Skradziony chłopak

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Skradziony chłopak
Pochodzenie W matni
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1898
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SKRADZIONY CHŁOPAK


I. WESELE.

— Skończyłam! — rzekła ciotka Ania i odgryzła nitkę, którą szyła.
Ta cioteczka[1] była mistrzem w wynajdywaniu odpowiedniego miejsca dla guzika, fałdy lub ozdoby srebrnej, czy mosiężnej — rzeczy na pozór tak drobnej i nieznaczącej, a tak trudnej, tak bardzo upiększającej lub szpecącej wszelkie odzienie. Umiała też ona pleść „kymny“[2] lepiej niż ktokolwiek, ułożyć w pstry deseń jasne i ciemne kawałki futra, zespolić różnokolorowe skrawki perkalu i sukna w prześliczne, „oju“[3], bez którego nie mogły się obyć „bile“[4], czaprak, „matacha“[5], wszelki ubiór weselny, tak jak i nie weselny. Uprzejmie więc zapraszano i witano ją wszędzie, gdzie była w domu wyswatana dziewczyna lub chłopiec. Pojono, karmiono, podejmowano, wybaczano nawet ciągłe szczebiotanie, brak powagi, miłość zabaw i wesołości, częste nieposłuszeństwo i lekceważenie starszych.
Jak tylko Ania zjawiała się gdzieś w domu, tam dziatwa stawała się zaraz krnąbrniejszą. Cały dzień słychać było piosnki i żarty, a wieczorem na dworze rozlegały się do późnej nocy śmiechy i wołania, tupot nóg uciekających i goniących, gwar młodzieży, grającej w „zmrużone oczy“[6]. Po mroźnem powietrzu daleko szedł odgłos wesołych okrzyków i gorących całusów. Pocieszano się jednak, że skoro Ania skończy robotę i pójdzie sobie, dziatwa wróci do dawnego porządku. Od czegóż wreszcie popręg od siodła na duże, a łoza na małe?
Ania tymczasem co dnia najpierwsza na nogach. Nim świt błyśnie — rozpala ogień, budzi dziewczęta, a sama siada do roboty i siedzi tak dzień cały, szyjąc i gwarząc, a za robotę nie żąda więcej nad dobre słowo i trochę strawy. Chętnie dają jej jedno i drugie, dołączając niekiedy drobne podarki. Niech więc hula, niech całuje i swawoli. Czyż to grzech? Pocałunków jej nikt jeszcze nie kupił, a i odprzedać ich niema komu. Ojciec umarł, starszego brata nie ma, a ślepa matka z resztą drobnego rodzeństwa dawnoby z głodu umarła, gdyby nie Ania.
Choć więc wszyscy swym córkom surowo zabraniają wstępować w jej ślady, lubią ją jednak powszechnie. Ma lat 22, figlarne oczy, białe zęby, kształtną figurkę, drobne ręce i nogi, okrągłe ramiona, stan mocny i giętki, a buziak świeży, rumiany, nie dziw więc, iż wielu zwierza się jej pod sekretem, iż kochają ją więcej, niż kogokolwiek.
Ania siedziała na ławie, pod oknem, w jurcie starego Tarasa, dalekiego swego krewnego. Przyjechała tu umyślnie z domu, odległego o więcej niż sto wiorst, aby pomódz w szyciu wyprawy dla starszej jego córki.
— Trzeba przymierzyć! — zawołała, rzucając na ręce otaczających ją kobiet bogaty torbachani „sagyniak“[7].
Zawołano „Byczę“[8], która, zrzuciwszy pospiesznie swą świtę z krowiej skóry, zwykłą domową odzież Jakutek, przywdziała strój weselny. Torbachan piękny zwierz! Futro jego nieco wprawdzie drogie[9], ale za to jak pięknie błyszczy jedwabisty jego włos; jak cudnie mieni się na zgięciach fałd jasnym połyskiem i ciemnym, prawie czarnym w zagłębieniach. Jak wygląda lekko, delikatnie, a poważnie szczególniej w długim do kostek sagyniaku!
Nieco blada od trzydniowego postu twarz Byczy zarumieniła się. Ona, zazwyczaj tak chudziutka, czarna i drobna, w tem ładnem ubraniu wyrosła nagle i wypiękniała. Sztywno obracała się dokoła, by ją patrzący lepiej mogli zobaczyć, wołając na małego braciszka, który próbował pogłaskać jej piękne futro rączętami, wyciągniętemi z miski zsiadłego mleka.
— Nie ruszaj mię! nie — ruszaj!...
— Nie ruszaj jej!... — powtarzali wszyscy chórem i uśmiechali się, kiwając głowami. Matka poprawiała na córce fałdy, a odpychając otaczających, odstępowała co chwila parę kroków, mrużyła oczy i przechylając na bok głowę, patrzała z wyrazem głębokiego zafrasowania. Nawet Taras przybliżył się z fajką w zębach i z uśmiechem na ustach; tylko pan młody, nie ruszając się, siedział na ławie w pobliżu drzwi i z flegmą wpatrywał się w ogień.
— Pieniek drewniany!... pieniek drewniany!... Pójdź-no tu! popatrz — ze śmiechem zawołała Ania.
Młody chłopak zwrócił do niej pucołowatą twarz, nagłym oblaną rumieńcem. Na ustach jego pojawił się uśmiech lękliwy. W miarę tego, jak stawał się przedmiotem ogólnej uwagi, rumieniec ciemniał, a uśmiech rozlewał się coraz szerzej, rozciągając purpurowe jego usta i końcami zbliżając je do czerwonych, sterczących uszu.
