<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Chajłach
Pochodzenie W matni
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1898
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CHAJŁACH


Таk krajowcy nazywają deportowanych, jest to przezwisko obraźliwe, znaczące to samo co „złoczyńca“.


Zbliżało się lato, nastały ciepła i futrzana bermyca Chabdżija[1] już nie była potrzebną. Jego żona Keremes, z kawałków sukna, które przypadkiem zabłąkały się do jej pudełka, uszyła mu czapkę. Chabdżij, jak żyje, nie nosił czapki; w czasie upałów czoło zazwyczaj obwiązywał chustką, nie dziw więc, iż poczuwszy europejskie nakrycie na swojej okrągłej, gładko wystrzyżonej głowie, długo przeglądał się w kawałku rozbitego lusterka robiąc odpowiednie do tego stroju miny.
— Prawdziwy ruski! — wyrzekł wreszcie z powagą, zwracając się do stojącej obok żony, a jego bronzowa, płaska twarz rozjaśniła się szczerym, dobrodusznym uśmiechem.
— Idź już... idź... — wołała Keremes, zlekka uderzając go dłonią po szerokim grzbiecie, za co „prawdziwy ruski“ schwycił ją wpół, a powąchawszy naprzód po jakucku jej policzek, pocałował następnie po rosyjsku w usta: przyczem oboje roześmiali się na całe gardło.
— Adtołłer![2] Kiedyż ty nakoniec pójdziesz?! — broniła się zalotnie kobieta, popychając męża ku drzwiom.
Chabdżij westchnął, spoważniał nagle, schwycił przygotowane już rękawice i włosianą „machałkę“ dla odpędzania komarów, zrobił niedbale trzy razy znak krzyża i ruszył ku wyjściu.
— A nie siedź długo! Jeżeli zastaniesz księcia, to przynieś podarunek! — poprosiła Keremes, odprowadzając go do wrót.
Chabdżij kiwnął głową.
Długo jeszcze stała na dworze, patrząc za oddalającym się mężem, a gdy wreszcie znikł na zakręcie drożyny, westchnęła i, zanuciwszy z cicha piosenkę, zwolna powróciła do jurty. Nie lubiła ona być samą. Cisza pustego domu zdawała się jej nieznośną; — posmutniała więc i zamilkła, niedbale zbierając rozrzucone po ławie gałganki, nitki i inne drobnostki.
Jakże tęskno! Dałby już Bóg prędzej dziecko! Jak ona będzie je pieścić i kochać, pocałunkami okrywać. A jeżeli umrę... błysnęło jej nagle w głowie; tak wiele kobiet umiera przy pojawieniu się tych małych gości z innego świetlanego świata, którego choć dusza nie pamięta, ale wiecznie za nim tęskni![3] Ależ to grzech! Po cóż tęsknić? Czyż jej tu nie dobrze, nie wesoło?... Szczególniej latem, kiedy jest co jeść, kiedy dokoła ciepło i jasno.
Spojrzała w otwarte drzwi, przez które uśmiechała się do niej zalana słońcem okolica.
Czyż nie piękne te chmury, to blado-błękitne niebo rodzinne, ta tajga czarna, posępna, a tak miła, tak znana?... Jakże upajająco pachną rozkwitłe lasy modrzewiu! Nie! piękna jest ziemia jakucka, ich ziemia; a choć mówią, że tam na południu są piękniejsze, to pewnie kłamią, bo dlaczegożby tu do nich przyjeżdżali?
Przez uchylone drzwi zajrzały do wnętrza izby rozdęte, wilgotne nozdrza, a za niemi ukazał się czarny, kosmaty, z białą łysiną po środku łeb krowy, za którym widać było jeszcze kilka innych łbów białych, pstrych, wyciągających się ku jurcie, bodących się rogami i przeraźliwie ryczących. Stado z łąk wracało. Uwiązane za kominem cielęta, poczuwszy matki, zaczęły brykać i beczeć w sposób nieopisany.
— He! — krzyknęła Keremes, odpędzając krowy ode drzwi i wyszła ze skopkiem w ręku. Bydła było nie wiele: wszystkiego pięć krów dojnych, czarny duży wół, przedstawiający wraz z siwym koniem jedyną siłę roboczą ich gospodarstwa, cztery jałówki, dwa byczki, „łończaki“, para cieląt — ot i wszystko. Lecz cielęta często tu zdychają. Bóg więc wie, czy się chować je opłaci. A tu z gospodarstwa trzeba zebrać na zapłacenie podatków i powiności, na sprawienie odzieży i pożywienia podczas lata, na zakupienie naczyń, herbaty i wielu innych rzeczy, bez których obejść się nie można, a które co rok niszczą się i psują, trzeba jeszcze odłożyć na zimę, kiedy krowy nie dają mleka. Zresztą, ona skarżyć się nie może. Bóg jej dał pracowitego męża, łowcę i majstra do wszystkiego, tylko że... tu uśmiechnęła się filuternie, puściła cielę do ostatniej wydojonej krowy, schwyciła wiadro z mlekiem i poszła do mleczarni — nizkiej piwnicy, gdzie rzędem stały na ziemi bronzowe „czybyczahy“[4], pełne nabiału. Ze starych zebrała śmietankę, w nowe nalała świeżo nadojonego mleka, z innych znowu wylała zawartość do miedzianego kotła, w którym zazwyczaj przygotowywała „sorat,“[5] powszedni pokarm Jakutów. Chabdżij upewniał, iż go przyrządzała najsmaczniej w całej okolicy; nie przeczyli temu odwiedzający sąsiedzi, gdyż mieli wówczas najczęściej usta zapełnione owym białym, śmietanką polanym przysmakiem, którego, nie szczędząc, obficie dostarczała im Keremes.
Nie Keremes, ale Eumenia! — przypomniała sobie, uwijając się około ognia gosposia. — „Eumenia Ślepcowa!“ Tak poprawił ją pop, gdy przed ślubem powiedziała mu swoje imię, to imię, którem zwała ją matka, sąsiedzi, narzeczony... Eumenia!... Eumenia!... Karemes!... Keremes znaczy „srebrzysty lis“, zwierzątko, którego futro bardzo jest drogie, a takie miękkie i jedwabiste, jak jej warkocze, za które to ją pewnie tak przezwali, gdyż były one gęstsze i dłuższe, niż się to zazwyczaj zdarza u Jakutek. Keremes daleko piękniejsze imię niż Eumenia. Ona je rozumie. Wie, jak się Chabdżij cieszy, gdy przyniesie z tajgi takiego lisa, a handlarze futra chwalą go za to i poją herbatą. A Eumenia!.. Cóż to znaczy? Mówią jej, że ona dzika, gdyż nie pamięta swego imienia! Na co jej ono. Wiedzieć je obowiązany jest pop i pisarz gminny, którym przecież za to, a nie za co innego płacą Jakuci pieniądze. Tak, ona dzika i nie uczona! A czyż pomimo to wszyscy jej nie lubią, czyż jej nie pieściła matka, nie kochał ojciec, czy Chabdżij powiedział jej choć jedno przykre słowo kiedykolwiek... Niech tam sobie!... Ale co to „jego“ nie widać tak długo. Już się zmierzcha! Przecież wie, że ona boi się sama. Co go mogło zatrzymać u księcia?...
Noc zapadła. — Na północy krwawy pasek zorzy zrobił się już tak wązkim i bladym, jakim pozostać miał do jutrzejszego świtu. Ciemniejące stopniowo ku południowi niebo już się ubrało paru lękliwie błyskającemi gwiazdami; przestały świstać na błotach kuliki, para dzikich kaczek, szumiąc skrzydłami, przeleciała i zapadła na poblizkiem jeziorze; — zarośla, łąki, rzeka i bory powlekły się przejrzystą zasłoną letniej nocy biegunowej, a w „tajdzie“ zamajaczyły widziadła. Keremes przymknęła drzwi. Daremnie! Prześladowały ją duchy, stukając w ściany jurty, straszyły dziwnymi głosami, majaczyły w ciemnych kątach izby. Serce jej biło, oczu nie śmiała podnieść do góry. Daremnie próbowała zapomnieć, chyląc się nad robotą u ognia i szyjąc odzież mężowską.
— Kiedyż on przyjdzie nareszcie! Nie! nigdy już nie zgodzi się pozostać samą; koniecznie uprosi Chabdżija, żeby wziął kogokolwiek do chaty, jaką babę starą, jakiego dziada ślepego, niedołęgę, o którego w żadnym już razie nie będzie mógł być zazdrosnym! Byle tylko nie być samej, nie cierpieć...
Nagle u wrót zagrody dały się słyszeć kroki i głos jej męża. Zerwała się, ażeby wybiedz na jego spotkanie, lecz nagle stanęła w połowie drogi, wstrzymana tajemną myślą... Dyabli są niekiedy nieskończenie przebiegli!... — Schwyciła więc tlejącą głownię i w chwili ukazania się przybywających we drzwiach, cisnęła ją pod próg. Było ich dwóch; — dojrzała ich wśród kłębów dymu, który buchnął ku górze, a jednym z nich był jej mąż.
— Cóżeś ty tak się wylękła? — zapytał, badawczo ogarniając ją wzrokiem.
Zawstydzona Keremes w milczeniu podniosła z ziemi głownię. Drugi był to jakiś cudzoziemiec, wysoki, rudobrody, białolicy, zapewne „nucza“[6]. Przyniósi z sobą jakieś węzełki i worki, a gdy je zaczął układać w kącie na ławie, Keremes domyśliła się, że to pewnie ów chajłach, którego tylko co przywieziono do ich miejscowości. Cóż to znaczy? Dotychczas nie zmuszano ich karmić żadnego z tych przybyszów! Pytająco spojrzała na Chabdżija, który był zły i blady. Przybysz rozbierał, porządkował, układał swoje manatki, wreszcie usiadł i zapalił krótką miedzianą fajeczkę.
— Gotuj wieczerzę! — rzekł żonie Chabdżij i przysiadł się do gościa.
