację, poczem rzekł nagle:
— Bardzobym chciał, by wróciła już do Paryża, bo doprawdy czuję się zaniepokojony tym jej stanem! Wpadło mi na myśl, czyby pan nie zechciał pojechać do Roncières, skoro się pan i tak nudzi w Paryżu. Pan by ją potrafił skłonić do powrotu, bo pana jako najlepszego przyjaciela, napewno by posłuchała, gdy mąż... pan przecież wie...
Olivier, zachwycony, odparł:
— Ależ to znakomicie. Czy tylko... czy pan nie sądzi, że hrabinie będzie nieprzyjemnie, gdy tak nagle się tam zjawię?
— Cóż znowu! Absolutnie nie!
— Więc zgoda. Pojadę jutro pociągiem o pierwszej. Możeby należało wysłać wpierw depeszę?
— Już ja to zrobię. Uprzedzę ją, by po pana wysłano powóz na dworzec.
Hrabina z córką, krepą czarną odziane, siadały właśnie do śniadania w ogromnej sali w Roncières. Portrety przodków, naiwnie malowane, jednego z protoplastów przedstawiając w pancerzu, drugiego w surducie, tamtego w peruce pudrowanej, w mundurze oficerskim gwardzisty, innego znów jako pułkownika z czasów Restauracji, rzędem wisząc na ścianach, tworzyły całą kolekcję przedstawicieli rodu Guilleroy, ujęte w staroświeckie ramy, z których opadała pozłótka. Dwóch służących, stąpając na palcach, usługiwało milczącym kobietom, a muchy okrążając kryształowy żyrandol, wiszący nad stołem, robiły wrażenie obłoczku z ciemnych punkcików, bzykającego i ruchliwego.
— Proszę otworzyć okna — rzekła hrabina — trochę tu za chłodno.
Trzy olbrzymie okna, biegnące od podłogi aż do sufitu, niezmiernie szerokie, zostały szybko rozwarte. Podmuch ciepłego powietrza, wnosząc zapachy rozgrzanej w słońcu trawy i odległe echa wsi, wniknął nagle przez te trzy ziejące otwory, mieszając się z wilgotną trochę atmosferą ogromnej sali, zamkniętej grubemi murami zamku.
— Ach! jak dobrze — rzekła Anetka, głęboko wciągając powietrze.
Spojrzenia obydwóch kobiet pobiegły ku oknom, przez które widniał błękitny horyzont, nieco przymglony ową białawą świetlną oponą, znaną w krajach bardzo słonecznych; dalej strzyżony trawnik parku z kępkami drzew i daleką perspektywą żółtej plamy wsi, aż po nieboskłon wyzłoconej polami zbóż dojrzałych.
— Po śniadaniu odbędziemy daleką przechadzkę, rzekła hrabina. Możemy pójść pieszo do Berville, wzdłuż rzeki, inaczej byłoby za gorąco na równinie.
— Dobrze mateczko, i zabierzemy z sobą Julja, by chwytał kuropatwy.
— Wiesz, że ojciec zakazał.
— Ale skoro tatuś teraz w Paryżu! To takie zabawne, jak Juljo się na nie rzuca. O spójrz, jak się teraz przekomarza z krowami. Boże, jakiż on śmieszny!
Odsunąwszy krzesło, poskoczyła ku oknu i krzyknęła: Juljo, odważnie, odważnie!
Na trawniku, do syta podjadłszy trawy, leżały trzy ciężkie krowy, senne od upału, z brzuchami wzdętemi od nacisku ziemi. W szalonych podskokach okrążając je i poszczekując, z gniewem nawpół udanym, chart myśliwski, smukły, biało-rudawy, o uszach kudłatych, rozwiewających się za każdym jego podskokiem, zadawał sobie wszelki możliwy trud, by trzy ciężkie krowy zmusić do wstania. Widocznie było to ulubionem jego zajęciem, któremu oddawał się z upodobaniem, ilekroć krowy się pokładły. One znów niezadowolone, jakkolwiek wcale nie strwożone, patrzyły na niego swemi wilgotnemi wielkiemi oczyma, odwracając głowy za każdym jego ruchem.
Anetka przyglądając się przez okno, wołała:
— Aportować Juljo, aportować!
A chart podniecony, głośniej szczekając, rzucił się ku pierwszej z krów, udając, że zacznie ją kąsać. Zaczęły się niepokoić, a drżenie sierści, którem odpędzały muchy, stało się częstszem i silniejszem.
Nagle pies rozpędziwszy się z daleka, nie potrafił przystanąć w należytej odległości i aby nie wpaść na krowę, musiał ją przeskoczyć. Połaskotane skokiem, ociężałe zwierzę uczuło lęk i podniósłszy najpierw głowę, z trudem dźwignęło się następnie na cztery nogi, ciężko sapiąc. Dwie dalsze poszły za jej przykładem, a Juljo dokazawszy swego, zaczął wykonywać dokoła nich taniec triumfalny, przy akompanjamencie powinszowań Anetki.
— Brawo Juljo, brawo!
— Dajże pokój, dziecko — rzekła hrabina — dokończ śniadania.
Ale dziewczyna, ręką przesłoniwszy oczy, zawołała:
— Oho! posłaniec z depeszą.
Ścieżyną gubiącą się wśród łanów zboża, błękitna bluza zdawała się ślizgać po powierzchni kłosów, podchodząc ku pałacowi, krokiem miarowym mężczyzny.
— Boże! — szepnęła hrabina — oby nie jakaś zła wiadomość.
Żyło w niej jeszcze przerażenie, jakie w nas pozostawia na długo depesza, zawiadamiająca o śmierci istoty ukochanej. Nie była teraz w stanie rozerwać opaski, zaklejającej błękitny świstek papieru, by palce jej nie drżały, a dusza kurczyła się w przeczuciu bolesnem, że z tego świstka, tak trudnego do rozpieczętowania, znów wyłoni się nieszczęście, ponownie sprowadzając z jej oczu potok łez.
Anetka natomiast, pełna ciekawości młodocianej, lubiła wszystko nieznane i niespodziewane. Jej serce dziewczęce, po raz pierwszy w życiu zaznawszy cierpienia, mogło spodziewać się jedynie wieści radosnych z czarnej tajemniczej torby listonosza, siejącego tyle wzruszeń po ulicach miast i ścieżynach wiejskich.
Hrabina przestała jeść, myślą towarzysząc człowiekowi, zbliżającemu się z każdą chwilą, niosącemu kilka słów pisanych, kilka słów, mogących w nią ugodzić jak pchnięcie noża. Trwoga wyczekiwania zapierała jej oddech, napinając umysł do odgadnięcia wiadomości tak naglącej. Co to być może? Od kogo? Przemknęła jej myśl o Olivierze. Byłżeby chory? A może umarł także?
Dziesięć minut czekania wydały się jej nieskończonością; następnie rozerwawszy depeszę i zobaczywszy podpis męża, odczytała:
„Zawiadamiam Cię, że nasz przyjaciel Bertin wyjeżdża do Roncières pociągiem o pierwszej. Wyszlij konie do pociągu. Pozdrowienia“.
— I co mateczko? spytała Anetka.
— Pan Olivier Bertin przyjeżdża do nas.
— Ach, jakże to dobrze! A kiedy?
— Niebawem.
— O czwartej?
— Tak.
— Och, jaki on dobry!
Hrabina jednak zbladła, gdyż od pewnego czasu potęgował się w niej nowy niepokój, a nagłe przybycie malarza przejęło ją trwogą, jako groźna zapowiedź tego, co przewidywała.
— Wyjedziesz po niego na dworzec — rzekła do córki.
— A ty, mateczko, nie pojedziesz?
— Nie, ja was będę tu oczekiwać.
— Czemu? To mu sprawi przykrość.
— Czuję się niezbyt dobrze.
— A przecież miałaś zamiar iść pieszo do Berville.
— Tak, ale śniadanie mi jakoś zaszkodziło.
— Gdybyś się przejechała, z pewnością byłoby ci lepiej.
— Nie, dziecko. Wrócę nawet do swego pokoju. Dasz mi znać, gdy przyjedziecie.
— Dobrze, mateczko.
Wydawszy odpowiednie rozkazy co do wysłania powozu na godzinę oznaczoną i przygotowania mieszkania dla gościa, hrabina zamknęła się w swym pokoju.
Dotąd życie jej płynęło prawie bez cierpienia, a jedyną troską było zachowanie miłości Oliviera. I z walki tej udało się jej zawsze wychodzić zwycięsko. Serce jej kołysane powodzeniem i hymnami na jej cześć śpiewanemi, stało się wymagającem sercem pięknej damy światowej, dla której wszystkie rozkosze świata są daniną przynależną. Zgodziwszy się na małżeństwo świetne lecz bez udziału miłości, przyzwoliła następnie na miłość, będącą niejako uzupełnieniem życia szczęśliwego, pogodziła się z koniecznością stosunku grzesznego, ulegając po części namiętności, po części potrzebie religijnej uczucia będącego poniekąd odszkodowaniem za banalną szarzyznę życia — zamknęła się, zabarykadowała w tem szczęściu stworzonem przez przypadek, nie mając innych pragnień prócz zachowania go i bronienia przed rozmaitemi niespodziankami. Z wdziękiem pięknej kobiety przyjmowała więc nadarzające się przyjemności, mało się kłopocząc o nowe potrzeby i zachcianki; czuła, stała w swych uczuciach i przewidująca, zadowolona z chwili obecnej, a z natury swej niespokojna o jutro, umiała z darów losu korzystać przezornie i roztropnie.
Stopniowo jednak, nie śmiejąc sobie tego uświadomić, czuła, jak w duszę jej poczyna się wślizgiwać głucha jakaś obawa, niepokój ulatującej młodości.
Uczucie to stale tkwiło w jej myśli, niby ukryta jakaś świerzbiączka. Wiedząc jednak, że pochód życia nie da się zatrzymać i kierując się instynktem samozachowawczym, zamknęła oczy, oddając się na łaskę fali, by tylko ocalić swój sen, nie doznać zawrotu głowy na widok otchłani, nie czuć rozpaczy wobec swej niemocy.
I żyła z uśmiechem na ustach, doznając pewnego uczucia sztucznej dumy, że tak długo umiała pozostać piękną; a gdy zjawiła się obok niej Anetka w całej świeżości lat ośmnastu, zamiast lękać się porównań, była raczej dumną, wiedząc że jej świadomy wdzięk dojrzałości lepiej się może podobać od pogodnej urody pierwszej młodości dziewczęcej.
Wierzyła nawet, że teraz dopiero rozpoczyna się dla niej okres prawdziwej szczęśliwości i spokoju, gdy śmierć matki nagle uderzyła w nią jak grom.
Przez pierwsze dni poddawała się rozpaczy tak głębokiej, że żadne inne uczucie nie miało do niej przystępu. Od rana do wieczora pogrążona w smutku śmiertelnym, rozpamiętywała tysiące szczegółów związanych ze zmarłą, przypominała sobie jej sposób mówienia, twarz, suknie, jakie dawniej nosiła, jak gdyby w pamięci swej gromadziła relikwje, w przeszłości minionej zbierała wszystkie te intymne i drogie wspomnienia, by niemi karmić okrutne swe marzenia. Później, doszedłszy do takiego paroksyzmu rozpaczy, że co chwila popadała w omdlenia i ataki nerwowe, całą tę mękę nagromadzoną w duszy poczęła wyładowywać strugami łez, dniem i nocą płynącemi jej z oczu.
Pewnego ranka, gdy pokojówka wszedłszy do sypialni dla podniesienia storów, spytała: „Jak się jaśnie pani dziś czuje?“ hrabina będąc do cna wyczerpaną Izami, odparła: „Och, bardzo źle. Istotnie, nie mam już sił“.
Pokojówka stawiając tacę z herbatą, spojrzała na swą panią, a wzruszona bladością jej twarzy, spływającą się z bielą pościeli, szepnęła tonem szczerego smutku:
— Jaśnie pani wygląda bardzo źle. Powinnaby też jaśnie pani trochę uważać na siebie.
Ton tej uwagi podziałał jak lekkie ukłócie szpilki i zaraz po wyjściu służącej hrabina wstała, by się przeglądnąć w dużem zwierciadle.
Stanęła osłupiała przed własnem odbiciem, przerażona swą zapadłą twarzą, czerwonemi oczyma, spustoszeniem, dokonanem przez tych kilka dni cierpienia. Twarz ta, znana jej tak dobrze, oglądana tak często w rozmaitych zwierciadłach, której każdy wyraz, odcień i uśmiech dokładnie wystudjowała, bo tyle już razy zaniepokojona bladością, śladami zmęczenia lub drobnemi zmarszczkami w kącikach oczu, widocznemi w świetle dziennem, skutecznie je była zwalczała, twarz ta ujrzana w zwierciadle, wydała się jej całkiem obcą, twarzą innej jakiejś kobiety, której uroda znikła bezpowrotnie.
Chcąc się lepiej przyjrzeć, skonstatować dokładniej nagłe nieszczęście, podeszła do zwierciadła tak blisko, że oddech jej wionął na taflę szkła, przyćmiewając blade odbicie, w które się wpatrywała. Musiała chusteczką wytrzeć z lustra ową mgłę wilgotną i wstrząsana dziwnym dreszczem, długiemu i uważnemu badaniu poddała swą twarz zmienioną. Lekkiemi palcami wygładzała skórę na policzkach i czole, odgarniała włosy, odwracała powiekę całkiem bezkrwistą i bladą. Następnie otworzyła usta, oglądała zęby trochę poczerniałe, w których błyszczały złote plomby, z niepokojem obserwując pobladłe dziąsła i żółtą cerę powyżej policzków i na skroniach.
Z taką uwagą przyglądała się tym spustoszeniom, że nie słyszała, jak drzwi się otworzyły i dreszcz ją przebiegł, gdy pokojówka tuż za nią zauważyła:
— Pani hrabina zapomniała o herbacie.
Odwróciła się zmieszana, zawstydzona, jakby przychwycona na gorącym uczynku, a służąca, odgadując jej myśli, rzekła:
— Jaśnie pani za wiele płakała, a nic tak nie niszczy cery jak łzy. Krew się od tego przemienia w wodę.
Hrabina smutnie dodała:
— To starość.
Służąca się zaśmiała:
— Och, och! Pani hrabinie jeszcze do tego daleko! Po kilku dniach odpoczynku wszystko minie bez śladu. Tylko musi jaśnie pani wychodzić na spacer i przestać płakać.
Ubrawszy się, hrabina natychmiast wyszła do parku i po raz pierwszy od śmierci matki odwiedziła mały ogród kwiatowy, w którym dawniej z taką przyjemnością pielęgnowała i zrywała kwiaty, następnie skierowała się ku rzece i wzdłuż brzegu przechadzała się aż do śniadania.
Siadając do stołu naprzeciw męża i córki i pragnąc usłyszeć ich zdanie, rzekła:
— Czuję się dziś lepiej. Chyba już jestem mniej blada.
Hrabia odparł:
— Och! bardzo jeszcze źle wyglądasz.
Serce się jej skurczyło, a przyzwyczajona do płaczu, uczuła, jak łzy nabiegają jej już do oczu.
Aż do wieczora, a także nazajutrz i dni następnych, czy to myślała o matce, czy o sobie, co chwila czuła łkanie dławiące ją w gardle Izy cisnące się do oczu, lecz nie chcąc dopuścić, by spłynęły na policzki, i niszczyły jej cerę, nadludzkim wysiłkiem woli wstrzymywała je, tłumiła, skierowując myśl ku rzeczom obojętnym, opanowując ją, odsuwając od troski ustawicznej, starając się pocieszyć, zająć czemś, uspokoić, by tylko odzyskać cerę zdrową.
Przedewszystkiem nie chciała wracać do Paryża i pokazać się Olivierowi, zanim nie wróci do normalnego wyglądu. Wiedząc że schudła, gdy ciało kobiet w tym wieku musi być pełne, by zachować świeżość, starała się o nabranie apetytu po drogach i lasach sąsiednich, a jakkolwiek z dalekich tych spacerów wracała zmęczona lecz nie głodna, to jednak zmuszała się do jedzenia.
Hrabia pragnąc wrócić do Paryża, nie rozumiał wprost jej uporu. Wreszcie widząc jej nieprzezwyciężoną niechęć do miasta, zdecydował się wyjechać sam, pozostawiając hrabinie swobodę co do oznaczenia chwili powrotu.
Nazajutrz otrzymała depeszę zapowiadającą przyjazd Oliviera.
Zdjęła ją ochota ucieczki przed nim, tak bardzo lękała się jego pierwszego spojrzenia. Wolałaby była zaczekać jeszcze tydzień czy dwa. W ciągu tygodnia, przy troskliwych staraniach można całkowicie zmienić twarz, bo wszak kobiety młode i zdrowe, do niepoznania się zmieniają w ciągu jednego dnia. Na myśl pokazania się Olivierowi w pełnem świetle dziennem, w jasnych promieniach słońca sierpniowego, obok Anetki, tak świeżej i hożej, taki ją ogarnął niepokój, że nagle postanowiła nie pojechać wcale do pociągu i czekać go w półmroku salonu.
Zamknęła się w swym pokoju, dając folgę myślom. Ciepły wietrzyk raz po raz rozchylał firanki. Ćwierkanie świerszczy napełniało powietrze. Nigdy jeszcze nie czuła się tak smutną. Nie był to już ten wielki ból miażdżący, co rozdarł i unicestwił jej serce na widok martwego ciała ukochanej matki. Ból ten, który uważała za nieuleczalny, po kilkunastu dniach przycichnął; obecnie natomiast czuła opływającą ją zewsząd falę melancholji, w którą pogrążyła się bezwiednie, i oto nie widziała już z niej żadnego wyjścia.
Miała chęć się rozpłakać, chęć nieprzezwyciężoną, lecz nie chciała. Ilekroć czuła zwilżające się powieki, szybko je osuszała, wstawała, zaczynała chodzić po pokoju, patrzyła na park i wysokie drzewa, wśród których szybowały kruki, wolnym ruchem czarnych skrzydeł znacząc swój lot podniebny.
Następnie podeszła do zwierciadła, jednym rzutem oka ogarnęła swą twarz, lekką warstewką pudru wytarła ślad łzy pod okiem, i znów przeniosła wzrok na zegar, pragnąc odgadnąć do którego punktu mógł już dojechać.
Jak wszystkie kobiety pogrążone w rozpaczy istotnej lub wmówionej, przywiązała się doń uczuciem bezgranicznem. Czyż nie był dla niej teraz wszystkiem, droższym nad życie samo, wszystkiem, czem staje się jedyna istota ukochana, i to w chwili, gdy czujemy nadchodzącą starość.
Nagle usłyszała tuż blisko trzask bicza, podbiegła do okna i ujrzała powóz, okrążający właśnie gazon przed zamkiem. Siedząc w głębi karety, obok Anetki, Olivier dostrzegł hrabinę, i chustką począł powiewać na powitanie, ona zaś obydwiema rękami posyłała mu ukłony. Następnie zeszła z bijącem sercem, lecz szczęśliwa w tej chwili, do głębi przejęta radością, że czuje go tak blisko siebie, może go widzieć i mówić do niego.
Spotkali się w przedpokoju, u drzwi salonu.
W porywie nieprzezwyciężonym rozwarł ramiona i głosem, w którym brzmiało prawdziwe wzruszenie, wymamrotał:
— Ach! droga, biedna hrabino, pozwól się uścisnąć!
Przymknęła oczy, pochyliła się i przycisnęła doń, podając mu policzki, a gdy je musnął wargami, szepnęła mu tuż do ucha: Kocham cię.
Olivier nie wypuszczając jej rąk z uścisku, spojrzał na nią mówiąc:
— Och, ta mizerna twarz!
Czuła, jak serce w niej zamiera. A on dodał:
— Tak, trochę przybladła, ale to minie.
Chcąc mu niejako podziękować, szepnęła:
— Ach, drogi, drogi przyjacielu! — nie znajdując nic innego do powiedzenia.
On się jednak odwrócił i rozglądając się za Anetką, która zniknęła, rzekł nagle:
— Czyż to nie dziwne, widzieć twoją córkę w żałobie?
— Czemu? — spytała.
— Jakto czemu? Przecież to twój portret, przezemnie malowany, mój portret! To ty, jaką cię niegdyś ujrzałem, wchodząc do księżnej! Pamiętasz te drzwi, któremi weszłaś pod mojem spojrzeniem, jak fregata pod strzałami armat zawijająca do portu. Na Boga! gdy ujrzałem ją na peronie, całą w czerni, w tej słonecznej aureoli włosów, w mgnieniu sekundy uczułem, że serce przestaje mi bić. Myślałem, że się rozbeczę. Powiadam ci, że to można oszaleć! Ja, który cię znałem, i widziałem lepiej od wszystkich i kochałem jak nikogo na świecie i odtworzyłem na płótnie... Wiesz, przez chwilę myślałem, czy nie umyślnie wysłałaś ją samą do pociągu, by mi taką zrobić niespodziankę. Boże wielki, jak ja osłupiałem! Powiadam ci, że to można oszaleć!
Zawołał:
— Anetko, Anetko!
Głos młodej dziewczyny odpowiedział z zewnątrz, gdyż właśnie podawała koniom kawałeczki cukru do chrupania.
— Tu jestem.
— Chodźże do nas.
Przybiegła.
— Proszę cię, stań tuż obok mamy.
Stanęła, a on je porównywał, machinalnie, bez przekonania powtarzając: — Tak, to zastanawiające, to zastanawiające! Stojąc obok siebie, nie były już tak podobne, jak przed wyjazdem z Paryża, gdyż córce ciemna ta toaleta przydawała nowego wyrazu promiennej młodości, gdy matka oddawna już nie miała owego połysku włosów i olśniewającej cery, któremi ongi oczarowała malarza, od pierwszego wejrzenia.
Następnie przeszedł z hrabiną do salonu. Był rozpromieniony.
— Och, jak świetną miałem myśl, przyjeżdżając tutaj! — mówił. I zaraz dodał: — A właściwie to twój mąż wpadł na tę ideę. Polecił mi, bym cię przywiózł do Paryża. Wiesz jednak, co ja ci zaproponuję? Nie domyślasz się? Otóż proponuję, byśmy tu zostali. Podczas tych upałów Paryż jest wstrętny, gdy wieś przeciwnie jest taka rozkoszna. Boże, jakże tu dobrze!
Zmierzch wieczoru świeżem tchnieniem napełnił park, w drżenie wprawiając drzewa i wydobywając z ziemi opary zaledwie dostrzegalne, układające się na horyzoncie w lekki, przejrzysty obłoczek. Trzy krowy stojąc z głowami pochylonemi, chciwie skubały trawę, a cztery pawie, mocno bijąc skrzydłami, wznosiły się na wysokie drzewo cedrowe, w którego gałęziach zwykły spędzać noc, naprzeciw okien pałacu. Z dala dochodziło od wsi ujadanie psów, a w ciszy pogodnej zapadającego dnia rozlegały się głosy ludzkie, nawoływania biegnące skroś pola i krzyki krótkie, gardłowe, jakiemi popędza się bydło, wracające z paszy do obór.
Malarz z gołą głową i błyszczącemi oczyma, oddychał pełną piersią, a spotkawszy się ze spojrzeniem hrabiny, rzekł:
— Oto szczęście.
Podeszła doń.
— Nigdy nie trwa długo.
— Bierzmy je, gdy przychodzi.
Zauważyła z uśmiechem:
— Dotąd nie lubiłeś wsi.
— Lubię ją teraz, bo ciebie tu spotykam. Nie potrafiłbym już żyć w miejscowości, gdzieby ciebie nie było. Dopóki człowiek młody, może być zakochanym z oddali, poprzestawać na listach, myślach, na samej tylko egzaltacji, może dlatego, że czuje przed sobą całe długie życie, a może też dlatego, że uczucie młodociane jest więcej namiętnością niż potrzebą serca; w moim wieku natomiast miłość staje się przyzwyczajeniem chorego, balsamem duszy, która jednem już tylko poruszając skrzydłem, nie ulatuje tak wysoko w sferę ideału. Serce nie oddaje się już ekstazom, lecz ma wymagania egoistyczne. Poza tem czuję dobrze, że niewiele mi już pozostaje czasu dla zużywania resztek żywota.
— Och, starowina! — rzekła, ujmując go za rękę.
Powtórzył:
— A tak, tak. Jestem stary. Wszystko o tem świadczy: włosy, charakter, który tak ogromnej ulega zmianie, smutek, nawiedzający coraz częściej. Sacristi! oto coś, czego dotąd nie znałem: smutek! Gdyby mi kto był powiedział przed laty, że pewnego dnia stanę się smutnym, bez żadnego powodu określonego, niespokojnym, ze wszystkiego niezadowolonym, nie byłbym absolutnie uwierzył. To dowodzi, że moje serce również się postarzało.
Z przeświadczeniem głębokiem odparła:
— Och! a ja zachowałam serce całkiem młode. Wcale się nie zmieniło, chyba że raczej odmłodniało. Miało lat dwadzieścia, a teraz ma nie więcej nad szesnaście.
Długo tak rozmawiali przy otwartem oknie, zlewając się z duszą wieczoru, jedno obok drugiego, bliscy sobie jak nigdy, w tej chwili czułości, otulonej szatą zmierzchu.
Wszedł służący, meldując:
— Jaśnie pani, obiad na stole.
Spytała:
— Czy panienkę proszono?
— Panienka już w jadalni.
Usiedli do stołu wszyscy troje. Story były spuszczone, a dwa ogromne kandelabry po sześć świec, oświetlając twarz Anetki, zapalały jej na głowie złote promienie. Bertin, uśmiechnięty, nie przestawał się jej przyglądać.
— Boże, jakaż ona śliczna w tej czerni! — rzekł.
I podziwiając córkę, zwracał się ku hrabinie, jakby jej dziękował jako matce, że taką mu zgotowała przyjemność.
Gdy wrócili do salonu, księżyc wypływał właśnie ponad drzewa. Ciemna ich masa robiła w mroku wrażenie dużej wyspy, wieś zaś ciągnąca się w pewnej oddali, wyglądała niby morze, osłonięte lekkim obłoczkiem mgły, unoszącej się ponad równiną.
— Och, mateczko, wyjdźmy na przechadzkę! — prosiła Anetka.
Hrabina się zgodziła.
— Zabiorę Julja.
— Dobrze.
Wyszli wszyscy troje. Anetka biegnąc przodem, zabawiała się psem. W pobliżu trawnika usłyszeli sapanie krów, które zwęszywszy swego wroga, podniosły głowy, wlepiając w niego swe wilgotne oczy. W pewnej odległości, poprzez gęstwę gałęzi, księżyc sączył delikatny deszczyk promieni, które ześlizgując się ku ziemi, kładły się na drodze drobnemi plamami żółtej jasności. Anetka i Juljo biegli, jakby ta noc pogodna przepełniała serca obojga radosnem upojeniem, wyładowującem się w podskokach.
Na polankach, zalanych pełną światłością księżyca, młoda dziewczyna przemykała jakby jakieś urocze zjawisko, a malarz oczarowany tą czarną zjawą o białej, olśniewającej twarzy, raz po raz ją przywoływał. A gdy znów się oddalała, ujmował i ściskał rękę hrabiny, często szukając jej ust w cienistych zaroślach, jak gdyby każdorazowy widok Anetki podniecał w nim pragnienie miłosne.
Nareszcie wyszli na równinę, skąd w niewyraźnej oddali można było dostrzec majaczące tu i ówdzie kępki drzew, okalających rozmaite folwarczki. Skróś drogi mlecznej, białawem światłem kąpiącej pola, horyzont obniżał się ku ziemi, a słodka cisza, owa cisza żywa wielkich, jasnych przestrzeni, była pełna tej niewyrażalnej nadziei i oczekiwań nieokreślonych, przydających czaru nocom letnim. Bardzo wysoko zwiewne, podłużne obłoczki lśniły srebrzyście, jakby z masy perłowej utkane. Przystanąwszy na parę sekund w milczeniu, można było posłyszeć w tej ciszy nocnej szmer ustawiczny życia, tysiączne szelesty zaledwie dosłyszalne, których harmonja w pierwszej chwili wydawała się milczeniem.
Przepiórka na łące pobliskiej dwukrotny wyrzuciła zew, a Juljo pochwyciwszy głos ptaka, z nastawionemi słuchami rzucił się w tym kierunku. Anetka krokiem lekkim, wstrzymując oddech, chyłkiem biegła za nim.
— Ach! z malarzem rzekła hrabina, pozostawszy sama czemuż chwile jak obecna mijają tak szybko? Nic nie da się powstrzymać, przedłużyć. Niema nawet czasu na korzystanie z rozkoszy, bo już oto skończona.
Olivier, całując ją w rękę, odparł z uśmiechem:
— Och, ja dzisiaj nie jestem usposobiony do filozofowania. Żyję całkowicie chwilą bieżącą.
Szepnęła:
— Bo nie kochasz mnie tak, jak ja ciebie.
— Och, istotnie!
Przerwała:
— Nie! ty kochasz we mnie, jak to doskonale określiłeś przed obiadem, kobietę, zaspakajającą potrzeby twego serca, kobietę, od której nigdy nie zaznałeś przykrości, a która ci wniosła w życie trochę szczęścia. Tak, to ja wiem i czuję. Mam pełną świadomość, sprawiającą mi radość gorącą, że byłam ci dobrą, potrzebną, pomocną. Kochałeś i dotąd jeszcze kochasz wszystko, co ci się we mnie podoba: moje względy dla ciebie, moje uwielbienie, starania, by ci się podobać, przywiązanie i całkowite oddanie ci całej mej istoty. Ale to nie jestem ja, którą kochasz, nie ja sama! Och, to ja czuję bardzo dobrze, jak czuje się podmuch zimnego powietrza. Kochasz we mnie tysiąc rzeczy; i moją ulatującą piękność, i przywiązanie głębokie i dowcip, który mi przypisują, i do brą sławę, jaką się cieszę w towarzystwie; ale to wszystko nie jest jeszcze mną, mną samą — czy to rozumiesz?
Z uśmiechem nieco pobłażliwym odparł:
— Nie, niezbyt dobrze to rozumiem. Widzę tylko, że robisz mi małą scenę wyrzutów, zgoła nieoczekiwaną.