— No... no... dajcie mu pokój — rzekł Taras, wytrząsając fajkę. — Dajcie mu pokój! Niech siedzi.
— Na co mu spokój? on go przecie nie lubi!... — zawołała Ania. — Trzeba było wiedzieć, jak on mię wczoraj uczęstował, gdym go trąciła przypadkiem! Nie trzy dni, ale rok cały trzebaby go głodzić przed weselem, a może wówczas ustatkowałby się.
— No... no... — powtarzał Taras — niech siedzi! Kecherges! — zawołał, zwracając się do chłopaka — idź popatrzeć za końmi. A żywo!... Tu dziewczęta zjedzą cię jeszcze...
Chłopak zerwał się, pochwycił czapkę i wśród ogólnego śmiechu wybiegł za drzwi.


∗             ∗

Nazajutrz, skoro pobladły iskrzące się na niebie gwiazdy i dnieć poczęło, nowożeńcy wyruszyli z ojcem do miasta, pomieściwszy się we troje na dwóch koniach. Przodem jechał Taras, za nim Kecherges, mając Byczę z tyłu za sobą.
— Boisz się? — pytała chłopca dziewczyna, tuląc się do jego szerokich pleców.
Jechali doliną wśród gór. Gęsta mgła pokrywała las, rosnący na stokach; dokoła było cicho, jak zazwyczaj w tajdze; tylko chrzęścił śnieg pod kopytami końskiemi. Konie parskały raźno, a między drzewami, wyrastającemi jak białe widma, majaczyła śniegiem zasypana, wązka, leśna drożyna.
Kecherges, utopiwszy usta w czarne włosy swego wiewiórczego naszyjnika, milczał i kiwał z zadowoleniem nogami. Choć w mieście nigdy jeszcze nie był, jak żyje, wiedział jednak, iż mieli kawał drogi przed sobą.
Minęli las, wyjechali nad rzekę, spuścili się w zasypane śniegiem koryto i znów się wdrapywali na urwisko. Na południu blado tliła się zorza. Mgła rzedniała i opadała, odsłaniając wynioślejsze miejsca okolicy; wyjrzały strome grzbiety gór, czoła borów, uwieńczone śniegów koroną, dalekie płaszczyzny jezior i faliste, światłem jutrzenki nieco zróżowione łąki i pagórki. Wszystko to białe, przeźroczyste, kryształowe, przyćmione resztkami znikającej pary, zdawało się oczekiwać niecierpliwie ukazania się słońca, które zapalić na nich miało blaski tęczowe.
— Nie zostawajcie daleko z tyłu — zawołał Taras. — Miasto już blizko... Widzicie? — zapytał, ukazując w głąb doliny.
Młodzi napróżno wytrzeszczali oczy we wskazanym kierunku, nie widzieli nic prócz śniegu, mgły i wierzchołków lasu. Na chwilę tylko błysnęło gdzieś daleko, jakby spadająca gwiazda zapłonęła i zgasła.
— Ogień, ojcze, czy co? — zapytała Bycza.
— Nie, to dach zloty na wieży cerkiewnej. Zobaczycie... wszystko zobaczycie, tylko daleko odemnie nie oddalać się, bo zabłądzicie. Domów w miecie wiele, a ludzi jak komarów w lesie... Patrzcie także, żeby wam czego nie świsnęli... a nie zgubcie też czego!... Co upadło, to przepadło... to nie u nas w domu... — mruczał stary, zlazłszy z konia i oczyszczając go ze śniegu zębatem żelazem, przymocowanem do rękojeści jego bicza.
Młodzi zsiedli także z konia i zaczęli otrzepywać ubieloną szronem odzież.
— Boisz się? — spytała znowu Bycza Kechergesa, gdy ruszyli dalej.
— Jakże się bać nie mam! — odrzekł Jakut markotno.
Na twarze obojga wystąpił gorący rumieniec, wargi drżały im nieco, a w każdem urwisku, za każdym pagórkiem widzieli ukrywające się jakieś przerażające zjawisko.
Kiedy wreszcie miasto wynurzyło się z poza lasu i ujrzeli przed sobą wijące się w błękitnem przeźroczu wszystkie trzydzieści jego dymów, gdy wybitniej zarysowały się na białem tle okolicy, nieznane im dotąd, kształty i cudzoziemskie spiczaste dachy jego budowli — wówczas zdumieni szeroko rozwarli oczy. Przyglądali się temu obcemu dla nich widokowi, niezwykłej ilości domów i ludzi — jak dzieci ciekawej nowości.
Słońce weszło. Zaiskrzyły się leżące na dachach śniegi, pobielały i gęściej zakłębiły purpurowe dymy, zapaliły się zwierciadlane blaski na szybach bogatych mieszkań, zalśniły tafle lodu w oknach biedaków. Kilku ludzi obojętnie minęło jadących.
Kecherges stracił głowę i, zapomniawszy, że Bycza siedzi za nim, kręcił się na siodle, oglądał się na wszystkie strony i co chwila robił głośne uwagi.
— Tu widzę, co człowiek, to naczelnik okręgu — mówił, zdejmując czapkę przed każdym przechodniem w europejskiem ubraniu. Szczęściem, nie było ich wielu, bo biedak na pewno byłby sobie uszy odmroził.