— Oto mój dom! moja siedziba! — rzekł, wyciągając przed siebie rękę. — Prawda, kiepska! Nie wiem, czy ci tu będzie dobrze! Podczas deszczu leje się na głowę, a w zimie zimno; — lecz ja ostrzegałem, że jestem biednym człowiekiem. Sam mówiłeś, że chcesz mieszkać w jednem miejscu! I prawda; takiemu porządnemu jak ty panu nie wypada włóczyć się z jurty do jurty. Ale sam pomyśl tylko, czy ci będzie u nas dobrze? Tyś powinien mieć dom biały, porządny — tyś „nucza“; lobie trzeba jeść mięso i chleb, mieć pod nogami podłogę, na stole talerze i srebrne łyżki, a u nas niema żadnej z tych rzeczy; dom, sam widzisz, kiepski... bydła mamy mało, jesteśmy biedni! Damy, co mamy, lecz pokarm nasz nie wybredny: wciąż „sorat“ i „sorat“. Dziki Jakut, sam wiesz, zje wszystko.
— A czy gmina nic ci nie płaci za moje utrzymanie? — spytał nagle milczący dotychczas przybysz.
— Ależ nie! U nas tu inne zwyczaje, u nas „nucza“ wożą z jurty do jurty, gdzie oni żyją po dni kilka; lecz ty sam mówisz, że jeździć nie będziesz, że ci to dokuczyło, że chcesz żyć na jednem miejscu. Dobrze! Doskonale! Otóż ja tobie poradzę, poradzę jak przyjacielowi, ponieważ ciebie kocham! Ja w ogóle kocham „nucza“. Dzielny lud, piękny lud, bogaty lud, rozumny lud! Otóż nie mieszkaj ty u mnie! Idź jutro na zebranie i powiedz „panom książętom“, że mieszkać u mnie nie chcesz, że jestem biedny, że nie mam nic, że dom mój niewygodny i brudny... powiedz im, a oni znajdą ci piękne mieszkanie, gdzie będziesz mógł siedzieć ciągle. Czy nie tak? Pomyśl sam! W naszej ziemi chleb nie rośnie, wszystko u nas idzie z bydła i odzież i pokarm i pieniądze. Bogaci mają wiele krów, wiele kobył, mają więc wiele śmietanki, wiele masła, mięsa... mają ciepłe odzienie, mają domy... Dlaczego ty nie chcesz mieszkać u bogatych?...
— Ależ chcę!!... — krzyknął przybysz — lecz gmina tu naznaczyła mi mieszkanie!
— U bogatych — ciągnął nie zważając na wykrzyknik słuchacza Chabdżij — byłoby ci dobrze, byłbyś syty, mieszkałbyś czysto! Idź więc jutro, lub pojutrze na zebranie i powiedz: ja nie chcę mieszkać u niego, on biedny, źle je i źle żywi, dom brudny i woda cieknie z dachu... o! zobaczysz jak woda u mnie cieknie z dachu, kiedy deszcze padać zaczną... — Pójdziesz? co? — pytał natrętnie.
— Nie zawracaj mi głowy, stary ja wróbel! — odrzekł w cudzoziemskim języku przybysz i odwrócił głowę.
— Nie! więc zawsze będziesz siedział u mnie! — z hamowaną rozpaczą i wściekłością zawołał Jakut.
— Nie wiem! Obecnie lato! obecnie wszędzie dobrze, a później zobaczymy! Chabdżij pomyślał chwilę, splunął w bok, wstał i podszedł do ognia.
— Co ty grzebiesz się! — krzyknął gniewnie na żonę — dawaj wieczerzę!
Dusił się z gniewu.
— Drewniany pień! — mruknął, wpatrując się w zielonawe, lodowato-spokojne, w ogień wlepione oczy chajłacha, w jego twarz szeroką, na której leżało, choć uśpione, piętno czegoś groźnego i niepohamowanego. — Rozbójnik! Lodowate oczy! — złościł się Jakut. Cała jego wymowa, którą się tak szczycił i którą sobie wyrobił, służąc trzy lata jako dziesiętnik w swej gminie, nie wywarła najmniejszego wrażenia. — Zjadł go czort!
Lecz głośno Chabdżij nie rzekł ani słowa; spluwał tylko gniewnie. Wieczerzę przybyszowi postawiono oddzielnie, lecz on sam zawołał gospodarzy do siebie i dał im nawet do herbaty po garści sucharów, zaoszczędzonych resztek swego więziennego pokarmu.
— A przecież on dobry! — głośno, niby do żony, rzekł Jakut z chytrym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Keremes, milcząca, ostrożnie jak cień, suwała się po izbie, za każdym razem obchodząc dokoła kominek, by ani na chwilę nie zasłonić ognia oczom rozgniewanych mężczyzn. Zauważyła jednak parę razy skierowany na siebie niemiły wzrok Chajłacha; Chajłach spostrzegł także, że i ona choć ostrożnie, ale wciąż mu się przypatruje, poprawił więc wąsa i pogładził gęstą czuprynę.
Keremes jeszcze dotąd nigdy nie widziała Słowianina, z wyjątkiem popa i pisarza gminnego, którzy tutaj urodzeni, twarzą zupełnie byli podobni do Jakutów; ten chajłach był więc pierwszym człowiekiem z południa, z jakim zdarzyło jej się spotkać.
— Oj! jaki duży!... A na pysku rosną włosy jak u psa! — ze wstrętem zauważyła do męża, kładąc się spać.
— A czy na długo?
— Na miesiąc!
— Boże mój! tak długo!
— Cóż ja zrobię? — markotnie odrzekł Chabdżij, — rozkazali!... — i przewróciwszy się na drugi bok, zasnął. Długo nie mogła zmrużyć oka Keremes. Wciąż majaczyła się jej postać Chajłacha taka, jaką ujrzała raz pierwszy w kłębach dymu i iskier; wciąż czuła utkwione w siebie wielkie, świecące, cudzoziemskie oczy koloru nieba; zasypiając, widziała bladą, szeroką jego twarz, chylącą się ku niej... włosy jego wstrętnej brody, trącając jej pierś i lica, budziły ją ze snu. Słyszała wiele gawęd o tych „nucza“. Podania jej ojczyzny opowiadały okropności o ich okrucieństwach, a w bajce imię ich stało się synonimem złego — drżała więc. Spotniała, wylękła, zrywała się z posłania za każdem poruszeniem rzucającego się niespokojnie na łożu chajłacha, a gdy nagle w ciemnościach rozległ się jego gruby głos, wymawiający niezrozumiałe wyrazy, kopnęła męża nogą budząc go:
— W przerębel... Wiem... nic z tego... lepiej... ja was... morderstwo... ja chcę żyć... Matko Przenajświętsza... a za co??...
Głos ucichł, przeszedłszy w niewyraźne mruczenie. Czas jakiś małżonkowie, przytuleni do siebie, z trwogą wpatrywali się w ciemną głębię izby, lecz dzikie wołania już się nie powtórzyły; położyli się więc. — Keremes płakała.
— Nie płacz! — pocieszał ją Chabdżij — miesiąc tylko... jakkolwiek przetrwamy... Bóg da!


∗             ∗

— Nucza... nucza.. Wstawaj pić herbatę! Śniadanie gotowe!... — budził Chabdżij na drugi dzień swego gościa... Chajłach zerwał się, przetarł oczy: na kominie wesoło płonął ogień, buchały parą stojące czajniki i kotły; po środku izby kręciła się, zamiatając ją, Keremes. Przybysz pośpieszył odziać się; Chabdżij podał mu wody i ustąpił miejsca u ognia.
— Jacy to u was na południu wszystko ludzie biali, rośli i otyli, a piękni... — zauważył Jakut, wpatrując się z podziwianiem w tęgą postać Chajłacha. — Nie to, co my! A dlaczego? Dlaczego u was rośnie chleb? Dlaczego wy jesteście panowie, a my Jakuci?
Chajłach milczał, zajęty rozczesywaniem brody, wreszcie wytarł grzebyk, zawinął go w papierek i chował do kieszeni, poczem zrobił kilka głębokich, namaszczonych pokłonów przed stojącymi na półce w rogu izby obrazami i usiadł przy stole. W sutej, wypuszczonej na zewnątrz czerwonej koszuli, umyty, uczesany, wyglądał wcale przyzwoicie. Prawda, jego spodnie były nieco zniszczone i wytarte, lecz w każdym razie nie były skórzane, ale manszestrowe; u jego sukiennej kamizelki brakowało paru guzików, lecz z pozostałych dwa były znacznie większe od swoich sąsiadów, metalowe i z orłami; w dodatku kiwnięciem głowy podającej mu filiżankę herbaty Keremes (czem rozśmieszył bardzo Chabdżija) zdradził dobre wychowanie... Poważnie a łaskawie, gdyż, jak się wyraził, postanowił żyć z niemi „po ludzku“, wypił jedną, drugą i trzecią filiżankę herbaty i dopiero w odpowiedzi na pytanie Jakuta, zaczął rozwodzić się w sposób głęboki i ciemny. Ponieważ chciał być wymownym i zbyt wiele użył przekleństw, gestów, oraz tajemniczych terminów galer i zbrodni, Keremes myślała, że wymyśla jej za przydymione nieco mleko, a Chabdżij zrozumiał tylko: wiele chleba, wiele słońca, wiele powietrza!!...
— Od słońca więc rosną... jak siano... — objaśnił żonę. O użyciu chleba miał bardzo słabe pojęcie; wiedział, że go ludzie jedzą, lecz wątpił, ażeby mogli od niego tyć.
— A jak nazywać ciebie? — spytał Jakut gościa nieśmiało.
— Kostia Chruszczow!
— Kostia Kru... kru... — próbował wymówić Chabdżij, lecz się zakrztusił — jakie wielkie imię! My już lepiej będziem nazywać cię wprost: „nucza! nasz nucza...“ — Czy dobrze?