Zaprzeczyła żywo:
— Ach, Boże! Chciałam ci tylko wyrazić, jak bardzo cię kocham! Widzisz, szukam odpowiedniego określenia, lecz go nie znajduję. Gdy o tobie myślę, a myślę ciągle, duszę moją i ciało przenika rozkosz niewysłowiona, że do ciebie należę i czuję potrzebę oddania ci jeszcze więcej z mej istoty. Chciałabym się poświęcić dla ciebie absolutnie i bezwzględnie, bo kochając, pragniemy ciągle dawać, dawać wszystko, wszystko bez zastrzeżeń, życie swe, myśli, ciało, wszystko co mamy, by czuć rozkosz dawania i gotowość rzucenia na szalę wszystkiego, by tylko móc dawać jeszcze więcej. Kocham cię tak, że kocham nawet cierpienia przez ciebie spowodowane, niepokój, udrękę, zazdrość, które mnie nawiedzają, ilekroć wydajesz mi się nie dość czułym. Kocham w tobie kogoś odkrytego tylko przezemnie jedną, kogoś będącego innym od owego artysty, znanego ogólnie i uwielbianego, kogoś, co jest moim, co nie może się zmienić, ni zestarzeć, kogo nie mogę przestać kochać, gdyż patrzę na niego oczyma, które poza nim nie widzą już świata. Nie, tego wyrazić niepodobna. Niema słów na wypowiedzenie tych rzeczy.
Szeptem powtarzał raz po raz:
— Droga, droga, droga Any.
Juljo nadbiegł w podskokach, nie znalazłszy przepiórki, która za jego zbliżeniem się ucichła, a Anetka, zdyszana szybkim biegiem, zjawiła się tuż za nim.
— Och, nie mam już sił — dyszała. — Muszę się oprzeć na pańskiem ramieniu.
Ujęła wolne ramię Oliviera i tak wracali wszyscy razem, on między niemi dwiema, wśród gęstwy drzew. Nic już nie mówili. Malarz szedł przed siebie, owładnięty przez te dwie kobiety, czując jak opływa go niejako fala fluidu kobiecego. Nie starał się ich nawet widzieć, mając je tuż obok, od czasu do czasu przymykając oczy, by silniej czuć ich obecność, One go prowadziły, wiodły ze sobą, a on szedł bezwolny, poddając się im całkowicie, i tej po lewej ręce i tej po prawej, nie wiedząc która z nich jest po lewej, która po prawej, która matka, a która córka. Chętnie, kierowany zmysłowością bezwiedną a wyrafinowaną, poddawał się temu oszałamiającemu uczuciu. Starał się je nawet pomieszać i zjednoczyć w swem sercu, by ich już nie rozróżniać myślą, ni pragnieniem, kołysany czarem niepochwytnym z zespolenia dwóch istot płynącym. Czyż to nie jedna i ta sama kobieta, owa matka i córka, tak bardzo do siebie podobne? Czyż córka ta nie po to jedynie przyszła na świat, by odmłodzić jego dawną miłość dla matki? Gdy wchodząc do pałacu otworzył oczy nawpół przymknięte, wydało mu się, że oto przeżył najczarowniejszą chwilę życia, doznał rozkoszy najdziwniejszej, najbardziej niepojętej, najdoskonalszej, jakiej zaznać może mężczyzna, upojony czarem płynącym od dwóch kobiet równocześnie.
— Ach, co za bajeczny wieczór! — rzekł, ujrzawszy się naprzeciw nich w świetle salonu.
Anetka zawołała:
— Ja bo wcale nie czuję potrzeby snu; w taką cudną noc mogłabym się przechadzać bez końca.
Hrabina spojrzała na zegar.
— Och, już pół do dwunastej. Musisz się położyć, kochanko.
I rozeszli się, każde ku swojej zmierzając sypialni. Ale jedna tylko Anetka, jakkolwiek nie miała ochoty się położyć, zasnęła natychmiast.
Nazajutrz, gdy o zwykłej godzinie, pokojówka odchyliwszy firanki, przyniosła śniadanie, widząc hrabinę jeszcze rozespaną, rzekła:
— Jaśnie pani już lepiej dziś wygląda.
— Naprawdę?
— Z pewnością. Jaśnie pani ma twarz spokojniejszą.
Nie przyjrzawszy się jeszcze w zwierciadle, hrabina wiedziała jednak, że tak jest istotnie. Serce jej było lekkie, nie czuła gwałtownych jego uderzeń, miała świadomość, że żyje. Krew nie krążyła już w żyłach tak szybko, jak wieczorem, rozpalona gorączką i zdenerwowaniem, lecz spokojnem tętnem rozprowadzała po całem ciele uczucie błogości i zaufania.
Po wyjściu pokojówki, podeszła do zwierciadła. Zdziwiła się nieco, gdyż czując się doskonale, była pewną, że ujrzy swą twarz odmłodzoną o kilka lat w ciągu tej jednej nocy. Rychło jednak zrozumiała niedorzeczność tej nadziei i przyjrzawszy się dokładniej, skonstatowała z rezygnacją, że tylko cerę miała trochę jaśniejszą, oczy mniej zmęczone, a wargi świeższe niż dnia poprzedniego. Będąc jednak zadowoloną w duszy, nie poddawała się smutkom, myśląc z uśmiechem: „Tak, za parę dni zupełnie przyjdę do siebie.
Zbyt wiele wycierpiałam, by ślady zatarły się w ciągu jednej doby“.
Długo jednak, bardzo długo siedziała przed toaletką, na której rozłożone kokieteryjnie na muślinowej serwecie obszytej koronką, obok kryształowego zwierciadełka widniały wszystkie te drobne przybory toaletowe, o subtelnych rączkach z kości słoniowej, znaczone koroną herbową. Leżały tu wszystkie, niezliczone, śliczne, przerozmaite, przeznaczone do użytku dyskretnego, jedne ze stali, delikatne, wyostrzone o kształcie dziwacznym jak przyrządy chirurgiczne do drobnych operacyj u dzieci, inne krągłe, miękkie, puszyste, obleczone skórką zwierząt nieznanych, dla rozpylania po delikatnej skórze wonnych pudrów i perfum stałych lub płynnych.
Długo posługiwała się niemi doświadczonemi palcami, od warg do skroni przesuwając je leciuchno, muskając skórę jakby najdelikatniejszym pocałunkiem, poprawiając pewne odcienie, podkreślając oczy, równając rzęsy. Dokończywszy nakoniec toalety, była niemal pewną, że pierwsze wrażenie nie będzie zbyt niekorzystne.
— Gdzie pan Bertin? zapytała służącego, spotkanego w westybulu.
Odparł:
— Pan Bertin w ogrodzie, gra z panienką w tennis.
Usłyszała jak z daleka obliczali punkty.
Kolejno rozlegał się głos donośny malarza, to znów melodyjny, cienki głosik Anetki, anonsując: piętnaście, czterdzieści, avantage i t. d.
Czworokątny plac tennisowy, wśród rozłożystych jabłoni, okolony był parkiem, ogrodem warzywnym i budynkami gospodarskiemi. Wzdłuż trzech pochyłości, odgraniczających go jakby wałem obronnym, mieniły się różnobarwne grzędy kwiatów polnych i egzotycznych, róż w najrozmaitszych odmianach, gwoździków, heliotropów, fuksyj, przepełniających powietrze słodką miodną wonią, jak określił Bertin. A pszczoły, których ule ciągnęły się długim szeregiem wzdłuż szpalerów sadu, brzękiem złotych skrzydełek ożywiały to kwietne pole.
W samym środku sadu ścięto kilka jabłoni, by zyskać plac tennisowy, a siatka przecinająca ów czworobok, dzieliła go na dwa równe pola.
Po jednej stronie Anetka w czarnej sukni podniesionej dość wysoko, z gołą głową, do połowy ukazując łydki w biegu za piłką, goniła pędem i znów zawracała, z oczyma błyszczącemi, całkiem czerwona na twarzy, zdyszana, usiłując sprostać zręcznej i pewnej grze przeciwnika.
On, w białych flanelowych spodniach i takiejże koszuli, w białej czapce kształtu przyłbicy, z nieco wydatnym brzuchem, z zimną krwią czekał na piłkę, wykonywał rzut ściśle obliczony, chwytał piłkę i odrzucał, nie spiesząc się, nie goniąc, ze swobodną elegancją, uwagą i zręcznością zawodowego sportowca.
Anetka pierwsza ujrzała matkę i zawołała:
— Dzień dobry, mateczko. Zaczekaj minutkę, bo właśnie kończymy.
Ta chwilowa nieuwaga ją zgubiła. Piłka przeleciała obok niej błyskawicznie, nisko, niemal dotykając ziemi i wytoczyła się poza kwadrat.
Bertin krzyknął: zwycięstwo! Ona zaś, zdumiona, poczęła go obwiniać, że skorzystał z jej nieuwagi, gdy Juljo, przyzwyczajony do odnajdywania w krzewach piłek niby przepiórek zbłąkanych, rzucił się za ostatnią piłką, wciąż jeszcze toczącą się po trawie, delikatnie ujął ją w paszczę i przyniósł swej pani, machając ogonem.
Malarz przywitał hrabinę, lecz pragnąc co rychlej rozpocząć nową partję, i ożywiony grą, zadowolony ze swej gibkości, zaledwie jedno roztargnione spojrzenie rzucił na twarz, tak troskliwie dlań pielęgnowaną, pytając:
— Wszak droga hrabina pozwoli nam kontynuować grę? Jestem zgrzany i boję się przeziębić, bym nie dostał newralgji.
— Ależ proszę! — odparła.
Usiadła na kępie trawy skoszonej tegoż rana, by nie przeszkadzała grającym, i z sercem nagle posmutniałem, przyglądała się grze.
Anetka zirytowana, że ciągle przegrywa, podniecała się, wydawała okrzyki żalu lub triumfu, pędziła z jednej strony placu ku drugiej, przyczem kosmyki włosów, wysunąwszy się w szybkim biegu, opadały jej na ramiona. Ujmowała je ruchem niecierpliwym kolanami przytrzymując rakietę, przyszpilała napowrót w gęstej masie włosów.
A Bertin z daleka wołał do hrabiny:
— Jaka ona teraz śliczna i świeża, nieprawdaż?
Tak, młoda jest, może biegać, czerwienić się, dyszeć, gubić włosy w biegu, na wszystko może sobie pozwolić, bo wszystko ją upiększa.
W miarę jak grali coraz zapamiętalej, hrabina stawała się malancholijną, myśląc, że Olivier przenosi grę w piłkę, dziecinną taką rozrywkę, przyjemność młodych kotów, uganiających za kulką papieru, nad przyjemność siedzenia obok niej w ten skwarny letni poranek — woli uganiać po placu gry, niż czuć ją obok siebie, bliską, kochającą.
Na dźwięk zegara, wzywającego do śniadania, uczuła się jakby wybawioną, zwolnioną od wielkiego ciężaru, przytłaczającego jej piersi. Gdy jednak wracali do zamku, ona wsparta na jego ramieniu, rzekł:
— Bawiłem się jak wyrostek. Strasznie to dobrze być, lub czuć się młodym. Ach tak, tak! niema nic ponad młodość! Gdy człowiek nie lubi biegać, już po nim!
Po śniadaniu, hrabina, która dnia poprzedniego po raz pierwszy nie była na cmentarzu, zaproponowała, by tam poszli razem i wszyscy troje ruszyli w kierunku wsi.
Trzeba było przejść las, gdzie płynął strumień, zwany Żabianką, zapewne z powodu mnóstwa drobnych żabek w nim żyjących, następnie przebyć jeszcze spory kawał równiny, zanim doszło się do kościoła, wzniesionego wśród grupy domów, mieszczących sklep korzenny, piekarza, rzeźnika, handlarza win i innych skromnych przemysłowców, zaspokajających potrzeby wieśniaków.
Szli w milczeniu, skupieni, gdyż myśl o zmarłej ciążyła nad duszami. Na grobie obydwie kobiety uklękły i długo się modliły. Hrabina pochylona trwała tak nieruchomo, z chustką przy oczach, nie chcąc dopuścić, by łzy spływały jej po policzkach. Modliła się, nie tak jak to czyniła dotychczas, gdy rozpaczliwem przyzywaniem matki z pod marmuru mogiły, doszedłszy do stanu wzburzenia bezprzytomnego miała wrażenie, że zmarła słyszy ją i czuje; dziś modliła się inaczej, szepcząc poprostu z żarliwem przejęciem słowa uświęcone Ojcze nasz i Zdrowaś Marjo. Dziś nie czuła w sobie siły ni napięcia duszy, jakiego wymagała okrutna ta ewokacja bez odpowiedzi do jakiejś pozostałości istoty, znikłej w strasznym otworze, gdzie złożono jej resztki śmiertelne. Inne troski i uczucia opętały jej serce kobiece, wstrząsnęły niem, zaniepokoiły i zgnębiły; a gorące jej modły, wzbijając się ku niebu, mieściły w sobie błagania dość chaotyczne.
Błagała Boga, Boga bezlitosnego, który rzucił na ziemię wszystkie te biedne istoty, by ulitował się nad nią w równej mierze, jak nad tą którą do siebie odwołał.
Nie byłaby w stanie powiedzieć, o co właściwie się modliła, tak bardzo obawy jej były jeszcze ukryte i nieokreślone; instynktownie jednak czuła, że potrzeba jej pomocy Boga, pomocy nadprzyrodzonej wobec niebezpieczeństw i cierpień bliskich a nieuniknionych.
Anetka, przymknąwszy oczy, po odmówieniu pacierzy pogrążyła się w zadumie, nie chcąc wstać przed matką.
Olivier Bertin patrzył na nie, myśląc, że ma przed oczyma obraz czarujący i żałując trochę, że nie wolno mu tego naszkicować.
W drodze powrotnej mówili o ludzkiem jestestwie, zlekka potrącając gorzkie a poetyczne struny miękkiej filozofji zniechęcenia, tak często dostarczającej wątku do rozmowy ludziom, których życie zraniło, a którzy doznają ulgi we wzajemnym wylewie serc.
Anetka nie będąc dojrzałą do podobnych myśli, raz wraz się oddalała, by zrywać kwiaty przydrożne.
Olivier jednak pragnąc ją zatrzymać przy sobie, i rozdrażniony, że ciągle się oddala, ustawicznie gonił ją spojrzeniem. Gniewało go, że bardziej zajmują ją barwy kwiatów, niż jego sentencje. Doznawał niewysłowionego uczucia przykrości, że nie może ją przykuć do siebie, zapanować nad nią, jak nad matką, i zdjęła go nagła ochota wyciągnięcia ręki, przychwycenia jej, przytrzymania, by nie mogła się już oddalić. Wydawała mu się w tej chwili zbyt żywą, zbyt młodą, zbyt obojętną, zbyt swobodną, tą swobodą ptaka lub młodego psiuka, nie znającego jeszcze rozkazów, nie przybiegającego na wezwanie, mającego w żyłach swych niezależność, ten piękny instynkt swobody, nie opanowanej jeszcze głosem i batem właściciela.
Pragnąc ją przyciągnąć, zwabić, mówił o rzeczach weselszych, zadawał jej od czasu do czasu pytania, starał się rozbudzić w niej chęć słuchania i ciekawość kobiecą; cóż kiedy jakiś wiatr kapryśny wiał tego dnia w głowie Anetki, jakby kłosy falujące unosiły i rozpraszały jej uwagę hen w przestrzeń, bo zaledwie z roztargnieniem rzuciła banalną jakąś odpowiedź na skierowane do niej pytanie w międzyczasie gonitwy, a już odlatywała do swych kwiatuszków. To go ostatecznie tak rozgniewało i do takiego doprowadziło zniecierpliwienia, że gdy podeszła do matki, prosząc, by jej niosła bukiet, aby mogła ułożyć drugi, schwycił ją za łokieć i mocno przytrzymał za ramię, by mu się nie mogła wymknąć. Mocowała się wśród śmiechu i wyrywała z całej siły; wówczas wiedziony instynktem mężczyzny, uciekł się do środka słabych i nie mogąc przyciągnąć jej uwagi, postanowił ją przekupić, grając na kokieterji kobiecej.
— Powiedz mi — spytał — jaki kwiat lubisz najbardziej, a każę ci zrobić taką broszkę.
Zawahała się, zdumiona.
— Broszkę, jakto?
— Z kamieni tego koloru; z rubinów, jeśli to będzie mak, z szafirów, jeśli bławatek, z drobnym listeczkiem z szmaragdów.
Twarzyczka Anetki rozjaśniła się tą żywą radością, jaką u kobiet wywoływać zwykły przyrzeczenia podarków.
— Najładniejszy byłby bławatek — rzekła.
— Zgoda na bławatek. Zamówimy go zaraz po powrocie do Paryża.
Nie odbiegała już, uwięziona myślą o klejnocie, który sobie z góry wyobrażała.
Po chwili spytała:
— A czy długo trwa wykonanie takiej rzeczy?
Zaśmiał się, czując że rybka złowiona.
— Nie wiem. Zależy to od rozmaitych okoliczności. Postaramy się jednak przynaglić złotnika.
Nagle ciężka zaduma zasępiła jej twarz.
— Nie będę jej przecież mogła nosić, bo jestem w żałobie.
— Ujął ją pod ramię i przyciskając do siebie rzekł:
— Och, więc będziesz ją nosić po złożeniu żałoby, a tymczasem będziesz się jej mogła przyglądać.
Jak poprzedniego wieczora, był znów w pośrodku nich, trzymany, ściskany, uwięziony między ich ramionami, a chcąc widzieć podnoszące się nań ich oczy błękitne tak podobne, upstrzone czarnemi punkcikami, mówił naprzemian do jednej i do drugiej, kolejno zwracając głowę ku matce i córce. W pełnem słońcu mniej już mógł utożsamiać hrabinę z Anetką, natomiast coraz bardziej jednoczył córkę z rozbudzonem wspomnieniem matki, jaką była ongi. Miał ochotę uściskać jedną i drugą, jedną by na policzku i karczku odnalećź trochę tego czaru różowego i jasnowłosego, którym upajał się przed laty, a teraz oto widzi przed sobą, cudownym sposobem wskrzeszony; drugą dlatego, że ciągle ją jeszcze kochał i czuł idący od niej zew potężny dawnego przyzwyczajenia. W tej chwili nawet uświadomił sobie i zrozumiał, że namiętność jego, od dłuższego czasu trochę ostudzona, ponownie ożyła, na widok jej młodości zmartwychwstałej.
Anetka znów odbiegła zrywać kwiaty. Olivier już jej nie przyzywał, jak gdyby bliskość jej ramienia i rozkosz jakiej doznał w tym kontakcie, zupełnie go uspokoiły; spojrzeniem gonił jednak każdy jej ruch, z tą przyjemnością, jaką uczuwamy patrząc na istoty lub rzeczy, czarujące nasz wzrok. Ilekroć przybiegała, niosąc wiązankę kwiatów, bezwiednie głębiej wciągał powietrze, pragnąc wchłonąć cząstkę jej oddechu lub ciepło wydzielające się z jej rozgrzanego ciała. Przyglądał się jej z zachwytem, jak przyglądamy się jutrzni, lub słuchamy muzyki, czując przebiegający go dreszcz błogości, ilekroć się schylała, prostowała lub podnosiła ramiona dla poprawienia włosów opadających. I z każdą chwilą, z każdą godziną, coraz silniej wskrzeszała w nim wspomnienia przeszłości. Jej śmiech, wdzięk obejścia, ruchy, wyczarowywały mu w okamgnieniu rozkosz pocałunków zamienianych przed laty; z przeszłości dalekiej, która się poniekąd zatarła, ona czyniła coś zbliżonego do bajecznego snu na jawie; pomieszała epoki, daty, wiek jego serca i rozpłomieniwszy uczucia ostygłe, zespoliła zanim się spostrzegł, dzień wczorajszy z jutrzejszym, wspomnienie z oczekiwaniem.
Grzebiąc w pamięci, zadawał sobie pytanie, czy hrabina w pełni swego rozkwitu miała kiedykolwiek tę gibkość sarny, ów wdzięk śmigły, kapryśny, a nieprzeparty zwierzęcia swobodnie biegającego i skaczącego. Nie. Ona była bardziej rozwinięta, a mniej dzika. Dziecko miasta, następnie dama miejska, nigdy nie pijąc powietrza wiejskiego, nie żyjąc wśród zieleni, była pięknością rozkwitłą w cieniu murów, a nie w promieniach słońca.
Gdy wrócili do zamku, hrabina zabrała się do pisania listów przy niskim stoliczku, ustawionym we wgłębieniu okna; Anetka poszła do swego pokoju, a malarz zapaliwszy cygaro, ze splecionemi na plecach rękoma, wolnym krokiem przechadzał się po krętych drożynach parku. Nie oddalał się jednak zbytnio, by nie stracić z oczu białej fasady i spiczastego dachu zamku. Ilekroć znikały za gęstwą drzew, lub zarośli, cień padał mu na duszę, niby chmura przesłaniająca słońce; a gdy znów wyłaniały się przez otwory zieleni, przystawał na chwile, by spojrzeć na dwa szeregi wysokich okien, poczem znów szedł dalej.
Był podniecony, lecz zadowolony. Zadowolony — z czego? Ze wszystkiego.
Tego dnia powietrze wydawało mu się, czystem, a życie dobrem. Znów czuł w ciele swem lekkość chłopaka, chęć biegania i chwytania żółtych motyli, unoszących się nad trawnikiem, jak gdyby były zawieszone na niewidzialnych niciach elastycznych. Podśpiewywał melodje operowe. Raz po raz wracał do słynnej arji Gounoda: „Pozwól mi, ach pozwól mi, spojrzeć w swoje oblicze“, odkrywając w niej głębię ekspresji, jakiej nigdy przedtem nie odczuwał tak żywo.
Nagle zadał sobie pytanie, jak to się stało, że tak szybko dokonała się w nim zmiana tak raptowna. Wczoraj jeszcze, w Paryżu, niezadowolony, zniechęcony do wszystkiego, rozdrażniony, a dziś już tak spokojny i zadowolony, jak gdyby łaskawe jakieś bóstwo odmieniło mu duszę.
— Ten dobry Bóg — snuł dalej wątek myśli — powinien był równocześnie zmienić mi ciało i trochę mnie odmłodzić.
W tem ujrzał Julja, zabawiającego się w łowy wśród zarośli. Przywołał go do siebie, a gdy pies podsunął mu swój kształtny łeb o długich uszach w kędziorach, usiadł na trawie, by go lepiej móc gładzić i pieszczotliwemi darzyć słówkami. Ułożył łeb psa na swych kolanach, ściskając go wśród oznak czułości, jak zwykłe czynić kobiety w chwilach wezbrania uczucia.
Po obiedzie, zamiast wyjść na przechadzkę jak dnia poprzedniego, spędzili wieczór w salonie.
Nagle hrabina oświadczyła:
— A jednak trzeba wracać do Paryża!
Olivier wykrzyknął:
— Och, proszę jeszcze o tem nie wspominać. Nie chciała pani wyjechać z Roncières, gdy mnie tu nie było. Przyjeżdżam, a pani zaraz myśli o ucieczce.
— Ależ, drogi przyjacielu, zważ przecież, że nie możemy przebywać tu w nieskończoność, tak we trójkę.
— Nie chodzi o nieskończoność, lecz o parę dni tylko. Ileż to razy gościłem tu całemi tygodniami.
— Tak, w innych jednak warunkach, gdy prowadziliśmy dom otwarty.
Anetka pieszczotliwym głosem wtrąciła:
— Och, mateczko! jeszcze parę dni, dwa lub trzy. On mnie tak dobrze uczy grać w tenisa. Złoszczę się, gdy przegrywam, ale potem jestem przecież zadowolona, że robię postępy.
Jeszcze rano hrabina postanowiła przedłużyć do niedzieli ów tajemniczy pobyt przyjaciela; teraz zaś pragnęła wyjechać, sama nie wiedząc czemu. Dzień ten, po którym spodziewała się tyle dobrego, pozostawił jej w duszy smutek niewysłowiony a przenikliwy, obawę bezpodstawną, lecz uporczywą i mętną jakby przeczucie.
Zostawszy w pokoju sama, zapytywała się nawet, skąd ten nowy przystęp melancholji.
Czy owładnęła nią jakaś niedostrzegalna chimera uczucia, musnąwszy tak lekko, że rozum wcale o niej nie pamiętał, jakkolwiek wibracja najwrażliwszych strun serca dotąd jeszcze trwała, muśnięciem tem spowodowana? Być może. Ale co to być mogło? Przypominała sobie drobne szpileczki w tysiącznych odcieniach uczuć, jakich doznawała w ciągu dnia, co minuta poddając się innym. Wszystkie jednak były zbyt nieuchwytne, by pozostawić takie zniechęcenie. Jestem zbyt wymagającą — myślała. — Nie mam powodu do udręczania się w ten sposób.
Otworzyła okno, by odetchnąć świeżem powietrzem nocy i wsparłszy głowę na łokciach, spoglądała ku księżycowi.
Usłyszawszy lekki szelest, odwróciła głowę. Olivier przechadzał się koło zamku.
Czemu powiedział, że udaje się na spoczynek? myślała. — Czemu mnie nie uprzedził, że wyjdzie na przechadzkę? czemu nie prosił, bym mu towarzyszyła? Wie dobrze, jak bardzo byłby mnie tem uszczęśliwił. O czemże on myśli?
Pomyśleć, że nie chciał jej towarzystwa, że wolał przechadzać się sam w tę piękną noc letnią, sam, z cygarem w ustach, bo zdala widziała czerwony punkcik ognia wolał być sam, wiedząc, jak wielką byłby jej sprawił przyjemność, zabierając z sobą. Ta myśl, że nie potrzebował ciągle jej obecności, nie pragnął jej mieć wciąż obok siebie, rzuciła jej w duszę nowy ferment goryczy.
Zamykała właśnie okno, by go nie widzieć, nie ulec pokusie przyzwania go do siebie, gdy nagle on podniósł oczy i ujrzał ją w obramieniu okna. Zawołał:
— Patrzcie! Hrabina marzy przy księżycu.
— I pan także, jak widzę! — odparła.
— Och, ja tylko palę cygaro.
Nie mogła się powstrzymać od zapytania:
— Czemu mnie pan nie uprzedził, że wyjdzie jeszcze na przechadzkę?
— Chciałem tylko wypalić cygaro. I już wracam.
— Więc dobranoc, przyjacielu.
— Dobranoc, hrabino.
Cofnęła się w głąb pokoju, usiadła na niskiem krzesełku i płakała. Pokojówka pomagając się jej rozebrać, zauważyła jej czerwone oczy, i rzekła z współczuciem:
— Ach! Pani hrabina oszpeci się na jutro tym płaczem.
Hrabina spała źle, niespokojnie, dręczona przykremi snami. Skoro się tylko zbudziła, nie dzwoniąc na pokojówkę, sama otworzyła okno, i podniosła story, by się przeglądnąć w zwierciadle. Miała rysy ściągnięte, powieki obrzmiałe, cerę żółtą; a ból jakiego doznała na ten widok, był tak gwałtowny, że miała ochotę udać chorą, pozostać przez cały dzień w łóżku i nie pokazać się przed wieczorem.
Po chwili zdjęła ją chęć wyjazdu nieprzeparta, wyjazdu natychmiastowego, pierwszym pociągiem, pragnienie opuszczenia tej wsi, gdzie wszystko uwydatnia się zbyt wyraziście w pełnem świetle słońca, obnażając bezlitośnie ślady niezatarte cierpień życiowych. W Paryżu życie upływa w półcieniu komnat o ciężkich firankach, przesłaniających światło i w samo nawet południe przepuszczających tylko jasność przyćmioną. Tam ona znów odzyska piękność, przy swej bladości, tak doskonale wyglądającej w oświetleniu dyskretnem. Przed oczyma przesunęła się jej Anetka, czerwona, trochę rozczochrana, taka świeża, gdy grała w tenisa. Zrozumiała niepokój, przez cały dzień udręczający jej duszę. Nie była wcale zazdrosną o piękność córki! Nie, wcale nie! Czuła jednak, po raz pierwszy sobie uświadomiła, że nie trzeba się już nigdy pokazywać obok niej w świetle dziennem.
Zadzwoniła i jeszcze przed wypiciem herbaty wydała rozkazy, dotyczące wyjazdu, napisała depeszę, telegraficznie zarządziła nawet obiad w Paryżu, załatwiła rachunki na wsi, wydała ostatnie polecenia, w ciągu niespełna godziny uregulowała wszystko, trawiona gorączkowem i z każdą chwilą potęgującem się zniecierpliwieniem.
Gdy zeszła do jadalni, Anetka i Olivier, zawiadomieni już o jej decyzji, ze zdumieniem spytali, co to ma znaczyć. Widząc, że nie może podać żadnego powodu, któryby uzasadniał nagły ten wyjazd, poszemrali trochę, okazując niezadowolenie aż do chwili pożegnania na dworcu w Paryżu.
Hrabina podając malarzowi rękę, spytała:
— Przyjdzie pan jutro na obiad?
Trochę nadąsany odrzekł:
— Oczywiście. A jednak to nieładnie, co pani zrobiła. Tak nam tam było dobrze, we troje!
Z chwilą, gdy hrabina została z córką sama w powozie odwożącym je do mieszkania, nagle uczuła spokój, ukojenie, jakby po przebyciu ciężkiego kryzysu. Oddychała swobodniej, uśmiechała się do domów, z radością witała to miasto, którego szczegóły są niejako wyryte w oczach i sercu każdego prawdziwego paryżanina. Każdy magazyn, ujrzany w przejeździe, budził w jej pamięci cały szereg następnych, ciągnących się wzdłuż bulwaru, a nawet twarze kupców, tak często widywanych poprzez szybę wystawową. Czuła się ocaloną, uratowaną! Od czego? Uspokojoną! Czemu? Ufającą! Pod jakim względem?
Gdy powóz zatrzymał się pod sklepieniem bramy, zeskoczyła lekko ze stopnia i weszła, raczej wbiegła w półmrok klatki schodowej, następnie w półmrok salonu, nareszcie w półmrok swego pokoju. Wówczas przystanęła na chwilę, zadowolona, że tu jest, bezpieczna, w mglistem niepewnem świetle Paryża, co to zaledwie oświetla, każąc się w równej mierze domyślać i widzieć, pozwalając dowolnie odsłaniać pewne szczegóły, lub je ukrywać; zaś przykre wspomnienie oślepiającej jasności wsi trwało w niej dotąd, jako pamięć cierpień minionych.
Gdy zeszła na obiad, mąż, który właśnie wrócił z miasta, serdecznie ją uściskał, mówiąc z uśmiechem:
— Ach, ach! Wiedziałem ja, że przyjaciel Bertin skłoni cię do powrotu. Szczęśliwą miałem myśl, wysyłając go po ciebie.
Anetka z miną poważną i tą szczególną intonacją głosu, którą posługiwała się przy żartach mówionych na serjo, odparła:
— Och, dużo sobie musiał zadać trudu. Mateczka nie mogła się zdecydować.
A hrabina trochę zmieszana, żadnej nie dała odpowiedzi.