Wjechali wreszcie w sam środek miasteczka i wkrótce znaleźli się przed cerkwią. Wysoko, w kryształowem, zimowem powietrzu, przesiąkniętem promieniami słońca, przesypanem brylantami śnieżystej kurzawy, jakby z ognia ukuty — gorzał krzyż złoty.
Kecherges ściągnął cugle i w zachwycie zadarł głowę do góry.
— Taras! Taras! — krzyknął na całe gardło, nie mogąc powstrzymać się dłużej. — Tam, blizko Pana Boga, pewnie sam pop siedzi?
Lecz nie usłyszał odpowiedzi. Jego wierzchowiec, przestraszony wołaniem, a niemniej zdziwiony od swego pana, spiął się nagle i skoczył w bok. Pas Kechergesa wyśliznął się z rąk Byczy; dziewczyna padła w śnieg, za nią potoczył się jej narzeczony, a koń, zadarłszy ogon, pomknął z kopyta w pole ledwie go złapał Taras. Stary Jakut mocno się zgniewał, tłómaczącego się chłopca skrzyczał i kazał mu milczeć. Kecherges przycichł, posmutniał i począł unikać starego.
Taras zresztą nie potrzebował jego pomocy. Wkrótce znalazł świadków i druchnę, którą była żona jego starszego brata, w tym celu przybyła do miasta. Wszyscy więc razem ruszyli do popa. Pop zapisał co trzeba do księgi i kazał przyjść jutro. Jakut zaczął go prosić, aż wreszcie duchowny, zniecierpliwiony jego skomleniem, przywołał „diaczka“, obiecując dać ślub dziś jeszcze. Udał się więc orszak weselny do cerkwi. Pierwszy szedł Taras, za nim druchna, potem Bycza, a ostatni, na przekór zwyczajowi, Kecherges, który zapomniał już o przygodzie rannej i, otwarłszy usta, gapił się.
Wnętrze cerkwi pełne było blasków słońca i kurzu, podniesionego miotłą zamiatającego stróża.
Zaczął się obrzęd. Rozpleciono cienkie warkocze panny młodej, wystawiono na środek „anałoj“, rozłożono przed nim ręcznik i, za wspólnem staraniem druchny i Tarasa, zmuszono państwa młodych stanąć na nim. Bycza ośmieliła się wkrótce i posunęła nieco naprzód, ale Kecherges, czując na nogach śnieg, który wchodząc zapomniał strzepnąć, za nic w świecie nie chciał stanąć dalej, jak na samym brzegu ręcznika, a i to zdało mu się jeszcze za daleko, za bardzo na widoku wszystkich, zbyt blizko tego ołtarza, iskrzącego się otokami światła, powodzią wpadającego do wnętrza przez wielkie, podłogi prawie sięgające, okna, a zbyt daleko od tych ciemnych kątów, gdzie tak dobrze biedakom. Pod uderzeniem promieni słonecznych, złoto, srebro, kryształowe ozdoby rozbiły się w tęczowe kolory, szaty świętych na obrazach mieniły się tysiącami barw. Na tę migotliwą, świetlaną siatkę dym kadzidła zarzucał szary muślin swych kłębów. Blado w nim gorzały płomienie świec i lamp; tylko surowa twarz odprawiającego obrzęd kapłana rysowała się wyraźnie. Kecherges drżał na jego groźne spojrzenie, utkwione w sobie.
Czego on chciał od niego? Prawda, korona niezbyt dobrze siedziała na jego wystrzyżonej głowie, lecz cóż on temu winien?
Wyciągnąwszy za siebie rękę, kiwał palcami przed samym nosem Tarasa, lecz ten, zamodlony, nie zważał wcale na te sygnały rozpaczy. Chyląc czoło ku ziemi, bił się w piersi i gorąco prosił Boga, potężnego Boga z południa, o szczęście dla swej córki. Serce starego Jakuta mocno kołatało, oczy zachodziły łzami, nie dziw więc, że nie widział kłopotu chłopaka. Nie wiedział nawet, że sam świeczkę trzymał krzywo, kapiąc woskiem, ku wielkiemu zgorszeniu dziada kościelnego, na którego korzyść szły ogarki kupionych do obrzędu świec.
Tylko druchna, która częściej bywała w kościele, a za jej przykładem i Bycza, trzymały się przyzwoicie, poważnie żegnając się znakiem krzyża w miarowych odstępach i bijąc pokłony.
— Panie!... Panie!... Panie!... — dudniał gruby głos diaczka, aż drżały szyby w oknach i trzęsły się breloki, zdobiące kandelabry.
Kecherges pocił się, nie śmiejąc odetchnąć. Korona zsunęła mu się już na sam czubek.
— Świeczka! — krzyknął nareszcie dziad, doprowadzony do ostateczności i szarpnął Tarasa za rękaw. Taras ocknął się. W tejże chwili korona zsunęła się z głowy Kechergesa i z brzękiem potoczyła się na środek cerkwi, pod nogi duchownego. Chłopak zbladł okropnie.
Podniósł ją diaczek i włożył na głowę Jakuta; przyczem nie zaniedbał nieznacznie a mocno pokręcić go za ucho.
— Panie!... Panie!... — zadudniało znów w świątyni, a w głowie biednego Kechergesa zamajaczyło, zahuczało. Kiedyż, nakoniec, skończy się ta męka? Na domiar złego śnieg, pozostały na jego obuwiu, zaczął topnieć, a woda popłynęła w tym właśnie kierunku, w którym niedawno potoczyła się korona.