Kostia uśmiechnął się pogardliwie. — A niech sobie nazywa, jak chce! Czy on myśli, że Chruszczów to jego prawdziwe nazwisko? Prostak! To tylko tak... dla policyi; a jego nazwisko?... O, jego nazwisko! — dodał znacząco — za jego nazwisko napewno daliby mu sto pałek i powiesili, lub, co najmniej, przykuli do taczek.
— O, tak! prawda! Wszystko jedno, jak zwać... Ty dla nas będziesz: „nucza“, nasz „nucza“, przyjaciel... Czyż obecnie nie należysz do naszej gminy!... Nasz więc jesteś, nasz człowiek... Bądźmy przyjaciółmi... Tyś dobry! Wszak prawda?... — łasił się Jakut.
Kostia rozwalony na ławie, wsparty na łokciu lewej ręki, patrzał leniwie przed siebie; jego gruba, ubrana w czarną jakucką sarę, prawa noga, zarzucona na zgięte kolano lewej, kiwała się przyjaźnie. Prawda, czuł się dobrym, ponieważ był sytym, lecz nie miał ochoty rozprawiać. Chabdzij więc po bezskutecznych kilkakrotnych zaczepkach, wziął wreszcie siekierę i poszedł do roboty; Keremes też się gdzieś podziała, Kostia został sam.
W zakrytej zewsząd jurcie było cicho i ciemno; piękny dzień słoneczny, otaczający ją na zewnątrz, pękami swych złotych promieni przedzierał się jednak i do jej środka przez mnogie otwory ścian, szczeliny źle domkniętych drzwi, dziury i pęknięcia rozciągniętego w oknach pęcherza, pstrząc jasnymi krążkami i paskami glinianą podłogę izby, igrając na rozstawionych dokoła sprzętach i zaglądając w bezmyślnie wytrzeszczone oczy chajłacha.
Kostia ziewnął, wytrząsnął popiół z zagasłej fajki, schwycił czapkę i wyszedł z domu.
Szedł bez celu, zaglądał wszędzie ciekawie, a niby od niechcenia rozpatrywał wszystko. Był w lesie, był nad jeziorem, był na łące, gdzie pasło się stado i wkrótce wiedział prawie tyle, co i gospodarz, wiedział, wiele ma krów, co u niego leży w spiżarni i jak ją zamyka, gdzie stawia sieci i sidła, gdzie rąbie drzewo...
Włócząc się po okolicy, Kostia wyszedł wreszcie nad brzeg rzeki i przysiadł, ażeby odpocząć. Tu było nieco weselej, niż w głębi posępnej, wiecznie milczącej i nieruchomej tajgi z jej obszernemi jednostajnemi łąkami, z jej czarnemi śpiącemi wśród błot jeziorami. Tu było życie.
Wstęga rzeki, marszcząc się zlekka, dążyła pośpiesznie, skwapliwie, gdzieś w nieznaną dal, jej fale z szelestem szarpały urwiste brzegi. Biała czajka, wylatując nagle z poza lasów, z poza sinych gór, zawisła z krzykiem nad jej powierzchnią. Z głębi wód, błysnąwszy srebrną łuską, z pluskiem wyrzuciła się ryba. Siedząc na urwisku, oblany promieniami słońca, mając przed sobą wdzięczne, błękitne górzyste dale, Kostia zadumał się, posmutniał i zanucił nagle:

„Jak w kopalniach urząd dostał,
„Jak lud wieszał, gnębił, chłostał,
„Morzył głodem, w szachtach tracił,
„Ale skarbu nie zbogacił
„Rozgildiajew syn...
.................
.................

Gdy okoliczne echa powtórzyły ostatnie słowa tej więziennej, długiej a bolesnej piosenki, powtórzyły i zamarły, śpiewak westchnął głęboko i rzucił się nawznak w gęstą, pożółkłą trawę, której kępy osłonione przed wiatrami pniem zwalonym, szumiały wysokie i niepołamane.
Wisiały nad nim w górze blado-błękitne, nieskończenie głębokie niebiosa i zwolna płynęła po nich para puszystych białych chmur — bliźniąt. Śledził za niemi wzrokiem, dopóki nie znikły za krawędzią zwieszających się nad jego czołem kłosów. Niczem niezmącona cisza zapanowała na wybrzeżu. Wystraszone śpiewem człowieka czajki i ptaszęta uciekły, ryby przestały się bawić i odpłynęły na głębię, tylko rzeka szemrała, biegnąc wciąż, lub plusnął nagle, waląc się, podmyty jej brzeg. Kostia zamknął oczy i wkrótce usnął.
Spał długo. Obudziły go krzyki i chrzęst łamanych zarośli. Otworzył oczy, drżąc z zimna. Niebo wiszące nad nim było już inne, ciemniejsze i bliższe; tu i owdzie słabo migotały zrzadka porozrzucane na niem gwiazdy; na północy nad lasem paliła się zorza. Był więc wieczór, czy też poranek? Wilgotny od rosy i przejęty jeszcze przyjemnym dreszczem przebudzenia Kostia, nie ruszając się, skierował oczy ku temu miejscu, skąd go dobiegło wołanie.
Tuż nad jego głową, na zwalonym pniu stała Keremes; — wysunąwszy nieco naprzód jedną nogę, odzianą w czarne, drobne, zalotne „sary“[7], stała niedbale, a wdzięcznie, przegiąwszy w tył giętki stan i odrzuciwszy młode ramiona. Bieg czy też wzruszenie umalowało lekkim rumieńcem jej okrągłe policzki, przez świeże rozwarte usta połyskiwał rząd zębów perłowych, a z pod narzuconej na głowę jasnej chusty wymykały się sploty ciemnych włosów i duży, srebrny kolczyk, którego biały blask mocniej jeszcze uwydatniał bronzowy kolor jej, zalanego obecnie purpurą zorzy, oblicza. Jedną ręką przytrzymywała gałązki chylącego się ku niej krzewu, a w drugiej, opuszczonej ku ziemi, ściskała zieloną łozę; wzrok jej czarnych jak noc, długiemi rzęsami ocienionych oczu, szukał czegoś pośród zarośli. Nie widziała leżącego u jej nóg mężczyzny i jego spojrzenie mogło z zupełną swobodą korzystać z krótkości i prostoty jej ubrania, ubrania dzikiej; — a była młoda i kształtna.
— Posłuchajno! — wyrzekł nagle Kostia, podnosząc się i chwytając ją za rąbek koszuli, lecz kobieta, spostrzegłszy go, krzyknęła, szarpnęła się i znikła w zaroślach. Czas jakiś słychać było, jak szybko przedzierała się przez gąszcz, łamiąc gałęzie i pędząc przed sobą zbłąkane krowy. Kostia próbował rozgniewać się; wołał, by wróciła, klął, groził, lecz w końcu roześmiał się, zerwał na równe nogi, strzepnął zielsko z ubrania i z głowy i powoli poszedł ku domowi.
— Gdzieżeś ty, „nucza“, przepadł? — zagadnął, ujrzawszy go, Chabdżij. — My tu ciebie już dawno czekamy z wieczerzą!
— Przepadł? on? On zupełnie nie przepadł, zbłądził tylko i ledwie znalazł drogę! — odrzekł Kostia, zalotnie zaglądając w zarumienioną twarz Keremes. — I zaczął pleść smalone duby o tem, gdzie był i co widział. A łgał tak zabawnie, że Keremes mimowolnie roześmiała się. Ze zdziwieniem patrzał nań Chabdżij, lecz widząc, że „nucza“ jest w dobrym humorze, przysiadł się bliżej i zaczął:
— Nucza! nucza! Posłuchaj! Kamień milczy, lód milczy, pień milczy. Jeśli człowiek siedzi, jak zamarzły i milczy, jak pień, serce jego robi się ciężkie. Ptaki mają język i krzyczą, zwierzęta też krzyczą, nawet woda krzyczy, kiedy płynie, i wiatr, kiedy wieje... człowiek ma język, a więc powinien krzyczeć! Ty, „nucza“, masz duży język, mądry język, ciebie warto posłuchać, warto zrozumieć, lecz ty nie uwierzysz, jaki ja jestem głupi, taki jestem głupi... że nic nie mogę zrozumieć. Jeśli nie wierzysz, spytaj kogo chcesz, a wszyscy ci to powiedzą!... Tobie, „nucza“, dodał, chyląc się ku niemu i zniżając głos... dobrze byłoby mieszkać, gdzieby cię rozumieli, u bogatych, rozumnych, u takich, co umieją mówić po twojemu... bo ty masz język zamarzły, a ja nie mam uszów; ja mam język zamarzły, a ty nie masz uszów; pomyśl: wiele to pięknych i rozumnych rzeczy przepada... Ja tobie poradzę, poradzę jak przyjacielowi, gdyż ciebie kocham: ot jutro lub pojutrze idź do księcia, zwołaj zebranie i powiedz mu: „on jest głupi, nic nie rozumie; on jest nieuczony i dziki, nie chcę mieszkać u niego!“ Dobrze?... Czy pójdziesz?... W dodatku jadło...
Kostia parsknął śmiechem. Rozgniewany Chabdżij odsunął się... Podano wieczerzę.
— Rzuć ty te głupstwa, a będziem żyć jak „ludzie“, — rzekł Kostia, biorąc za łyżkę. Ty nie wiesz jeszcze, jaki ja jestem wesoły... Do wszystkiego... co się nazywa, i do tańca, i do śpiewu, do kart... W kopalniach wszyscy mię lubili... O! jak tam wesoło! Pić pewnie i ty lubisz! Tam dużo wódki. A co za figle, co za śpiewy. Chcesz — zanucę ci jeden? Najpiękniejszy! — i zapomniawszy o pełnej łyżce, którą trzymał w ręku, zanucił:

„Znów Łańców ucieczkę zamierzył
Zabrzmiał dzwonek wołając do cel“.
.................

— Cóż ty durniu! Nie słuchasz? — krzyknął na Chabdżija, widząc, że Jakut wstaje od stołu. — Ja z nimi, jak „z ludźmi“, a on!!