Tego wieczora drzwi dla gości były zamknięte. Nazajutrz pani de Guilleroy spędziła cały dzień w rozmaitych magazynach, by wybrać i zamówić, co potrzebowała. Od młodości, niemal nawet od dzieciństwa lubiła szalenie te długie godziny przymierzania toalet przed zwierciadłami wielkich modystek i krawczyń. Od wejścia do magazynu czuła się przyjemnie podnieconą samą myślą wszystkich tych prób, odbywających się niejako za kulisami życia paryskiego. Bajecznie lubiła szelest sukien panien magazynowych, podbiegających ku niej, ich uśmiechy, propozycje, pytania; właścicielka zaś magazynu, modystka, gorseciarka lub krawcowa, była dla niej osobą bardzo ważną, którą traktowała jako artystkę, zasięgając jej rady. Jeszcze bardziej lubiła, gdy zręczne ręce tych młodych dziewcząt rozbierały ją i ubierały, delikatnie obracając ją przed zwierciadłem, odbijącącem jej urodę. Dreszczyk wywoływany lekkiem łaskotaniem ich palców po skórze, szyi lub włosach, był jedną z najmilszych tych drobnych rozkoszy, składających się na życie damy światowej.
Tego dnia jednak z pewną obawą myślała o przesuwaniu się bez woalki i kapelusza przed szeregiem tych szczerych i wiernych zwierciadeł. Ale zaraz pierwsza wizyta u modystki zupełnie ją uspokoiła. W trzech przymierzonych kapeluszach było jej doskonale do twarzy. Nie mogła o tem wątpić, widząc w zwierciadle swe odbicie, a gdy modystka tonem głębokiego przekonania dodała: „Pani hrabino, rzeczywiście, że blondynki powinnyby stale nosić żałobę“, wyszła ze sklepu całkiem już zadowolona, by z całą ufnością dalsze odwiedzać magazyny.
W domu zastała bilet księżnej, która nie zastawszy jej, zapowiedziała się na wieczór; później pisała listy, później dumała przez chwilę, zdziwiona, że sama zmiana miejscowości zdołała jakoby w daleką przeszłość usunąć wspomnienie nieszczęścia tak druzgoczącego. Nie mogła wprost uwierzyć, że jeszcze wczoraj była w Roncières, gdyż od powrotu do Paryża stan jej duszy uległ zupełnemu przeobrażeniu, jak gdyby wszyst kie rany nagle się zabliźniły.
Bertin, przybywszy w porze obiadowej, na widok jej wykrzyknął:
— Wygląda pani olśniewająco!
A wykrzyk ten oblał ją niejako łagodną falą szczęścia.
Po obiedzie, hrabia przepadający za bilardem, zaproponował malarzowi partyjkę, a hrabina z córką przeszły również do sali bilardowej, gdzie podano czarną kawę.
Mężczyźni jeszcze grali, gdy (zameldowano księżnę, wobec czego wszyscy przeszli do salonu. Państwo Corbelle’owie weszli niemal równocześnie, ze łzami w głosie witając gospodynią. Przez parę minut zdawało się, że boleściwy ton ich słów, pobudzi wszystkich do płaczu; zwolna jednak, po wylewie czułości i pytań, rozmowa inny przybrała kierunek; głosy odzyskiwały stopniowo dźwięk naturalny, jak gdyby cień nieszczęścia zasępiający przed chwilą całe towarzystwo, nagle się był rozprószył.
Wówczas Bertin wstał i ująwszy Anetkę za rękę, ustawił ją pod portretem matki, na który padło światło reflektora i spytał:
— Czy to nie zdumiewające?
Księżna osłupiała, i jakby nieprzytomna powtarzała raz po raz:
— Boże czyż to możliwe Boże czyż to możliwe! Toż to istotne zmartwychwstanie! że też tego nie spostrzegłam odrazu! Och! moja maleńka Any, jakże cię odnajduję, ja, która cię tak doskonale znałam podówczas, w pierwszej żałobie, nie w drugiej, bo poprzednio już straciłaś ojca! Och! a teraz ta Anetka w czerni. Ależ to matka z przed laty, poprostu zmartwychwstała. Co za cud! Bez tego portretu, nikt nie byłby tego spostrzegł! Córka ogromnie jeszcze podobna do ciebie w rzeczywistości, ale jeszcze znacznie więcej podobna do tego portretu!
Zjawił się Musadieu, bo dowiedziawszy się o powrocie hrabiny, pragnął jeden z pierwszych wyrazić jej „gorące wyrazy współczucia“.
Nagle przerwał, ujrzawszy Anetkę stojącą pod portretem, w tem samem oświetleniu co obraz, i zdającą się być żywem odbiciem malowidła.
W najwyższem zdumieniu wykrzyknął:
— Dalibóg! to jedna z najbardziej zastanawiających rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem!
A Corbelle’owie przyłączający się zawsze do sądu większości, z zapałem trochę dyskretniejszym, kolejno dali wyraz swemu zdumieniu.
Serce hrabiny ściskało się stopniowo, jak gdyby wykrzyki zdumienia wszystkich tych ludzi, ból mu zadawały. W milczeniu przyglądała się córce, stojącej obok portretu, czując jak ogarnia ją zdenerwowanie szalone. Miała ochotę zawołać: Zamilknijcie nareszcie! Wiem dobrze, że do mnie podobna!
Przez całą resztę wieczoru pozostała melancholijną, znów tracąc ufność, odzyskaną po powrocie do Paryża.
Bertin z nią rozmawiał, gdy zameldowano markiza de Farandal. Malarz ujrzawszy go podchodzącego ku hrabinie, wyślizgnął się z poza jej fotelu, mrucząc: „Otóż macie tego głupca!“ Następnie zręcznie dotarł do drzwi i wyszedł.
Hrabina wysłuchawszy znów kondolencji nowoprzybyłego, obejrzała się za Olivierem, by podjąć zajmującą ją rozmowę. Nie dostrzegłszy go, spytała:
— Jakto! Czyżby wielki człowiek się ulotnił?
Mąż odparł:
— Zdaje się, moja droga, że istotnie to zrobił. Właśnie widziałem go, jak wysuwał się po angielsku.
Zdziwiła się, zadumała na chwilkę, poczem wszczęła rozmowę z markizem.
Goście zresztą rozeszli się wcześnie przez dyskrecję, rozumiejąc doskonale, że im tylko uchylono drzwi, ze względu na świeże nieszczęście.
Leżąc już w łóżku uczuła, że trwoga, trapiąca ją na wsi, znów ją osacza ze wszech stron. Obawy, dotąd nieuchwytne, przybrały wyraz konkretniejszy, skrystalizowały się; czuła się starą!
Tego wieczora po raz pierwszy zrozumiała, że w swym salonie, gdzie dotąd ona jedna tylko była podziwiana, obsypywana komplimentami, kochana inna kobieta, córka, zabiera jej miejsce. Zrozumiała to błyskawicznie, czując, jak podziw ogólny zwraca się ku Anetce. W tem królestwie, w domu pięknej kobiety, w królestwie, gdzie nie znosi żadnego cienia, starannie a systematycznie usuwając wszelkie porównania, nie dozwalając przystępu równym sobie, chyba po to, by ich podbić — w królestwie tem, córka jej zwolna staje się władczynią. Jak dziwnego doznała ściśnienia serca, gdy wszystkie oczy skierowały się ku Anetce, którą Bertin trzymał za rękę obok portretu. Nagle uczuła się zapomnianą, wydziedziczoną, zdetronizowaną. Wszyscy spoglądali na Anetkę, i żadne oko nie zwróciło się ku niej! Tak była przyzwyczajoną do słuchania komplimentów i pochlebstw, ilekroć podziwiano jej portret, tak była z góry pewną zachwytów, do których nie przywiązując już żadnej wagi, czuła się niemi jednak mile łaskotaną, że oto to nagłe opuszczenie i zaniedbanie, wobec podziwu całkowicie skierowanego ku Anetce, więcej ją wzburzyło, zdumiało i dotknęło, niż gdyby chodziło o niewiadomo jaką rywalizację, w niewiadomo jakich warunkach.
Należąc jednak do natur, które w każdej chwili przełomowej, po pierwszem zgnębieniu, odzyskują energję, walczą i zawsze znajdują argumenta pocieszające, pomyślała, że z chwilą gdy kochana jej dzieweczka wyjdzie za mąż, i przestaną przebywać pod tym samym dachem, nie będzie potrzebowała znosić ciągłych tych porównań, które zaczynały już być przykre, zwłaszcza w obecności przyjaciela.
A jednak wstrząśnienie było zbyt silne. Rozgorączkowała się i nie mogła zasnąć.
Rano zbudziła się osłabiona i złamana; i nagle uczuła potrzebę gwałtowną czyjejś pomocy, pociechy; pragnienie zwrócenia się do kogoś, mogącego ją pokrzepić, uzdrowić, ukoić jej cierpienia fizyczne i duchowe.
Czuła się istotnie tak słabą i zgnębioną, że postanowiła poradzić się swego lekarza. Może grozi jej poważna jakaś choroba, co zresztą nie byłoby naturalnem, wobec raptownego przejścia w ciągu paru godzin od cierpień gwałtownych do ukojenia. Poleciła więc zawezwać lekarza i oczekiwała jego przybycia.
Przybył około jedenastej. Był to jeden z tych poważnych lekarzy-światowców, których odznaczenia i tytuły dają rękojmię zdolności, a zręczność życiowa co najmniej dorównywa wiedzy; przedewszystkiem zaś w stosunku do swych pacjentek miał każdej chwili słowa odpowiednie, działające niezawodniej od lekarstw.
Wszedł, złożył ukłon, spojrzał na pacjentkę i z uśmiechem rzekł:
— Och, to nic niebezpiecznego. Z takiemi oczyma nie można być chorą naprawdę.
Odrazu uczuła dlań wdzięczność za ten wstęp i opowiedziała mu a swych przypadłościach, zdenerwowaniu, melancholji, poczem bez uzasadnienia przeszła do swego niepokojąco złego wyglądu. Wysłuchawszy z miną uważną, nie pytając o nic więcej, tylko o apetyt, jak gdyby znał doskonale ukrytą przyczynę tego cierpienia kobiecego, począł ją badać, oglądać, końcem palca dotykał skóry ramion, podniósł jej rękę, z subtelnością praktyka odchylającego wszystkie zasłony, zrozumiawszy bardzo rychło, że zasięga jego rady raczej co do swej piękności niż zdrowia, poczem oświadczył:
— Tak, mamy anemję i zaburzenia nerwowe. Zupełnie zresztą zrozumiałe, wobec zgryzot, jakie pani hrabina przebyła. Zapiszę drobnostkę, która to wszystko ureguluje. Przedewszystkiem jednak należy zastosować djetę wzmacniającą, mięso nawpół surowe, i piwo zamiast wody. Polecę gatunek znakomity. Nie trzeba się też kłaść zapóźno, natomiast używać możliwie najwięcej ruchu. Dużo spać i trochę przytyć. Oto wszystko, hrabino, co mogę poradzić mojej pięknej pacjentce.
Słuchała go z natężoną uwagą, pragnąc odgadnąć wszystkie domyślniki, zawarte w jego słowach.
Podchwyciła ostatnie.
— Tak, schudłam trochę. Byłam niedawno nieco za tęga i może się osłabiłam djetą odtłuszczającą.
— Niewątpliwie. Nie szkodzi być chudym, jeśli się nim było zawsze, lecz takie chudnięcia sztuczne zawsze zakłócają równowagę organizmu. Na szczęście da się to bardzo szybko naprawić. Żegnam hrabinę.
Uczuła się odrazu spokojniejszą, ożywioną; poleciła zaraz do śniadania zakupić piwo zapisane przez lekarza i to w głównym składzie, by było całkiem świeże.
Wstawała właśnie od stołu, gdy wszedł Bertin.
— Ciągle jeszcze ja — rzekł — we własnej osobie. Przychodzę o coś spytać. Czy masz dziś czas zajęty?
— Nie; bo co?
— A Anetka?
— Także nie.
— Więc możebyście przyszły do mnie obydwie około czwartej?
— W jakim celu? Szkicuję moją „Zadumę“, o której ci mówiłem, pytając, czy córka nie mogłaby mi parę razy pozować. Byłoby dla mnie ogromnie pożądanem, gdyby mi dziś pozowała choćby małą godzinkę. Dobrze?
Hrabina się zawahała, trochę podrażniona, nie wiedząc właściwie dlaczego. Odparła jednak:
— Zgoda, kochany przyjacielu, stawimy się o czwartej.
— Dzięki. Jesteś uosobieniem dobroci.
I odszedł, by przygotować płótno i przestudjować szkic, by niezbyt męczyć modelkę.
Hrabina zaś wyszła na miasto sama, w celu uzupełnienia rozmaitych sprawunków. Skierowała się ku głównym ulicom, następnie wolnym krokiem zawróciła na bulwar Malesherbes, czując w nogach dziwne osłabienie. Przechodząc koło kościoła św. Augustyna, uczuła chęć wejścia i wypoczęcia. Pchnęła ciężką bramę i odetchnęła swobodniej, uczuwszy chłód obszernej nawy, poczem usiadła na najbliższem krześle.
Była religijną, jak wielka część paryżanek. Wierzyła w Boga bezwzględnie, bez żadnej przymieszki wątpienia, nie mogąc wyobrazić sobie istnienia wszechświata bez istnienia twórcy. Łącząc jednak jak to czynią wszyscy właściwości bóstwa z naturą materji stworzonej i podpadającej pod zmysły, uosabiała sobie swego Wieczystego mniej więcej podług znanego jej dzieła, nie zdefinjowawszy jednak ściśle, jakim właściwie może być ów tajemniczy Twórca.
Wierzyła w niego gorąco, czciła go teoretycznie i obawiała się w sposób bardzo nieokreślony, nie znając jego zamiarów, ni woli, a słabe tylko zaufanie pokładając w księżach, których uważała za synów chłopskich, nie mających ochoty do służby wojskowej. Ojciec jej, mieszczanin paryski, nie wpoił w nią żadnych zasad religijności; to też aż do zamążpójścia była pod tym względem całkiem obojętną. Dopiero nowe stanowisko społeczne, określając ściślej jej obowiązki wobec Kościoła, skłoniło ją do punktualnego zastosowania się do nowej tej, a lekkiej niewoli.
Była więc jedną z dam-protektorek w instytucji żłobków, bardzo rozpowszechnionych i modnych, co niedziela spędzała godzinę na mszy, rozdzielała jałmużnę osobiście dla zadośćuczynienia własnym popędom, i za pośrednictwem księdza wikarego z jej dzielnicy stosownie do wymogów opinji publicznej.
Nieraz modliła się z obowiązku, jak żołnierz, prezentujący broń na widok jenerała. Niekiedy się modliła, bo serce jej było smutne, zwłaszcza gdy obawiała się niestałości Oliviera. Wówczas nie powierzając niebu sprawy właściwej, i traktując Boga z tą samą naiwną hipokryzją, co męża, błagała go jednak o pomoc. Niegdyś, po śmierci ojca, a niedawno po śmierci matki, ulegała gwałtownym porywom nabożności, namiętnym uniesieniom, zbliżającym duszę do Tego, co nad nami czuwa i może dać pocieszenie.
I oto dzisiaj, wszedłszy do kościoła przypadkowo, uczuła nagle głęboką potrzebę modlitwy, i to modlitwy nie za kogoś lub o coś, lecz za siebie samą, jak onegdaj na grobie matki. Potrzebowała skądś pomocy i wzywała teraz Boga, jak rano wezwała była lekarza.
Długo pozostawała na kolanach w ciszy kościelnej, zakłócanej od czasu do czasu szelestem kroków. Nagle, jak gdyby zegar wybił w jej sercu godzinę oznaczoną, przypomniała sobie coś, wyjęła zegarek, zadrżała, widząc, że wskazówka zbliża się do czwartej i szybko wybiegła, by zabrać córkę, na którą Olivier zapewne już musi czekać.
Zastały artystę w pracowni, studjującego przed płótnem pozę kobiety zadumanej. Chciał odtworzyć wiernie, co widział kiedyś w parku Monceau przechadzając się z Anetką: biedną dziewczynę, zadumaną, z książką otwartą na kolanach. Wahał się długo, czy ma ją zrobić ładną czy brzydką? Brzydka miałaby może więcej ekspresji, pobudzałaby do myślenia, bardziej może wzruszała, zawierając więcej prawdy życiowej. Ładna będzie bardziej czarującą, pełną wdzięku, łatwiej wpadając w oczy.
Pragnienie zrobienia szkicu podług Anetki, rozstrzygnęło wątpliwości. „Zadumana“ będzie piękną, by może kiedyś w przyszłości urzeczywistnić swe marzenia, gdy brzydka musiałaby być skazaną na marzenia w nieskończoność i bez nadziei.
Zaledwie weszły do pracowni, Bertin zacierając ręce rzekł:
— A zatem, panno Anetko, zabierzemy się oboje do pracy.
Hrabina wydawała się jakby stroskaną. Usiadła w fotelu i przyglądała się Olivierowi, ustawiającemu krzesło ogrodowe o żelaznych nogach. Następnie przystąpił do bibljoteki, by wyszukać książkę, a po chwili wahania spytał:
— Co ona właściwie czytuje?
— Ach Boże, cokolwiekbądź. Proszę jej dać tom Wiktora Hugo.
— „Legendę wieków?“
— Dobrze.
Zwrócił się do Anetki.
— Siadaj mała, i weź ten zbiorek poezyj. Poszukaj stronicę... stronicę 336, gdzie znajdziesz wiersz, zatytułowany: „Biedni ludzie“. Czytaj go powoli, jak gdybyś wysączała najlepsze wino, rozkoszuj się każdem słówkiem, pozwól się upajać, roztkliwić. Poddaj się głosowi serca. A potem zamknij książkę, podnieś oczy, zastanów się i dumaj... Ja tymczasem przygotuję moje narzędzia pracy.
Usunął się w róg pracowni by rozetrzeć farby na palecie; a wypróżniając na drobną deseczkę tubki farb, ciągnące się kolorowemi wężykami, od czasu do czasu odwracał się ku młodej dziewczynie, zatopionej w czytaniu.
Serce mu się ściskało, a palce drżały; sam nie wiedział, co robi, mieszając odcienie farb, tak głębokie wzruszenie ogarnęło go raptownie na widok tego zjawiska, cudem wskrzeszonego na tem samem miejscu po upływie lat dwunastu.
Skończyła właśnie czytać i patrzyła przed siebie.
Podszedłszy bliżej, dostrzegł w jej oczach dwie kropelki przeźrocze, które oderwawszy się od rzęs, spływały po policzkach. Zadrżał od stóp do głowy, w jednym z tych porywów uczucia, co to mężczyznę pozbawiają przytomności i zwracając się do hrabiny, szepnął:
— Boże, jakaż ona piękna!
Nagle osłupiał, na widok śmiertelnie bladej, konwulsyjnie drgającej twarzy pani de Guilleroy.
Swemi dużemi oczyma, w których widniało przerażenie, spoglądała na córkę i na niego.
Zbliżył się, pełen niepokoju, pytając:
— Co pani jest?
— Muszę z panem pomówić.
Wstała, szybko mówiąc do Anetki:
— Zaczekaj dziecino chwileczkę; muszę panu coś powiedzieć.
Spiesznie przeszła do saloniku sąsiedniego, służącego malarzowi za rodzaj poczekalni. Poszedł za nią, czując w głowie zamęt, nie pojmując, co się stało. Zaledwie znaleźli się sami, ujęła obydwie jego ręce, szepcząc:
— Olivierze, Olivierze, ja cię proszę, niech ona ci nie pozuje.
Całkiem zmieszany, spytał:
— Czemuż to?
Odparła gorączkowo:
— Czemu? czemu? On jeszcze pyta!... Więc ty tego nie czujesz! Och! powinnam się była domyśleć wcześniej, lecz teraz dopiero, w tej chwili to odkryłam... Nie mogę ci teraz nic powiedzieć... nic. Przywołaj tu moją córkę. Powiedz jej, że nagle zrobiło mi się słabo, każ sprowadzić dorożkę, a za godzinę przyjdź zapytać, jak się miewam. Przyjmę cię w cztery oczy!
— Ale cóż to jest nareszcie?
Wyglądała tak, jak gdyby lada chwila miała dostać ataku nerwowego.
— Daj pokój. Tu mówić nie mogę. Zawołaj córkę i każ sprowadzić dorożkę.
Musiał być posłusznym i wrócić do pracowni. Anetka, niczego się nie domyślając, znów zabrała się do czytania, mając serce przepełnione smutkiem po przeczytaniu owej historji poetycznej a żałosnej. Olivier rzekł:
— Mama czuje się coś niedobrze. Słabo się jej zrobiło. Idź do niej, a ja przyniosę eteru.
Wyszedł, wziął flakonik ze swego pokoju i znów wrócił.
Zobaczył je obejmujące się wzajem ramionami i płaczące. Anetka, roztkliwiona historją „Biednych ludzi“, wyładowywała swe wzruszenie, hrabina zaś doznawała pewnej ulgi, mieszając swój ból z łagodną troską dziecka, swoje łzy ze Izami Anetki.
Czekał chwilę, nie śmiejąc mówić; patrzył tylko na obydwie, czując, jak jego samego dziwna jakaś opanowuje melancholja.
Nakoniec spytał:
— I jakże? Czy pani lepiej?
Hrabina odrzekła:
— Tak, trochę. To przejdzie. Czy pan posłał po dorożkę?
— Tak, zaraz nadjedzie.
— Dzięki, przyjacielu. To wnet minie. Zbyt wiele miałam przykrości w ostatnich czasach.
— Powóz zajechał oznajmił służący.
A Bertin, pełen trwogi potajemnej, aż do drzwi podtrzymywał przyjaciółkę, wciąż bladą i słaniającą się, czując jak serce jej tłucze się pod gorsetem.
Zostawszy sam, zadał sobie pytanie: Co jej się stało? skąd ten atak? I zaczął się zastanawiać, ustawicznie krążąc koło prawdy, a nie śmiejąc jej odkryć.
Nareszcie się zdecydował: Dalibóg, czyżby mnie posądzała, że umizgam się do jej córki? Nie, tego chyba zawiele! I bystrą a lojalną argumentacją zbliżając to jej prawdopodobne przypuszczenie, oburzał się, jak mogła bodaj przez jedną sekundę temu jego przywiązaniu normalnemu, niemal ojcowskiemu, nadawać jakikolwiek pozór galanterji. Stopniowo ogarniała go irytacja na hrabinę, że wogóle śmiała go posądzać o podobną bezecność i podłość bezgraniczną; postanawiał też dać jej odczuć swe oburzenie w rozmowie, która nastąpić miała za parę chwil.
Wyszedł rychło, by udać się do niej, pragnąc jak najprędzej sprawę tę wyjaśnić. Przez całą drogę przygotowywał z coraz większem rozdrażnieniem rozumowania i frazesy, mające go usprawiedliwić i pomścić za podobne podejrzenia.
Zastał ją na szezlongu, z twarzą zmienioną cierpieniem.
— A zatem — począł tonem suchym — zechciej mi droga przyjaciółko wyjaśnić tę dziwną scenę przed godziną.
Głosem złamanym odparła:
— Więc jeszcze nie zrozumiałeś?
— Wyznaję, że nie.
— Olivierze, zechciej zbadać dobrze swe serce.
— Serce?
— Tak, zajrzyj w głąb swego serca.
— Nie rozumię. Wytłómacz się jaśniej.
— Zajrzyj w głąb serca, czy nie dostrzeżesz tam nic niebezpiecznego dla siebie i dla mnie.
— Powtarzam ci, że nie rozumię. Domyślam się, że istnieje coś w twej wyobraźni, ale w sumieniu swojem nie widzę niczego.
— Ja ci nie mówię o twem sumieniu, lecz o twem sercu.
— Nie umiem odgadywać zagadek. Proszę cię, zechciej wypowiedzieć się wyraźniej.
Wówczas podniosła zwolna obydwie ręce, ujęła niemi ręce malarza i zatrzymała je w uścisku, poczem z trudem jakby każde słowo rozdzierało jej duszę, mówiła:
— Strzeż się, przyjacielu, byś się nie zakochał w mej córce.
Szybko wysunął ręce z jej uścisku i z żywością człowieka niewinnego, broniącego się przed posądzeniem haniebnem, gwałtownie gestykulując, z coraz większem rozdraźnieniem usprawiedliwiał się i wymawiał, ją kolejno zasypując wyrzutami za podobną podejrzliwość.
Pozwoliła mu mówić długo, uporczywie niedowierzająca, pewna tego co powiedziała, nakoniec odparła:
— Ależ ja cię nie podejrzywam, drogi mój przyjacielu. Ty sam nie wiesz, co się w tobie dzieje, podobnie jak jak ja jeszcze dziś rano nic nie wiedziałam.
Zachowujesz się wobec mnie tak, jak gdybym cię obwiniała, że chciałeś Anetkę uwieść. Och nie! nie! Wiem doskonale, jak bardzo jesteś uczciwym, godnym najwyższego szacunku i zaufania. Ja cię tylko proszę, błagam cię, byś spojrzał w głąb swego serca i przekonał się, czy uczucie, jakie bezwiednie zaczynasz żywić dla mej córki, nie jest jednak nieco różnem od uczucia zwykłej przyjaźni.
Rozgniewał się i z coraz większem roznamiętnieniem zaczął od nowa bronić swej uczciwości, jak to czynił w duchu, idąc do niej.
Czekała aż skończy, poczem bez gniewu, ale też zgoła nieprzekonana jego wymową, przerażliwie blada, szepnęła:
— Olivierze, wiem dobrze wszystko to, co mi mówisz i myślę tak samo jak ty. Jestem jednak pewną, że się nie mylę. Posłuchaj, rozważ, zrozumiej. Córka moja zbyt jest do mnie podobną, zbyt przypomina mnie z czasów, gdy zacząłeś mnie kochać, byś nie miał pokochać jej samej.
— A zatem — wykrzyknął — śmiesz rzucać mi w twarz podobne posądzenie, na podstawie naiwnego przypuszczenia i śmiesznego rozumowania: Kocha mnie, córka jest do mnie podobną, więc i ją pokocha.
— Widząc jednak, że na twarzy hrabiny coraz większe maluje się cierpienie, tonem tuż łagodniejszym dodał:
— Ależ, droga, kochana Any, przecież dzieweczka ta dlatego mi się właśnie podoba, że w niej odnajduję ciebie. Przecież to ciebie, ciebie jedną tylko kocham, patrząc na nią.
— Z tego właśnie powodu cierpię tak bardzo, i tego się też obawiam. Ty sobie jeszcze uczuć swych nie uświadamiasz. Niezadługo jednak zrozumiesz.
— Any, zapewniam cię, że stajesz się niepoczytalną.
— Więc chcesz dowodów?
— Proszę.
— Od trzech lat, mimo mych próśb, nie przyjeżdżałeś wcale do Roncières. A teraz skorzystałeś z najpierwszej sposobności, by nas odwiedzić.
— Ach! to mi się podoba! Zarzucasz mi więc, że nie pozostawiłem cię tam samą, wiedząc, że jesteś chorą i zrozpaczoną.
— Dobrze nie upieram się. Dowód dalszy: czujesz tak gwałtowną potrzebę widywania Anetki, że nie mogłeś wytrzymać bez niej jednego dnia i przyszedłeś mnie prosić, bym z nią przyszła, pod pretekstem pozowania.
— A nie przypuszczasz wcale, że to ciebie właśnie chciałem zobaczyć?
— Teraz argumentujesz już wbrew własnemu przekonaniu, starasz się przekonać samego siebie, co mnie jednak nie zmyli. Posłuchaj jeszcze. Dlaczego tak nagle wyszedłeś przedwczoraj, skoro tylko dostrzegłeś markiza de Farandal? Czy wiesz dlaczego?
Zawahał się, zdumiony, bardzo zaniepokojony, rozbrojony tem jej spostrzeżeniem. Poczem cedząc słowa, odparł:
— Bo... niewiem właściwie... byłem zmęczony, zresztą prawdę mówiąc, głupiec ten mnie drażni.
— Odkąd?
— Zawsze.
— Przepraszam, sama jednak słyszałam, jak go wychwalałeś. Dawniej ci się podobał. Proszę cię, bądź całkiem szczerym.
Zastanowił się na chwilę, poczem dobierając słów, rzekł:
— Być może, że moje głębokie przywiązanie do ciebie, czyni mi dość drogimi wszystkich twoich, by wpłynąć na zmianę mego sądu co do tego durnia, który był mi obojętnym, gdy spotykałem go od czasu do czasu, lecz którego byłoby mi nieprzyjemnie widywać u ciebie codziennie.
— Dom mojej córki nie będzie moim domem. Zresztą dość tego. Znam twoją prawość i wiem, że będziesz się długo zastanawiał nad tem, co ci właśnie powiedziałam. A zastanowiwszy się, pojmiesz, że ukazałam ci wielkie nieszczęście w chwili, gdy można go jeszcze uniknąć. I będziesz się strzegł. A teraz mówmy o czem innem — dobrze?
Nie nalegał, czując się nagle dziwnie nieswojo, nie wiedząc już co myśleć, a natomiast czując istotnie potrzebę zastanowienia się nad tem wszystkiem. I po kwadransie rozmowy całkiem obojętnej, wyszedł.
Powoli, drobnemi krokami wracał Olivier do swego mieszkania, pomieszany, jak gdyby dopiero co dowiedział się o jakiejś hańbiącej tajemnicy o swej rodzinie. Próbował wgłębić się w swe serce, widzieć je całkiem jasno, czytać te stronice intymne księgi wewnętrznej, które zdają się wzajem sklejone, a które często obca tylko ręka potrafi odwrócić, oddzielając jedną od drugiej. Napewno on się nie czuje zakochanym w Anetce! Hrabina, której zazdrość stale jest na czatach, przewiduje zdala niebezpieczeństwo, sygnalizuje je, zanim jeszcze istnieje. Czy jednak niebezpieczeństwo to będzie mogło istnieć jutro, pojutrze, za miesiąc? Na to właśnie szczere zapytanie, próbował szczerą znaleść odpowiedź. Istotnie, ta mała potrącała w nim instynkta czułości, ale instynkta te są u człowieka tak liczne, że nie należy utożsamiać groźnych z niewinnymi. Tak samo n. p. lubił ogromnie zwierzęta, zwłaszcza koty, a na widok ich jedwabistego futerka uczuwał zawsze chęć nieposkromioną, zmysłową, głaskania ich miękkiego falistego grzbietu i całowania elektryzującej sierści. Pociąg jaki czuł do tej młodej dziewczyny, podobny był mniej więcej do tych porywów mętnych a niewinnych, składających się na bezustanną i nieukojną wibrację nerwów ludzkich. Jego wzrok artysty i mężczyzny był oczarowany jej świeżością, tym rozkwitem pięknego, jasnego życia, bujnością młodości; a serce pełne wspomnień długotrwałego stosunku z hrabiną, odnajdując w nadzwyczajnem podobieństwie Anetki do matki, jakby zew jakiś uczuć dawnych, wzruszeń uśpionych od dłuższego czasu, zadrżało może pod wpływem nagłego ocknienia. Ocknienia? Czy tak? Czyżby tak było? Myśl ta go olśniła. Czuł się poprostu przebudzonym po śnie wieloletnim. Gdyby kochał tę małą, nie wiedząc o tem, doznawałby obok niej tego odmłodzenia całej istoty, doszczętnie przeobrażającego człowieka, z chwilą gdy zapala się w nim płomień nowy. Nie, dziecko to zdołało tylko rozdmuchać ogień dawny! Ciągle przecie kochał matkę, trochę więcej co prawda niż poprzednio, dzięki córce, temu odrodzeniu jej samej. Doszedłszy do tego przekonania, sformułował je w uspakajającym sofizmacie: Kocha się tylko raz w życiu! Serce może zadrżeć niekiedy w zetknięciu z inną istotą, gdyż zawsze dokonywa się między ludźmi rodzaj przyciągania i odpychania wzajemnego. Wszystkie te wpływy rozbudzają przyjaźń, kaprysy, żądzę posiadania, zapały gorące i przelotne, lecz nie miłość prawdziwą. Do powstania takiej miłości, potrzeba dwojga istot wzajem dla siebie zrodzonych, związanych z sobą tylu węzłami, wspólnością upodobań, powinowactwem ciała, ducha, charakteru, zjednoczonych wszystkiemi przejawami natury, składającemi się na cały łańcuch uczuć. Ostatecznie kocha się nie panią X. czy pana Z., lecz mężczyznę lub kobietę, istotę bezimienną, wyszłą z łona Natury, tej wielkiej rodzicielki, o organach, kształcie, sercu, umyśle, pociągających nasze organa, oczy, usta, serce, myśl, wszystkie nasze żądze zmysłowe i intelektualne, podobnie jak je pociąga istota kochająca. Kocha się typ, to znaczy połączenie w jednej osobie wszystkich tych właściwości ludzkich, pociągających nas z osobna u istot rozmaitych.