Kecherges spuścił oczy, w głowie mu się mąciło. Co to będzie, jeżeli uwala się bogaty ornat kapłana?
— Pocałujcie się!... — rozległo się nad jego uszami.
Bycza trąciła narzeczonego i podstawiła mu swój buziak. А więc skończyło się nareszcie. Pan młody wytarł nos rękawem i pospieszył schować się do kąta, pannie młodej zapleciono warkocz, potem jedno za drugiem ostrożnie wysunęli się z cerkwi.
— A to nakapał! — mruczał dziad, zeskrobując z podłogi krople wosku. — Jemu co... szafować z cudzej kieszeni... Oj, ludzie! ludzie! — i kręcąc głową, a pobrzękując kluczami, podążył za wychodzącymi.
I znowu cerkiew została pustą i niemą, tylko promienie słońca gorzały na rąbkach złota i kryształów, a olbrzymie świeczniki, potrącone falami śpiewu, czy też przypadkowem dotknięciem ludzi, kołysały się łagodnie na swych złoconych łańcuchach.
Taras czuł się niezwykle dobrym i wzruszonym.
— Skończyło się! — powtarzał, patrząc na dzieci wilgotnemi oczami.
Tak, skończyło się! Jakuckie wesele przecie się już dawno odbyło! Dlaczegóż nie wszyscy się cieszą? Widział zakłopotanie i wstyd Kechergesa, a chcąc go rozruszać i okazać mu, że wszystko przebaczył i zapomniał, zawołał chłopca do siebie, dał pieniądze i kazał pójść po wódkę do szynku.
— A spiesz się i dogoń nas... zaraz pojadziemy! — wołał za nim. — Beczułkę weź od szynkarza; powiedz, że przychodzisz ode mnie, on mój dobry znajomy.
W szynku było ludno, jak zwykle, gwarno i ciemno. Paliła się wprawdzie świeca na szynkwasie — niezgrabnym, zbitym z desek siekierą ciosanych, lecz długi jej knot i krzywa postawa malowały dobitnie wstręt otaczających do światła. Nie dbał też o nie stojący obok szynkwasu Jakut o wyschłej, zwiędłej twarzy: nie patrząc, widział on, nie słuchając, słyszał wszystko, co się działo w jego zakładzie. Było zresztą dość jasno, by dojrzeć duże, przed nim stojące, do góry dnem wywrócone czarki, które ręka jego zawsze była gotową napełnić; czasami, zapewne przez omyłkę zamiast wódki nalewał je wodą.
Biedna łojówka parskała, syczała, walcząc daremnie z kłębami tytuniowego dymu i wilgocią oddechów kupiących się dokoła ludzi. Migotliwe jej światło oświetlało niekiedy twarze gości i czarne, iskrzące się od szronu i pleśni ściany izby; częściej jednak było w szynku ciemno, a zawsze duszno; pachniało siwuchą i skórami reniferów, stanowiących ubranie większości uczęszczających.
Kecherges podszedł do gospodarza zakładu, oddał mu pieniądze, powiedział to co Taras powiedzieć kazał. Szynkarz kiwnął głową, krzyknął na pomocnika i schylił się pod ławę, aby ze stojącej tam baryłki utoczyć żądanej wódki.
Kecherges rozejrzał się po izbie.
W pobliżu jakiś Tungus ruchliwy, niewielki, żylasty, podskakując na cienkich nóżkach, jak na sprężynach, opowiadał otaczającym go o dziwnych zdolnościach swojego ojca, o jego Jowach i nieśmiertelnym, nigdy niekończącym się funcie prochu, który kupił dziesięć lat temu. Raz zdarzyło mu się zabić z gwintówki, która bezwątpienia najlepszą była w okolicy, od jednego wystrzału i jedną kulą: łosia, trapiącego go niedźwiedzia, lisa, który tam nadleciał przypadkiem, czternaście pasących się naprzeciwko reniferów, gęś, która siedziała na górze nad jeziorem, kaczkę, pływającą na jeziorze... wreszcie ołów, wpadłszy w wodę, trafił w olbrzymią rybę, w ogonie której znalazł go i chowa dotychczas na pamiątkę; gotów jest wszakże sprzedać pierwszemu amatorowi za dobre pieniądze.
— Jezioro na górze!... jakże to może być?... — zapytał ktoś, lecz oburzeni słuchacze rozkazali mu milczeć. Każdy z nich mógł opowiadać nie mniej zadziwiające wydarzenia. Powstał gwar. Tungus wrzeszczał, jak opętany, dowodząc, że jest obrażony, że powinni postawić mu na zgodę butelkę wódki; jeśli nie, to on „szalony Prońka“ wybije komukolwiek zęby. Chociaż wszyscy przyznawali mu słuszność, nikt jednak nie śpieszył z zadosyćuczynieniem jego żądaniu, co widząc, umilkł, ale po chwili zawołał znowu, wyciągając z pochwy nóż wązki i cienki, jak szydło:
— Oto nóż, który należał do mego ojca. Zrąbał on nim nieraz grubego zwierza prędzej, niżbyś zdążył zważyć kawałek mięsa. Ja sam jednego razu, ugodziwszy nim w bok pędzącego łosia, zostałem wciągnięty impetem żelaza do brzucha zwierza i podróżowałem w jego wnętrznościach wiorst kilkanaście!... Wątpię, by lepsza stal znajdowała się gdziekolwiek na świecie! Ot, patrzcie!... — i wziąwszy nóż za koniec ostrza, uprzejmie podawał trzonkiem słuchaczom.