Zapanowała chwila głębokiego, przykrego milczenia.
— No, no! Nie bójcie się! — rzekł opamiętawszy się nieco Kostia. — Ja jestem dobry... doprawdy dobry! — i zaczął pośpiesznie, a w milczeniu przebierać swoje manatki... — Ot, na! Weź! Ja jestem dobry, tylko zapomniałem, że wy nie możecie mię rozumieć!... choć zawsze nuta... nuta piękna... Weźże! i tkał w ręce Keremes listek tytoniu. Lecz ta odsuwała się, podnosząc ręce do góry, jak gdyby bała się dotknąć podarunku. Oczy jej poglądały pytająco na męża.
— Czemu nie bierzesz? Ja przecie za to niczego od ciebie nie żądam! — dodał Kostia, mrużąc oczy.
— Weź! — rozkazał Chabdżij, chmurniejąc ostatecznie. Siadł plecami do ognia i począł się grzać, spluwając często przez zęby. Keremes zasunęła się w cień. Na kobiecej połowie izby, niekiedy tylko niejasno migała jej biała koszula i stukał cicho nóż, którym krajała tytoń. Kostia też przycichł i siedząc na ławie, długo z pod oka przypatrywał się obojgu; wreszcie szyderski uśmiech wykrzywił mu twarz, odwrócił się i splunął.
Cicho, jednostajnie płynęły dni mieszkańcom jurty Chabdżija. Co rano, zaraz po śniadaniu, gospodarz brał siekierę i szedł na podwórze ciosać belki na nową spiżarnię, którą zamierzył wybudować tuż obok domu. Keremes brała robotę i natychmiast wychodziła za nim, a usiadłszy gdziekolwiek w cieniu, szyła. Kostia pozostawał sam, wiecznie sam. Przez jakiś czas włóczył się po okolicy, odwiedzał sąsiadów, lecz naprzykrzyło mu się to wkrótce; próbował więc zająć się czemkolwiek; zaczął zastawiać sieci i sidła, lecz nic nie mógł złapać; zresztą i łapać nie było potrzeby, gdyż przemyślny Chabdżij dostarczał ryby i zwierzyny poddostatkiem. Siedział więc w domu, paląc niemiłosiernie.
Keremes lubiła bardzo tytoń, ale to, co dostawała, nie wystarczało jej nigdy, często więc z rozdrażnieniem odpędzała od siebie kłęby puszczanego przez Kostię dymu, a on, jak gdyby umyślnie, sadowił się zawsze gdziekolwiek w pobliżu niej. Chajłach ofiarował jej wprawdzie kilka razy trochę tytoniu, lecz odepchnięty za każdym razem milczeniem, zaprzestał robić tego przy mężu, samej zaś nigdy prawie nie miał sposobności widzieć.
— Powiedz mi! — spytał go raz gospodarz, gdy, jak zwykle, siedział z fajką w zębach na przyzbie, przypatrując się jego robocie, — powiedz mi! Czy tam u was na południu są Jakuci.
Kostia spojrzał nań zdziwiony.
— Jakuci? Po co?...
Chabdżij wyczytał to zapytanie w oczach Chajłacha; otarł więc pot z czoła rękawem koszuli i, sparłszy się na trzonku siekiery, ciągnął dalej:
— Mówisz, iż tam u was wiele, wiele chleba, wiele krów i wołów, dużo stad koni; że są tam wielkie miasta z kamienia... szerokie drogi... Któż to wszystko porobił? Kto tam u was pracuje?... Mówisz, że niema Jakutów!
Westchnął i wyciągnął rękę ku dymiącej fajce Kostii. Chajłach chciał mu ją podać, lecz w miarę rozumowania Jakuta ramię Kostii kurczyło się, twarz nabrzmiała, zalewając się falą gęstej, gorącej krwi, wargi drgały:
— Kto pracuje, pytasz? Głupcy i durnie... I ja kiedyś próbowałem pracować!! — krzyknął nagle i gwałtownym ruchem schował fajkę za plecy.
— Jeżeli pracować nie będą, to pomrą!... — odrzekł obrażony odpowiedzią i odmową „zaciągnięcia się“ Jakut.
Kostia zerwał się.
— Pomrą!! Niech pomrą... Patrz! Wyrwę z gardła!! Zduszę! A żyć będę, żyć chcę!... Niech umierają — i machnął w powietrzu potężną pięścią. — Niech umierają!... ja próbowałem!...
Kopnął nogą leżący na drodze pieniek i poszedł, nacisnąwszy czapkę na oczy.
— Szajtan! — szepnął wybladły Jakut, patrząc chwilę za odchodzącym i splunął przez zęby. Żałował, że rozpoczął tę rozmowę. Wprawdzie jego wielo- i kraso-mówstwo znacznie zmalało od czasu, jak Chajłach na oświadczenie przyjaźni i rady zamieszkania gdzieindziej, zaczął odpowiadać cichem poświstywaniem. W każdym razie pozostało mu jeszcze dosyć, aby zacząwszy od najodleglejszego przedmiotu znaleźć zawsze drogę do swego „Rzymu“ i zrobić w końcu rozmowy wniosek, iż Kostia nie mógłby zrobić nic lepszego, jak uciec od niego natychmiast.
Kostia rzeczywiście niekiedy, a ostatnimi czasy nawet dość często, uciekał, lecz nie dalej, jak do sąsiedniego lasu, a robił to zazwyczaj pod wieczór, kiedy spodziewał się tam zdybać szukającą krów Keremes. Daremnie! Dotychczas nie mógł jej złowić. Widział ją wprawdzie kilka razy daleko, wśród zarośli; lecz gdy próbował iść za nią, lub zbliżyć się do niej, znikała mu zawsze, mignąwszy wśród krzewów, chyża, jak spłoszona sarna. Zaczął więc w końcu urządzać na nią prawdziwie myśliwskie zasadzki. Odpędzał daleko w las krowy i chował się w zarośla, leżąc w nich ukryty nieraz godzin kilka. Bydło przywykło doń i nie uciekało już, zadarłszy ogony, jak to zrobiło, gdy zjawił się wśród niego raz pierwszy. Wiedział on wkrótce doskonale, jak ono się pasie, poznał ścieżki w lesie i ich skrócenia. Daremnie! Ścigana Keremes zawsze mu uciekła i znajdował ją w domu, grzejącą się spokojnie u ognia; wówczas prosiła zazwyczaj Chabdżija, by poszedł z nią odszukać stado, które widocznie zaszło zbyt daleko.
Tak minęła połowa miesiąca.
— Idę dziś do księcia — rzekł Kostia pewnego rana, biorąc za czapkę.
— Po co?
— O! mam ważne powody... Chcę go o coś prosić.
Twarz Chabdżija rozjaśniła się. Dawnoby już był powinien. Czyż on mu tego nie powtarzał co dnia? Kostia słuchał, słuchał z uśmiechem, stojąc u proga i patrząc w ziemię.
— Niech więc nie zapomni: z dachu cieknie, brudno... jedzenie złe, jest biedny i nieuczony... nie nie rozumie, co do niego mówią — wyliczał Chabdżij.
Kostia wyszedł, lecz zrobiwszy nie więcej jak kroków trzysta, obejrzał się, a ujrzawszy się samotnym, skręcił w bok, w krzaki.
Biegł na przełaj przez las, przez pnie i doły, przedzierał się przez gąszcze i bagna, spieszył chyłkiem, rozpędzając i strasząc chroniące się tu przed upałem kuropatwy i dzikie kaczki, aż wyszedł na polankę, z której na przestrzał, między dwoma gajami widać było w oddali jurtę Chabdżija.
Tu zatrzymał się u stóp zarośniętego malinami i głogiem wzgórka, a znalazłszy odpowiednie miejsce, gdzie nie czuł wiatru wiejącego od północy, gdzie krzewy nie tamowały mu widoku, położył się na czatach. Lecz wkrótce ogrzawszy się promieniami wysoko stojącego słońca, posiliwszy przyniesionym z sobą pokarmem, zdrzemnął się, co zresztą leżało w jego programie działań.
Obudził się wieczorem, wylękły, że może już zbyt późno i pośpieszył natychmiast bocznemi drożynami w stronę pastwiska.
Chwała Bogu! Krowy pasły się jeszcze, część ich tylko wyszła już na drogę i skubiąc trawę, zwolna posuwała się ku domowi. Odpędził kilka z nich dalej i przyczaił się za krzakiem rosnącej przy ścieżce łozy.
Niewielki otwór, utworzony przez kaprysnie zwijające się dokoła liście, pozwalał mu widzieć doskonale całą ścieżkę, biegnącą wzdłuż brzegów jeziora. Ścieżką tą koniecznie musiała iść Keremes. Po chwili ujrzał ją, wychodzącą z lasu. Czas jakiś stała, rozglądając się dokoła, poczem zaczęła zbliżać się ku niemu, zaganiając w stronę domu rozproszone po łące bydło. Nareszcie! Już blizko tuż, tuż... Przez zarośla mignęła czerwona jej chustka.
Zatrzymał oddech. Chwilę jeszcze. Trzasła złamana jej stopą gałązka i kobieta zjawiła się przed nim, wdzięcznym, swobodnym ruchem, rwąc listki krzewu, za którym się on ukrywał. Podniósł się na kolana i chwycił ją w pół:
— Czy mię kochasz? Czym piękny?... — pytał, chyląc ją ku ziemi.
— Zabije!! zabije!... — wyszeptała — blednąc kobieta, lecz nie broniła się.
Późno dnia tego, przyprowadzony przez Jakuta z sąsiedniej jurty, dokąd zaszedł, prosząc o przewodnika, wrócił Kostia do domu. Nie był u księcia, zabłądził i tylko trafem znalazł ludzi, którzy zresztą przyjęli go doskonale, jak opowiadał na drugi dzień Chabdżijowi.
Keremes schyliła się ku ziemi, kryjąc twarz, zalaną gorącym rumieńcem.