Dla niego hrabina de Guilleroy była właśnie owym typem, a długotrwałość ich stosunku, którym się nie znudził, dowodziła mu tego z pewnością niezachwianą. Anetka zaś, w sposób wprost nieprawdopodobny podobną była fizycznie do matki, jaką była przed laty. Nic przeto dziwnego, że jego serce mężczyzny uległo nieco jej czarowi, nie pozwalając się jednak omotać. Uwielbiał był pewną kobietę! Zrodziła się z niej inna kobieta, całkowicie niemal do niej podobna. Nie mógł się oprzeć przeniesieniu na tę drugą drobnych resztek uczucia namiętnego, jakie żywił dla pierwszej. Nic w tem przecież nie było złego, ni niebezpiecznego. Tylko wzrok jego i pamięć poddawały się iluzji tego cudnego zmartwychwstania, gdy instynkt ani na chwilę się nie zabłąkał; młoda dziewczyna nie budziła w nim bowiem żadnych pożądań.
Hrabina zarzucała mu jednak zazdrość o markiza. Miałażby rację? Raz jeszcze zbadał ściśle swe sumienie i przyznał, że rzeczywiście był o niego trochę zazdrosny. Cóż w tem jednak dziwnego? Alboż nie uczuwa się zazdrości na widok pierwszego lepszego mężczyzny, nadskakującego pierwszej lepszej kobiecie? Czyż nie uczuwa się pewnego rodzaju niechęci do mężczyzny, przechadzającego się pod rękę z piękną dziewczyną, lub wchodzącego z nią do restauracji lub teatru? Każdy posiadacz kobiety jest już rywalem. Samcem zadowolonym, zdobywcą, do którego inni samce odnoszą się z zazdrością. Zresztą, nie wdając się nawet w rozważania psychologiczne, czyż nie jest czemś zupełnie naturalnem, że żywiąc dla Anetki sympatję żywszą przez miłość dla jej matki, równocześnie czuje budzącą się w nim niechęć instynktowną do przyszłego jej męża? Brzydkie to uczucie zdoła niewątpliwie opanować.
A jednak, mimo wszystkie te rozumowania, w głębi duszy miał cierpkie uczucie niezadowolenia zarówno z siebie, jak i z hrabiny. Czy codzienny ich swobodny stosunek nie zostanie zakłócony jej podejrzliwością? Czy nie będzie odtąd zmuszonym czuwać z wytężoną i skrupulatną uwagą nad każdem słowem, każdym czynem i spojrzeniem, wogóle nad całem zachowaniem się wobec Anetki, gdyż wszystko co powie i uczyni, może się matce wydać podejrzanem. Wrócił do domu posępny i zaczął palić papierosy ż gorączkowością człowieka podrażnionego, zużywającego dziesięć zapałek do jednego papierosa. Napróżno próbował pracować. Ręka jego, oko, umysł, były tak niewprawne, jak gdyby nigdy nie był się oddawał malarstwu, lub całkowicie kunszt ów zapomniał. Zabrał się do wykończenia małego obrazka: ślepiec, śpiewający na rogu ulicy i patrzył na rozpoczętą tę pracę z nieprzezwyciężoną obojętnością, z taką niemożnością podjęcia jej w dalszym ciągu, że usiadłszy przed płótnem z paletą w ręku, całkowicie o niem zapomniał, pomimo że nie przestawał wpatrywać się w obrazek z uwagą, a równocześnie z roztargnieniem.
Nagle, zniecierpliwiony ospałością czasu, tych chwil wlokących się w nieskończoność, zaczął uczuwać trawiącą gorączkę wyczekiwania. Nie mogąc pracować, co pocznie z czasem aż do obiadu, który ma zjeść w klubie? Samo wspomnienie ulicy przejmowało go wstrętem, zniechęceniem do chodników, przechodniów, powozów i sklepów; a myśl, że mógłby tego dnia złożyć komuś wizytę, rozbudziła w nim momentalną nienawiść do wszystkich znajomych.
Co więc pocznie? Będzie krążył po pracowni wzdłuż i wszerz, za każdym nawrotem spoglądając na wskazówkę zegara, która posunie się o parę sekund? Ach! zna doskonale te wędrówki od drzwi do skrzyń, naładowanych bibułą! W chwilach natchnienia, polotu, płodnej twórczości, przechadzki te po wielkiej pracowni, ożywionej, rozweselonej pracą intensywną, były rozkosznem wytchnieniem; ale w godzinach wyczerpania i zgnębienia, w chwilach ciężkich, gdy nic nie wydawało mu się godnem wysiłku i trudu, była to straszna wędrówka więźnia po kaźni. Gdyby to mógł zasnąć na dywanie, choćby na jedną godzinkę! Wie jednak z góry, że nie zaśnie, natomiast zdenerwuje się do ostateczności. Skąd jednak ten nagły atak złego humoru? Pomyślał: Staję się po prostu neurastenikiem, wpadając w podobny stan rozdrażnienia z przyczyny tak błahej.
Postanowił coś czytać: Tom „Legendy Wieków“, leżał na żelaznem krzesełku ogrodowem, na którem pozowała była Anetka. Otworzył książkę, przeczytał dwie strofki, wcale ich nie rozumiejąc. Zupełnie nie rozumiał sensu, jak gdyby były napisane w nieznanym mu języku. Skupił uwagę i odczytał je ponownie, by ostatecznie skonstatować, że jednak nie rozumie. „Coś się we mnie rozkleja“, mruknął. Nagle strzeliła mu myśl znakomita zabicia dwóch godzin, dzielących go od obiadu. Kazał sobie przyrządzić kąpiel i uspokojony ciepłą wodą, leżał wyciągnięty, senny, aż do chwili, gdy służący przynosząc mu bieliznę, wyrwał go z nawpół drzemki. Udał się do klubu, gdzie zastał już zwykłych towarzyszy. Przyjęto go z otwartemi ramionami i okrzykami radości, gdyż od paru dni wcale się nie pokazywał.
— Wracam ze wsi — wyjaśnił.
Wszyscy ci ludzie, z wyjątkiem pejzażysty Maldauta, z głęboką wzgardą odnosili się do wsi. Rocdiane i Lauda spędzali tam trochę czasu, na polowaniach, jednakowoż pola i lasy dostarczały im jedynej przyjemności patrzenia na padające pod ich strzałami bażanty, przepiórki i kuropatwy, robiące wrażenie pierzastych łachmanów, lub też na podrygujące w drgawkach przedśmiertnych zajączki, pięć lub sześć razy niby klowny przewracające się na grzbiet, i za każdym razem ukazujące białawy włosień ogona. Poza tą jedyną rozrywką jesienną i zimową, wieś wydawała im się nudną. Rocdiane oświadczył: „Co do mnie, to wolę kobietki, niż zieloną trawkę“.
Obiad był jak zwykle hałaśliwy i jowjalny, ożywiony dyskusjami, doszczętnie zwietrzałemi. Bertin, chcąc się rozruszać, mówił dużo. Towarzyszom wydał się tego dnia bardzo zabawnym; jednakowoż po kawie i kilku partjach bilardu z bankierem Liverdy, opuścił lokal, powałęsał się trochę, trzykrotnie przeszedł koło Wodewilu, zadając sobie pytanie, czy wrócić do domu, czy wziąć fjakra i udać się na plac wyścigowy; nagle zmienił zdanie, skierował się w stronę Nowego Cyrku, poczem zawrócił z połowy drogi, bez powodu, celu i pozoru, skręcił na bulwar Malesherbes i zwolniwszy kroku w pobliżu mieszkania hrabiny, pomyślał: A może jej się wyda dziwnem, że znów przychodzę tego samego wieczora? Rychło się jednak uspokoił rozumowaniem, że nic przecie żdziwnego, jeśli po raz wtóry zapyta o jej zdrowie.
Była sama z Anetką, w głębi salonika, ciągle jeszcze robiąc kołdry dla biednych.
Przywitała go poprostu:
— Ach, to pan, drogi przyjacielu?
— Tak, byłem niespokojny o zdrowie pani. I jakże teraz?
— Dziękuję, dosyć dobrze...
Milczała przez chwilę, poczem akcentując wymownie, dodała:
— A pan?
Zaśmiał się swobodnie i odparł:
— Och, ja doskonale, doskonale. Obawy pani były całkiem bezpodstawne.
Podniosła oczy i opuszczając robotę, utkwiła w nim spojrzenie płomienne, wyrażające równocześnie prośbę i wątpienie.
— Tak jest istotnie dodał.
— Tem lepiej — odparła z uśmiechem trochę wymuszonym.
Usiadł, po raz pierwszy w tym domu czując się dziwnie nieswojo, jakby pod wpływem obezwładnienia myślowego, silniejszego jeszcze od owej niemocy, jakiej doświadczał niedawno wobec rozpoczętego obrazu.
Hrabina rzekła do córki:
— Możesz dziecino wrócić do swego zajęcia; to panu nie przeszkadza.
— A cóż ona robiła? — spytał.
— Ćwiczyła fantazję.
Anetka wstała, by podejść do fortepianu. Nie myśląc o tem, odprowadzał ją spojrzeniem, jak to czynił zawsze, pociągany jej pięknością. W tem uczuł na sobie wzrok matki i szybko odwrócił głowę, jak gdyby czegoś szukał w mrocznym kącie salonu.
Hrabina wzięła ze stoliczka małe złote pudełeczko, otrzymane od niego w podarku, otworzyła je i podsuwając mu papierosy, rzekła:
— Proszę palić; wiesz, że to lubię, gdy jesteśmy sami.
Usłuchał, a równocześnie ozwały się dźwięki śpiewne fortepianu. Była to muzyka staroświecka, lekka i wdzięczna, zdająca się być inspiracją artysty w łagodny wieczór wiosenny, przy poświacie księżyca.
Olivier spytał:
— Co to jest?
Hrabina objaśniła:
— Schumann. Rzecz mało znana, a śliczna.
Potęgowało się w nim pragnienie spojrzenia na Anetkę, lecz nie śmiał tego uczynić. Potrzebowałby tylko wykonać drobny ruch, lekkie poruszenie szyi, bo z ukosa widział dwa płomyki świec, padające na nuty; odgadywał jednak, czuł doskonale, wytężoną uwagę hrabiny, i pozostał bez ruchu, patrząc prosto przed siebie, jakby ścigając szary obłoczek dymu.
Pani de Guilleroy szepnęła:
— I to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
Uśmiechnął się.
— Nie gniewaj się, proszę. Wiesz, że muzyka mnie hipnotyzuje, upaja mi myśli. Będę mówił za chwileczkę.
— Aha! — rzekła — przed śmiercią mamy wyćwiczyłam coś dla ciebie. ’Nigdy ci tego nie grałam, lecz zagram teraz, gdy mała skończy; usłyszysz jaka to dziwna muzyka.
Miała istotny talent muzyczny i subtelne odczucie dźwięków. Był to jeden z czarów najsilniejszych, jakim działała na wrażliwość malarza.
Zaledwie Anetka dokończyła sielankowej symfonji Mehula, hrabina zajęła jej miejsce i dziwna melodja wypłynęła z pod jej palców, melodja złożona z samych skarg, przerozmaitych, różnorodnych, przerywana jednym tylko tonem wracającym ustawicznie, wpadającym w śpiew, łamiąc go, przerywając, niby krzyk jakiś monotonny, prześladowczy, zew nieukojny opętania.
Olivier jednak patrzył na Anetkę, która usiadła naprzeciw niego, nic nie słysząc i nie rozumiejąc.
Patrzył na nią, nie myśląc, napawał się jej widokiem, jak jakąś rzeczą zwyczajną a dobrą, której był pozbawiony, wchłaniał widok ten, jak chłonie wodę człowiek spragniony.
— I cóż — spytała hrabina — ładne?
Jakby nagle rozbudzony, zawołał:
— Cudowne, prześliczne! Czyje to?
— Pan nie wie?
— Nie.
— Jakto, naprawdę pan nie wie?
— Ależ nie!
— Schuberta.
Z przekonaniem głębokiem rzekł:
— To mnie nie dziwi. Istotnie wspaniałe! Gdyby to pani zechciała powtórzyć!
Siadła do fortepianu spełniając jego życzenie, a on odwróciwszy głowę, znów przyglądał się Anetce, słuchając teraz także muzyki, by równocześnie podwójnej zażywać rozkoszy.
A gdy po chwili hrabina zajęła dawne miejsce, on, dzięki wrodzonej dwoistości natury ludzkiej, przestał wpatrywać się w jasny profil dziewczyny, zajętej robótką naprzeciw matki.
Jednakowoż nie widząc jej, czuł rozkosz jej obecności, jak czuje się sąsiedztwo ciepłego kominka; a pragnienie rzucania na nią szybkich spojrzeń, przenoszonych błyskawicznie na hrabinę, wprost go opętało, niby ucznia, wychylającego się z okna, skoro tylko profesor odwróci głowę.
Rychło się pożegnał, czując, że ma język tak samo sparaliżowany jak umysł, i obawiając się z tego powodu nowych nieporozumień.
Skoro tylko znalazł się na ulicy, uczuł potrzebę wałęsania się bezcelowego, gdyż muzyka zawsze w nim pozostawiała echo, pogrążając go w marzeniach, będących niejako dalszym ciągiem melodji, marzonym, lecz bardziej jeszcze wymownym. Śpiew dźwięków wracał, przerywany i ulotny, przynosząc pojedyncze takty, osłabione, dalekie, niby echo, następnie milknął, jakby pozwalając myśli na podsunięcie motywom muzycznym konkretnego jakiegoś znaczenia, w gonitwie za ideałem harmonijnym, a wzruszającym. Skierował się na lewo, dostrzegłszy oświetlony bajecznie park Monceau i wszedł do głównej aleji, biegnącej kolisto w świetle lamp elektrycznych. Strażnik błąkał się wolnym krokiem; czasem przejechała spóźniona dorożka; mężczyzna siedząc na ławie czytał dziennik, cały zalany błękitną światłością, spływającą od kuli elektrycznej, na bronzowej kolumnie. Inne światła, umieszczone w pośrodku trawników i drzew, zimnem swem a silnem światłem zalewając listkowie i gazony, wprowadzały anemiczne życie do tego ogrodu miejskiego.
Bertin, z rękami w tył założonemi, szedł wzdłuż chodnika, przypominając sobie przechadzkę z Anetką w tym samym parku, kiedy to po raz pierwszy poznał głos matki, wychodzący z ust dziewczyny.
Osunął się na ławkę i wdychając świeżą woń skropionych trawników, czuł jak ogarniają go wszystkie te namiętne niepokoje i nadzieje, które w duszy młodzieńców rozsnuwają wielobarwną tkaninę nieskończonych przygód miłosnych. Znał kiedyś te wieczory, wieczory fantazji nieokiełzanej, gdy poddając się kaprysowi, błądził po krainie przygód imaginacyjnych i oto dziwił się temu nawrotowi uczuć, nie odpowiadających jego wiekowi.
Jednakowoż, podobnie jak nuta uporczywa w melodji Schuberta, raz po raz wyłaniała się myśl o Anetce, wizja jej główki, pochylonej w świetle lampy, i dziwaczne podejrzenie hrabiny. Wbrew własnej woli zajmował się w dalszym ciągu tą samą sprawą, sondując głębie niezbadalne, gdzie drzemią zarodki uczuć ludzkich. To ustawiczne poszukiwanie coraz bardziej go podniecało, a ciągłe zajmowanie się młodą dziewczyną zdawało się w duszy jego torować drogę marzeniom; nie mógł jej już wyrzucić ze swej pamięci; nosił w sobie jakoby obraz jej zaklęty, podobnie jak ongi, gdy po każdorazowem odejściu hrabiny, miał zawsze dziwne uczucie jej obecności w pracowni.
Nagle zniecierpliwiony tą uporczywością wspomnienia, zerwał się z ławy, mrucząc:
— Niemądra ta Any, że mi to powiedziała. Teraz gotówem istotnie zacząć myśleć o tej małej.
Wrócił do domu, zaniepokojony swym stanem. Położywszy się do łóżka czuł wyraźnie, że nie zaśnie, gdyż krew krążyła mu po żyłach tempem gorączkowem, a ferment marzeń wzburzał serce. Obawiając się bezsenności, owej bezsenności denerwującej, wywołanej niepokojem wewnętrznym, postanowił coś czytać. Ileż to razy krótka taka lektura służyła mu jako środek nasenny! Wstał więc i poszedł do bibljoteki, by wybrać jakąś książkę dobrą, któraby równocześnie działała usypiająco; będąc jednak wbrew własnej woli podnieconym i spragnionym wzruszeń, szukał na okładkach nazwiska pisarza, mogącego odpowiedzieć jego stanowi egzaltacji i wyczekiwania. Balzac, którego uwielbiał, w tej chwili nie miał mu nic do powiedzenia; Hugo’a lekceważył; Lamartine’m gardził, pomimo że stale umiał go wzruszać, i oto z chciwością rzucił się na Musset’a, poetę wszystkich młodych. Wziął jeden tom, by tu i ówdzie czytać poszczególne utwory.
Położywszy się powtórnie, zaczął z chciwością pijaka wchłaniać te wiersze lekkie poety natchnionego, co jak ptak śpiewał o wschodzie życia, a wyczerpawszy się rankiem, milknął przed brutalnością dnia; wiersze poety, który przede wszystkiem był człowiekiem upojonym przez życie, dającym upust temu swemu upojeniu w fanfarach miłosnych, donośnych i naiwnych, będących echem wszystkich młodych serc, obłąkanych pragnieniem miłości.
Bertin nigdy dotąd nie odczuwał tak silnie czaru tych poezyj, działających na zmysły, słabo zaledwie potrącając inteligencję. Z oczyma utkwionemi w te strofki wibrujące, czuł w sobie serce dwudziestoletniego młodzieniaszka, pełne nadziei, i cały niemal połknął w młodzieńczem podnieceniu. Wybiła godzina trzecia, przejmując go zdumieniem, że wcale nie jest senny. Wstał, by zamknąć okno i książkę położyć na stole; lecz pod chłodnym powiewem nocy, ból ostry, niedostatecznie widać wyleczony kąpielami w Aix, przebiegł go nagle wzdłuż bioder, niby zew, przypomnienie na czasie. Odrzucił książkę z gestem zniecierpliwienia, mrucząc: Masz, stary głupcze! Położył się i zgasił światło.
Nazajutrz poszedł do hrabiny, postanawiając energicznie, że nie pójdzie tam przed upływem dwóch dni. Cokolwiek jednak robił, czy to próbując malować, czy wychodząc na przechadzkę, czy obnosząc swą melancholję od domu do domu, wszędzie i bezustannie towarzyszyła mu myśl opętańcza o dwóch tych kobietach.
Wzbraniając sobie odwiedzin, znajdował ulgę w myśleniu o nich i myśli tej się poddawał, krzepiąc serce ich wspomnieniem. I często mu się zdarzało, że w pewnego rodzaju halucynacji, ogarniającej go w samotności, obydwie te postacie nawiedzały go, inne, niż były w istocie, następnie znikały jedna po drugiej, łącząc się z sobą, jednocząc, jedną tylko mając twarz, nie będącą właściwie ani twarzą matki, ani córki, lecz kobiety kochanej do szaleństwa, kiedyś i dziś i ciągle.
Wówczas ogarniały go wyrzuty sumienia, że poddaje się tym marzeniom, z każdą chwilą potęgującym się i coraz bardziej niebezpiecznym. Chcąc im umknąć wyzwolić się od tego snu słodkiego a wiążącego, skierowywał umysł ku wszystkim możliwym przedmiotom, wymagającym myśli i zastanowienia. Daremne wysiłki Wszystkie sposoby rozerwania uwagi, przywodziły go do tego samego punktu, gdzie spotykał młodą, jasnowłosą postać, zdającą się nań czyhać. Jakby pod wpływem opętania dziwnego a nieuchwytnego, musiał raz po raz przystawać i zawracać, niezależnie od kierunku swej usiłowanej ucieczki.
Złudne zespolenie się dwóch tych istot, w tak silne pomieszanie wprawiwszy go podczas owej przechadzki wieczornej w parku w Roncières, nawiedzało go żywem wspomnieniem, ilekroć zaprzestając myśleć i rozumować, przyzywał je pamięcią, usiłując zrozumieć dziwaczny stan swych zmysłów. Zadawał sobie pytanie: — Miałżebym dla Anetki więcej przywiązania niż przystoi? I grzebiąc w sercu, czuł w niem płomień miłości dla kobiety całkiem młodej, która mając rysy Anetki, nie była jednak nią samą. Wówczas uspakajał się tchórzowskiem rozumowaniem: Nie, nie kocham tej małej, lecz jestem ofiarą jej podobieństwa.
Jednakowoż dwa dni spędzone w Roncières pozostały w jego duszy jako źródło szczęścia, bólu, upojenia; a najmniejsze szczegóły z pobytem tym związane, wyłaniały się z jego pamięci, żywsze i rozkoszniejsze, niż w chwili przeżycia właściwego. Wskrzeszając kolejno te wspomnienia, ujrzał też drogę, którą wracali z cmentarza, gdy dziewczyna odbiegała co chwila, by zrywać kwiatki przydrożne i oto przypomniał sobie nagle, że przyrzekł jej bławatek z szafirów po powrocie do Paryża.
Wszystkie postanowienia poprzednie pierzchły w okamgnieniu i nie próbując już nawet dalszej walki, wziął kapelusz i wyszedł, podniecony myślą sprawienia jej przyjemności.
Lokaj otwierając mu drzwi, odpowiedział:
— Pani hrabina wyszła, tylko panienka jest w domu.
Ogarnęła go żywa radość.
— Proszę mnie zameldować.
I wsunął się do salonu tak lekko, jak gdyby się obawiał, by nie usłyszano jego kroków.
Anetka zjawiła się prawie natychmiast.
— Dzień dobry, kochany mistrzu — rzekła poważnie.
Zaśmiał się, uścisnął podaną rączkę i siadając obok niej, rzekł:
— Zgadnij, dlaczego przyszedłem?
Namyślała się przez chwilę.
— Nie wiem.
— By pójść z tobą i mamą do złotnika i wybrać ów bławatek z szafirów, który ci przyrzekłem w Roncières.
Twarzyczka dziewczyny rozpromieniła się żywą radością.
— Och! — zawołała — mama właśnie wyszła. Wnet jednak wróci. A pan zaczeka, prawda?
— Jeśli to nie potrwa zbyt długo.
— Och! taka niegrzeczność! Zadługo, w mojem towarzystwie Pan mnie ciągle traktuje jak podlotka.
— Nie tak bardzo, jak sądzisz — odparł.
Czuł gorącą chęć podobania się, okazania się dowcipnym, rycerskim, jak za najlepszych dni młodości, powodowany owem pragnieniem instynktownem, co podnieca w nas zdolność czarowania, pawiowi każe roztaczać ogon, a poecie składać rymy. Nasuwały mu się słowa żywe, pełne polotu i mówił, jak w najlepszych swych chwilach. Dziewczyna, ożywiona tą jego werwą, odpowiadała mu filuternie, z całą tą subtelną złośliwością, bezwiednie w niej kiełkującą.
Nagle, zbijając jakieś jej twierdzenie, zawołał:
— Tyle razy mi to już pani mówiła, a ja odpowiadałem...
Przerwała mu z wybuchem śmiechu:
— Pan mnie przestał tykać! Bierze mnie pan za mamę.
Zaczerwienił się, umilkł, poczem mruknął:
— Tak, to matka twoja dowodziła mi tego po niezliczone razy.
Wymowa jego nagle się wyczerpała; nie wiedział, co mówić dalej, czując teraz strach, nieokreślony jakiś strach przed tą dziewczyną.
— Oto mateczka — rzekła.
Usłyszała otwierające się drzwi pierwszego salonu, a Olivier zmieszany, jakby przychwycony na gorącym uczynku począł tłómaczyć, że przypomniawszy sobie obietnicę, przybył prosić obydwie panie, by mu towarzyszyły do złotnika.
— Mam powozik — dodał. — Usiądę na przedniem siedzeniu.
Pojechali, a w parę minut później wchodzili wszyscy troje do Montara.
Całe życie spędziwszy w atmosferze kobiecej, na obserwowaniu i studjowaniu kobiety, zawsze się nią zajmując, umiejąc odkrywać i badać jej zamiłowania, znać nie gorzej od niej samej, sprawy mody, wszystkie drobne szczegóły jej prywatnego życia, pod wieloma względami nauczył się dzielić jej upodobania; a wchodząc do jednego z licznych magazynów, gdzie sprzedaje się wszystkie te czarowne i subtelne akcesorja jej piękności, doznawał przyjemności, jaka zwykle przenika serce kobiety na widok strojów. Interesowały go wszystkie kokieteryjne przybory jej toalety; miękkie, lśniące materjały pieściły mu wzrok, lubił dotykać koronek, a eleganckie drobnostki przyciągały jego uwagę. W magazynach z biżuterją doznawał pewnego rodzaju czci religijnej, zbliżając się do migocących wystaw, jak gdyby do jakowychś sanktuarjów wytwornej pokusy; a lada, obita ciemnem suknem, po której smukłe palce jubilera przesuwają kosztowne kamienie o migotliwych blaskach, przejmowała go pewnym szacunkiem.
Gdy hrabina z córką usiadły obok tego szacownego sprzętu, wdzięcznym ruchem kładąc ręce na ladzie, zwrócił się do kupca ze swem żądaniem i zaraz pokazano mu wzory przeróżnych kwiatów.
Następnie rozłożono przed nimi szafiry, z których należało wybrać cztery. Zajęło to dużo czasu. Obydwie kobiety, koniuszkami paznogci odwracały kamienie na suknie, delikatnie ujmowały w palce, prześwietlały uważnie, oglądając z lubością i miną znawczyń. Gdy nareszcie odłożono szafiry odpowiednie, należało jeszcze dobrać trzy szmaragdy na listki i jeden brylancik, mający drżeć w pośrodku, niby kropelka rosy.
Wówczas Olivier upojony radością, rzekł do hrabiny:
— Czy zechce mi pani zrobić przyjemność wybrania dwóch pierścionków?
— Ja?
— Tak. Jednego dla pani, a drugiego dla Anetki. Proszę, niech pani pozwoli złożyć sobie ten drobny podarek na pamiątkę dwóch dni, spędzonych w Roncières.
Odmówiła. Nalegał w dalszym ciągu. Wywiązała się długa dysputa, szermierka słów i argumentów, z której nie bez trudu wyszedł jednak zwycięzcą.
Przyniesiono pierścionki, rzadkie, kosztowne, w osobnych pudełeczkach, to znów zwyklejsze, szeregiem ułożone w dużych pudłach na aksamitnej podściółce najrozmaitszych odcieni. Malarz usiadł między kobietami i z tym samym zapałem co one, zaczął oglądać pierścionki, umieszczone osobno w maleńkich pudełkach. Kładł je następnie na ciemnym aksamicie lady w dwóch osobnych grupkach — po jednej stronie odrzucone na pierwsze wejrzenie, po drugiej te, nad któremi miano się jeszcze zastanawiać.
Czas upływał niepostrzeżenie i miło na pięknem tem zajęciu, bardziej uroczem od wszystkich przyjemności świata, urozmaiconem niby jakie przedstawienie, a równocześnie podniecającem, niemal że lubieżnie działającem na serce kobiece.
Następnie porównywano, ożywiano się, aż sąd ostateczny trojga wybierających wypadł na korzyść złotego wężyka, z pięknym rubinem między drobną paszczą a wijącym się ogonem.
Olivier rozpromieniony rzekł:
— Pozostawiam paniom powóz, a sam odchodzę, bo mam jeszcze coś do załatwienia.
Anetka jednak prosiła, by wracać pieszo w dzień tak pogodny. Hrabina pozwoliła i podziękowawszy malarzowi, ruszyła z córką głównemi ulicami.
Przez pewien czas szły obok siebie w milczeniu, myślą rozkoszując się podarkami; następnie poczęły mówić o wszystkich tych klejnotach, niedawno oglądanych. Pozostał im bowiem w pamięci rodzaj lśnienia, migotania, dźwięku dyskretnego a miłego widzianych kosztowności. Szybkim krokiem szły chodnikami pełnemi tłumów, tłoczących się tu w letnie przedwieczory. Mężczyźni oglądali się za Anetką, półgłosem rzucając słowa podziwu. Po raz pierwszy od czasu żałoby, dodającej tyle blasku świeżej urodzie Anetki, hrabina ukazała się z córką na ulicy; a ten sukces uliczny, to zwracanie uwagi ogólnej, te komplimenta szeptane, ten nieuchwytny szmer podziwu, jaki wśród mężczyzn wywołuje zjawienie się pięknej kobiety, wywoływały u niej stopniowo przykry ucisk serca, jakiego doznała owego wieczoru, w swym salonie, gdy porównywano małą z jej portretem. Wbrew własnej woli, śledziła wszystkie te spojrzenia, skierowane na Anetkę, czuła je już z pewnej odległości, widziała jak musnąwszy przelotnie jej twarz, zatrzymują się z zachwytem na jasnowłosej postaci, obok niej. Odgadywała, czytała w tych oczach, szybki i niemy hołd, składany tej świeżej młodości, czarowi dopiero co rozkwitłemu, myśląc: Byłam równie piękną jak ona, jeśli nie piękniejszą. Nagle przyszedł jej na myśl Olivier i jak kiedyś w Roncières, uczuła szaloną chęć ucieczki.