— Siedział on już w ludzkiem mięsie... — dodał wkońcu niedbale.
Ciekawy oręż szedł z ręki do ręki, a gdy wrócił do właściciela, ten migocąc jego ostrzem ku światłu, przysięgał, iż nie oddałby go za żadne pieniądze, podarowałby wszakże przyjacielowi, któryby mu postawił półkwaterek wódki. Szynkarz zgodził się dać mu połowę żądanej ilości, ale Tunguz, tocząc pijanym wzrokiem do koła, spostrzegł nagle stojącego opodal Kechergesa z rozwartą gębą i baryłką pod pachą, krzyknął, rzucając się ku niemu:
— Na! bierz!... mówię ci!...
Chłopak z niezwykłą mu zręcznością wymknął się za drzwi.
Słońce zaszło i poczęło się już zmierzchać.
Kecherges szedł śpiesznie w tym kierunku, w jakim zdało mu się, że powinien był znaleść Tarasa. Lecz nie dogonił go; zatrzymał się więc pośrodku zasypanego śniegiem zagłębienia, które w lecie tworzyło jezioro, a w zimie było punktem rozstajnym licznych dróżek miasteczka, i patrzył w wielkim kłopocie na rozrzucone dokoła domy. Ruszył wreszcie w kierunku jednego z nich; lecz już w połowie drogi ogarnęło go zwątpienie. Lękłiwie otworzył drzwi i wszedł do obszernej izby, gdzie na kominie palił się suty ogień. Izba była pusta, tylko stojący w kącie na ławie duży, błyszczący samowar syczał i gwarzył.
Kecherges chrząknął i poczekawszy nieco, ośmielił się wreszcie zbliżyć do przegrody, przez szpary której widać było migające w sąsiedniej izbie cienie, słychać głośną rozmowę, śmiechy i dźwięki muzyki. Ośmielając się stopniowo, uchylił nieco drzwi i ostrożnie wsunął głowę do wnętrza.
— Raz! — zawołał kozak, siedzący naprzeciw drzwi z harmonijką w rękach.
Tańczący zatrzymali się, spoglądając.
Kecherges cofnął się; lecz po chwili głowa jego znowu pojawiła się we drzwiach.
— Dwa!
Głowa znów znikła.
— Czy tu mieszka?...
— Trzy! — przerwał kozak, a widząc, że Jakut tym razem nie chowa już głowy. — Dawaj pieniądze! — krzyknął. — Trzy ruble!... Cóż ty myślisz darmo wsadzać głowę do cudzego mieszkania?...
— A skąd ja wezmę?... — odrzekł Kecherges, uśmiechając się szeroko.
— Et, oszukujesz!... Dobrze!... Chłopcy, weźcie-no go!...
Kupiąca się pośrodku młodzież zaświstała, zachichotała, zatupała nogami. Kecherges jednym skokiem znalazł się za drzwiami i na oślep popędził przed siebie; wreszcie nie słysząc już pogoni, zatrzymał się.
— Z drogi! poszoł! — krzyknął ktoś nagle nadjeżdżając nań sankami. Chłopak odskoczył w bok, brnąc po pas w głębokim śniegu, aż zziajany, zmęczony ujrzał się przed cerkwią.
Przysiadłszy, pytał ziemi, czy nie powie mu czasem, dokąd poszli ci, co tu z nim byli tak niedawno.
Nie. Ziemia, której pierś zbrukana była tylu dotknięciami, nie odpowiedziała mu. Dziki westchnął i podniósł się markotny, myśląc o dziewiczej „tajdze“ rodzinnej, gdzie każda złamana gałązka, każdy listek potrącony, lub zmięta trawka tak dokładnie zapisują nazwisko i drogę przechodnia.
Noc zapadła.
Dokoła niewyraźnie czerniły się sylwetki domów, z nizkich kominów buchała łuna palących się wewnątrz ognisk, krwawo, jak ślepia wilków, świeciły okna. Jakut chodził dokoła, bojąc się zajrzeć do wnętrza, drżący z zimna, głodu i wzruszenia. Postanowił wreszcie iść na podwórze, gdzie stały przywiązane ich konie; lecz krążąc i wymijając różne budynki, zaszedł w jakieś krzaczki, z których wybiegły nagle spłoszone dwie dziewczyny — i nie zważając na jego prośby i wołania — ze śmiechem uciekły. Chłopak zawrócił i przytuliwszy się do sztachet jakiejś zagrody, czekał.
— Może Bóg miłosierny zeszle nakoniec jakiego litościwego człowieka! — myślał sobie.
Czekał długo; wreszcie usłyszał zbliżające się kroki. Ktoś szedł, nucąc wesoło. Jakut wysunął się z ukrycia.
— Gdzie tu mieszka Czojon? — zapytał nieśmiało przechodnia.
— A czego chcesz od niego?
— Tam jest Taras, który pewnie jeszcze czeka na mnie.
— Co za Taras?
— Taras! Jakut Kannagałas.
— A!... a co tu masz pod pachą?
— Wódkę.
— Wódkę! — powtórzył z ożywieniem nieznajomy. — Dobrze — rzekł pomyślawszy nieco — chodź, ja cię zaprowadzę.