Chabdżij markotny obiecywał sam pokazać mu drogę, lecz Kostia podróż odłożył na później. Oszukany jednak uprzejmością i łaskawością chajłacha, Jakut zabrał się raźno do pracy, pełen tęczowych nadziei. A pracy było wiele. Trawa wyrastała, czas było poprawić ogrodzenie dokoła sianożęci, oczyścić łąkę z wody, przegrodzić sąsiednią rzeczkę, która już opadła i łatwo dałaby się ująć w karby, wszystko to, a szczególnie ostatnie trzeba było zrobić koniecznie jeszcze przed końcem tego miesiąca, bo inaczej nie będzie co jeść podczas sianokosu. Chabdżij nieśmiało poprosił gościa o pomoc, tłómacząc, że właściwie i jemu będzie lepiej, gdyż ryby w rzece nadzwyczaj smaczne. Zdziwił się jednak i mocno ucieszył, gdy Kostia, nawet nie przecząc, natychmiast się zgodził.
— Jak niedźwiedź!!! jak niedźwiedź!!! — zachwycony opowiadał żonie wieczorem o swym pomocniku. Lecz Keremes wiedziała o tem lepiej od niego. Czuła jeszcze na swych ramionach ślady żelaznych uścisków Chajłacha. Pracował on teraz wprawdzie z Chabdżijem, ale jej pomimo to nie przestał prześladować. Stał się nawet natrętniejszym. Ale jej łatwiej było go unikać.
Po upływie pewnego czasu Kostia zaprotestował, że nie pójdzie dziś do roboty.
— Dlaczego? — pytał Chabdżij, który już przywykł do jego pomocy.
— Dlatego, że nie i basta. Wam zrobić łaskę, to wy już myślicie, że to obowiązek! Wszystko... chcecie darmo.
Jakut zamilkł i pochylił głowę. Do roboty trzeba było iść koniecznie, a jakaś paląca myśl jak błyskawica przeleciała mu przez mózg i uderzyła prosto w serce. Wyszedł, lecz natychmiast prawie wrócił i usiadł w izbie, wpatrując się podejrzliwie w przybysza i żonę.
Keremes zbladła jak płótno.
Kostia zaczął się skarżyć na ból głowy i cały dzień przeleżał na ławie, wróciła więc Chabdżijowi wesołość. Nie poszedł jednak w pole, ale siedząc przed ogniem, wyrzynał z drzewa łyżkę, która była wprawdzie użyteczna, lecz niekoniecznie potrzebna. Nazajutrz także nie poszedł, dłubał tylko coś około domu, pilne dając na przybysza baczenie.
Kostia wściekał się. Wyzdrowiał zupełnie z wczorajszej choroby i począł dawną gonitwę za tą kobietą, tak upragnioną a tak nieujętą.
Przestał już nawet ukrywać się, ścigając ją przy mężu, przy odwiedzających sąsiadach, przy wszystkich, natrętnemi, palącemi spojrzeniami.
Keremes truchlała i stawała się jeszcze słodszą, potulniejszą i pracowitszą, niż zwykle. Chabdżij kochał ją, jak nigdy, choć czuł, iż działo się coś, co go przejmowało niepokojem.
Zdybać ją samą, — udawało się Kostii coraz rzadziej.
— Głupia!... Dlaczego mię nie kochasz... chcesz pieniędzy? Masz! Kupię ci pierścionków! Kupię ci chustę... Dam tytoniu!... Uściśnij, ucałuj! — mówił gwałtownie, gdy nareszcie, po wielu wybiegach i całogodzinnych czatowaniach, schwycił ją gdziekolwiek. — Dlaczego mię nie kochasz?... Dlaczego boisz się?... — szeptał całując jej usta, jej oczy wilgotne od rosy wieczornej, od łez może.
Lecz ona, choć nie broniła się, nigdy nie odpowiadała na jego pieszczoty, nigdy nie przychodziła w naznaczone miejsce, nigdy nie odpowiadała na jego pytania. Próżno ją głaskał i pytał, i trzymał, i wściekał się, i klął, i groził, jak tylko wolniały jego uściski, zrywała się i uciekała chyżo.
Raz nalegał tak długo i natarczywie, że aż, spoglądając z trwogą na niebo, obiecała przyjść.
Czekał więc szczęśliwy a pewny. W oddali usłyszał kroki, serce mu gwałtownie zabiło, lecz z zarośli wyszedł nagle Chabdżij — i zapytał znacząco, czy nie widział, gdzie poszło bydło.
Podejrzywał on już dawno, że Chajłach, nie zadawalniając się podawanem mu jadłem, wydaja w polu krowy. Milczenie Keremes, gdy jej zwierzyl się z tą myślą, utwierdziło go w tem mniemaniu.
— Jeszcze możesz się z nim spotkać gdzie w lesie — mówił żonie — zły człowiek! — i zaczął sam chodzić co wieczór po stado.
Lecz ledwie Jakut wyszedł z izby, w jurcie zjawił się Kostia.
Z początku kilka razy udało się kobiecie ukryć przed nim i wrócić do izby z Chabdżijem. Lecz kryjówek było już zbyt mało, a Chajłach zbyt był przebiegły. Bladła więc i chudła z dniem każdym, a oczy jej świeciły gorączkowym blaskiem. Ogromne włochate cielsko Kostii napełniało ją wstrętem, a wspomnienie jego pieszczot, tchnących całą sprosnością więzienia i zepsuciem wielkich miast południa, oblewało jej lica palącym rumieńcem wstydu.
— Tyś pewno chora — mówił Chabdżij, widząc, jak była roztargnioną, jak drżały jej ręce, gdy nalewała herbatę w stojące przed nim naczynie.
— Ależ nie!...
W tej chwili wszedł do izby Kostia.
— Gdzie ty, nucza, siedzisz tak długo wieczorem? — zauważył z rozdrażnieniem Jakut. — W lesie przecież zimno.
— A tobie co do tego! — burknął Kostia, siadając na ławie, na której przed niedawną chwilą pieścił Keremes.
— Postaraj się o kogokolwdek do domu. Ja nie chcę zostawać samą... — rzekła wreszcie wieczora tego do męża Jakutka, tuląc się do jego boku.
— A więc stało się?! Gdzieżeś spotkała się z nim? Nieszczęście! — krzyknął Chabdżij głosem, w którym drgały hamowana wściekłość i łzy. Uniósł się na posłaniu i odpychając gwałtownie, wyciągnięte ku niemu nagie ramiona żony, wołał zapamiętale: — Powiedz! powiedz! suko!
— Ależ nie!... nie!... tylko ja się boję. Ot tak! boję się! — szeptała kobieta, tłumiąc łkania i zakrywając łagodnie ręką usta mężowi.


∗             ∗

Nazajutrz pod wieczór zjawił się w jurcie Chabdżija nowy mieszkaniec, ślepa Upacza. Umiała ona tylko miąć skóry i opowiadać długie, a choć prawdziwe, przez nikogo jednak niesłuchane historye.
Nikt inny nie zgodził się mieszkać w domu, gdzie przebywał „Chajłach“. Napraszał się wprawdzie młody parobczak „Piotiur“, lecz tego sam Chabdżij wziąć nie chciał.
Upaczę napojono, nakarmiono i wyznaczono jej miejsce na jednej ze stojących pod ścianami ław, gdzie też nazajutrz rano siedziała już ze skórą w ręku i nie zważając ani na rozmowy domowników ani na ich nieobecność, snuła dalej wątek przerwanego opowiadania. Zresztą słuchaczów miała teraz prawie zawsze — gdyż Keremes, wyciągnąwszy z komory odłożoną na zimę robotę, jakieś skóry kobyle i jelenie, siadywała obok niej, oddalając się tylko na bardzo krótko, ażeby wydoić krowy, lub przyrządzić wieczerzę.
Kostia nie chodził też do lasu. Gniewny, milczący, leżał po całych dniach na ławie.
Sam gospodarz wreszcie, porzuciwszy robotę, zaglądał niekiedy do izby. Jednakże tylko Keremes zabawiała i pobudzała do opowiadania starą żebraczkę swymi wesołymi, dźwięcznymi, a częstymi wykrzyknikami, zdradzającymi to żywe zajęcie, to inne, stosowne do treści opowiadania, uczucia. Inni milczeli.
Zdarzył się dżdżysty, pochmurny dzień. Kostia wstał niezwykle zły i ponury. Przy śniadaniu pokłócił się z gospodarzem o jadło, a choć później zmiękł nieco i dał się przeprosić, to jednak zachmurzona jego twarz kazała się domyślać, iż się jeszcze o coś gniewał.
— Czy nie pójdziesz czasem do księcia? — spytał go Jakut jak można najuprzejmiej, zdejmując z kołka uzdeczkę.
— Nie! Albo co?
— Bo ja jadę! Święto, więc na pewno zastanę go w domu. Książę lubi gości, przyjąłby cię, jak należy... Prócz tego tam dziś zebranie i ty mógłbyś... — dodał Jakut nieśmiało podnosząc nań oczy...
— Nie!... — szorstko przerwał Kostia, Po twarzy Jakuta przemknął cień, dodał więc łagodniej: — Chory jestem... szkoda, że jechać nie mogę. Głowa mię boli, a od jazdy rozbolałaby więcej... — Odszedł od ognia, przed którym stał i położył się na posłaniu.
— Śpi? — zapytał wchodząc po chwili Chabdżij.
Lecz Kostia nie spał, a bacznie śledził za nim, i gdy według jego obliczeń Jakut powinien już był odjechać, wstał nagle i wyszedł.
We drzwiach zetknął się z wracającą Keremes, usunęła mu się z drogi, tuląc się do ściany. Deszcz przestał padać, lecz było chmurno i zimno.
Sprawdziwszy więc, że Chabdżija i jego konia rzeczywiście już nie było, Kostia wrócił do izby.
Upacza opowiadała o jakimś Tunguzie, obok niej siedziała zafrasowana Keremes. Kostia czas jakiś stał przed ogniem i patrzał na nią z podełba posępnie, hamując gwałtowne wzruszenie, wstrząsające nim.