Nie chciała pozostać dłużej w tej jasności dnia, w tym tłumie ludzi, widziana przez wszystkich tych mężczyzn, którzy na nią nie patrzą. Jakże dalekie a jak bliskie przecież były te dni, kiedy szukała, wyzywała wprost porównania z córką. Komu dziś, wśród tych przechodniów, przyszłoby na myśl je porównywać? Jeden może myślał o tem przed chwilą w sklepie złotnika...On? Och! jakiż ból! Czyż możliwe, by ustawicznie, nawet wbrew woli i wiedzy, nie czynił takich porównań! Niepodobna przecież, by widząc je razem, nie myślał o tem i nie przypominał sobie czasu, gdy ona sama równie piękna i świeża przychodziła do niego, pewna jego miłości!
— Tak się coś źle czuję dziecino. — Musimy wsiąść do dorożki — rzekła.
Anetka zaniepokojona, spytała:
— Co ci jest mateczko?
Och, nic zapewne. Wiesz przecież, że od śmierci babci, często miewam podobne ataki.
Wszelka idée fixe posiada uporczywość trawiącą choroby nieuleczalnej. Raz wniknąwszy do duszy, pożera ją, nie pozwala myśleć, zajmować się, znajdować upodobanie w czemkolwiek innem. Hrabina, czy to w domu, czy gdzieindziej, sama lub w towarzystwie, nie mogła wyzwolić się od myśli opętańczej, która po raz pierwszy nasunęła jej się wówczas na ulicy, gdy z córką wracała od jubilera: Czyż podobna, by Olivier, widząc je razem prawie codziennie, nie musiał mimowoli czynić porównań?
Tak, musiał je porównywać bezwiednie i ustawicznie, sam opętany tem podobieństwem niezwykłem, a spotęgowanem jeszcze świadomem do niedawna naśladowaniem ruchów i głosu. Ilekroć wchodził, musiała natychmiast myśleć o nasuwającem mu się porównaniu, odczytywała je w jego spojrzeniu, odgadywała, komentując odpowiednio w sercu swem i umyśle. I napadała ją szalona chęć ukrycia się, zniknięcia, niepokazywania mu się nigdy obok córki.
Cierpiała zresztą i z innych powodów, nie czując się już panią domu. Uczucie wydziedziczenia, jakiego doznała owego wieczora, gdy wszystkie oczy skierowały się na Anetkę, stojącą pod jej portretem, uczucie to trwało w dalszym ciągu, potęgowało się, doprowadzając ją chwilami do rozpaczy. Ciągle sobie zarzucała tę potrzebę tajemną wyzwolenia, pragnienie bezwiedne oddalenia Anetki z domu, jakby gościa krępującego a uporczywego, a równocześnie walczyła instynktownie, parta rozpaczliwą potrzebą zatrzymania wbrew wszystkiemu, człowieka ukochanego.
Nie mogąc z powodu świeżej żałoby przynaglać zbytnio małżeństwa Anetki, uczuwała trwogę tajemną a nieokreśloną, by jakiś wypadek nieprzewidziany nie stanął w poprzek temu projektowi i prawie nieświadomie starała się rozbudzić w sercu Anetki żywsze uczucie dla markiza.
Cała jej przebiegłość dyplomatyczna, od tak długiego czasu stosowana celem zachowania miłości Oliviera, przybrała teraz formę nową, subtelniejszą i dyskretniejszą, za pomocą której starała się zbliżyć dwoje młodych, a równocześnie zapobiec spotykaniu się markiza z malarzem.
Wobec tego, że Olivier z powodu swego trybu pracy, nigdy nie wychodził przed śniadaniem, i tylko wieczorami odwiedzał znajomych, często zapraszała na śniadania markiza de Farandal. Przychodził, wnosząc z sobą zawsze ożywienie, jakby świeże tchnienie poranku, sam podniecony konną przejażdżką. I wesoło mówił o wszystkich tych sprawach światowych, zdających się niejako unosić w powietrzu nad eleganckiem towarzystwem Paryża, odbywającem wyścigi po alejach Lasku. Anetkę bawiły te jego rozmowy i sama nabierała chęci do trybu życia, o którem opowiadał jej całkiem na świeżo, z niezatartym jeszcze blaskiem nowości i szyku. I zwolna rodziła się między nimi swobodna atmosfera młodości, sympatja koleżeńska, oparta na wspólności upodobań, a zwłaszcza pasji do koni. Po każdorazowem odejściu markiza, hrabia i hrabina wyrażali się o nim korzystnie, w sposób dość zręczny, by dziewczyna zrozumiała, iż od niej jedynie zależy wyjść za niego, o ile się jej podoba.
Pojęła to zresztą bardzo szybko, a rozumując trzeźwo, postanowiła wyjść po prostu za tego pięknego chłopca, który prócz innych przyjemności zapewni jej także najulubieńszą: możność galopowania obok niego co ranka, na czystej krwi rumaku.
I pewnego dnia się zaręczyli, w sposób całkiem naturalny, uścisnąwszy sobie ręce, poczem zaczęto o małżeństwie tem mówić, jako o rzeczy od dawna już postanowionej. I markiz zaczął znosić podarki. Księżna zaś traktowała Anetkę jak własną córkę. Bo cała ta sprawa została załatwiona za wspólną zgodą przy ognisku zażyłości, dozwalającej markizowi spędzać po kilka godzin dziennie w domu Guilleroy’ów; zwłaszcza że inne jego zajęcia, stosunki towarzyskie i obowiązki, najczęściej zabierały mu czas wieczorny.
Wtedy przychodziła kolej na Oliviera. Regularnie co tydzień bywał u przyjaciół na obiedzie, a często zachodził też niespodzianie wieczorem, między dziesiątą a dwunastą na filiżankę herbaty.
Zaledwie wszedł, hrabina zaczynała go śledzić, dręczona pragnieniem dowiedzenia się, co dzieje się w jego sercu. Tłómaczyła sobie każdy jego gest, każde spojrzenie, nie mogąc się przytem pozbyć myśli okrutnej: Niepodobna, by jej nie kochał, widząc nas tak jedną obok drugiej.
I on również przynosił podarki. Nie minął tydzień, by się nie zjawił, trzymając w każdej ręce pakiecik i ofiarowując jeden matce, a drugi córce; hrabina zaś, otwierając pudełka, zawierające nieraz przedmioty cenne, doznawała bolesnego ściśnienia serca. Znała doskonale to pragnienie dawania, któremu ona jako kobieta nie mogła nigdy zadośćuczynić, to pragnienie przynoszenia czegoś, sprawiania przyjemności, kupowania dla kogoś, wybierania u kupców cacek, które się będą podobać.
Kiedyś przebywał już te nsam kryzys i tylekroć widywała go wchodzącego do jej salonu z tym samym uśmiechem, z tym samym gestem i pakiecikiem w ręku. Później to ustało, a teraz rozpoczęło się odnowa. Dla kogo? Nie miała pod tym względem żadnych wątpliwości! Nie dla niej!
Wydawał się zmęczonym, wychudłym. Wnioskowała stąd, że cierpi. Porównywała jego sposób zachowania się, wyraz twarzy, z zachowaniem się markiza, na którego piękność Anetki również już zaczynała działać. Coś zupełnie innego: markiz był zakochany, Bertin kochał! Święcie w to wierzyła podczas długich godzin udręki, by podczas krótkich chwil ukojenia pocieszać się kruchą nadzieją, że może przecież się myli.
Och! nieraz będąc z nim sam na sam, zaledwie zdołała się powstrzymać od zapytania, prośby błagalnej, by jej wyznał wszystko, nie tając niczego. Wolałaby już wiedzieć i płakać pod ciosem pewnym, niż tak strasznie udręczać się wątpliwościami, nie mogąc czytać w tem sercu zamkniętem, w którem czuła potęgującą się miłość ku innej.
Serce to, droższe jej nad życie, nad którem czuwała, własną miłością podniecając i ożywiając w niem płomień od lat dwunastu, to serce, którego była tak pewną, że zdobyła je, podbiła ostatecznie, przywiązała namiętnie po koniec życia, wymknęło się jej oto przez fatalność niepojętą, straszliwą, potworną. Tak, zamknęło się dla niej momentalnie, z własną tajemnicą. Nie mogła już dotrzeć do niego serdecznem słówkiem, nie mogła oplatać go swą miłością, ni znaleźć w niem przytułku bezpiecznego, otwierającego się dla niej jednej. Na co zda się miłość, oddanie bez zastrzeżeń, gdy nagle człowiek, któremu złożyło się u stóp całe swe jestestwo, wszystko, wszystko, co się tylko miało na świecie, wymknie się oto, ponieważ inna twarz lepiej mu się podoba i w ciągu paru dni stanie się niemal obcym?
Obcym? On, Olivier? Mówił do niej jak dawniej, temi samemi słowami, tymsamym głosem i tonem. A przecież było między nimi coś nieprzezwyciężonego, nieuchwytnego, niewytłómaczalnego, prawie nic, owo nic, co odchyla żagiel za innym podmuchem wiatru.
Istotnie odchylał się od niej, stopniowo, z każdym dniem trochę więcej, każdem spojrzeniem, rzucanem na Anetkę. On sam nie chciał czytać jasno w swem sercu. Czuł dobrze ten ferment miłości, ten pociąg nieprzezwyciężony, lecz nie chciał go zrozumieć zdając się na łaskę losu i nieprzewidzianych wydarzeń życiowych.
Nic go już nie obchodziło poza obiadami i wieczorami, spędzanemi pomiędzy temi dwiema kobietami, które żałoba odcinała od życia wielkoświatowego. Spotykając u nich jedynie ludzi obojętnych, najczęściej Corbelle’ów i pana de Musadieu, miał wrażenie, że przebywa sam na sam z matką i córką, a nie widując od pewnego czasu księżnej ni markiza, dla których zarezerwowano poranki i popołudnia, starał się zapomnieć o ich istnieniu, powiedziawszy sobie, że dla jakichś powodów małżeństwo zostało widocznie odroczone.
Anetka nie wspominała mu zresztą nigdy o markizie. Może przez instynktowną wstydliwość, a może kierując się tą specjalną intuicją serca kobiecego, pozwalającą przeczuwać rzeczy niewiadome?
Tygodnie płynęły po tygodniach, żadnej nie przynosząc zmiany; tak nadeszła jesień, a z nią otwarcie Izb, wcześniejsze niż zwykle, ze względu na niepewną sytuację polityczną.
Na otwarcie parlamentu, hrabia de Guilleroy miał wprowadzić księżnę de Mortemain, markiza i Anetkę, po śniadaniu, spożytem w jego domu. Tylko hrabina, w strasznej swej męce coraz bardziej odsuwając się od życia, oświadczyła, że zostanie w domu.
Towarzystwo przeszło właśnie do dużego salonu, gdzie podano kawę. Atmosfera była swobodna i wesoła. Hrabia szczęśliw z podjęcia zajęć parlamentarnych, będących jedyną jego przyjemnością, niemal z polotem mówił o sytuacji politycznej i kłopotach Republiki; markiz, stanowczo już zakochany, odpowiadał mu z zapałem, patrząc na Anetkę; a księżna była na równi zadowolona z zakochania się siostrzeńca i kłopotów państwa. W salonie było ciepło, owe pierwsze ciepło kaloryferów, rozgrzewające materjały, ściany, obicia, przesycone ulatniającą się wonią kwiatów mdlejących. Wogóle w całej atmosferze salonu, przepojonej też silnym aromatem kawy, było coś intymnego, nastrój panował familijny, przyjemny, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Olivier Bertin.
Przystanął na progu, tak zdumiony, że zawahał się, czy wejść, zdumiony, jak mąż, przychwytujący żonę na gorącym uczynku. Zdjął go taki gniew nieokreślony i wzburzenie tak gwałtowne, że w okamgnieniu uświadomił sobie teraz robaka miłości, podgryzającego mu serce. Wszystko, co przed nim ukrywano i wszystko, co on sam przed sobą ukrywał, nagle mu się objawiło, na widok markiza zainstalowanego w tym domu w charakterze narzeczonego!
W przystępie rozpaczy zrozumiał wszystko, czego wiedzieć nie chciał, i czego nie śmiano mu powiedzieć. Nawet sobie nie zadawał pytania, dlaczego tajono przed nim wszystkie te przygotowania do małżeństwa.
Domyślał się przyczyny, a oczy jego nagle twarde, spotkały się ze spojrzeniem hrabiny, która poczerwieniała. Zrozumieli się wzajemnie.
Usiadł i na chwilę zapanowało milczenie, spowodowane niespodziewanem jego wejściem, które jakoby sparaliżowało nastrój poprzedni; następnie księżna wszczęła z nim jakąś rozmowę. Odpowiadał krótko, a głos jego brzmiał dziwnie obco, nieswojo.
Rozglądał się wokół, po całem tem towarzystwie, odnowa podejmującem rozmowę, mówiąc sobie w duchu: Zadrwili ze mnie. Ale się im odpłacę. Szczególną urazę miał do hrabiny i Anetki, zrozumiawszy nagle jej niewinne udawanie.
Hrabia rzuciwszy okiem na zegar, rzekł:
— Och, och! musimy już wyjść.
A zwracając się do malarza, dodał:
— Idziemy na otwarcie sesji parlamentarnej. Tylko żona zostaje w domu. Może się pan do nas przyłączy? Byłoby mi bardzo przyjemnie.
Olivier odparł sucho:
— Nie, dziękuję. Pański parlament wcale mnie nie nęci.
Wówczas podeszła doń Anetka i przybierając swą minkę figlarną, poprosiła:
— Och, drogi mistrzu, proszę pójść z nami. Jestem pewna, że pańskie towarzystwo byłoby bardziej zajmujące od wszystkich tych posłów.
— Nie, wcale nie. Będziecie się państwo doskonale bawić bezemnie.
Domyślając się, że jest czemś zmartwiony i niezadowolony, nalegała w dalszym ciągu, chcąc się okazać uprzejmą.
— Och, proszę, niech pan idzie. Zapewniam pana, że ja prawie już nie mogę obejść się bez pana.
Kilka słów wymknęło mu się tak szybko, że nie mógł ich już ani powstrzymać, ani złagodzić tonu, jakim zostały wypowiedziane.
— Ba! Doskonale się pani bezemnie obchodzi, jak wszyscy inni.
Trochę zdumiona jego tonem, zawołała:
— Patrzcie! Teraz przestaje mnie już tykać.
Na usta wybiegł mu jeden z tych uśmiechów wymuszonych, co odsłaniają cały ból duszy, a składając lekki ukłon, odparł:
— Trzeba się do tego zwolna przyzwyczajać.
— A to czemu?
— Bo pani wyjdzie zamąż, a mąż, ktokolwiek nim będzie, mógłby uważać za niewłaściwe to tykanie.
Hrabina wtrąciła żywo:
— Będzie czas pomyśleć o tem w chwili właściwej. Mam zresztą nadzieję, że Anetka wyjdzie za człowieka dość subtelnego, by nie czuł się dotkniętym zażyłością starego przyjaciela.
Hrabia zawołał:
— W drogę, w drogę! Inaczej się spóźnimy!
Ci, którzy mu mieli towarzyszyć, wstali ze swych miejsc i wyszli, po zwykłych uściskach dłoni i pocałunkach, zamienianych przez kobiety za każdorazowem przywitaniem i pożegnaniem.
Zostali sami. Ona i on,, stojący u drzwi, któremi wyszło towarzystwo.
— Usiądź, przyjacielu — rzekła łagodnie.
Odrzucił porywczo:
— Nie, dziękuję, ja także odchodzę.
Szepnęła błagalnie:
— Och! czemu?
— Ponieważ, jak się zdaje, przyszedłem nie w porę. Przepraszam, że przyszedłem bez zapowiedzenia.
— Olivierze, co tobie?
— Nic. Żałuję tylko, że przeszkodziłem w zabawie tak pięknie ułożonej.
Ujęła jego rękę.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Właśnie mieli wyjść, by zobaczyć otwarcie parlamentu. Ja byłabym i tak została w domu. Więc przeciwnie, miałeś dobre natchnienie przychodząc dziś, gdy jestem sama.
Mruknął ironicznie:
— Tak, miałem natchnienie, dobre natchnienie!...
Ujęła obydwie jego ręce i patrząc mu głęboko w oczy, głosem bardzo cichym wymamrotała:
— Wyznaj, że ją kochasz!
Wyrwał ręce z jej uścisku, nie mogąc hamować dłużej swego rozdrażnienia.
— Ależ jesteś szalona, z tem swojem przypuszczeniem!
Chwyciła go za ramiona i wpijając palce w rękawy surduta, błagała:
— Olivierze! wyznaj mi, wyznaj! Wolę wiedzieć, jakkolwiek jestem i tak pewną, wolę jednak wiedzieć! Wolę wiedzieć!.... Och! ty nie masz wyobrażenia, co się ze mną dzieje!
Wzruszył ramionami.
— Cóż ja mam począć? Czyż moja wina, że tracisz głowę?
Wciąż go trzymała, ciągnąc w stronę drugiego salonu w głębi, gdzie nikt nie będzie ich mógł słyszeć. Ciągnęła go za surdut, konwulsyjnie uczepiwszy się jego ramienia, gorączkowo chwytając powietrze. Doprowadziwszy go tak do małej sofki, zmusiła go by usiadł, poczem siadła obok niego.
— Olivierze, mój przyjacielu, jedyny mój przyjacielu, ja cię proszę, powiedz mi, że ją kochasz. Ja wiem o tem, czuję to z całego twego postępowania, nie mogę dłużej wątpić, ginę z rozpaczy, lecz chcę to usłyszeć z twoich ust!
Gdy się ciągle jeszcze wyrywał, osunęła się do jego kolan. Głos jej stał się drżącym, zdławionym.
— Och, mój przyjacielu, mój przyjacielu, jedyny mój przyjacielu, prawda, że ją kochasz?
Usiłując ją podnieść, zawołał:
— Ależ nie! nie! nie! Przysięgam, że nie!
Położyła mu rękę na ustach, i zamknąwszy je w ten sposób, wyjąkała:
— Och! nie kłam! To zbyt bolesne!
I osunąwszy głowę na jego kolana, zaczęła łkać rozpaczliwie.
Widział tylko jej kark, gęstwę jasnych włosów, wśród których było mnóstwo siwych, i nagle zdjęła go bezmierna litość, ból ogromny.
Ująwszy palcami ciężką tę masę włosów, przemocą uniósł jej głowę, i ujrzał dwoje oczu bezprzytomnych, z których łzy spływały strumieniem. Do mokrych tych oczu raz po raz przykładał usta, powtarzając:
— Any, Any! Moja droga, droga Any!
Wówczas ona, próbując się uśmiechnąć, drżącym głosem dziecka zgnębionego bólem, szepnęła:
— Och, drogi przyjacielu, powiedz mi tylko, czy i mnie kochasz jeszcze troszeczkę?
Zaczął ją znów całować.
— Tak, kocham cię, droga moja Any!
Wstała z klęczek i siadłszy obok niego, znów go ujęła za ręce i patrząc mu w oczy, mówiła pieszczotliwie:
— Kochamy się od tak dawna. To się nie powinno skończyć w ten sposób.
Przyciskając ją do siebie, spytał:
— Dlaczegoż miałoby się skończyć?
— Dlatego, że jestem stara, a Anetka zbyt mnie przypomina z owych czasów, gdy mnie poznałeś.
Teraz on kolejno ręką zamknął jej usta bolesne, mówiąc:
— Znowu! Błagam cię, nie mów już o tem. Przysięgam ci, że się mylisz!
Powtórzyła:
— Gdybyś tylko i mnie kochał, bodaj troszeczkę.
Zapewnił ponownie:
— Kocham cię!
Następnie trwali długo w milczeniu, trzymając się za ręce, bardzo wzruszeni i smutni.
Przerwała nakoniec tę ciszę, szepcząc:
— Och! chwile, które mi jeszcze pozostają do życia nie będą wesołe.
— Będę się starał uczynić ci je spokojnemi.
Cienie mroczne, poprzedzające zmierzch wieczorny, zalegały zwolna salon, pogrążając ich stopniowo w posępnej szarości wieczorów jesiennych.
Zegar wybił godzinę.
— Długo już tu siedzimy — rzekła. — Musisz odejść, bo mógłby ktoś przyjść, a nie jesteśmy dość spokojni!
Wstał, uściskał ją, całując jak dawniej w usta nawpół rozchylone, poczem znów przeszli obydwa salony, oplatając się ramionami, jak mąż ze żoną.
— Do widzenia, drogi przyjacielu.
— Do widzenia, droga przyjaciółko.
I portjera zasunęła się za odchodzącym!
Zeszedł ze schodów, skierował się ku bulwarowi, zaczął się przechadzać, nie wiedząc co robi, ogłuszony, jakby po uderzeniu obuchem, czując, że nogi się pod nim uginają, a serce drży i płonie, jak gdyby żagiew rozpalona trawiła mu pierś. Przez dwie, trzy, a może cztery godziny, szedł ciągle przed siebie, w stanie jakiegoś ogłupienia, unicestwienia duchowego i fizycznego, dozwalającego mu zaledwie na bezmyślne posuwanie nogi za nogą, Następnie wrócił do domu, by się zastanowić.
Kocha więc tę młodą dziewczynę! Teraz zrozumiał wszystko, co odczuwał w jej obecności, od chwili owej przechadzki w parku Monceau, gdy w głosie jej usłyszał zew zaledwie poznany, który ongi rozbudził jego serce, aż do owego zmartwychwstania powolnego a nieprzezwyciężonego miłości, nawpół dopiero wystygłej, do którego nie chciał się przyznać przed sobą samym.
Co pocznie? A cóż może począć? Gdy wyjdzie zamąż, będzie unikał widywania jej często oto wszystko. Tymczasem musi bywać w tym domu, by się niczego nie domyślano, a tajemnicę swą ukryje w głębi duszy.
Obiad zjadł w domu, co nie zdarzyło mu się nigdy. Później kazał napalić w pracowni, bo noc zapowiadała się chłodna. Kazał nawet zapalić ogromny świecznik wiszący, jak gdyby się obawiał mrocznych kątów i zamknął się w pracowni. Ogarnęło go uczucie dziwne, głębokie, fizyczne, smutku straszliwego! Czuł go w krtani, w piersi, we wszystkich muszkułach rozprzężonych, zarówno jak w omdlewającej duszy. Ściany mieszkania wywierały nań ucisk nieznośny; mieściło się w nich całe jego życie, życie artysty i człowieka. Każdy szkic na ścianie przypominał mu jakiś sukces, z każdym sprzętem wiązało się jakieś wspomnienie. Ale sukcesy i wspomnienia należą już do rzeczy minionych! Jego życie? Jakże mu się wydawało krótkiem, pustem i już dokonanem. Robił obrazy, ciągle obrazy, jeszcze raz obrazy, i kochał kobietę. Przypominał sobie te wieczory spędzane.
w stanie egzaltacji, po schadzkach, urządzanych w tej samej pracowni. Całe noce biegał następnie, rozgorączkowany, upojony. Rozkosz miłości odwzajemnionej, powodzenie światowe, jedyne upojenie, jakie dać może sława, pozwoliły mu zakosztować triumfu niezapomnianego.
Kochał kobietę i był przez nią kochany. Dzięki niej otrzymał chrzest, odsłaniający mężczyźnie świat tajemniczy wzruszeń i miłości. Przemocą niemal otworzyła mu serce, a teraz oto nie może go już zamknąć. Inna miłość wbrew jego woli, wtargnęła przez ten wyłom! Inna, a raczej ta sama, przez nową twarz rozpłomieniona, sprowadzając to samo zogniskowanie wszystkich uczuć, które na starość przybierają formę tak gwałtowną. Kocha więc tę młodą dziewczynę! Na nic nie zda się walczyć, opierać, zaprzeczać; kocha ją z tą świadomością rozpaczliwą, że nie otrzyma nawet odrobiny współczucia, że ona nigdy się nie dowie o jego męce straszliwej i że rychło wyjdzie za innego. Na tę myśl, wyłaniającą się bezustannie, niemożliwą do zgłuszenia, ogarniała go wściekłość zwierzęca; mógłby wyć z bólu jak pies przywiązany do łańcucha, czując się tak samo bezwolnym, ujarzmionym, przykutym. Coraz bardziej rozdrażniony w miarę zastanawiania się nad tem wszystkiem, wielkiemi krokami przebiegał pracownię, rzęsiście oświetloną jakby na jaką uroczystość. Nie mogąc dłużej znieść bolu tej rany ponownie rozdartej, próbował ją uśmierzyć wspomnieniem miłości dawnej, uciszyć ewokacją pierwszej swej potężnej namiętności. Wydobył ze skrzyni kopję portretu hrabiny, i ustawiwszy ją na sztalugach, usiadł naprzeciw i począł się w nią wpatrywać. Usiłował ją sobie odtworzyć, wyczarować żywą, jaką kochał przed laty. Z płótna jednak wyłaniała się raz po raz postać Anetki. Matka zniknęła, zatarła się, pozostawiając tę postać drugą, tak nieprawdopodobnie do niej podobną. Ciągle widział przed sobą tę małą, z włosami nieco jaśniejszemi, uśmiechem bardziej filuternym, minką trochę więcej drwiącą, czując wyraźnie, że duszą i ciałem należy do tej młodej istoty, jak nigdy nie należał był do tamtej, niby wątłe czółno na łaskę fal oddane!
Wstał i nie chcąc patrzeć dłużej na tę zjawę, odwrócił obraz; poczem smutny bezbrzeżnie, przeszedł do swego pokoju, by przynieść do pracowni szufladkę biurka, gdzie spoczywały listy kochanki. Leżały tu jak w łóżku, jedne na drugich, tworząc grubą warstwę drobnych arkusików. Zanurzył obydwie ręce w całą tę masę słów pisanych, a dotyczących ich dwojga, w tę topiel, świadczącą o długotrwałym ich stosunku. Spoglądał na wąską trumnę z deseczek, mieszczącą całą tę niezliczoną ilość kopert, na których ciągle jego, i jego tylko widniało nazwisko. I rozmyślał oto, że miłość, głębokie przywiązanie dwojga istot, dzieje dwóch serc, były zamknięte w tym stosie pożółkłych papierów, czerwonemi pieczątkami laku upstrzonych i pochyliwszy się nad niemi, wchłaniał wydobywającą się z nich woń melancholijną listów przez długi czas trzymanych w zamknięciu.
Chciał je odczytywać i sięgnąwszy do dna, wydobył stos najdawniejszych. W miarę jak je otwierał, wydobywały się z nich wspomnienia, jasne, konkretne, wzruszeniem przejmując mu duszę. Niektóre z nich nosił kiedyś przy sobie całemi tygodniami, a wszystkie te świstki pokryte drobnemi literkami, wyczarowywały mu chwile upajające, uczucia zamierzchłe, zapomniane. Nagle uczuł pod palcami delikatną haftowaną chusteczkę. Co to? Szukał w pamięci, nakoniec sobie przypomniał! Pewnego dnia, gwałtownie u niego płakała, będąc trochę zazdrosną, a on zabrał jej tę chusteczkę mokrą od łez i zachował!
Ach! ten smutek życia! ten smutek życia! Biedna kobieta!
Z głębi szufladki, z głębi przeszłości, wszystkie te wspomnienia wydobywały się jak obłok, obłok nieuchwytny rzeczywistości minionej. To mu sprawiało ból i Izami oblewał listy, jak się opłakuje drogich zmarłych.
Ale to przypomnienie miłości dawnej, spotęgowało w nim ferment namiętności młodej i świeżej, poryw nieprzezwyciężony, przywodzący mu przed oczy promienną twarzyczkę Anetki. Kochał był matkę w uniesieniu namiętnem niewoli dobrowolnej, teraz zaczyna kochać tę dzieweczkę jak niewolnik, jak stary niewolnik, drżący na widok oków, których już zerwać nie zdoła.
Czuł to w głębi swej istoty i ogarniało go przerażenie.
Starał się zrozumieć, czemu i jakim sposobem zdołała go tak opanować? Znał ją przecież tak mało. Zaledwie stawała się kobietą, a serce jej i dusza dotąd pogrążone były w śnie młodości.
A on, stojący niemal u schyłku życia! Jak się to stało, że dzieweczka ta zdołała go podbić kilku uśmiechami i kosmykami włosów! Ach! te uśmiechy i te jasne loczki przejmowały go tak zbożnym zachwytem, że gotów paść na kolana i czołem bić o ziemię!
Czyż się wie, czyż można wiedzieć kiedykolwiek, dlaczego kobieta jakaś zaczyna nagle działać jak trucizna? Jakby się ją wchłonęło oczyma, staje się naszą myślą i ciałem! Wprawia nas w upojenie, w szał, sprawia, że nią wyłącznie żyjemy i dla niej pragnęlibyśmy umrzeć! Jak straszne cierpienia sprowadza nieraz ta moc okrutna i niewytłómaczalna pewnego typu twarzy nad sercem mężczyzny!
Olivier Bertin znów zaczął biegać po pracowni; było już późno w nocy, ogień w piecu dogasał. Poprzez szyby wiatr się przeciskał mroźny. Wyczerpany, artysta położył się nareszcie, by do białego ranka myśleć i cierpieć.
Zerwał się wcześnie, nie wiedząc po co, nie wiedząc do czego się zabierze, rozdrażniony do najwyższego stopnia, niespokojny jak chorągiewka na dachu.
W poszukiwaniu jakiejkolwiek rozrywki dla umysłu i zajęcia dla ciała, przypomniał sobie, że właśnie tego dnia kilku jego towarzyszy z klubu miało się, jak co tygodnia, spotkać w Łaźni Maurytańskiej, by po masażu zjeść wspólne śniadanie. Szybko się więc ubrał, sądząc, że łaźnia i tusz uspokoją mu nerwy i wyszedł.
Ledwie przestąpił próg domu, zawiał go wiatr mroźny, ten pierwszy podmuch lodowy, w ciągu jednej nocy niszczący resztki lata.
Wzdłuż bulwarów istna zamieć żółtych liści, wiatrem gnanych, z suchym szelestem opadała na ziemię. Spadały na oślep, skroś szerokie aleje, między domami, jak gdyby wszystkie szypułki miały się odłączyć od gałęzi, podcięte ostrym brzeszczotem mrozu. Rowy i chodniki okryte warstwą grubą listkowia, przez parę godzin robiły wrażenie dróg leśnych z początkiem zimy. Wszystkie te martwe liście szeleszcząc pod nogami, zbijały się tu i ówdzie w żółte kępy, unoszone za każdym podmuchem wiatru.
Był to jeden z owych dni przejściowych na pograniczu dwóch pór roku, pełne specjalnej melancholji, smutku konania lub kiełkowania odradzającego się życia.