Czas był karnawałowy, bawiono się więc i na odwachu. Wańka siedział na Kieszce i lewą ręką bił go po twarzy, gdyż dwa palce jego prawej ręki Kieszka trzymał mocno zębami. Opasły Daniłko, skrzyżowawszy na piersiach ręce i zwiesiwszy melancholijnie głowę, wzdychając, przyglądał im się z boku i powtarzał od czasu do czasu: biją się! Waśka, schowawszy się w ciemnym kącie, rzępolił na skrzypcach, a koślawy Michałko, włożywszy nabakier czapkę tańczył solo „hołubca“ na środku izby. W głębi ktoś kogoś ściskał i całował.
— Chłopcy! — krzyknął Aloszka Treguby, wpadając nagle. — Znalazłem człowieka, który nie wie, co robić z wódką!
— Cha, cha, cha! my go nauczymy!... Gdzie on, gdzie on? — wrzasnęli wszyscy, obstępując przybyłego.
— Oto jest! — zawołał Aloszka, popychając naprzód Kechergesa — a to ona! — dodał, unosząc w górę baryłkę.
— Jego żona! — wtrącił Michałko.
— Wypić! — wrzasnęli — Rozumie się! Co? może zostawić?...
— Ach! wy, świnie morskie! — wołał Aloszka wyrywając z rąk Waśki wyszczerbioną filiżankę. — Pierwszy przecie gospodarz! — i nalawszy po brzegi, podał filiżankę Kechergesowi.
— Pij!
— Wódka Tarasa — rzekł chłopak nieśmiało.
— Tarasa, kiełbasa — zaśpiewał Michałko.
— Pij! albo w gardło lać będziemy!
Chłopak zawahał się, wreszcie uchwycił filiżankę i wychylił ją do dna.
— Zuch! brawo! Aj da! aj da! huraaa! — zakrzyczeli kozacy.
Zaskrzypiały drzwi, ktoś wbiegł. Krzyki, śmiechy rosły, potęgowały się, aż zlały się w jeden nieustający chór wesołości. Usłyszawszy to, stojący na warcie Miszka, nie mógł wytrzymać i postawiwszy na swojem miejscu słomą wypchany kożuch z karabinem w łapach, sam wpadł do izby.
— Hulaj, bracie! hulaj! — powitały go okrzyki. — Bóg dał całe dwa garnce wódki!
Jaśniej buchnął płomień ogniska, głośniej zabrzęczały skrzypce, z ciemności wyjrzało kilka śmiejących się, zbydlęconych twarzy kobiecych, zaświstało, zatupało, zakołowało się i dokoła osłupiałego Kechergesa utworzył się iście karnawałowy korowód czerwonych koszul, reniferowych świt, tunguskich czapek. Ogarnięty wirem szalonego tańca i on wreszcie rozwiązał na piersiach rzemienie sukmany, odwinął poły i rzucił się śladem szalejących kozaków.
Późno w nocy znalazł go Taras śpiącego pod zaspą śniegu. Obok leżała pusta baryłka. Z pomocą Byczy wsadził chłopaka na konia i powiózł do domu.



II. IDYLLA.

Kecherges, obudziwszy się nazajutrz, nie śmiał podnieść oczów na nikogo. Usiadł, jak zwykle, w kąciku przy drzwiach, milczał i patrzał w ogień, rad, iż nikt doń nie mówił i nikt nań nie zwracał uwagi.
— Ciekawa rzecz, jakeś to ty Pieńku taczał się po mieście? — próbowała zażartować z niego Ania; lecz na twarzy chłopca odbiła się taka męka, iż dziewczyna, ulitowawszy się, dała mu pokój.
Na domiar złego Bycza zachorowała; z początku bolała ją tylko głowa, a pod wieczór napadł ją „menryjer“[10] — zaczęła krzyczeć i rzucać się. Nikt temu nie był winien, rozumie się, a Kecherges najmniej. Ot, poprostu, wczoraj zapomniano rzucić na ogień masła i tłuszczu, więc dusze zmarłego rodzeństwa panny młodej przyszły się o to upomnieć. Chłopak jednakże siedział przygnębiony. Za każdym wykrzyknikiem żony boleśnie kurczyła się jego twarz, a sarnie wilgotne oczy wyrażały tyle męczarni i błagania, że wreszcie Taras, ulitowawszy się, powiedział mu:
— Ty chłopcze, lepiej jedź sobie jutro do domu.
Rozkaz ten rozradował chłopca widocznie. Tego jeszcze wieczora obejrzał i przygotował do podróży cugle, siodła i rzemienie, a było tego wszystkiego niemało, miał bowiem odwieść Anię z powrotem do domu.
Nim świt błysnął, oboje konno dążyli na północ dróżką, wijącą się wśród lasu. Kecherges, któremu pilno było stąd się oddalić, wybrał drogę na przełaj przez stepy i bory, krótszą, choć mniej dogodną i mało uczęszczaną, ale omylił się w swojej rachubie.
Kto, z mających lat dwadzieścia kilka, nie zechciałby choć dzień, choć dwa dłużej zostać sam na sam, wśród milczących olbrzymich borów, z dziewczyną, mającą oczy tak figlarnie błyszczące, jak Ania, usta śmiejące się tak często i wdzięcznie, głos tak srebrzysty, jak dzwonek dźwięczący i budzący w sercu niespokojne echa; z dziewczyną tak mało przytem sprawiającą kłopotu?