— Jestem głodny! Gospodyni, przynieś jadła! — rzekł wreszcie, odwracając się.
Uderzona jego zmienionym głosom, Keremes nie ruszyła się z miejsca.
— Czy słyszysz? Jeść chcę! Masła! — krzyknął, tupnąwszy nogą.
Jakutka wzięła drewnianą miskę i wyszła, po chwili udał się za nią i Kostia. Kobieta odgadła jego obecność po cieniu, który mignął nad otworem do piwnicy i długo zwlekała z ukazaniem się. Kostia czekał chmurny, szalejący. Wyszła wreszcie, trzymając pełną misę masła i drżąca, nie śmiejąc spojrzeć w twarz Chajłacha, siadła u drzwi piwnicy. Ten czekał, patrząc jak wolno układała kawały kory na otworze ich, lecz gdy podniósłszy się próbowała niepostrzeżenie przemknąć mimo, chwycił ją za ramię i objąwszy, próbował przewrócić na ziemię.
Słońce wyjrzało niespodzianie z po za chmur i oświeciło okolicę. Obszerna, otaczająca dom łąka, poblizkie jezioro, zielona „tajga“ z widniejącemi w jej przełomach drożynami, zabłysły nagle wśród rozproszonych mgieł, jasne, nagie, otwarte... Ogarnięta wstydem kobieta, odepchnęła Kostię i pobiegła ku domowi.
— Co rok Tunguz przychodził i prosił o córkę, co rok dawał za nią tysiąc jeleni więcej, lecz Jakut odmawiał. Nie do niższych, ale do wyższych iść nam trzeha — mówił — córkę oddam Jakutowi alho „nuczy!“ Włóczył się więc myśliwiec ze swemi niezliczonemi stadami po sąsiednich górach — ciągnęła monotonnym głosem Upacza.
Kostia wpadł do izby i podszedł wprost do zdyszanej Keremes, siedzącej obok żebraczki.
— Nic z tego!
Popchnął ją na wznak i pięścią zatkał usta, aby nie krzyczała.
— Kiedy jelenie wyjadły wszystko pożywienie w tajdze, wypiły wszystką wodę w strumieniach... — mruczała ślepa — wówczas znikł Tunguz z okolicy, a z nim razem i jakucka dziewczyna zniknęła z jurty w burzliwą noc jesienną, gdy wyszła popatrzeć, na kogo psy zaszczekały.
Upacza zamilkła, przysłuchując się ze zdziwieniem płaczowi młodej swej gospodyni.
— Żałujesz jej?!
Płacząca nie odpowiadała.
Tej jeszcze nocy wyznała wszystko mężowi.
Chabdżij szalał. Ryczał, kopał i bił bez litości blado w ciemnościach migające ciało żony, która prosiła tylko, aby bił cicho, gdyż usłyszą... a sama kąsała do krwi wargi, by wstrzymać łkanie. Wreszcie dziki się opamiętał i schwyciwszy się za głowę upadł, jak dziecko, na łono pobitej.
Od owego dnia nie opuszczał jej ani na chwilę, ani na mgnienie oka. Jak cień chodził za nią wszędzie, śledził najmniejszy jej ruch, najmniejsze spojrzenie i drżał nerwowo, boleśnie, gdy przypadkiem zbliżał się do niej Kostia. Starał się zawsze znaleźć między nim a nią, a pomimo to czuł nieustanny niepokój, trawiła go gorączka. Zaniedbane gospodarstwo groziło ruiną. Sąsiedzi zbierali się kosić, już kosili, a on siedział wciąż u komina, dłubiąc cokolwiek, lub patrząc w ogień bezmyślnie.
Słaby, chory, apatyczny, liczył tylko dni miesiąca, liczyłby chwile, gdyby znał ten podział czasu.
— Sześć dni jeszcze! Jakże nieskończenie wiele! Jakże nieskończenie wiele!
A gdy spoglądając w przyszłość, widział w perspektywie całe szeregi podobnych gości, ogarniała go rozpacz, wszystko wypadało mu z rąk, a w głowie roiły się myśli okropne. Milczał jednak.
Milczała Keremes, gawędziła tylko Upacza, lecz bardzo już coś niewyraźnie.
— Tfu! Do dyabła! Z nikim ani słowa!... — krzyczał Kostia i próbował świstać lub śpiewać, lecz po chwili milkł, zwarzony otaczającą go atmosferą nienawiści, pogardy i bojaźni, którą boleśnie odczuwał, choć towarzyszyła mu przez życie prawie całe. Nawet „Upacza“ przestawała mruczeć, gdy zbliżał się do niej.
— No! no! Dość tych dąsów — mawiał w chwilach dobrego usposobienia, uderzając Jakuta po ramieniu. — Nie bój się, nie zjem ciebie!
Lecz widząc dokoła nieufne tylko lub mściwe spojrzenia, sam tracił dobry humor. Cieszyła go wtedy ruina Chabdżija, jego boleść, radował strach i cierpienia Keremes; stawał się wybrednym w jadle, tak że w końcu Jakut był zmuszony zabić dla niego krowę, gdyż jego sieci i potrzaski nie dostarczały już zwierzyny.
A na świecie tymczasem jaśniało słońce, pachniały lasy, falowały jeziora, gasły i zapalały się w jednym pocałunku złączone zorze świtu i zachodu, ale dla nich było chmurno i posępnie. Siedzieli w dusznej i ciemnej izbie, śledząc i jątrząc się wzajemnie.
Znudzony Kostia parę razy wyszedł wprawdzie na przechadzkę, lecz znalazłszy się w gęstwinie lasu, uczuwał jakiś niepokój, ogarniał go strach nieokreślony, paniczny. Milczenie boru mówiło mu okropności. Widział porzucone wśród pni i liści trupy takich jak on „przybłędów“ z rozpłataną głową lub kulą w sercu. Cóż! Czyż on nie jest sam? Kto go lubi? kto go kocha? Kto ujmie się za nim!?... Zginął bez śladu!...
I zdawało mu się, że widzi wśród zarośli przyczajoną postać z bronią w ręku!...
— Co oni tam robią!...
Wracał więc szybko do domu podejrzliwy, gniewny; zmuszał Jakuta do próbowania podanego sobie jedzenia.
Ów strach nawiedzał go coraz częściej. Niekiedy budził się w nocy i leżał nadsłuchując, co się dzieje za zasłoną łoża gospodarzy, a nie mogąc usnąć, przewracał się na pościeli z boku na bok, dręczony to myślą nagłej śmierci, to obrazem Keremes i wspomnieniami doznanych z nią rozkoszy.
Raz zdało mu się, że ktoś idzie ostrożnie, lekko stąpając po podłodze izby, zerwał się więc i schwycił ze stołu zapomniany tam nóż. Lecz było to złudzenie. Jego oczy wpatrzone w ciemności jurty, nie dojrzały nic, a do uszu dochodziło tylko chrapanie śpiących. — Legł więc, lecz żelaza nie wypuścił już z ręki: chłodne jego dotknięcie wywołało całą masę niejasnych a znanych obrazów. Wyprężony, spotniały i drżący wpatrywał się w nie, czując, iż jeżą mu się włosy i lodowacieje krew w żyłach. Widział się na tle takiego zmroku z nożem w ręku, pochylonego nad śpiącym bliźnim, widział blade, krwawe ludzkie postacie, kurcze i boleści zabijanych... i z głuchym jękiem przewrócił się na bok.
Weszło słońce i uderzyło promieniami swymi w zamknięte drzwi jurty, a znalazłszy w nich szczelinę, wpadło do izby i zajrzało w oczy rozbójnikowi. Widma znikły.
Kostia wstał i wyszedł na dwór odetchnąć świeżem powietrzem. Gorący, purpurowy blask młodego dnia oblał go i olśnił. Stał chwilę, przysłaniając oczy dłonią. Wśród wielkiego, ogrodzonego płotem z żerdzi podwórza leżały krowy jeszcze senne i żuły wczorajszy pokarm. Czarny byk, spoczywający nieco na uboczu u wygasłego dymokuru[8], podniósł się i nastroszywszy kosmate uszy, patrzał nań zdziwiony; w oddali na łące biały ogier, pasąc się, pędzał swoje klacze. Kostia uśmiechnął się. Resztki niedawno przebytych cierpień znikły w jego mętnych oczach. Podszedł ku ogrodzeniu, a oparłszy się o jeden ze słupów, z lubością śledził za szczegółami tej dzikiej, stepowej miłości.
Powróciwszy do izby, niedługo leżał spokojnie na swojej pościeli.
Po chwili zerwał się i tając oddech, zbliżył na palcach do łoża Chabdżija.
W jurcie było już o tyle jasno, iż mógł zrobić to wszystko, nie trąciwszy o żaden z rozstawionych po izbie przedmiotów. Bez szelestu uniósł nieco skórzanej zasłony i zajrzał do wnętrza. Małżonkowie spali, objąwszy się.
— Keremes — zawołał przytłumionym głosem.
Kobieta zerwała się i siadła na łożu.
— Pójdź no! — szepnął groźnie.
Lecz ona nie ruszała się, szeroko otwierając zaspane oczęta.
Kostia wyciągnął ku niej rękę, lecz nagle ujrzawszy wlepione w siebie błyszczące oczy Chabdżija, ścisnął pięść i ciężko opuścił ją na jego czoło. Mężczyźni poczęli się z sobą borykać, przewaga jednak była po stronie Chajłacha. Daremnie Keremes starała się pomódz mężowi. Kostia nie czuł uderzeń, nie czuł dłoni, silących się ścisnąć jego krtań, a schwyciwszy za gardło Jakuta, sypał na jego głowę ciosy, zdolne byka ogłuszyć. Chabdżij bronił się coraz słabiej, wreszcie rozwarł ręce, zwolnił uścisku i rzucony przez Kostię, potoczył się z łoża, zrywając za sobą zasłonę. Jak przez sen widział Keremes broniącą się jeszcze czas jakiś, zmuszoną uledz w końcu — i omdlał.