Rozkoszne ciepło łaźni mające za chwilę przeniknąć mu ciało po tym mrożącym spacerze na wichrze, dreszczem zadowolenia przejęło smutne serce Oliviera. Szybko się rozebrał, włożył lekką przepaskę podaną mu przez służącego i zniknął za otworzonemi przed nim drzwiami.
Powietrze gorące, tamujące oddech, a zdające się dochodzić tu z dalekiego jakiegoś pieca, zmusiło go do szybkiego chwytania powietrza, gdy przechodził galerję maurytańską, oświetloną dwiema wschodniemi latarniami. Kędzierzawy murzyn, za całe ubranie noszący pas szeroki, o lśniącym torsie i muskularnych członkach, rzucił się ku niemu, by uchylić portjer u drugiego końca galerji, i wpuścić malarza do łaźni, olbrzymiej, krągłej, zacisznej, niemal mistycznej jak świątynia. Światło tu wpadało z góry, przez kopułę i zieloną koniczynę szklanych witraży, do ogromnej sali krągłej, wyłożonej płytkami, o ścianach pokrytych porcelaną w deseń arabski.
Mężczyźni wszelkiego wieku, prawie nadzy, przechadzali się powoli, w milczeniu; inni siedzieli na marmurowych ławeczkach z założonemi rękoma; inni gawędzili półgłosem.
Gorące powietrze zmuszało do sapania, skoro się tylko weszło. To wnętrze parne i malownicze, gdzie rozgrzewano ciało ludzkie, a masażyści murzyńscy i maurytańscy o bronzowych nogach krążyli w ciszy i skupieniu, miało w sobie coś antycznego i tajemniczego.
Pierwszym znajomym ujrzanym przez malarza był hrabia de Lauda. Przechadzał się niby zapaśnik rzymski, dumny ze swej piersi wypukłej i muszkularnych ramion, splecionych nad głową. Przyzwyczajony do łaźni, czuł się tu jak aktor oklaskiwany, okiem znawcy oglądając torsy wszystkich znanych siłaczy Paryża.
— Dzień dobry, Bertin przywitał malarza.
Uścisnęli sobie ręce, a Lauda dodał:
— Doskonały czas na poty, nieprawdaż?
— Tak, przepyszny.
— Widziałeś Rocdiane’a? Jest tu gdzieś. Musiałem go wyciągnąć z łóżka. Och! spojrz proszę, na ten okaz anatomiczny.
Przechodził właśnie drobny człowieczek, o krzywych nogach, wątłych ramionach, zapadłych biodrach, wywołując uśmiech politowania u tych dwóch przedstawicieli siły i zdrowia.
Rocdiane, dostrzegłszy Bertina, podchodził ku niemu.
Usiedli na długim stole marmurowym i zaczęli rozmawiać jakby w salonie. Chłopcy obsługujący krążyli ustawicznie, obnosząc napoje. Ze wszech stron dochodziły tu klaskania masażystów o nagie ciała i szmer tuszów. A bezustanne ściekanie wody we wszystkich kątach olbrzymiego amfiteatru, robiło wrażenie deszczu.
Co chwila inny jakiś przechodzień kłaniał się trzem przyjaciołom, lub podchodził, by im uścisnąć ręce. Gruby książę Harrison, wątły książę Epilati, baron Flach i inni przesunęli się jeden po drugim.
Nagle Rocdiane zawołał:
— Patrzcie, Farandal!
Wszedł markiz, ręce na biodrach, z tą elegancką swobodą mężczyzn dobrze zbudowanych, których nic nie krępuje.
Lauda szepnął:
— A to chwat! Wygląda jak gladjator!
A Rocdiane zwracając się do Bertina, zapytał:
— Czy to prawda, że żeni się z córką twych przyjaciół?
— Zdaje się — odparł malarz.
Jednakowoż pytanie to, wobec tego człowieka, w tej chwili i na tem miejscu, do głębi wstrząsnęło Olivierem, budząc w sercu jego rozpacz potworną i bunt. Cała okropność niedalekiej przyszłości ujawniła mu się w okamgnieniu z taką dokładnością, że przez parę chwil walczyć musiał z żądzą zwierzęcą rzucenia się na markiza.
Następnie wstał.
— Jestem zmęczony — rzekł. — Pójdę raczej do masażysty.
Przechodził właśnie arab.
— Czyś wolny, Achmedzie?
— Tak, proszę pana.
I szybko się oddalił, by uniknąć przywitania z markizem, powolnym krokiem okrążającym amfiteatr.
Zaledwie kwadrans pozostał w wielkiej sali do wypoczynku, obwiedzionej szeregiem zacisznych cel z łóżkami, wokół klombu roślin egzotycznych i wodotrysku, rozpylającego w pośrodku swe wodne promienie. Miał wrażenie, że go ktoś goni, prześladuje, że markiz nadejdzie tu lada chwila, a on będzie musiał podać mu rękę i traktować go po przyjacielsku, mając ochotę go zamordować.
I rychło znalazł się znów na bulwarze, pokrytym martwem listkowiem. Nie spadały już z drzew, gdyż wichura zerwała wszystkie liście, co do jednego.
Ich kobierzec czerwono-żółty drżał, poruszał się, falował, unosił się z jednego chodnika na drugi, powiewem wiatru pędzony.
Nagle jakby ryk przeleciał ponad dachami, ten ryk zwierzęcy przeciągającej burzy, a równocześnie wichura wściekła rozszalała się po bulwarze.
Liście, wszystkie liście strącone, jakby tylko czekając sygnału, zerwały się za jej nadejściem. Biegły naprzeciw niej, zbijając się w kłębki i unosząc pionowo aż ku fasadom domów. A wiatr gnał je przed siebie jak trzodę, jak trzodę obłąkaną, pędzącą przed siebie, na oślep, umykającą ku rogatkom Paryża, ku wolnej przestrzeni przedmieść. A gdy chmura olbrzymia liści i kurzu rozwiała się i zniknęła na wzniesieniu bulwaru Malesherbes, drogi i chodniki, nagle ogołocone z liści, wydały się dziwnie puste, wymiecione.
Bertin pomyślał: — Co począć teraz? Co zrobię? Dokąd pójdę? I zawrócił do domu, nie zdoławszy nic wymyśleć.
Kiosk z dziennikami zwrócił jego uwagę. Kupił siedm czy ośm, spodziewając się, że znajdzie może coś do czytania na godzinę lub dwie.
— Śniadanie zjem w domu rzekł sobie wchodząc do domu. I odrazu skierował się do pracowni.
Zaledwie jednak usiadł, czuł, że nie wytrzyma na miejscu, mając w całem ciele niepokój szarpiący wściekłego zwierzęcia.
Dzienniki nie zdołały zająć go ani na jedną minutę, bo wypadki, które przebiegał oczyma, nie docierały do jego myśli. Mechanicznie przebiegając jakiś artykuł, zadrżał gwałtownie na widok wydrukowanego nazwiska: Guilleroy. Chodziło o posiedzenie Izby, na którem hrabia wypowiedział parę słów.
Pobudzony tem przypomnieniem, zauważył następnie nazwisko sławnego tenora Montrosé, który z końcem grudnia miał jeden jedyny raz wystąpić w Operze. Będzie to, pisał dziennik, prawdziwą uroczystością muzyczną, gdyż tenor Montrosé, wyjechawszy z Paryża przed sześciu laty, odniósł w całej Europie i Ameryce triumf niebywały, a w dodatku wystąpi ze sławną śpiewaczką szwedzką, Helsson, której nie słyszano w Paryżu od lat pięciu!
Nagle Olivier powziął myśl, zrodzoną w głębi serca, myśl umożliwienia Anetce tej przyjemności. Żałoba hrabiny przeszkodzi projektowi — należy przeto obmyśleć jakiś sposób. Istnieje tylko jeden. Trzeba wziąć lożę ponad sceną, w której będzie prawie że niewidzialną, a gdyby hrabina mimo to się nie zgodziła, to Anetka będzie mogła pójść w towarzystwie ojca i księżnej. W tym wypadku trzeba będzie ofiarować lożę księżnej. I zaprosić oczywiście markiza!
Długą chwilę wahał się i zastanawiał.
Niewątpliwie, małżeństwo to jest postanowione, a prawdopodobnie oznaczono już nawet datę ślubu. Domyślał się, że hrabina pragnie ją przyspieszyć i w możliwie najkrótszym czasie odda córkę Farandalowi. Nic na to nie poradzi. Nie może zmienić, ani udaremnić, ani nawet opóźnić tej rzeczy potwornej! A skoro trzeba pogodzić się z koniecznością, czyż nie lepiej spróbować się przezwyciężyć, ukryć cierpienie, grać zadowolonego i nie poddać się uniesieniu gniewu, jak przed chwilą?
Tak, zaprosi markiza, osłabiając tem samem podejrzenia hrabiny, a równocześnie pozostawiając sobie furtkę do przyszłego domostwa młodej pary.
Zaraz po śniadaniu ruszył do Opery, by zamówić jedną z lóż, osłoniętych kurtyną. Przyrzeczono mu. Wówczas pobiegł do Guilleroy’ów.
Hrabina wyszła prawie zaraz, a wzruszona jeszcze do głębi sceną z poprzedniego wieczora, rzekła:
— To ładnie, że dziś przyszedłeś!
Zaczął mamrotać:
— Coś ci przynoszę.
— Co takiego?
— Lożę ponad sceną Opery, na jedyny występ Helssonówny i Montrosè’go.
— Och! mój przyjacielu! Jakaż szkoda! A co z moją żałobą?
— Przecież to już niemal cztery miesiące.
— Zapewniam cię, że nie mogę.
— A Anetka? Pomyśl, że podobną sposobność może się już nigdy nie nadarzyć.
— Z kimżeby poszła?
— Z ojcem i księżną, którąbym zaprosił. Mam też zamiar zaofiarować miejsce markizowi.
Spojrzała mu prosto w oczy, mając szaloną chęć ucałowania go w usta. Nie dowierzając własnym uszom, powtórzyła:
— Markizowi?
— No tak!
W jednej chwili zgodziła się na propozycję.
A on przybierając minę obojętną, spytał:
— Czy oznaczona już data ślubu?
— Mój Boże, tak mniej więcej. Mamy powody do przyspieszenia tej sprawy, tem więcej, że postanowioną była jeszcze przed śmiercią matki. Przypominasz sobie?
— — Tak, doskonale. Więc kiedy?
— Z początkiem stycznia prawdopodobnie. Przepraszam że wcześniej, ci nie powiedziałam.
Weszła Anetka. Czuł, że serce podskoczyło mu w piersi jakby za pociśnięciem sprężyny i cała jego miłość ku niej zgorzkniała nagle, przeradzając się w rodzaj nienawiści dziwacznej, w jaką przeobraża się miłość, smagana zazdrością.
— Coś pani przyniosłem — rzekł.
— Więc już stanowczo przez „pani“ podjęła żywo.
Przybrał minę ojcowską.
— Posłuchaj dziecino. Jestem powiadomiony o tem, co się przygotowuje. Niezadługo zmiana ta stałaby się nieodzowną. Lepiej ją więc wprowadzić teraz niż później.
Wzruszyła ramionami z miną niezadowolenia, gdy hrabina zamilkła, w dal utkwiwszy spojrzenie i natężając myśl.
Anetka spytała:
— A co mi pan przyniósł?
Opowiedział o przedstawieniu, wymieniając kogo ma zamiar zaprosić do loży. Była zachwycona i w porywie podlotka rzuciwszy mu się na szyję, ucałowała go w obydwa policzki.
Czuł, że mu się robi słabo, a pod dwukrotnem dotknięciem tych drobnych świeżych usteczek zrozumiał, że nie wyleczy się już nigdy.
Hrabina ze skurczem na twarzy, rzekła:
— Wiesz, że ojciec czeka.
— Tak, mateczko, już idę.
Pobiegła, w powietrzu jeszcze śląc Olivierowi pocałunki.
Zaledwie wyszła, zapytał:
— Czy wyjadą w podróż?
— Tak, na trzy miesiące.
— Tem lepiej! — mruknął bezwiednie.
— Wrócimy do dawnego trybu życia. — rzekła hrabina.
Wyszeptał:
— Mam nadzieję.
— A tymczasem proszę, nie zaniedbuj mnie.
— Nie, droga moja.
Jego poryw wczorajszego wieczora na widok jej łez, i gotowość zaproszenia markiza na przedstawienie w Operze, przywróciły hrabinie trochę nadziei.
Na krótko. Przed upływem tygodnia, śledząc twarz jego z udręką zazdrości, wyczytała na niej znów wszystkie ślady tortur, jakie przechodził. Nie mogła ich nie znać, przeżywając sama wszystkie te męki, jakich domyślała się u niego, zaś ciągła obecność Anetki, każdej chwili uprzytomniała jej bezowocność wszystkich zabiegów.
Wszystko gnębiło ją równocześnie — zarówno wiek, jak żałoba. Jej kokieterja czynna, świadoma, pomysłowa, dzięki której przez całe życie odnosiła triumfy nad nim i dla niego, była teraz sparaliżowaną tym strojem czarnym, który uwydatniając jej bladość i wyraz udręki, potęgował olśniewającą świeżość Anetki. Jakże dalekie, chociaż tak bliskie były czasy, kiedy po powrocie córki do Paryża, z dumą obmyślała jednakowe toalety. Teraz porywała ją chęć szalona zerwania z ciała tych szat żałobnych, które ją oszpecały i męczyły.
Gdyby miała na usługi wszystkie te środki elegancji i szyku, gdyby mogła dobierać dla siebie materjały o odcieniach delikatnych, harmonizujące z jej cerą, mogące jej więdnącej urodzie przydać wdzięku sztucznego, a równie zniewalającego jak uroda naturalna jej córki, niewątpliwie potrafiłaby być jednak bardziej pociągającą.
Znała tak doskonale działanie podniecających toalet wieczorowych i czar zmysłowy miękkich matinek, oszałamiających negliżów, które noszone podczas śniadania w gronie bliskich przyjaciół, pozwalają kobiecie przez połowę dnia roztaczać miękki powab zaperfumowanej sypialni, wnosić wrażenie całkiem uchwytne ciepła łóżka, dopiero co opuszczonego.
Co jednak może podjąć w tej szacie grobowej, w tem odzieniu galernika, które będzie ją okrywać przez cały rok! Cały rok! Przez rok ma pozostać uwięzioną w tej czerni, bezczynną, pokonaną! Przez rok będzie czuć, jak starzeje się dzień za dniem, godzina za godziną, minuta za minutą, pod tym futerałem z krepy! Co się z niej stanie w ciągu roku, jeśli jej biedne chore ciało będzie się bezustannie udręczać cierpieniem duszy?
Myśl ta stale jej towarzyszyła, psując wszystko, co mogłoby być przyjemnością, w ból przemieniając każdą radość, nie pozwalając zażyć żadnej rozrywki, żadnego zadowolenia ni zabawy. Ustawicznie zmagała się z pragnieniem rozpaczliwem zrzucenia z siebie tego miażdżącego ją brzemienia, gdyż bez tej udręki potwornej mogłaby jeszcze być szczęśliwą, zdrową, pełną życia! Wszak dusza jej tak jest żywa i świeża, serce tak młode, czuje w sobie zapał istoty, zaczynającej dopiero żyć, żądzę szczęścia nienasyconą, bardziej nawet zachłanną niż dawniej, a nadto trawiące pragnienie miłości.
A oto wszystkie te rzeczy dobre, słodkie, rozkoszne, poetyckie, co upiększają życie i czynią je pożądanem, wszystko to stało się dla niej niedostępnem, ponieważ się starzała! Skończone! A jednak czuje w sobie jeszcze porywy młodej dziewczyny, uniesienia namiętne młodej kobiety. Nic się w niej nie postarzało prócz ciała, marnej skóry, tej powłoki kości, płowiejącej stopniowo, przecierającej się, jak materjał na drewnianym sprzęcie. Ten zanik stał się składnikiem jej istoty, sprawiając niemal ból fizyczny. Myśl opętańcza zrodziła w niej jakoby nową wrażliwość skóry, pozwalającą jej śledzić pochód starości bezustanny, dający się odczuwać jak zimno lub gorąco. Istotnie zdawała się czuć coś w rodzaju świerzbienia, powolnego tworzenia się zmarszczek na czole, wiotczenia tkanek na policzkach i szyi i pomnażania się tych niezliczonych drobnych kreseczek, psujących skórę zmęczoną. Jak człowiek tknięty trawiącą chorobą, ciągłem świerzbieniem zmuszony jest do drapania skóry, tak ona czujną świadomością i lękiem przed tą straszliwą a nieustanną pracą czasu, sama wytworzyła sobie w duszy potrzebę nieprzezwyciężoną stwierdzania swego zaniku urody we wszystkich możliwych zwierciadłach. Przyzywały ją, przyciągały, zmuszały do podchodzenia i przeglądania się, oglądania, bezustannego stwierdzania, dotykania palcem, celem niezawodnego przekonania się o niezatartych śladach czasu. Początkowo był to rodzaj gorączki powrotnej, jawiącej się na widok gładkiej, trwogą przejmującej płyty zwierciadła, czy to w domu, czy gdziekolwiek. Przystawała na ulicy, by się przeglądać w zwierciadłach, któremi kupcy zwykli upiększać swe wystawy sklepowe. Zwolna przemieniło się to w rodzaj choroby, opętania. W kieszeni nosiła maleńkie pudełeczko na puder, pudełeczko z kości słoniowej, wielkości orzecha, którego przykrywka wewnętrzna mieściła niedostrzegalne zwierciadełko; otóż idąc, trzymała w ręce to zwierciadełko i często podnosiła je do oczu.
Ilekroć w salonie swym zasiadła, by czytać coś lub pisać, myśl zajęta na chwilę nową czynnością, rychło zawracała na swój szlak opętańczy. Walczyła z tem, starała się rozerwać, innemi zająć myślami lub pracą. Napróżno; pragnienie kłujące niepokoiło ją bezustannie, aż ręka bezwolna opuszczając książkę lub pióro, ruchem nieprzezwyciężonym sięgnęła po zwierciadełko o staroświeckiej srebrnej rączce, gdzieś opodal na biurku leżące. W owalnym, rżniętym krysztale, twarz jej wyglądała jak portret z ubiegłego wieku, lub pastel ongi świeży, a oto wyblakły pod działaniem słońca. Po długiem przeglądaniu się, znużonym ruchem odkładała zwierciadełko, usiłując wrócić do poprzedniego zajęcia; zaledwie jednak przeczytała dwie stronice lub napisała dwadzieścia wierszy, znów budziła się w niej potrzeba dręcząca a niepokonana przeglądania się ponownie i mechanicznie wyciągała rękę po zwierciadełko.
Używała go teraz bezustannie, niby cacka drażniącego a nieodzownego, posługując się niem nawet podczas przyjmowania przyjaciół i denerwując się do ostateczności, nienawidząc je jak żywe jakieś stworzenie, gdy rozpaczliwie obracała je w palcach niespokojnych.
Pewnego dnia rozdrażniona do żywego tą walką z kawałkiem szkła, rzuciła je o ścianę, że na drobne rozleciało się skorupki.
Niezadługo jednak, mąż oddał jej naprawione, i przejrzystsze niż kiedykolwiek. Musiała wziąć i podziękować, zdecydowana je zatrzymać.
Co wieczora i co ranka, zamknięta w swym pokoju, wbrew własnej woli rozpoczynała to badanie drobiazgowe i ścisłe potwornego, stopniowo postępującego spustoszenia.
Ułożywszy się na spoczynek, nie mogła zasnąć, więc zapalała świecę i leżała tak z otwartemi oczyma, rozmyślając, że bezsenność i troska nieuniknienie przyspieszają straszne działanie czasu, wciąż naprzód biegnącego. W ciszy nocnej wsłuchiwała się w tykotanie wahadła, zdającego się mruczeć monotonnie miarowo: „naprzód, naprzód, naprzód“, a serce jej kurczyło się w męce tak straszliwej, że kołdrą zatykając usta, jęczała w rozpaczy bezsilnej.
Dawniej, jak wszyscy ludzie, zdawała sobie sprawę z pochodu lat i zmian przez nie dokonywanych. Jak wszyscy ludzie mawiała sobie samej, mówiła do znajomych, co zimy, co wiosny i co lata: „Bardzo się zmieniłam od zeszłego roku“. Ciągle jednak będąc piękną, jakkolwiek w sposób wciąż odmienny, wcale się o to nie troszczyła. Teraz zaś nagle, zamiast stwierdzać spokojnie pochód powolny pór roku, odkryła i zrozumiała ucieczkę bezpowrotną chwil przemijających. Doznała raptownie objawienia tego umykania godzin, tego biegu nieuchwytnego, zawrotnego, gdy się o tem myśli, tej defilady nieskończonej sekund naglących, i pochłaniających ciało życie człowieka.
Po tych okropnych nocach zapadała w długie spokojniejsze drzemki, w ciepłej pościeli, gdy pokojówka odsunąwszy story, zapalała ogień na kominku. Wyczerpana, zmęczona, nawpół rozbudzona, poddawała się dziwnemu odrętwieniu myśli, z którego wyłania się nadzieja instynktowna, nadzieja cudu, rozświetlająca i podtrzymująca do ostatniej chwili serce i uśmiech człowieka.
Co rano, zaledwie wstała z łóżka, czuła teraz potrzebę gwałtowną modlenia się do Boga, wyproszenia sobie trochę ulgi i pociechy.
Klękała tedy przed wielką dębową rzeźbą Chrystusa, podarkiem Oliviera, który odkrył był to rzadkie dzieło sztuki i z zamkniętemi ustami, głosem duszy, którym mówi się z sobą samym, błagała boskiego męczennika, bolesne doń zasyłając prośby. Znaglona obłędną potrzebą pomocy i zwierzenia się ze swych cierpień, naiwna w swej rozpaczy jak wszyscy wyznawcy padający na kolana, nie mogła wątpić, że ją słyszy, że słucha jej prośby, wzruszony może jej męką.
Nie prosiła, by zrobił dla niej, czego nigdy dla nikogo nie uczynił, nie żądała, by po koniec życia pozostawił jej urodę, świeżość i wdzięk błagając tylko — o trochę spokoju i wypoczynku. Musi się postarzeć, tak samo jak musi umrzeć! Czemu jednak tak szybko? Wszak niektóre kobiety tak długo pozostają piękne! Nie mógłbyż jej użyczyć, by była jedną z nich? Jakże byłby dobrym, On, który sam tyle wycierpiał, by przynajmniej na dwa lub trzy lata jeszcze pozostawił jej resztki czaru, by się mogła podobać!
Nie mówiła Mu tych rzeczy, lecz je wyrażała jękiem rozpacznym, skargą straszliwą swej duszy.
Następnie, wstawszy z klęczek, siadała przed zwierciadłem i z natężeniem uwagi i zapałem równie płomiennym jak podczas modlitwy, posługiwała się pudrami, kremami, czernidłami, pędzelkami i szczoteczkami, przy pomocy których uzyskiwała piękność odlewu gipsowego, jednodniową i kruchą.
Na bulwarze, przelatując z ust do ust, bezustannie dzwoniły dwa nazwiska: „Emma Helsson“ i „Montrosé“. W miarę zbliżania się do gmachu Opery, coraz częściej słyszano te dźwięki. Olbrzymie afisze, porozlepiane na słupach, rzucały je zresztą w oczy przechodniów, a atmosfera wieczorna przepełniona była doniosłością zdarzenia niezwykłego.
Ciężki gmach, zwany „Muzyczną Akademją Narodową“, przykucnięty pod czarnem sklepieniem niebios, ukazywał zebranym tłumom swą białą wspaniałą fasadę i marmurową kolumnadę galerji, oświetloną przez niewidzialne światła elektryczne.
Na wielkim placu, konna straż kierowała ruchem ulicznym, a niezliczone powozy, nadjeżdżające ze wszystkich stron Paryża, ukazywały przez szyby biel toalet i jasnych twarzy.
Z powozów i karet, sznurem zajeżdżających pod arkady, gdzie zatrzymywały się na chwilę, wychodziły w okryciach wieczorowych, przybranych futrem, piórami lub bezcennemi koronkami, damy światowe i inne elegantki, w boskich toaletach.
Cała sławna klatka schodowa przedstawiała jakoby jedną feerję, pochód nieprzerwany dam ubranych jak królowe, których szyje i uszy rzucały błyskawice brylantów, a długie treny wlokły się po schodach.
Sala zapełniała się wcześnie, bo nikt nie chciał uronić bodaj jednego tonu dwojga sławnych artystów; w olbrzymim amfiteatrze, w oślepiającej jasności elektrycznego żyrandolu, przewalała się więc fala ludzi, zajmujących swe miejsca, wśród zgiełku głosów pomieszanych.
Z loży ponad sceną, zajętej już przez księżnę i Anetkę, hrabiego, markiza, Bertina i pana de Musadieu, nie widziano nic prócz kulisów, gdzie ludzie biegali, krzyczeli, rozmawiali: maszyniści w bluzach, panowie we frakach, aktorzy w kostjumach. Za olbrzymią jednak kurtyną, słychać było wrzawę tłumu, czuło się obecność masy olbrzymiej ludzi poruszających się, ożywionych, których podniecenie zdawało się przenikać kurtynę i wyładowywać się poza kulisy.
Musadieu opowiadał anegdotki o pierwszych przedstawieniach tego dzieła w Teatrze Lirycznym, jak doznawszy niemal fiasca, odniosło następnie triumf calkowity; wymieniał pierwszych artystów i ich sposób interpretacji. Anetka nawpół do niego zwrócona, słuchała z tą ciekawością chciwą i świeżą, z jaką odnosiła się do całego świata, od czasu do czasu rzucając spojrzenie pełne miłości na narzeczonego, który za kilka dni ma zostać jej mężem. Kochała go teraz, jak kochają serca naiwne, to znaczy, kochała w nim wszystkie swe nadzieje, związane z bliską przyszłością. Upojenie pierwszych rozkoszy życia i namiętne pragnienie szczęścia, przejmowały ją dreszczem radości i wyczekiwania.
A Olivier, który wszystko widział i wszystko wiedział, przeżywszy wszystkie stadja miłości tajemnej, bezsilnej i zazdrosnej, zstąpiwszy w najgłębszy krąg cierpienia ludzkiego, gdzie serce zdaje się konać jak ciało na ogniu, stał w głębi loży, obejmując tych dwoje spojrzeniem człowieka rozpiętego na torturach.
Ozwało się trzykrotne uderzenie, następnie suche stuknięcie smyczkiem o pulpit kapelmistrza, co momentalnie uciszyło wszelki ruch, pokaszliwanie i szmery; poczem wśród ciszy głębokiej ozwały się pierwsze takty introdukcji, wypełniając salę niewidzialnym a nieprzepartym czarem muzyki, która przenikając ciała, nerwy i duszę, wprawia w gorączkę poetycką i cielesną zarazem, mieszając powietrze przeźrocze, którem oddychamy z dźwięczną falą, którą chwytamy słuchem.
Olivier usiadł w głębi loży, boleśnie wzruszony, jak gdyby dźwięki muzyki zadrasnęły rany jego serca.
Z podniesieniem kurtyny wstał jednak i w gabinecie alchemika ujrzał Fausta pogrążonego w zadumie.
Jakie dwadzieścia razy słyszał już był tę operę i znał ją prawie na pamięć; to też uwaga jego rychło odbiegła od sztuki, by przenieść się na widownię. Z kwadratowego wgłębienia nad sceną, ukrywającego jego lożę, mógł widzieć tylko skrawek sali, lecz skrawek ten od orkiestry ku galerjom, odsłaniał część publiczności, doskonale mu znanej. W pierwszych rzędach foteli, mężczyźni w białych krawatach, jeden obok drugiego, robili wrażenie kolekcji figur znanych, światowców, artystów, dziennikarzy, wszystkich tych bywalców, których nie brak nigdy przy podobnych okazjach. Na balkonie, w lożach, poznawał odrazu znane mu kobiety z wielkiego świata. Hrabina Lochrist w jednej z lóż była istotnie czarująca, a nieco opodal młoda mężatka markiza d’Ebelin, właśnie przykładała do oczy lornetkę. „Ładny debiut“ rzekł do siebie Bertin.
Z uwagą i widoczną sympatją słuchano tenora Montrosé, biadającego nad życiem.
Olivier myślał: — Co za blaga! Oto Faust, tajemniczy, wzniosły Faust, śpiewa zniechęcenie życiowe i nicość wszystkiego; a tłum ten z niepokojem zadaje sobie pytanie, czy też głos Montrosé’go nie uległ zmianie.
Następnie zaczął słuchać jak wszyscy inni i poza banalnym tekstem, poprzez muzykę, budzącą w duszy głębię zrozumienia, jakby pod wpływem nagłego objawienia pojął, w jaki sposób Goethe śnił był serce Fausta.
Czytał kiedyś ten poemat, który bardzo mu się podobał, nie wzruszając jednak zbytecznie; aż oto nagle uświadomił sobie całą jego głębię nieprzeniknioną, gdyż wydało mu się, że tego wieczora, on sam staje się Faustem.
Lekko wychylona z loży Anetka z naprężoną uwagą chwytała dźwięki, a szmer zadowolenia zaczął już obiegać publiczność, gdyż głos Montrosé’go był pełniejszy i lepiej postawiony niż dawniej!
Bertin przymknął oczy. Od miesiąca, wszystko co widział i czuł i przeżywał, przeobrażało się bezpośrednio w rodzaj akcesorji jego namiętności. Cały świat i siebie samego rzucał na pastwę tej idei opętańczej. Co tylko widział pięknego, niezwykłego, co sobie wyobrażał czarującego, natychmiast w myśli ofiarowywał Anetce, każdą myśl, każde wyobrażenie odnosząc do swej miłości.
W tej chwili słyszał w duszy swej echo skarg Fausta; i nagle powstało w nim pragnienie śmierci, pragnienie położenia kresu swym cierpieniom i całej tej rozpaczliwej miłości bez wyjścia. Wpatrywał się w delikatny profil Anetki i widział, że siedzący za nią markiz Farandal, również na nią spogląda. Uczuł się starym, straconym, zdruzgotanym! Ach! niczego już nie wyczekiwać, niczego się nie spodziewać, nie mieć nawet prawa pragnienia, czuć się wyrzuconym poza nawias, u schyłku życia, jak funkcjonarjusz wysłużony, spensjonowany, co za męka okrutna!
Ozwały się oklaski. Montrosé odniósł już triumf. A Mefisto-Labarrière wyłonił się z podziemi.
Olivier, nie widziawszy go nigdy w tej roli, zdołał znów skoncentrować swą uwagę. Wspomnienie d’Aubina, tak dramatycznego ze swym głębokim basem, następnie Faure’a, tak fascynującego, o dźwięcznym barytonie, na chwilę go ożywiło.
Nagle strofka śpiewana przez Montrosé’go z siłą nieprzepartą, wstrząsnęła nim do głębi.