Na noc sama sobie wygrzebała dół w śniegu, sama rozpaliła ogień, dosiadła konia i złapała go na stepie. Kecherges prędko więc zapomniał, jak śpieszno było mu do domu, a coraz dłużej i częściej zaglądał w czarne błyszczące oczy towarzyszki. Ona zaś nie wstydziła się i nie bała tych pełnych zachwytu spojrzeń chłopaka: spotykała je śmiało, otwarcie, niekiedy z błyskiem namiętności w oczach lub wyczekująco spuszczała ku ziemi długie rzęsy, białe od osiadłego na nich szronu.
Dobrze im było we dwoje nocą u ogniska. Wiedzieli, że dokoła nie było nikogo prócz lasu, którego gałęzie śniegiem obsypane wisiały nad ich głowami, purpurowe i zda się, wyrastające nie z pnia, lecz z ciemności. A jeśli przypadkiem Ania zanuciła piosnkę i cicha „tajga“ obudzona nagle głosem dziewczyny zaśmiała się lub zapłakała tęsknotą, wówczas Kecherges zapominał o domu, o ojcu, o bożym świecie i zasłuchany siedział nieruchomie, póki dziewczyna nie zawołała:
— Ach, Pieńku! rozbieraj się, czas spać! Dobrze im było przytulonym do siebie leżeć na miękkiej skórze niedźwiedziej i słuchać szczebiotu[11] iskrzących się w górze gwiazd, lub ścigać wzrokiem przepływające po niebie fale zorzy północnej, tak lekkie, nieujęte, a cudne, jak cień, a tak barwne i zmienne, jak sama miłość!
Nie dziw więc, iż Kecherges ową krótszą drogą jechał dłużej, niż jechać trzebaby było najdłuższą i że zmuszony był napocząć ten kawał mięsa, który Taras ojcu jego posyłał w podarunku.
— Posiedź u mnie z kilka dni — mówiła chłopcu dziewczyna, przyjmując go w swoim domu. — Posiedzisz? — prosiła, zaglądając mu w oczy. — Czas brzydki, koń wypocznie!
Kecherges milczał i myślał o zjedzonem mięsie, ale zgodził się zostać, ponieważ rad był odwlec dzień sądu, jak można najdłużej.
Upłynął jeden dzień, upłynął drugi i trzeci. Chłopiec ani myślał o odjeździe. Było mu tak dobrze, iż lepiej nie pragnął mieć w raju.
Po całych dniach leżał zadarłszy nogi i słuchał wyrzekań starej ślepej Matrony lub puszczał z dziećmi bąka, gdy mu się bezczynność sprzykrzyła. Wieczorem, zwiastowana krzykiem dziatwy i szczekaniem psów, zjawiała się Ania, cały dzień zwykle nieobecna. Dziewczyna nigdy nie wracała z pustemi rękami: niosła to kosz ryb, to dziesiątek kuropatw, to zająca — a najlepszy kąsek dawała zawsze Kechergesowi.
— Ach Pieńku, Pieńku!... narąbałbyś choć drew na ogień — wołała niekiedy żartobliwie.
Kecherges skrobał się w głowę, odpowiadając niewyraźnem mruczeniem, lecz czas spędzał po staremu, leżąc na ławie w oczekiwaniu wieczora i powrotu Ani. Dziewczyna przynosiła z sobą wesołość, żarty i piosenki, a kiedy wszyscy spać się pokładli — całusy i pieszczoty w cieniu rozwieszonych pękami sieci, na posianiu z miękkich skór reniferowych. Niekiedy było im duszno w ciasnej izdebce, wówczas w otoczeniu hałaśliwej zgrai dziatwy wybiegali na zewnątrz — w pole, do lasu.
— A utop się, utop, Pieńku! — wołała dziewczyna, wepchnąwszy Kechergesa w zaspę śniegu — już cię wtedy napewno tatulo wysmaga.
Chłopak zrywał się i puszczał się w pogoń za nią; dziewczyna chyża i zwinna dobrze go zmęczyła, zanim pozwoliła się schwytać i ucałować w usta wilgotne i gorące.
Życie płynęło jak sen, ale i na jasnem jego niebie Pan Bóg pozwolił się ukazać chmurce. Pomimo wszystkich, prawie wymarzonych warunków szczęścia, troska nie była obcą sercu chłopaka.
Pod wpływem tej troski zrobił pewnego dnia daleką wycieczkę na sąsiednią łąkę, gdzie pasł się jego koń. Wierzchowiec nie poznał pana, a gdy Jakut próbował go złapać, zadarł ogona i znikł w głębi pola.
— E, tatulo pewnie wysmaga!... — rzekł, patrząc za nim i drapiąc się w głowę.
Wieczorem zwierzył się Ani ze swoich obaw. Dziewczyna jednak zamiast współczucia, okazała tyle gniewu, iż umilkł zmieszany.
— Jedź! jedź!... — krzyknęła — niech cię tam powiozą do miasta.. A bądź pewny, że tym razem nie koronę, ale beczkę wsadzą ci na głowę!
Mierzyła go badawczem, niespokojnem spojrzeniem.
Kecherges długo nie ośmielił się wszczynać tej kwestyi.
Chmurka tymczasem istniała i wciąż rosła.
— Że do miasta powieść mogą to mogą — odezwał się raz wreszcie, przerywając zwykłe przy wieczerzy milczenie — lecz żeby mi beczkę na głowę kłaść mieli, to pewnie łżesz... — dodał, spoglądając na kochankę z ukosa.
Dziewczę pobladło.
— Ty chcesz jechać!... — wyjąkała.