— Suka! Ukąsiła! Czego wyjesz? — zawołał wpół z gniewem, wpół ze śmiechem zrywając się Kostia i ocierając z twarzy broczącą krew.
— Zabity!... Nie żyje! Ratunku!... — zajęczała Keremes, lecz Jakut ocuciwszy się, już odepchnął ją i nakrył głowę zerwaną zasłoną.
W kącie mruczała wystraszona Upacza.
Keremes odurzona tem wszystkiem co zaszło, siedziała na ziemi, oparłszy się plecami o łóżko; dopiero wtedy, kiedy odziany już Kostia rozniecił ogień, przypomniała sobie, że jest nagą i wstydliwie naciągnęła koszulę.
— Cóż ty! długo będziesz klepała pacierze?! — krzyknął na nią Chajłach. — Niewinność jaka... Myślałby kto — panienka... Wstawaj! wstawaj! i ty! — krzyknął na Chabdżija, trącając go nogą, lecz dziki wyszczerzył zęby i ukąsił go za obuwie.
— Pies!... pies... istny pies! — wołał wesoło Kostia, znowu trącając.
— Werr! wrr...
Jakut zerwał się drżący z pianą na ustach.
— Bryś! — krzyknął pobladły zbój. Cofnął się krok w tył i chwycił za nóż.
Tym razem musiał sam postawić czajniki i zaparzyć herbaty; mleka i masła przynieść kazał Jakutce, a rozkazał tak groźnie, iż ta nie ośmieliła się nie usłuchać.
Życie zaczynało wracać do zwykłego trybu, Keremes wydoiła krowy, Chabdżij podniósł się z ziemi i odział.
— Ty tak nie patrz na mnie, jakbyś mię chciał zjeść, ale lepiej napij się herbaty — mówił mu z uśmiechem Kostia. — Nauczyłem cię troszeczkę rozumu i nic więcej! I o co to wszystko! o co? O jedną babę! Tfu! Pluń na to! Ty myślisz, że ona mnie jednego kochała! Nie wierz!... miała ona już na pewno tysiące kochanków! Wierz mi, iż każda baba myśli tylko jakby męża oszukać! Czyż nie ona pierwsza zaczepiła mię?...
— Łżesz! łżesz! Zabij mię, ale łżesz! — krzyknęła, zalewając się łzami Keremes. — Tyś mię wziął przemocą! — Te... te... te — odrzekł flegmatycznie Kostia. — A kto wypędzał męża wieczorem do lasu po krowy, żeby zostać sam na sam ze mną?
Keremes zamilkła ugodzona w samo serce.
— I ty mu wierzysz? Wierzysz? — pytała gorąco męża, podając mu nalaną filiżankę herbaty. Ten milczał, lecz filiżankę wziął wtedy, gdy ją Keremes postawiła na stole.
Jakutka łkała, zanurzywszy głowę w poduszki, Chajłach śmiał się.
— Wierz jej, babskie łzy, to rosa poranna...
Lecz Chabdżijowi zrobiło się nagle niewymownie żal żony i niedopiwszy herbaty schwycił czapkę i wybiegł z jurty.
— Idź! idź! do księcia... skarżyć... — szydził Kostia — a świadków! świadków nie zapomnij wziąć z sobą... świadków!...
Chabdżij rzeczywiście poszedł do księcia. Głodny, obdarty, zbity wlókł się te kilka oddzielających go odeń wiorst, Bóg wie jak długo. Matka, żona i siostra księcia, gdy wszedł do chaty krzyknęły, nie poznawszy go, tak był zmieniony cierpieniem. Samego księcia nie było w domu. Jeszcze wczoraj pojechał z robotnikami po znalezioną przez siebie w pobliżu kość mamutową.
— Dziś zapewne będzie z powrotem. Niech więc zaczeka. Lecz co to za sprawa tak ważna i pilna i co takiego ma na twarzy? — pytały otoczywszy go kobiety.
Jakut bąkał coś niewyraźnie, lecz ugłaskany i nakarmiony, wybuchnął nagle bolesną skargą.
Opowiedział im nocną scenę, zamilczawszy o jej przyczynie i końcu i połykając łzy ciekące jak groch po twarzy, pokazywał sińce i ślady razów na ciele.
Kobiety spojrzały po sobie i zrozumiały. Obrzuciły Chajłacha przekleństwem i lamentowały, kiwając głowami i wykrzykując:
— Wszyscy oni tacy ci przybysze z południa! I po kiego dyabła ich tu przysyłają? Za co nas karzą? Za co? Za jakie grzechy? Niechby już sobie siedzieli, tam gdzie nabroili.
— Prawo! takie już prawo! — rzekła smętnie stara, ledwie nie stuletnia ich matka — prawo! — Umilkły więc, ogarnięte mistycznym strachem przed tą tajemniczą, dziwną istotą, mającą kształt zadrukowanego papieru, a tak żywą i potężną, że może sprawiać ludziom bardzo wiele cierpień i boleści. Wiedziały one, że dość było tego jednego słowa, aby mężowie ich opuszczali głowy ze drżeniem... Kto wie, co tam nadrukowano w tych książkach? Może tak być powinno?
— Ale też i Keremes, ktoby się spodział? A więc ją złapał?... — pytały natrętnie Chabdżija. — Jak to było? Jak to było? Niech opowie. Czy dawno?
Lecz Jakut, pod wpływem jakiejś upartej myśli, niespokojnie obracał w ręku czapkę, którą mu tak niedawno uszyła Keremes! Niedawno! o jakżeż to było dawno! Jak dawno. I już nigdy nie wróci!...
Chabdżij zerwał się i zaczął żegnać...
— Idzie więc! Księcia czekać nie będzie? — pytały kobiety.
— Nie!
Odprowadziły go do wrót i stały, patrząc, jak szedł ze spuszczoną głową.
Wieczór zbliżał się, słońce nie zaszło jeszcze, lecz ukryte za lasem mało dawało światła, a na ścieżce panował gęsty zmrok. Gdzieniegdzie tylko poprzez gałęzie strzelał złoty promień słońca.
Chabdżij szedł, co chwila potykając się o korzenie, niekiedy zatrzymywał się i wypoczywał, spoglądając tęskno w dal.
— Ach gdyby Bóg dał spotkać księcia!
Lecz księcia nie było widać nigdzie.
Już zupełnie stracił nadzieję ujrzenia go, gdy na skręcie ścieżki, prowadzącej do jego domu, ukazali się dwaj jeźdźcy, w których poznał natychmiast księcia i jego robotnika. Za sobą prowadzili konia, obciążonego kośćmi.
Chabdżij zatrzymał się. Książę[9] zrównawszy się z nim, przystanął i pochyliwszy się na siodle, zapytał:
— Co nowego? Skąd i po co idzie i co mu potrzeba?
A domyślając się, że sprawa Chabdżija musi być ważną, zlazł z konia i puściwszy go na trawę, siadł na ziemi.
— Opowiedz od początku, jak było — rzekł do Jakuta, zapalając fajkę. Książę był to krępy, szpakowaty mężczyzna o surowej, nieco dumnej twarzy.
— Każdy człowiek! — zaczął skarżący się głosem byłego dziesiętnika, lecz nagle, zapominając o swojej wymowie, schylił się do nóg księcia i obejmując je wybuchnął:
— Ja zazdrosny!... zazdrosny!... zazdrosny!... o weź go... weź!
Książę więcej zdziwiony, niż wzruszony, odepchnął go.
— Powiedz porządnie! Czego trzeba? — pytał.
— Weź go!...
— Kogo?
Chabdżij wskazał na dom.
— Jego!...
Książę pokręcił głową.
— Chajłach kocha jego żonę — objaśnił parobczak księcia.
Książę zamyślił się.
— Cóż on zrobi? Każdemu zdarza się nieszczęście. Niech pocierpi! Pozostało przecież już niewiele dni do końca. Za parę dni odbiorą od niego Chajłacha.
Lecz gdy Chabdżij, uspokoiwszy się wreszcie opowiedział mu wszystko jak było, książę postanowił pojechać do niego. Rozkazał więc robotnikowi zdjąć z koni juki i, położywszy na każdej z nich trzy zielone gałęzie na krzyż, na znak, że nie są zgubione, zawrócił ku zagrodzie Jakuta. Robotnika i konia wziął też ze sobą na wszelki wypadek.
Wkrótce ujrzeli snop iskier, wylatujący z komina jurty.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczyli, wchodząc do izby, była czerwona szyja i szerokie plecy grzejącego się przed ogniem Chajłacha. Ponuro a bacznie przyglądał im się, gdy, stojąc po środku izby, bili pokłony i czynili znaki krzyża przed obrazami świętych.
— Jak się masz, nucza — rzekł uprzejmie książę, podając mu rękę.
Chajłach od niechcenia wyciągnął dwa palce.
— Co porabiasz? Co wiesz? Czy dobrze ci tu? — pytał z westchnieniem nieco zmieszany urzędnik gminy, siadając na ławie.
— Nie!... — odrzekł Kostia — a ty po coś przyjechał? co wiesz?
Książę odchrząknął.
— Wy tu, podobno, pobiliście się z gospodarzem!... Posłuchajno... dlaczego ty go bijesz? ty nie masz prawa... ty powinieneś się poskarżyć!...
— Komu?
— Mnie!...
— A ty kto taki? Taki sam Jakut jak i on!... Kruk krukowi oka nie wykole!... zresztą nieprawda, ja go zupełnie nie biłem!...
— A to co? — spytał książę, pokazując na posinioną twarz Chabdżija.
— Albo ja wiem! — odrzekł obojętnie Kostia, nie patrząc nawet we wskazanym kierunku — sam sobie pewnie zrobił!
Książę zamilkł i wyjąwszy nóż, zeskrobał nim na czole i twarzy kroplami osiadły pot.