Faust mówił do szatana:
„Skarb, jakiego chcę, mieści wszystkie wraz,
To skarb młodości!...“
I tenor ukazał się w jedwabnym kaftanie i szpadą u boku, w pióropuszu, elegancki, młody i piękny, tą pięknością zmanierowaną śpiewaka.
Na sali powstał szmer. Był bardzo przystojny i podobał się kobietom. Olivier przeciwnie, doznał przykrego rozczarowania, gdyż wstrząsająca ewokacja poe matu Goethego zniknęła w tej metamorfozie. Od tej chwili widział już tylko feerję, o pięknie śpiewanych ustępach, i aktorów utalentowanych, o artystycznie wyszkolonych głosach. Ten człowiek w jedwabnym spencerze, ten piękny chłopiec ufryzowany, prezentujący swe łydki i głos, był mu antypatyczny. To nie był ów prawdziwy, nieprzeparty i złowrogi Faust, mający uwieść Małgosię.
Znów usiadł, a po głowie błąkała mu się strofka dopiero co słyszana:
„Skarb, jakiego chcę, mieści wszystkie wraz,
To skarb młodości!...“
Mruczał ją przez zęby, boleśnie śpiewał duszą, ustawicznie wpatrzony w jasnowłosy karczek Anetki, wyłaniający się z wgłębienia loży, czując całą gorycz tego pragnienia nieziszczalnego.
Montrosé tymczasem skończył pierwszy akt z tak niedoścignioną finezją i mocą, że wywołał entuzjazm prawdziwy. Przez kilka minut oklaski, tupania i okrzyki szalały w sali jak huragan. We wszystkich lożach kobiety klaskały zapamiętale, a stojący za niemi panowie wydawali okrzyki na cześć artysty.
Spadła kurtyna, by podnieść się jeszcze dwukrotnie, nie uciszając jednak oklasków. Następnie, gdy spuszczono kurtynę po raz trzeci, oddzielając publiczność od sceny i lóż wewnętrznych, księżna i Anetka nie przestawały klaskać, zaco tenor odwzajemnił się lekkim, dyskretnym ukłonem.
— Och, on nas zauważył! — wykrzyknęła Anetka.
— Cudowny artysta! zawtórowała księżna.
A Bertin wychyliwszy się nieco, z rozdrażnieniem i wzgardą przyglądał się oklaskiwanemu aktorowi, jak kołysząc się z lekka, z nogą naprzód wysuniętą, i ręką na biodrze, w pozie wyuczonej teatralnego herosa, wysuwał się za kulisy.
Zaczęto o nim mówić. Jego powodzenie światowe równało się sławie artysty. Jak zwycięzca przeszedł wszystkie stolice, wśród bezgranicznych zachwytów kobiet, które wiedząc z góry o jego nieprzepartym uroku, dostawały bicia serca, gdy ukazywał się na scenie. Mówiono zresztą, że niewiele sobie robił z tej ekstazy miłosnej, poprzestając na triumfach artystycznych. Musadieu ze względu na Anetkę, w sposób bardzo oględny opowiadał o przygodach pięknego śpiewaka, a księżna podniecona, rozumiała i uznawała wszystkie te szaleństwa, jakie mógł spowodować, tak się jej wydał czarującym, eleganckim, dystyngowanym i artystą zupełnie wyjątkowym. Śmiejąc się, zakończyła:
— Bo i jakże oprzeć się takiemu głosowi?
Olivier spochmurniał, i gorycz zalała mu duszę. Nie rozumiał istotnie, jak można się zachwycać kabotynem, tą ustawiczną maską, udającą wszystkie typy ludzkie, nie będąc żadnym, tem złudnem uosobieniem wszystkich postaci wyśnionych, uszminkowanym manekinem nocnym, co wieczora żyjącym inną rolą narzuconą.
— Bo pan zazdrosny rzekła księżna. — Wy wszyscy, panowie światowcy i artyści, jesteście zazdrośni o aktorów, gdyż się lepiej podobają.
A zwracając się do Anetki dodała:
— A ty, mała, która wstępujesz dopiero w świat i masz jeszcze wzrok nieskażony, powiedz, jak ci się podoba ten tenor?
Anetka tonem głębokiego przekonania odparła:
— Mnie on się bardzo podoba.
Znów ozwały się trzy uderzenia i kurtyna podniosła się do aktu drugiego, ukazując scenę kiermaszu.
Helssonówna zaprezentowała się wspaniale. I jej głos spotężniał od ostatniego występu, przytem nauczyła się go używać w sposób mistrzowski. Była teraz istotnie wielką, znakomitą, niezwykłą śpiewaczką, której nazwisko było w świecie równie głośnem, jak Bismarka lub Lessepsa.
Gdy Faust podbiegł ku niej i czarującym głosem rzucił pytanie tak pełne wdzięku:
„Czy pozwolisz mi, o piękna młoda damo,
Bym ofiarował ci, w przechadzce ramię me?“
a jasnowłosa, urocza, i tak poetyczna Małgosia odparła:
„Jam nie piękna i nie dama,
Pragnę zostać sama — — —“
całą salę przebiegł potężny dreszcz zachwytu.
Po spuszczeniu kurtyny nie było końca frenetycznym oklaskom, a Anetka klaskała tak długo zapamiętale, że Bertin miał ochotę chwycić ją za ręce, by zaprzestała. Nowa udręka szarpała mu serce. Nie mówił wcale w ciągu międzyaktu, myślą oszalałą i nienawistną ścigając ohydnego śpiewaka, blanszującego sobie twarz w garderobie nędznego kabotyna, który do tego stopnia zdołał podniecić to dziecko.
Następnie podniosła się kurtyna do sceny w ogrodzie.
Momentalnie, jakby czar miłosny osnuł całą salę, gdyż muzyka ta, będąca niejako tchnieniem pocałunków, nie miała chyba nigdy podobnych interpretatorów. Nie była to już para sławnych artystów: Montrosé i Helssonówna, lecz dwie istoty ze świata idealnego, nawet już nie dwie istoty, lecz dwa głosy: głos wieczysty mężczyzny kochającego i głos wieczysty poddającej się kobiety, wyczarowujące całą poezję miłości.
Gdy Faust śpiewał:
Pozwól mi, ach pozwól mi patrzeć w twoje oblicze“, w dźwiękach ulatujących z jego ust drżały takie akcenty adoracji, uniesienia, prośby błagalnej, że we wszystkich sercach zrodziło się momentalnie pragnienie kochania.
Olivier przypomniał sobie, jak sam niedawno mruczał był tę strofkę w parku w Roncières, pod oknami zamku. Do tej chwili wydawała mu się nieco banalną, a oto teraz tłoczyła mu się na usta jak ostatni krzyk namiętności, prośba ostatnia, nadzieja ostatnia i łaska ostatnia, jaką może jeszcze w życiu swem osiągnąć.
A potem nic już nie słyszał i nie słuchał. Na widok Anetki, podnoszącej do oczu chusteczkę, zazdrość szarpiąca rozdarła mu serce.
Ona płacze! Więc serce jej się ocknęło, ożywiło, zbudziło, to małe serduszko kobiece, nic jeszcze nie wiedzące o życiu. W tej chwili, tuż obok niego, nie myśląc o nim, doznała oto objawienia miłości, wstrząsającej całem ludzkiem jestestwem, a objawienie to, pierwsze wtajemniczenie spowodował on, ten marny kabotyn śpiewający.
Ach! cóż go teraz obchodzi markiz Farandal, ten głupiec, nic nie widzący, nie wiedzący, nie rozumiejący! Jak natomiast nienawidzi tego nędznika w obcisłych trykotach, uświadamiającego duszę tej dzieweczki!
Brała go chęć rzucenia się na nią, jak na czło wieka, któremu grozi zmiażdżenie pod kopytami konia rozszalałego, chciał ją porwać za rękę, uprowadzić, wyciągnąć stąd, zawołać: „Uciekajmy! uciekajmy, błagam!“
Jak ona się wsłuchuje, jak drży cała! A on, jak cierpi, jak straszliwie cierpi! Cierpiał już był w ten sposób, lecz nie tak okrutnie! Przypomniał sobie teraz, bo wszystkie tortury zazdrości zmartwychwstały nagle, jak rany ponownie rozdarte. Doznał tego w Roncières, wracając z cmentarza, gdy po raz pierwszy uświadomił sobie, że mu się wymyka, że nie posiada żadnej władzy nad tą dzieweczką niezależną jak młode zwierzę. Wówczas jednak, gdy go drażniła, oddalając się co chwila dla zrywania kwiatków, uczuwał przedewszystkiem poryw brutalny przytrzymania jej ciała w swem pobliżu; w tej chwili ulatuje jednak jej dusza nieuchwytna. Ach! ta męka trawiąca! Ileż razy jej już zaznawał pod wpływem drobnych ukłuć, do których nie przyznając się sam przed sobą, czuł jednak rany bezustannie przez nie zadawane. Przypominał sobie wszystkie te udręki nikczemnej zazdrości, drobnych szpilkowań, znoszonych tak dzień po dniu. Ilekroć na coś zwróciła uwagę, podziwiała, lubiła, odrazu stawał się zazdrosnym; uczuwał zazdrość nieokreśloną a bezustanną względem wszystkiego, co zajmowało jej czas, pociągało spojrzenie, uwagę, wywoływało radość, zdumienie lub sympatję, gdyż wszystko to zabierało mu cząsteczkę jej samej. Był zazdrosnym o wszystko co robiła bez niego, o wszystko czego nie wiedział, o jej spacery i lekturę, o wszystko co zdawało się jej podobać, zazdrosnym o bohaterskiego żołnierza rannego w Afryce, którym przez tydzień zajmował się cały Paryż, o autora sławionej powieści, o młodego nieznanego poetę, którego nie widziała na oczy, lecz słyszała jego wiersze, cytowane przez Musadieu’go, o wszystkich zresztą mężczyzn, wychwalanych w jej obecności, chociażby w sposób najbanalniejszy; gdyż kochając kobietę, niepodobna znieść, by z pozornem bodaj zainteresowaniem odnosiła się do kogokolwiek. W sercu budzi się potrzeba nieprzeparta, by w jej oczach być jednym jedynym na całym świecie; chciałoby się, by nie wiedziała, nie znała, nie uznawała nikogo więcej. Chciałoby się przesłonić jej wzrok, odwrócić go, skierować na siebie, ilekroć zwraca się ku komu innemu, a jeśli to się nie uda, ból okrutny rozrywa głąb duszy.
Olivier cierpiał tak z powodu śpiewaka, który zdawał się rozsiewać i zbierać miłość w tej sali operowej i gniew porwał go przeciw wszystkim za triumf tego tenora, przeciw kobietom, do najwyższego stopnia rozegzaltowanym w lożach i przeciw mężczyznom, apoteozującym tego błazna.
Artysta! Nazywali go artystą, wielkim artystą! I miał powodzenie, ten pajac, tłómacz myśli obcej, powodzenie, jakie nigdy nie przypadło w udziale żadnemu twórcy! Ach! taką jest oto sprawiedliwość i inteligencja owych światowych, ignoranckich i pretensjonalnych laików, dla których przez całe życie pracują mistrze sztuki. Obserwował ich, jak klaskali, aplaudowali, wpadali w uniesienie, i dawna nienawiść, bezwiednie fermentująca w jego dumnem sercu parwenjusza, wezbrała wściekłością przeciw tym głupcom wszechmożnym, dzięki urodzeniu i pieniądzom.
Aż po koniec przedstawienia pozostał milczącym, pogrążonym w swych myślach, a po skończeniu przedstawienia i uciszeniu się istnego huraganu entuzjazmów, podał ramię księżnej, a markiz Anetce. Zstępowali po wspaniałych schodach wśród fali kobiet i mężczyzn, wspaniałej topieli obnażonych ramion, kosztownych sukien i czarnych fraków. Następnie księżna, Anetka, ojciec jej i markiz wsiedli do karety, a Olivier Bertin pozostał sam z panem Musadieu na placu Opery.
Nagle uczuł w sercu rodzaj przywiązania do tego człowieka, a raczej sympatji naturalnej dla ziomka, spotkanego w kraju dalekim, gdyż w tej chwili czuł się jakoby zgubionym wśród tego tłumu obcego, obojętnego, gdy z nim mógłby jeszcze mówić o niej.
Ujął go więc pod ramię.
— Chyba pan jeszcze nie wraca do domu rzekł. — Noc taka ładna; przejdźmy się trochę.
— Chętnie.
Ruszyli ku bulwarowi Magdaleny, wśród tłumu nocnych przechodniów, wracających z teatrów i przez chwilę około północy ożywiających bulwary.
Musadieu mając w głowie tysiąc przedmiotów konwersacji, nasuniętych przez chwilę bieżącą, a przez Bertina ochrzczonych jego „dziennem menu“, dawał upust swej wymowie, obracającej się koło dwóch czy trzech motywów, specjalnie go zajmujących. Malarz pozwalał mu się wygadać, nie słuchając, lecz ciągle trzymając go pod ramię, pewny, że uda mu się skierować rozmowę na nią; szedł więc obok niego, nic nie wiedząc, uwięziony w swej miłości. Szedł powoli, wyczerpany tym atakiem zazdrości jakby ciężkim jakim upadkiem, przybity pewnością niezachwianą, że nic już nie ma na świecie do czynienia.
Będzie tylko cierpiał coraz to bardziej, niczego nie mogąc się już spodziewać. Będzie przeżywał dnie puste, jeden po drugim, wiedząc, patrząc na nią zdaleka, że jest szczęśliwą, kochaną i zapewne kochającą. Kochanek! Będzie może mieć kochanka, jak miała jej matka. Czuł w sobie źródła cierpienia tak liczne, przerozmaite i skomplikowane, taki stek nieszczęść weń godzących, tyle mąk nieuniknionych, miał wrażenie takiego zdruzgotania, opuszczenia, że w przystępie rozpaczy bezgranicznej nie przypuszczał, by ktokolwiek na świecie mógł być równie nieszczęśliwym. Musiał myśleć o naiwności poetów, co wymyślili byli trud daremny Syzyfa, i pragnienie cielesne Tantala i serce Prometeusza szarpane! Och! gdybyż byli przeczuli, zanalizowali miłość szaloną człowieka starego dla młodej dziewczyny, w jaki sposób zdołaliby wyrazić pragnienie ohydne i tajemne człowieka, nie mogącego już wzbudzić miłości, męczarnię żądzy bezpłodnej, i straszniejszą od sępiego dzióba, twarzyczkę w aureoli jasnych włosów, ćwiartującą stare serce.
Musadieu wciąż jeszcze mówił, gdy Bertin mu przerwał, bezwiednie, pod wpływem myśli uporczywej szepcząc nawpół do siebie:
— Anetka była dziś prześliczna.
— Tak, czarująca...
Nie chcąc, by znów podjął tok myśli poprzedni, malarz dodał:
— Matka nie była nigdy tak piękną.
Tamten potwierdził tonem roztargnienia, powtarzając raz po raz: „Tak... tak... tak...“ nie mogąc jednak oderwać myśli od przedmiotu, który go w tej chwili interesował.
By osiągnąć swój cel, Olivier z świadomą przebiegłością podsunął mu temat ulubiony, mówiąc:
— Po zamążpójściu będzie miała jeden z najpierwszych salonów w Paryżu.
To poskutkowało, i z miną człowieka powołanego, inspektor Sztuk Pięknych począł z całą kompetencją określać stanowisko, jakie w towarzystwie francuskiem zajmie markiza de Farandal.
Bertin słuchając go, widział Anetkę w ogromnym salonie rzęsiście oświetlonym, otoczoną gronem mężczyzn i kobiet. Nawet ta wizja przyszłości potęgowała w nim zazdrość.
Weszli teraz na bulwar Malesherbes. Przechodząc koło domu Guilleroy’ów, malarz podniósł głowę. Światła zdawały się płonąć w salonie, poza gęstą oponą storów. Nasunęło mu się podejrzenie, że księżna i markiz zostali może zaproszeni na herbatę i wściekłość zalała mu serce bólem dojmującym.
Wciąż jeszcze ściskał ramię Musadieu’go, od czasu do czasu lekkiem zastrzeżeniem pobudzając go do dalszego wygłaszania sądów o przyszłej markizie.
Ten głos banalny mówiący o niej, wyczarowywał wśród nocy wizję jej samej, zdającą się unosić tuż koło nich.
Gdy stanęli przed mieszkaniem malarza, spytał:
— Może pan wejdzie na chwilkę?
— Nie, dziękuję, już późno. Czas się położyć.
— Może jednak... Na pół godzinki. Moglibyśmy jeszcze pogawędzić.
— Nie, dzięki. Naprawdę już późno.
Myśl pozostania samym, po wstrząśnieniach świeżo doznanych, trwogą przejęła Oliviera. Ma obok siebie człowieka, musi go zatrzymać.
Proszęż wejść. Wybierze sobie pan jeden ze szkiców, bo dawno już miałem zamiar panu coś ofiarować.
Wiedząc, że malarze niezawsze są usposobieni do obdarzania swemi pracami, i nie zwykli pamiętać o przyrzeczeniach, Musadieu pochopnie skorzystał ze sposobności. Dzięki swemu stanowisku inspektora Sztuk pięknych posiadał galerję doskonale dobraną.
— Zgoda — rzekł.
Weszli.
Rozbudzony lokaj podał grog i przez chwile rozmowa wlokła się na temat malarstwa. Bertin pokazywał szkice, prosząc by gość wybrał, który mu się najlepiej podoba. Musadieu oglądał, wahał się, w oświetleniu gazowem nie mogąc się zorjentować należycie co do kolorytu. Nakoniec wybrał grupę dziewczynek, skaczących przez sznur; poczem zaraz chciał się ulotnić wraz z podarkiem.
— Każę to panu odnieść — rzekł malarz.
— Nie, nie! Wolę wziąć ze sobą, by dziś jeszcze móc się zachwycać przed pójściem do łóżka.
Nie mogąc go żadną miarą zatrzymać, Olivier Bertin znów znalazł się sam W swem mieszkaniu, tem więzieniu wspomnień i wzruszeń bolesnych.
Nazajutrz rano, wszedłszy do pokoju z herbatą i gazetami, służący zastał swego pana siedzącego w łóżku i tak bladego, że się przeraził.
— Pan może chory? — spytał.
— To nic, trochę migreny.
— Może panu coś przynieść?
— Nie. Jaka tam pogoda?
— Deszcz proszę pana.
— Dobrze. Możesz odejść.
Służący ustawiwszy na stoliczku herbatę i gazety wyszedł.
Olivier wziął do ręki „Figaro“. Artykuł wstępny zatytułowany: „Malarstwo współczesne“. Był to jeden dytyramb na cześć czterech czy pięciu młodych malarzy, którzy obdarzeni talentem kolorystycznym, przejaskrawiali go, roszcząc sobie pretensje do wprowadzenia genjuszu ludzkiego na tory nowe, nieznane.
Jak wszyscy twórcy starsi, Bertin irytował się tymi nowatorami i ich ostracyzmem, lekceważąc głoszone przez nich doktryny. Zabrał się więc do czytania tego artykułu z rodzajem gniewu, jakim szybko wzbiera serce podrażnione, a rzuciwszy oczyma na ustęp dalszy, dostrzegł własne nazwisko. Kilka słów na końcu zdania ugodziły weń jak pchnięcie nożem w samą pierś: „Przedawniona sztuka Oliviera Bertin...“
Zawsze był wrażliwy na krytykę i pochwały, lecz w głębi duszy mimo właściwej artystom próżności, zawsze głębiej odczuwał naganę niż uznanie, może powodu niepokoju wewnętrznego i wątpliwości, często go nawiedzających. Dawniej, w okresie ciągłych triumfów, intenzywna woń kadzideł pozwalała mu zapominać o drobnych szpileczkach. Dziś, wobec bezustannego napływu nowych artystów i nowych wielbicieli, pochwały stawały się coraz rzadsze, a pomijanie go bardziej przykrem. Czuł się zaliczonym do szeregu starych utalentowanych malarzy, do których młodzi nie odnoszą się ze zbytnim szacunkiem; a będąc zarówno bystrym jak wrażliwym, cierpiał z powodu najlżejszych napomknień, jak gdyby były bezpośrednim na niego atakiem.
Nigdy jednak cios zadany jego próżności artysty, nie był mu równie bolesnym. Z trudem chwytając powietrze, czytał artykuł odnowa, chcąc wniknąć w najlżejsze nawet odcienie. Zostali więc rzuceni do kosza, on i kilku kolegów, z bezwzględnością obelżywą... Wstał, mrucząc słowa, które mu niejako przywarły do ust:, Przedawniona sztuka Oliviera Bertin...“
Nigdy jeszcze nie zaznał podobnego smutku, podobnego zniechęcenia, poczucia kresu ostatecznego swojej istoty fizycznej i duchowej, przyprawiającego go o rozpacz bezgraniczną. Do godziny drugiej siedział nieruchomo w fotelu przed kominkiem, wysunąwszy nogi do ognia, nie mając sił do poruszenia się, do czegokolwiek. Następnie ozwała się w nim potrzeba doznania pociechy, potrzeba ściskania rąk oddanych, ujrzenia oczu wiernych; zapragnął współczucia, pomocy, pieszczoty, słów przyjaznych. I jak zwykle udał się do hrabiny.
Zastał Anetkę samą w salonie. Odwrócona plecami, stojąc, pisała szybko adres na kopercie. Na stole obok niej, leżał rozłożony numer „Figara“. Bertin dostrzegł równocześnie pismo i Anetkę i przerażony, nie śmiał podejść bliżej. Och! jeśli już przeczytała! Odwróciła się roztargniona, widocznie nie mając czasu, całkowicie pochłonięta sprawami kobiecemi i rzekła:
— Ach! dzień dobry panu. Pan wybaczy, że zaraz odejdę, ale na górze czeka krawcowa. Pan pojmuje, krawcowa w dobie przedślubnej, to figura bardzo ważna. Wypożyczę panu mateczkę, która właśnie obraduje z moją artystką. A gdy mi będzie potrzebną, znów ją panu odbiorę na kilka minut.
I szybko wybiegła, jakby dla dobitniejszego zaznaczenia, że jej spieszno.
To szybkie odejście, bez jednego słowa przyjaznego, bez czulszego spojrzenia dla niego, który ją kochał tak bardzo... tak bardzo... wstrząsnęło nim do głębi. Wzrok jego znów skierował się ku zeszytowi „Figara“, a przez myśl przemknęło: „Czytała! Okłamują mnie, łudzą. Już we mnie nie wierzy. Jestem dla niej niczem“.
Postąpił dwa kroki ku rozłożonemu pismu, jak się podchodzi do człowieka, którego się chce wypoliczkować. Następnie rzekł sobie: „A może przecież nie czytała! Taka dziś zajęta. Będą jednak mówić o tem w jej obecności, wieczorem, przy obiedzie, co ją zachęci do przeczytania!
Ruchem szybkim, niemal bezwiednym, chwycił numer, złożył go, zwinął i wsunął do kieszeni z pośpiechem złodzieja.
Weszła hrabina. Rzuciwszy tylko okiem na bladą, zdenerwowaną twarz Oliviera, domyśliła się, że cierpienie jego doszło do granic rozpaczy ostatecznej.
W nagłym porywie uczucia, w porywie całej swej biednej duszy tak strasznie rozdartej, i biednego udręczonego ciała, zarzuciła mu ręce na ramiona i głęboko patrząc mu w oczy, rzekła:
— Och! jakże jesteś nieszczęśliwy!
Nie zaprzeczał już teraz, a z gardła spazmatycznie zaciśniętego, wydobył się szept jękliwy:
— Tak... tak... tak!...
Czuła, że łzy go dławią, więc pociągnęła go w najciemniejszy kąt salonu ku dwom fotelom, ukrytym za parawanikiem z staroświeckiego jedwabiu. Usiedli oboje za tą cienką ścianką haftowaną, przesłonięci też szarością dżdżystego dnia.
Przejęta jego cierpieniem straszliwem, myśląc przede wszystkiem o nim, szepnęła:
— Mój biedny Olivierze, jakże ty cierpisz!
Skłonił swą siwą głowę na ramię przyjaciółki.
— Więcej niż sobie zdołasz wyobrazić! — odparł cicho.
Z bezdennym smutkiem szepnęła:
— Och! ja wiedziałam. Czułam wszystko. Widziałam, jak to powstało i potęgowało się z dnia na dzień!
Jak gdyby go obwiniała, odparł:
— Any, to nie moja wina.
— Wiem dobrze... Nic ci też nie zarzucam...
I łagodnie, odwróciwszy się nieco, ustami dotknęła oka Oliviera, z którego gorzka spływała łza.
Zadrżała gwałtownie, jak gdyby połknęła kroplę rozpaczy i kilkakrotnie powtórzyła:
— Ach! biedny przyjacielu... biedny przyjacielu... biedny przyjacielu...
A po chwili milczenia dodała:
— Wina to naszych serc, że się nie postarzały. Moje jest tak pełne życia!
Próbował mówić, lecz nie mógł, zdławiony łkaniem. Czuła każde wstrząśnienie, każdy spazm jego piersi. Wówczas w samolubnej trwodze miłości, od tak dawna ją trawiącej, głosem rozdzierającym, jakim człowiek stwierdza nieszczęście okropne, rzekła:
— Boże! jak ty ją kochasz!
Raz jeszcze przyznał:
— Ach tak! kocham ją!
Myślała przez chwilę, poczem rzekła:
— Mnie nigdy tak nie kochałeś...
Nie zaprzeczał, przeżywając jedną z chwil, gdy mówi się prawdę całkowitą i po chwili milczenia szepnął:
— Nie! Byłem wówczas za młody!
Zdziwiła się.
— Za młody? Dlaczego?
— Bo życie było zbyt dobre. Dopiero w naszym wieku kochać można rozpaczliwie.
Spytała:
— Czy to co czujesz dla niej, podobne jest do miłości jaką miałeś dla mnie?
— Tak i nie... a jednak to prawie to samo. Kochałem cię, jak tylko kobietę kochać można. Ją kocham jak ciebie, bo to przecież ty sama jesteś; ale miłość ta jest teraz czemś nieprzepartem, niszczycielskiem silna jak śmierć. Jestem przez nią pochłonięty jak dom płonący, wydany na pastwę pożaru!
Czuła jak współczucie jej zamiera pod tchnieniem zazdrości i przybierając ton pocieszycielki, rzekła:
— Biedny mój przyjacielu! Za kilka dni ona wyjdzie za mąż i wyjedzie. Nie widując jej, wyleczysz się napewno.
Potrząsnął głową.
— Och! ja już stracony, stracony bezpowrotnie! Nie, nie, nie! Nie zobaczysz jej przez trzy miesiące. To wystarczy. Trzy miesiące wystarczyły ci przecież do pokochania jej bardziej odemnie, którą znasz od lat dwunastu.
Wówczas zaczął ją błagać w rozpaczy swej bezkresnej.
— Any, wszak mnie nie opuścisz?
— Cóż ja ci pomogę? chcesz.
— Nie pozostawiaj mnie samego.
— Będę cię odwiedzać, kiedykolwiek tylko ze
— Nie; pozwól mi przebywać tutaj, możliwie najwięcej.
— Będziesz obok niej.
— I obok ciebie.
— Nie trzeba, byś ją już widywał przed ślubem.
— Och! Any!
— A przynajmniej jak najrzadziej.
— Mogę zostać na wieczór dzisiejszy? Nie, w stanie jakim jesteś obecnie — niepodobna. Musisz się rozerwać, pójść do klubu, do teatru, gdziekolwiek, byle nie tu.
— Błagam cię.
— Nie, Olivierze, to niepodobna. Przytem będą na obiedzie ludzie, których obecność bardziej by cię jeszcze podrażniła.
— Księżna? i... on?
— Tak.
— Ależ wczorajszy wieczór spędziłem także z nimi.
— Właśnie! I dobrze się dziś czujesz dzięki temu!
— Przyrzekam ci, że będę spokojny.
— Nie, to być nie może.
— Więc odchodzę.
— Czemu tak szybko?
— Czuję potrzebę chodzenia.
— Właśnie... Chodź dużo, do późna w nocy, zagłusz się zmęczeniem, a potem się połóż!
Wstał.
— Do widzenia, Any!
— Do widzenia, drogi przyjacielu. Odwiedzę cię jutro rano. Czy chcesz, bym znów popełniła dużą nieroztropność jak kiedyś, i udając, że jem śniadanie w domu o dwunastej, zjadła je u ciebie o kwadrans na pierwszą?
— Tak, bardzo cię proszę. Jesteś dobrą!
— Bo cię kocham.
— Ja cię także kocham.
— Och! nie mów o tem.
— Do widzenia, Any.
— Do widzenia, kochany przyjacielu. Do jutra.
— Do widzenia.
Ucałował jej ręce, jedną po drugiej, następnie pocałował w czoło i w kąciki ust. Miał teraz oczy suche, twarz spokojną. Wychodząc, pochwycił ją w ramiona, objął całą jej postać i przyłożywszy usta do jej czoła, zdawał się pić, wchłaniać całą tę miłość, jaką czuła dla niego.
I odszedł szybko, nie odwróciwszy się raz jeszcze.
Pozostawszy samą, padła na krzesło łkając. Byłaby tak pozostała do wieczora, gdyby Anetka nie była po nią przyszła, dla jakiejś porady z krawcową.
Chcąc zyskać czas dla otarcia zaczerwienionych oczu, rzekła:
— Muszę jeszcze napisać króciutki list. Wracaj dziecino na górę — ja tam przyjdę za chwileczkę.
Aż do wieczora musiała się zajmować ważną kwestją wyprawy.
Księżna i markiz przybyli rychło, by zjeść obiad w kółku rodzinnem.
Siadano właśnie do stołu, rozmawiając jeszcze o przedstawieniu wczorajszem, gdy wszedł pan domu, niosąc trzy olbrzymie bukiety.
Księżna zdumiona, wykrzyknęła:
— Ach Boże! co to ma znaczyć?
Anetka zawołała:
— Jakie cudne! Kto je też mógł przysłać?
Hrabina odparła:
— Niewątpliwie Bertin.
Od chwili jego odejścia, ciągle o nim myślała. Wydał się jej tak ponurym, tragicznym, widziała tak jasno jego nieszczęście bez wyjścia, odczuwała tak boleśnie cios, który i w nią ugodził, kochała go tak bardzo, tak tkliwie, tak głęboko, że serce jej się ściskało pod brzemieniem przeczuć smutnych.
W trzech bukietach były istotnie trzy bilety malarza. Zaadresował je ołówkiem do księżnej, hrabiny i Anetki.
Księżna spytała:
— Czy może chory ten wasz przyjaciel? Wczoraj wyglądał bardzo mizernie.
A hrabina odparła:
— Tak, niepokoi mnie trochę swym wyglądem, jakkolwiek się nie uskarża.