Kecherges nic nie odpowiedział, lecz na drugi dzień zabrał się do szukania uzdeczki; szukał jej i na trzeci i na czwarty dzień, szukał sam i z pomocą Ani — daremnie! Uderzony nagłą myślą wybiegł wreszcie raz za oddalającą się dziewczyną.
— Ania! oddaj uzdeczkę natychmiast!
Dziewczyna siedziała już na sankach, krzyknęła na psy, a rozumne, posłuszne zwierzęta uniosły ją z szybkością wiatru. Kechergesowi zdawało się, że obejrzała się, pokazując mu figę; przestał więc mówić o odjeździe. Ale pewnego ranka porzuciwszy śpiącą na łożu dziewczynę, wśliznął się do spiżarni i zabrał schowaną tam uzdę. Gdy jednak po odjeździe Ani zajrzał do czapki, gdzie zgubę schował, znalazł tam zamiast uzdy, garść łuski rybiej. Oburzenie jego nie miało granic.
Chciał jechać zaraz, natychmiast, w nocy jeszcze.
Ania musiała długo prosić, zaglądać w oczy i obejmować go rękami, nim zgodził się zostać jeszcze dzień jeden.
— Jedź, jedź! — mówiła dziewczyna, tłumiąc żal. — Ja wiem, że ty już nie wrócisz!...
Chłopiec zmiękł i został jeden dzień, potem drugi i trzeci, i ani się spostrzegł jak minął dni cały dziesiątek. Wreszcie doleciały ich wieści, że poszukują zaginionego bez śladu chłopca lat dwudziestu trzech, wysokiego, barczystego, członka gminy Kangałas, rodu Esie, zwanego zazwyczaj Kechergesem.
Gdyby piorun padł u nóg psotników, nie przeraziłby ich więcej. Kecherges spojrzał z wyrzutem na Anię; dziewczyna posmutniała. Nie zatrzymywała go już. Chłopak nadął się, osowiał, ale z miejsca nie ruszał. Uciekła mu ostatnia deska ratunku — możność skłamania, że siedział u Tarasa. Milczał więc i lękliwie spoglądał na drzwi, wstrzymując oddech, ile razy dał się słyszeć za nimi jaki szmer niezwykły.
Jednego dnia wieczorem, kiedy siedzieli, gawędząc, drzwi rozwarły się niezwykle szeroko i ukazały się w nich postacie kilku przybyszów.
Kecherges zerwał się i stanął jak wryty.
— Tatulu! to ona!... — krzyknął rozpaczliwie. — Ona schowała mi uzdeczkę.
Ania wysunęła się naprzód.
— No, no, dobrze! Niechno ja się rozgrzeję!... — odrzekł krępy, szpakowaty Jakut i rozwiązawszy rzemienie podróżnego odzienia, grzał ręce i piersi u ognia.
— I jak ci nie wstyd?... — mówił Taras do Ani. — Gdyby żył twój ojciec, onby ci...
— Suka, suka! — popędliwie krzyknął ojciec Kechergesa.
Dziewczyna pobladła i wyprostowała się.
— Nie łajcie! — rzekła z dumą. — Nie karmicie wy mnie i nie odziewacie... Nie panowie wy mnie i nie książęta... a coby mój ojciec zrobił — darmo o tem gadać. Ty, Taras, chociażeś mój krewny i stary, czego chcesz ode mnie? Com ja złego zrobiła? Toć on nie maleńki... Choć wy bogaci, ja się was nie boję.
— My popu powiemy, co ty wyrabiasz, on cię nauczy!
— Powiedzcie! — odparła ciszej nieco dziewczyna i z pogardą spojrzała na mówiących. — A ty Kecherges... — zwróciła się do chłopaka, lecz nagle zdziwiona umilkła. Nie było go nigdzie.
Za kominem tylko zatrzeszczały drwa, drzwi stuknęły i ktoś niezgrabnie wyskoczył na dwór.
— Łapaj!... — krzyknęli przybysze i rzucili się za zbiegiem.
Taras zabrał rząd na konia i odzież Kechergesa.
Ania, spuściwszy głowę, stała chwilę u ognia, przysłuchując się dolatującemu za drzwiami wołaniu. Gdy wreszcie wszystko ucichło i rozległ się tętent oddalających się kopyt końskich, krzyknęła z rozpaczą, załamując ręce:
— Matulu, zabrali „Pieńka!“ zabrali!

Bajagantajski ułus,
18 września 1885 r.





  1. Wyrażenie „edżij“ — ciotka, znaczy także starsza siostra, wogóle krewna, starsza od mówiącego.
  2. Bicz — gra on pewną rolę w obrzędach weselnych.
  3. „Oju“ — rysunek, ozdoba, deseń.
  4. Ozdobne wyszycie na górnej krawędzi cholewy buta.
  5. Worki podróżne na konia, także część weselnego ubrania
  6. Zabawa, zasadzająca się na tem, że chłopiec i dziewczyna gonią się, a złapany nagradza łapiącego całusem. Bawią się tak zazwyczaj wieczorem.
  7. „Sagyniak“ — odzież kobieca, uszyta z futra wywróconego sierścią na wierzch.
  8. Przezwisko.
  9. Na północy jakuckich siedzib niema torbachanów.
  10. Menryjer — chroba nerwowa, bardzo rozpowszechniona między Jakutami; dotknięty nią, krzyczy, rzuca się niekiedy godzin kilka.
  11. W czasie silnych mrozów nocą słychać w tutejszych pustyniach dziwny, stłumiony szmer — Jakuci przypisują go gwiazdom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.