— A dlaczego ty ruszasz jego żonę! — zapytał niezwykle surowym tonem.
— Ruszasz... — przedrzeźniał Kostia i przystąpiwszy bliżej, — chłop jestem — krzyknął — i ruszam... — i tak uderzył pięścią w stół, że ten aż jęknął i trząsł gdzieś.
Książę pobladł i odsunął się nieco.
— Ty się nie gniewaj — rzekł łagodniej — a powiedz jak i co... poproś gminę... gmina ci nie odmówi i da, ale inną kobietę. Ta kobieta ma już człowieka.
— A jeżeli ja innej nie chcę?
Książę zamilkł i otarł pot z czoła.
— A ty ot lepiej spytaj, jak mię karmią, co mi dają?... — zawołał gwałtownie Kostia. — Sorat i sorat... Czy ja cielę, czy co? Tfu! Do stu dyabłów! Toć to tu gorzej, niż w kopalniach, niż w katordze... Świnie wy wszyscy i basta... Chcesz z nimi żyć po ludzku, a oni... Ja was... — i energicznym zamachem przesunął kułak tak blizko nosa księcia, iż ten cofnął się, spoglądając z ukosa na wiszący u boku Chajłacha nóż.
— Czegóż ty się na mnie gniewasz? Cóż ja ci zrobiłem złego? — rzekł książę łagodnie. — Ot! lepiej zabierz się i pojedziemy tam, gdzie ci dadzą mięsa i wszystkiego...
Kostia odwrócił się doń tyłem.
— Wszyscy wy jednakiej wiary... Gadaj sobie... A mięso przywieź tu... Tu mi dobrze! Nie pojadę! — odrzekł.
— Jakże, nie pojedziesz? Termin się skończył... My już zrobiliśmy rozkład powinności, ty nam zepsujesz rachunki... Umieścimy cię teraz u dobrego człowieka!...
Kostia milczał, nie obracając się nawet, umilkł więc i książę, a posiedziawszy w zamyśleniu chwil kilka, zaczął zbierać się w drogę.
— Do widzenia, nucza! — rzekł zatrzymując się przed Kostią. — Przestań więc, bo to nie ładnie! A ty Chabdżij staraj się: pokarm dawaj porządny i w niczem nie sprzeciwiaj się panu! — rozkazywał groźnie Jakutowi, okiem zaś dawał mu znać, by udał się za nim.
— A ty nie odjeżdżasz? — spytał Kostia robotnika księcia, widząc go powracającego z Chabdżijem do chaty.
— Ja nie stamtąd, a stąd — wymijająco rzekł Jakut.
— Łżesz!... przecież ja widziałem ciebie u księcia.
Jakut zająknął się i udał, że nie rozumie.
— Spirydyjon Winokurów!
— Dureń jesteś! — rzekł z pogardą Kostia, splunął i odszedł.
Było już bardzo późno, ale Jakuci nie myśleli kłaść się spać.
Keremes, przystawiwszy do ognia czajniki i kotły, udała się wraz z mężem do głównej spiżarni, niewielkiej, czworokątnej budowli, stojącej nieco na uboczu.
— Jutro będziemy mieli dużo gości!... Jutro wezmą Chajłacha... — mówił Chabdżij, wynosząc z kątów resztki ocalałej żywności. — Niegdyś byłem bogaty, a teraz jak tu wszystkiego mało... aż wstyd! Goście będą głodni!
Keremes objęła męża wpół rękami.
— Znowu będziemy bogaci! Bóg da. On pójdzie... a ty wszystko zapomnisz? Wszystko?... — przez łzy szeptała kobieta, tuląc się do niego.
O tak zapomną o przeszłości i będą żyć jak dawniej.
Roili jak małe dzieci, nie wiedząc, że przeszłość nie znika. Nie! Oni uciekną stąd w góry do Tunguzów, będą włóczyć się z nimi po lasach, tamtych przynajmniej nikt nie zmusza żyć z przybyszami.
Chajłach stał na progu i widział przez otwarte drzwi, jak tlejące łuczywo błądziło z kąta w kąt po spiżarni. Światełko migało w ciemnościach jak gwiazdka, przedzierając się na zewnątrz przez szpary źle dopasowanych ścian budynku.
— Coś wyprzątają?... Coś knują, knują niezawodnie! — I twarz zbója poczerwieniała, a oczy zabłysły niespokojnie. Skrył się do chaty na widok powracających Chabdżija i Keremes.
Niepokój jego rósł w miarę zbliżającego się świtu. Nie mógł sobie znaleźć dogodnego miejsca. To chodził, to kładł się, to siadał — i znów zrywał się i chodził.
Jakuci śledzili go bacznie, popijając w kąciku herbatę. Nikt do niego nie odzywał się ani słówkiem.
— Herbaty nawet nie dali! — myślał z goryczą. — Nóż zapomniany skradli.
Nagle chodząc, potknął się o pęk leżących w kącie rzemieni.
— Co to?
— To moje... Ko... konie pętać! — wyjąkał robotnik księcia, wyrywając mu rzemienie z ręki.
— A! — Kostia zbladł jak chusta... wargi mu zadrgały, twarz wykrzywiła się, czoło pokryło się guzami skurczonych mięśni. Przeszedł się zwolna wzdłuż izby, ciągnąc za sobą po ziemi prawą nogę, która znowu poczuła dawno zdjęte z niej łańcuchy i błyszczącemi oczyma wpatrzył się w ostrze leżącej w kącie siekiery.
— Nie! Nic z tego!... Ani ja, ani ty! — ryknął i schwyciwszy żelazo z błyskawiczną szybkością, wzniósł go i stanął nad wieczerzającymi.
Jakuci w osłupieniu patrzyli nań, nie ruszając się z miejsca, lecz gdy świsnęła siekiera i najbliżej Chajłacha siedząca Upacza potoczyła się bezwładnie na ziemię, rzucili się ku wyjściu. Jednym tygrysim skokiem dopędził ich Kostia. Keremes biegła ostatnia.
— Mam cię... raz więc jeszcze... — wyszeptał ochrypłym głosem. Chwycił ją i odepchnął w głąb jurty.
Dniało. Ciężkie, czarne przez jutrzenkę pędzone chmury, kupiły się ku północy, tworząc ruchomy, gruby a potężny wał, który, płynąc ku środkowi nieba, gasił z kolei gdzieniegdzie migocące jeszcze gwiazdy, a za sobą zostawiał obnażone z ciemności blado-różowe świtanie. Czas zwijał swój czarny płaszcz.
Uciekający zatrzymali się.
— Keremes!... — wyszeptał Chabdżij, szukając żony oczyma — Keremes!! Gdzieżeś ty?! — powtarzał w obłędzie, zawracając ku jurcie. — Gdzieżeś ty?! srebro moje! słońce!
Drzwi chaty były zamknięte.
Słyszał jak Chajłach łamiąc ławy i sprzęty, zakładał je ze środka, słyszał jego sapanie i przekleństwa, lecz nie słyszał co mu rzekł, znikając w kłębach pokrywającej drogę mgły towarzysz.
— Keremes — szeptał cicho i pieszczotliwie. Nagle drgnął: w głębi jurty rozległ się okropny krzyk, krzyk trwogi, ratunku, błagania.
Chabdżij rzucił się ku drzwiom i uderzył w nie pięścią. Lecz krzyk uciekł już z tego miejsca i brzmiał pod jednem z okien. Tam więc biegł Jakut. Lecz głos wciąż uciekał, odzywając się coraz w innych kątach. Chabdżij ścigając go, krążył dokoła swej chaty, wreszcie u jednego z węgłów krzyk zamarł zduszony. Jakut przyległ do ziemi, bijąc ścianę rękoma, odwalając nogami pokrywający ją nawóz i glinę, wreszcie ucichł, skupiwszy się cały w słuchaniu.
Tu blizko, zaraz po za cienkimi balami z modrzewiu czuł, widział prawie, jak się szarpało, ciężko dysząc, dwoje ludzi, słyszał stuk uderzeń, chrzęst kości, usłyszał raz jeszcze czyjś słaby, żałosny jęk, który wreszcie zamarł na wieki, okropną, powolną gammą konania. Chabdżij słuchał dalej i słyszał wciąż ten jęk, choć w jurcie zapanowała już cisza.
Ocknął się dopiero, gdy jacyś konni, zbrojni ludzie otoczyli jego zagrodę.
Zaczęli go wypytywać, lecz odurzony mruczał tylko coś niewyraźnie. Przybyli, ostrożnie zbadawszy wnętrze jurty przez szpary i okna, podważyli drzwi siekierą i wpadli do środka.
Na podłodze izby leżał trup zamordowanej Keremes. Z rany, otwartej na jej pięknych młodych piersiach, jeszcze się sączył strumyk koralowej krwi, której cała kałuża zebrała się w zagłębieniu gliny.
Nad tą okropną kałużą skurczony siedział Chajłach i chlupał w niej ręką.
— Robię masło! — rzekł z uśmiechem, podnosząc na wchodzących błędne spojrzenie.
Jakuci rzucili się na zabójcę.
— Pozwól! — pozwól mi go zabić! — błagał Chabdżij, obejmując kolana księcia. Lecz ten go odtrącił.

S. Kołomysk, 1887 roku.





  1. Chabdżij — kuropatwa — przezwisko.
  2. Adtołłer — przekleństwo.
  3. Podanie jakuckie.
  4. Okrągłe, płaskie naczynie, uszyte z kory brzozowej.
  5. Sorat — kwaszone gotowane mleko — twaróg.
  6. „Nucza“ — w ogóle Słowianin, człowiek biały z południa.
  7. Miękkie obuwie z wyrobionej skóry bydlęcej, z ostrym nieco zadartym końcem i drobnymi fałdami na podbiciu.
  8. Dymokur — zapalone kupy nawozu, w celu odpędzenia od bydła komarów.
  9. Jest to urząd obieralny i odpowiada naszemu wójtowi gminy, dostaje się on zazwyczaj najbogatszym i najwięcej wpływowym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.