Hrabia zaś dodał:
— Och! starzeje się poprostu, jak i my. W ostatnich czasach postępuje to nawet u niego bardzo szybko. Sądzę zresztą, że u starych kawalerów dokonywa się to zawsze tak raptownie. Tak to jakoś nagle na nich spada. Istotnie, zmienił się bardzo.
Hrabina westchnęła:
— Ach tak!
Farandal przestał nagle szeptać z Anetką i rzekł:
— W porannym „Figarze“ był artykuł bardzo dla niego nieprzyjemny.
Wszelki atak, krytyka lub aluzja niechętna, odnosząca się do przyjaciela, wytrącały hrabinę z równowagi.
— Och! — rzekła człowiek z takim talentem jak Bertin, nie potrzebuje zwracać uwagi na podobne obelgi.
Hrabia się zdziwił:
— Jakto? Artykuł nieprzyjemny dla Oliviera? Ja nie czytałem. Na której stronie?
Markiz go poinformował:
— Na pierwszej, zatytułowany: „Malarstwo nowoczesne“.
Poseł przestał się dziwić.
— Istotnie. Nie czytałem go, gdyż odnosił się do malarstwa.
Wszyscy się uśmiechnęli, wiedząc, że poza polityką i rolnictwem, hrabia mało okazywał zainteresowania dla innych spraw.
Następnie rozmawiano o czem innem, aż do chwili przejścia do salonu na czarną kawę. Hrabina nie słuchała, zaledwie odpowiadając na skierowane do niej pytania, zaniepokojona Olivierem. Gdzie on też jest teraz? Gdzie jadł obiad? Gdzie może włóczyć w tej chwili swój smutek nieuleczalny? Szarpał nią ból okrutny, że zmusiła go do odejścia, zamiast zatrzymać u siebie; domyślała się bowiem, że wałęsa się po ulicach, taki smutny, przybity, samotny, gnany cierpieniem.
Aż do odejścia księżnej i jej siostrzeńca, pozostała milcząca, smagana trwogą nieokreśloną a przesądną, poczem się położyła i z otwartemi oczyma leżąc w ciemności, myślała o nim!
Minęło bardzo dużo czasu, gdy wydało się jej, że słyszy dźwięk dzwonka do mieszkania. Zadrżała, siadła na łóżku nadsłuchując. Po raz drugi przenikliwy ten dźwięk zabrzmiał wśród nocy.
Wyskoczyła z łóżka i z całej siły nacisnęła dzwonek elektryczny, mający zbudzić pokojówkę. Następnie ze świecą w ręku wybiegła na korytarz.
Po przez drzwi zawołała:
— Kto tam?
Obcy jakiś głos odpowiedział:
— Z listem.
— Od kogo?
— Od lekarza.
— Którego lekarza?
— Nie wiem; chodzi o nagły wypadek.
Nie wahając się dłużej, otworzyła i znalazła się naprzeciw dorożkarza w ceratowym kapeluszu. Trzymał w ręku papier, który jej wręczył. Przeczytała: „Bardzo pilne — dla jaśnie hrabiego de Guilleroy“.
Pismo było nieznane.
— Proszę wejść rzekła do dorożkarza. — Proszę siadać i zaczekać chwileczkę dodała.
U drzwi pokoju męża dostała takiego bicia serca, że nie mogła wydobyć głosu, by nań zawołać. Lichtarzem tylko uderzała o klamkę drzwi. Hrabia spał jednak mocno i nie słyszał.
Wówczas zniecierpliwiona, rozdrażniona, zaczęła nogą stukać o drzwi, i niebawem usłyszała głos zaspany.
— Kto tam? Która godzina?
Odparła:
— To ja. Mam ci oddać list pilny, przyniesiony przez dorożkarza. Chodzi o jakiś nagły wypadek.
Poprzez portjery mruknął:
— Poczekaj. Już wstaję. Zaraz.
I po upływie minuty ukazał się w szlafroku. Równocześnie nadbiegli dwaj służący, rozbudzeni dzwonieniem. Mieli miny wystraszone, zobaczywszy czekającego w jadalni dorożkarza.
Hrabia wziął list i obracając go w palcach mruczał:
— Co to być może? Nie mam wyobrażenia.
— Przeczytajże! — wyrzuciła gorączkowo.
Rozdarł kopertę, rozwinął arkusik, wydał okrzyk przerażenia, poczem spojrzał na żonę wzrokiem osłupiałym.
— Boże wielki, co się stało? — spytała.
Jąkał się, nie mogąc wydobyć głosu, do głębi przejęty wiadomością.
— Och! wielkie nieszczęście!... wielkie nieszczęście!... Bertin został przejechany.
Krzyknęła:
— Nie żyje!
— Nie! nie! Przeczytaj!
Wyrwała mu list, który jej podawał i przeczytała:
„Panie hrabio. Zdarzyło się wielkie nieszczęście. Nasz przyjaciel, wielki artysta, Olivier Bertin, został najechany przez omnibus, którego jedno koło przeszło mu przez ciało. Nie mogę się jeszcze wypowiedzieć co do skutków wypadku, który może nie pociągnąć za sobą następstw niebezpiecznych, a może też bardzo szybko zakończyć się fatalnie. Pan Bertin prosi gorąco pana i błaga panią hrabinę, by go państwo odwiedzili bezzwłocznie. Mam nadzieję, że państwo zechcą uczynić zadość życzeniu wspólnego naszego przyjaciela, który do rana może zakończyć życie.
Hrabina patrzyła na męża oczyma nadmiernie rozszerzonemi, osłupiałemi, pełnemi przerażenia. Nagle, jakby zelektryzowana, zdobyła się na tę odwagę iście kobiecą, dzięki której w chwilach najcięższych, niektóre kobiety stają się istotami najdzielniejszemi.
Zwróciła się do pokojowej:
— Szybko! Przygotować mi suknie!
Pokojowa spytała:
— Co jaśnie pani włoży?
— Wszystko jedno. Cokolwiek.
— Jakóbie — rzekła do męża — bądź gotów za pięć minut.
Wracając do swego pokoju, wstrząśnięta do głębi, ujrzała czekającego wciąż dorożkarza.
— Czy dorożka na dole? — spytała.
— Tak, jaśnie pani.
— To dobrze; zaraz pojedziemy.
I wbiegła do swej sypialni.
W pośpiechu obłędnym, szybkim ruchem, narzucała, przyszpilała, zawiązywała suknie na chybił trafił, zwinęła w kłębek i jak bądź przed zwierciadłem upięła włosy, tym razem nie zastanawiając się nad swą wybladłą twarzą i przerażonemi oczyma, odbitemi w tafli lustra.
Zarzuciwszy płaszcz na ramiona, wpadła do pokoju męża, który nie był jeszcze gotów. Wyciągnęła go gwałtem.
— Chodźmyż — rzekła — pomyśl, że może umrzeć lada chwila.
Hrabia ogłuszony, szedł za nią, potykając się na ciemnych schodach, nogami wymacując stopnie, by nie upaść.
Jazda trwała krótko, w zupełnem milczeniu. Hrabina drżała tak gwałtownie, że zęby jej szczękały jedne o drugie, gdy przez odchyloną firaneczkę karety goniła wzrokiem umykające latarnie gazowe, przymglone deszczem. Trotuary lśniły świeżą wilgocią, bulwar był opustoszały, noc ponura. Stanąwszy przed mieszkaniem artysty, zastali bramę otwartą, a budkę dozorcy domu oświetloną, lecz pustą.
U szczytu klatki schodowej, lekarz, doktór de Rivil, mały szpakowaty człowiek, krótki, krągły, bardzo starannie ubrany, bardzo ugrzeczniony, wyszedł na ich spotkanie. Złożył głęboki. ukłon przed hrabiną, a hrabiemu podał rękę.
Dysząc ciężko, jak gdyby wejście na schody pozbawiło ją było oddechu, spytała:
— I jakże, panie doktorze?
— Mam nadzieję pani hrabino, że to może mniej niebezpieczne, niż w pierwszej chwili przypuszczałem.
Wykrzyknęła:
— Nie umrze?
— Nie. Tak przynajmniej sądzę.
— Pan zaręcza?
— Nie. Zdaje mi się jednak, że chodzi tu tylko o mocne zgniecenie brzucha, bez obrażeń wewnętrznych.
— Co pan rozumie pod obrażeniami?
— Rany.
— A skąd pan wie, że ich niema?
— Przypuszczam tylko...
— A gdyby były?
— Och! wówczas sprawa byłaby bardzo poważna.
— Mógłby umrzeć?
— Tak.
— Rychło?
— Bardzo. W ciągu kilku minut, a nawet sekund. Proszę się jednak uspokoić, pani hrabino. Jestem przekonany, że za dwa tygodnie będzie zdrów.
Słuchała ze skupioną uwagą, chcąc wszystko wiedzieć i zrozumieć.
I znów podjęła:
— Jakież mogłyby być te rany?
— Przerwanie wątroby naprzykład.
— To byłoby bardzo niebezpieczne?
— Tak... Nie sądzę jednak, by miała zajść podobna komplikacja. Wejdźmy do niego. To mu ulży, gdyż bardzo niecierpliwie państwa wyczekuje.
Wsunąwszy się do pokoju, ujrzała twarz śmiertelnie bladą, na białej poduszce. Kilka świec i ogień na kominku płonący, oświetlały głowę, uwydatniając linje profilu, podkreślając cienie; a z tej twarzy obumarłej, para oczu biegła na jej spotkanie.
Cała jej odwaga, cała energja, cała siła ulotniły się w okamgnieniu, na widok tej zapadłej, całkowicie zmienionej twarzy, znaczonej piętnem śmierci. On, którego widziała przed paru dopiero godzinami stał się oto czemś podobnem, upiorem! Och Boże! Boże! szepnęła przez zęby, podchodząc ku niemu, cała drżąca przerażeniem.
Próbował się uśmiechnąć, by ją uspokoić a grymas śmiechu, jaki wybiegł mu na usta, był okropny.
Stanąwszy tuż przy łóżku, obydwie ręce położyła delikatnie na ręce Oliviera, nieruchomo spoczywającej na pościeli, mamrocząc:
— Och! biedny mój przyjacielu.
— To nic — rzekł bardzo cicho, nie poruszając głowy.
Patrzyła na niego, zdruzgotana tą zmianą nagłą. Twarz miał tak bladą, jak gdyby pod skórą nie miał ani jednej kropli krwi. Policzki wklęsłe, wydawały się jakby wdrążone w twarz, a oczy przeraźliwie zapadłe, jakby nić jakaś wciągała je gdzieś w głąb.
Dostrzegł strach malujący się na twarzy przyjaciółki i westchnął:
— W pięknym stanie jestem.
Wciąż się weń wpatrując rzekła:
— Jak się to stało?
Mówienie sprawiało mu trud ogromny, a całą twarz przebiegały drgawki, raz po raz wywoływane wtrząsem nerwowym.
— Nie patrzyłem przed siebie... myśląc o czem innem... całkiem o czemś innem... och! tak... i omnibus mnie przewrócił i przejechał przez brzuch...
Słuchając, widziała żywo całe zajście i trwogą zdjęta okropną, spytała:
— Zraniło pana?
— Nie. Trochę tylko przygniotło... zmiażdżyło.
Pytała:
— Gdzie to się stało?
Głosem bardzo cichym rzekł:
— Nie wiem dokładnie. Bardzo gdzieś daleko.
Lekarz podsunął fotel, na którym hrabina usiadła. Hrabia stał u stóp łóżka, powtarzając przez zęby:
— Och! biedny mój przyjacielu... biedny mój przyjacielu... co za straszne nieszczęście!
I istotnie był mocno zgnębiony, szczerze kochając Oliviera.
Hrabina znów podjęła:
— Ale gdzież się to stało?
Lekarz odparł:
— Sam tego nie wiem, a właściwie nie pojmuję. Stało się w Gobelins, więc prawie już poza Paryżem! Tak mnie przynajmniej zapewniał dorożkarz, który go przywiózł z apteki tamtej dzielnicy, dokąd go przyniesiono o dziewiątej wieczorem.
I nachylając się nad Olivierem spytał:
— Czy to się istotnie wydarzyło w pobliżu Gobelins?
Bertin zmrużył oczy, jakby sobie przypominał, poczem szepnął:
— Nie wiem.
— Dokąd pan szedł?
— Nie pamiętam. Szedłem przed siebie.
Jęk, którego nie mogła powstrzymać, wydarł się z ust hrabiny; następnie po ataku duszności, nie pozwalającym jej przez parę chwil odetchnąć, wyjęła chustkę z kieszeni i zasłoniwszy sobie oczy, rozpaczliwie zaczęła płakać.
Ona wiedziała, odgadywała! Coś strasznego, przygniatającego zwaliło się jej na serce: wyrzut sumienia potworny, że nie zatrzymała Oliviera u siebie, lecz wypędziła go, wyrzuciła na ulicę, gdzie pijany cierpieniem potoczył się pod koła wozu.
Głosem bezdźwięcznym, złamanym rzekł:
— Proszę nie płakać. To mi rozdziera duszę.
Całym wysiłkiem woli opanowała łkanie, odsłoniła oczy i utkwiła je w nim, ogromne, gdy twarz jej, po której zwolna spływały łzy, była jakby zdrętwiałą.
Patrzyli na siebie oboje, trwając tak bez ruchu z rękoma splecionemi na prześcieradle. Patrzyli na siebie, zapominając, że są obok inni ludzie, a spojrzenia ich przenosiły z serca do serca wzruszenia nadludzkie.
W tem szybkiem, niemem, a straszliwem porozumieniu dokonywała się między nimi ewokacja wszystkich wspomnień, całej ich miłości również zdruzgotanej, wszystkiego co wzajem przeżyli, co ich łączyło i jednoczyło w życiu, w porywie uczuć wzajemnym.
Spoglądali na siebie, a potrzeba mówienia, wypowiedzenia tych tysiącznych rzeczy intymnych, tak smutnych, które sobie jeszcze mieli do powiedzenia, tłoczyła im się na usta, nieprzeparcie. Czuła, że musi za wszelką cenę oddalić tych dwóch ludzi za nią stojących, że musi wynaleźć jakiś sposób, podstęp, wybieg ona, kobieta mająca na zawołanie tyle pomysłów. I zaczęła się zastanawiać, z oczyma wciąż w twarzy Oliviera.
Mąż i lekarz coś z sobą szeptali. Chodziło o pielęgnowanie chorego.
Odwracając głowę, spytała lekarza:
— Czy pan sprowadził pielęgniarkę?
— Nie. Wolę przysłać młodego lekarza, by baczył na stan chorego.
— Proszę przysłać lekarza i pielęgniarkę. Nie można być nigdy dość troskliwym. Czy nie mógłby ich pan przysłać jeszcze tej nocy, bo nie sądzę, by pan czuwał tu do rana?
— Tak, istotnie, muszę wracać do domu. Jestem tu już od czterech godzin.
— Wracając jednak, przyśle nam pan zaraz lekarza i pielęgniarkę.
— To będzie dość trudno, teraz, wśród nocy. Spróbuję jednak.
— Koniecznie.
— Prawdopodobnie przyrzekną — czy jednak zechcą przyjść teraz?
— Mąż mój pojedzie z panem i przywiezie ich, chociażby przemocą.
— Ale pani hrabina nie może tu pozostać sama.
— Ja!... zaprotestowała z rozdrażnieniem, oburzona najlżejszem sprzeciwianiem się jej woli. Następnie ze stanowczością nie znoszącą oporu, zajęła stanowisko dyktowane sytuacją. Przed upływem godziny musi być lekarz i pielęgniarka — na wszelki wypadek. Aby ich dostać, należy poprostu wyciągnąć ich z łóżka i przywieźć na miejsce. To może uczynić jedynie jej mąż. Przez ten czas ona pozostanie przy chorym, gdyż jest to jej obowiązkiem i prawem, jako kobiety, nadto przyjaciółki chorego. Tak postanowiła i nikt nie zdoła ją od tego odwieść.
Rozumowanie jej było racjonalne i należało się do niego zastosować.
Wstała, cała przejęta myślą ich odejścia, oddalenia ich co prędzej i pozostania samą. Obecnie, by nie popełnić jakiejś omyłki podczas nieobecności lekarza, słuchała uważnie, starając się zrozumieć i dokładnie zapamiętać wszystkie jego zlecenia. Lokaj malarza stojąc obok niej, również słuchał uważnie, a stojąca za nim żona, kucharka, która była pomocnicą przy pierwszych opatrunkach, ruchem głowy potakującym dawała też do poznania, że rozumie. Wyrecytowawszy niby lekcję wyuczoną wszystkie zlecenia lekarza, hrabina nagliła do odejścia, raz po raz powtarzając mężowi:
— Wracaj szybko, tylko wracaj szybko.
— Oddam panu swój powóz — rzekł lekarz do hrabiego. — To zaoszczędzi czasu. Za godzinę może pan być z powrotem.
Przed odejściem lekarz raz jeszcze dokładnie zbadał chorego, by się upewnić, że stan jego jest zadawalniający.
Guilleroy się jeszcze wahał.
— Czy pan nie sądzi, że popełniamy nieostrożność?
— Nie. Nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Chory potrzebuje tylko spokoju i ciszy. Pani hrabina zechce uważać, by nie mówił, i do niego też mówić możliwie najmniej.
Hrabina skonsternowana, spytała:
— Więc nie wolno mówić do niego?
— Och nie! Pani hrabina usiądzie obok łóżka, by nie czuł się sam i był spokojny. Nie wolno go jednak męczyć mówieniem, ani nawet myśleniem. Będę tu o dziewiątej rano. Żegnam panią hrabinę.
Skłonił się głęboko i wyszedł, a za nim hrabia, powtórzywszy jeszcze parę razy na odchodnem:
— Nie zadręczaj się, moja droga. Za godzinę będę z powrotem, i będziesz mogła wrócić do domu.
Gdy wyszli, nadsłuchiwała aż zatrząśnięto bramę na dole, a powóz z turkotem oddalił się od domu.
Lokaj i kucharka zostali w pokoju, czekając rozkazów. Hrabina ich oddaliła.
— Odejdźcie — rzekła. — Gdy będę czegoś potrzebowała, zadzwonię.
Wyszli zatem, a ona została z nim sama.
Podeszła znów do łóżka i kładąc ręce po obu brzegach poduszki, z obu stron tej głowy ukochanej, nachyliła się, by się w nią wpatrywać. Następnie zbliżywszy twarz tak blisko, że zdawała się chuchać słowa tuż na jego policzek, szepnęła:
— Sam się rzuciłeś pod omnibus?
Wciąż usiłując się uśmiechać, odparł:
— Nie, to on się rzucił na mnie.
— Nieprawda, to ty.
— Nie, zapewniam cię, że to on.
Po kilku chwilach milczenia, tych chwilach, kiedy dusze zdają się obejmować wzajem spojrzeniami, szepnęła:
— Och! mój kochany, kochany Olivierze! Że ja ci też pozwoliłam odejść, że cię nie zatrzymałam!
Z akcentem przekonania odparł:
— To by mnie jednak było spotkało, dziś czy jutro.
Wciąż jeszcze patrzyli na siebie, pragnąc przeniknąć swe myśli najtajniejsze. Po chwili milczenia podjął:
— Nie sądzę, bym wyzdrowiał. Zbyt cierpię.
Wymamrotała:
— Tak bardzo cierpisz?
— Och, tak!
Pochyliwszy się nieco, muskała mu czoło i oczy i twarz pocałunkami lekkiemi, powolnemi, delikatnemi jak pieszczota najtkliwsza. Zaledwie go dotykała kącikami ust, całując tem tchnieniem leciuchnem, jak zwykłe czynić dzieci. Trwało to długo, bardzo długo. Zalewała go deszczem pieszczot cichych, słodkich, które zdawały się go koić, odświeżać, gdyż jego kurczowo ściągnięta twarz mniej teraz drgała niż przedtem.
Po chwili rzekł
— Any?
Przestała go całować, słuchając.
— Słucham cię, drogi.
— Musisz mi coś przyrzec.
— Wszystko, czego zechcesz.
— Jeśli nie umrę do rana, przysięgnij mi, że mi przyprowadzisz Anetkę, raz, jeden raz tylko! Takbym nie chciał umrzeć, nie zobaczywszy jej raz jeszcze.... Pomyśl, że... jutro... o tej porze... nie będę... zapewne nie będę już żył... i nie zobaczę was już nigdy... ani ciebie... ani jej....
Z sercem rozdartem rozpaczą, przerwała:
— Och! zamilknij... zamilknij... tak, przyrzekam ci ją przyprowadzić.
— Przysięgasz?
— Przysięgam.... Ale zamilknij, nie mów więcej. Zadajesz mi ból straszliwy... zamilknij.
Drżenie konwulsyjne nagle mu wykrzywiło twarz; gdy minęło, rzekł znowu:
— Ponieważ tylko parę chwil mamy być razem, nie traćmy ich, lecz skorzystajmy, by się pożegnać. Tak bardzo cię kochałem....
Westchnęła:
— A ja... jak ogromnie kocham cię dotąd!
Znów podjął:
— Nie zaznałem innego szczęścia, jak przez ciebie. Ostatnie tylko dnie były twarde.... Nie z twojej winy... Ach! moja biedna Any... jakże życie jest czasem smutne... a jak trudno umierać!...
— Zamilknij, Olivierze. Ja cię błagam....
Nie zważając na jej prośby, znów mówił:
— Byłbym pozostał tak szczęśliwym, gdybyś nie była miała córki....
— Zamilknij... o Boże!... Zamilknij....
Zdawał się raczej myśleć głośno, niż mówić do niej.
— Ach! ten, co wymyślił to życie i ludzi, musiał być zupełnie ślepym lub złym....
— Olivierze, zaklinam cię... jeśli mnie kiedykolwiek kochałeś, zamilknij... nie mów w ten sposób.
Spojrzał na nią, pochyloną nad nim, z twarzą tak bladą, że sama wyglądała również na umierającą, i zamilkł.
Usiadła więc na fotelu, tuż przy łóżku i ujmując ponownie jego rękę, spoczywającą na pościeli, rzekła:
— A teraz zabraniam ci mówić. Nie poruszaj się i myśl o mnie, jak ja myślę o tobie.
I znów patrzyli na siebie, znieruchomieni, wzajem zespoleni palącym dotykiem swych ciał. Raz po raz ściskała leciuchno jego rękę rozgorączkowaną, którą trzymała w swojej, a on odpowiadał na ten zew słabem zaciskaniem palców. Każdy taki uścisk mówił im coś, wyczarowywał cząstkę ich przeszłości minionej, w duszach budził wspomnienia zakrzepłe ich miłości. Każdy był pytaniem potajemnem, każdy odpowiedzią tajemniczą, z tych pytań i odpowiedzi smutnych — przypomnień dawnej miłości.
Dusze ich, w tej schadzce przedśmiertnej, mającej być może ostatnią, poprzez szereg lat przeżywały całe dzieje swej miłości; a w ciszy zalegającej pokój, słychać było tylko trzask ognia na kominku.
Nagle, jakby budząc się ze snu, w przystępie przerażenia zawołał:
— Twoje listy!
Co? Moje listy?
— Mógłbym był umrzeć, nie zniszczywszy ich.
— Ach! co mnie to obchodzi! — zawołała. — Co mnie to wszystko obchodzi. Niech je znajdą i przeczytają, drwię ze wszystkiego!
— Ale ja nie chcę — odparł. — Any, wstań... Otwórz szufladkę dolną mego sekretarzyka, tę dużą. Tam leżą wszystkie, wszystkie. Trzeba je wyjąć i rzucić w ogień.
Kurczowo skulona, nie poruszyła się nawet, jakby ją namawiał do tchórzostwa.
A on nalegał:
— Any, zaklinam cię. Jeśli tego nie zrobisz, narażasz mnie na mękę, rozdrażnienie, irytację. Pomyśl, że mogą wpaść w ręce kogokolwiek, notarjusza, służącego... lub nawet twego męża.... Ja tego nie chcę...
Wstała, wciąż jeszcze niezdecydowana, powtarzając:
— Nie, to zbyt ciężkie, zbyt okrutne. Jakbyś mi kazał spalić obydwa nasze serca.
Nie przestawał jej błagać, z twarzą zmienioną od trwogi wewnętrznej.
Widząc, jak go to męczy, powzięła decyzję i podeszła do sekretarzyka. Otworzyła szufladkę, po sam wierzch napełnioną warstwą listów, ułożonych jedne na drugich; i na wszystkich kopertach poznała dwa wiersze adresu, tak często przez nią pisanego. Te dwa wiersze, zawierające nazwisko człowieka i nazwę ulicy jakże dobrze je znała! Były jej bliskie jak własne jej nazwisko, jak bliskiemi być mogą słowa nieliczne, w których zawarły się wszystkie nadzieje i całe szczęście życia. Patrzyła na nie, na drobne te kwadraciki, mieszczące wszystko, co umiała powiedzieć o swej miłości, wszystko, co potrafiła z niej wydobyć, by złożyć jemu, za pośrednictwem papieru i atramentu.
Usiłował odwrócić głowę na poduszce, by na nią spojrzeć i raz jeszcze powtórzył:
— Spal je szybko.
Wówczas nabrała obydwie garście i przez chwilę zatrzymała w rękach. Wydały się jej czemś ciężkiem, bolesnem, żywem i umarłem zarazem, tyle w nich było rzeczy różnorodnych w tej chwili, rzeczy dokonanych, tak słodkich, przeżytych, przemarzonych. Trzyma w ręku duszę swej duszy, serce swego serca, kwintesencję swej miłości; a oto jawi się wspomnienie owego upojenia ekstazy, w jakiej kreśliła te listy, obłędne pragnieniem życia, ubóstwiania kogoś, wypowiedzenia tego.
Olivier powtórzył:
— Any, spal je, spal.
Tym samym gestem, oburącz, rzuciła na komin obydwie garście papierów, które rozleciały się, spadając na drwa. Następnie wyjęła dalsze z szufladki i rzuciła na nie, potem znów dalsze, szybko się schylając i prostując, by co prędzej skończyć tę robotę okrutną.
Gdy kominek był już pełny, a szufladka pusta, przystanęła, czekając, patrząc, jak płomień niemal zduszony masą papierów, liże brzegi tego stosu kopert. Obejmował je po bokach, obgryzał, ześlizgiwał się po powierzchni, przygasał, ponownie się na nie rzucał i rozpalał. Niebawem wokół białej piramidy utworzył się krąg płomienia, zalewającego pokój czerwoną jasnością; a jasność ta oświetlając stojącą kobietę i leżącego mężczyznę, była ich miłością płonącą, miłością rozpylającą się w tej chwili w popiół.
Hrabina się odwróciła i w blasku oślepiającym tej pochodni ujrzała twarz przyjaciela, pochylonego nad krawędzią łóżka, o twarzy zapadłej, przerażonej.
Spytał:
— Już wszystko?
— Tak, wszystko.
Raz jeszcze rzuciła ostatnie spojrzenie na dzieło zniszczenia i wśród stosu papierów nawpół już spalonych, wijących się w płomieniach i spopielałych, dostrzegła ociekające czerwone krople. Jak gdyby krople krwi... Zdawały się wypływać z serca tych listów, z każdego z nich, niby rany krwawiące i ślizgając się lekko w płomień, pozostawiały smugę purpury.
Pod wpływem strachu upiornego, od którego dusza jej zdrętwiała, cofnęła się nagle, jakby dopiero co była świadkiem morderstwa i teraz dopiero zrozumiała, zrozumiała błyskawicznie, że były to poprostu pieczątki laku, topiącego się na ogniu.
Wróciła do rannego i delikatnie uniósłszy mu głowę, ostrożnie złożyła ją znów na środku poduszki. Ale ruch poprzedni mu zaszkodził i bóle się wzmogły.
Dyszał ciężko, z twarzą konwulsyjnie wykrzywioną bólem straszliwym, zdając się nie wiedzieć o jej obecności.
Czekała aż się trochę uspokoi, aż otworzy oczy uporczywie przymknięte, by mu jeszcze coś powiedzieć.
Nakoniec spytała:
— Cierpisz tak bardzo?
Nie odpowiedział.
Pochyliła się nad nim, kładąc mu palec na czole, by go w ten sposób zmusić do spojrzenia na nią. Istotnie otworzył oczy, oczy przerażone, obłędne.
Strachem zdjęta spytała:
— Tak cierpisz?... Olivierze! Odpowiedz mi! Czy chcesz, bym przywołała... spróbuj... przemów słowo!...
Wydało jej się, że mamrocze:
— Przyprowadź ją... przysięgłaś...
Następnie skurczył się pod pościelą, wstrząsany drgawkami, z twarzą konwulsyjnie wykrzywioną.
Powtórzyła:
— Olivierze! Boże wielki... Olivierze, co ci jest? Czy chcesz bym przywołała...
Tym razem słyszał, gdyż odpowiedział:
— Nic... to nic.
Istotnie zdawał się uspokajać, mniej cierpieć, zapadać w rodzaj ogłuszenia sennego. Sądząc, że zaśnie, znów siadła przy łóżku, jak wpierw ujęła go za rękę i czekała. Leżał teraz bez ruchu, z podbródkiem na piersi, i ustami rozchylonemi szybkim oddechem, który z trudem zdawał się wyrywać z gardła. Tylko palce poruszały się chwilami od lekkich drgawek, które hrabinę przyprawiały o lęk śmiertelny, w piersi jej budząc krzyk bezgłośny. Nie były to już te leciuchne uściski świadome, miast ust strudzonych mówiące o wszystkich smutkach ich serc, lecz spazmy bezwiedne, świadczące o męce ciała.
Teraz chwycił ją strach, strach potworny, i szalona chęć ucieczki, zadzwonienia, przyzwania kogoś, lecz nie śmiała się poruszyć, by nie zakłócić mu spokoju.
Turkot daleki powozów w ulicy dolatywał poprzez mury, a ona nadsłuchiwała, czy koła nie zatrzymają się przed bramą, i nie nadjedzie mąż, by ją zwolnić, wyrwać nareszcie z tego sam na sam złowrogiego.
Ogień dogasał na kominku pod czarnym popiołem listów; obydwie świece się dopalały, sprzęt jakiś trzasnął w półmroku.
W domu było wszystko ciche, jakby wymarłe, z wyjątkiem wysokiego zegara flamandzkiego w klatce schodowej, wydzwaniającego regularnie godziny, półgodziny, kwadranse, śpiewającego wśród nocy pochód Czasu, modulacją dźwięków odmiennych.
Hrabina nieruchoma, czuła wzrastającą w duszy trwogę nie do zniesienia. Zmory ją nawiedzały; myśli przerażające mąciły jej umysł; miała wrażenie, że palce Oliviera stygną w jej ręce. Czyż możliwe? Nie cóż znowu! Skąd jednak to wrażenie dotyku czegoś nieokreślonego, lodowatego? Z lekka się podniosła, nieprzytomna trwogą, by spojrzeć na jego twarz.
Leżał wyciągnięty, nieczuły, martwy, obojętny na wszelką nędzę żywota, ukojony nagle Zapomnieniem Wieczystem.