W ofierze bogom
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W ofierze bogom |
Pochodzenie | W matni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Wydanie | drugie |
Data wyd. | 1898 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Tam, gdzie rzeka Szeroka, wybiegając ze skalistych wąwozów, na rozległą wypływa dolinę, w blizkości wód jej na środku niewielkiej polanki, zieloną porosłej murawą, stoi słup drewniany, rzeźbami ozdobiony. U tego słupa rok rocznie gromadzą się w sąsiednich górach koczujący Tunguzi. Już w pochodzie łączą się oni w liczne karawany, tworząc malownicze szeregi, złożone z setek reniferów, przeplatanych dziesiątkami ludzi, i wkraczają na dolinę wesołymi tłumami, których gwarne i pełne wrzawy odgłosy zagłuszają plusk toczących się wód rzeki.
U podnóża gór rozrzucone w półkole ogniska migają wśród lasu, na tle wieczornych cieniów, niby błyskotliwa przepaska, przetykana delikatną zielonością wiosny i szarą, przeźroczystą tkaniną pni i konarów.
Jest to najprzyjemniejsza pora w dolinach górskich: komary i inne owady nie dokuczają jeszcze, powietrze jest rozkosznie chłodne, wszystko dokoła rozwija się i kwitnie, a tylko na wierzchołkach gór ciepłem nie tknięte leżą zimowe śniegi. Nad śniegami rozpostarte blade, przeźroczyste niebo nie ciemnieje nocami, gwiazdami nie błyska, ale nieustającą jaśnieje zorzą, co łączy zachód dnia uchodzącego ze wschodem następującego.
U słupa na polance w ciągu całego tygodnia gromadzi się lud, zbiera się starszyzna, schodzą naczelnicy rodów, poważni starcy i radzą nad ogólnemi potrzebami, odbierają podatek ze skór i rozdzielają ciężary.
A młodzież tymczasem weseli się; idą tańce zalecanki, urządzają się wyścigi. Po dolinie brzmi śmiech i krzyki, rozlegają się uderzenia topora, echa pieśni; ziemia dudni pod racicami rozpędzonych reniferów, w powietrzu świszczy rzemień „momoków“, zarzuconych na rogi przeznaczonych na rzeź zwierząt, a szklanne i srebrne ozdoby dzwonią na piersiach kobiet, pojawiających się wszędzie, gdzie jest praca, gdzie życie wre.
Tak bywało od czasów niepamiętnych.
Roku jednego wszakże zdarzyło się inaczej.
Na dolinie, jak zwykle, zebrało się dużo ludzi, ale gwar ich rozmów nie zagłuszał szumu rzeki, młodzież nie pląsała na majdanie, nie było widać reniferów rozpędzonych w gonitwie, ani słychać śmiechów i pieśni.
Wspólne narady nie udawały się także: ludzie małemi gromadkami zbierali się u oddzielnych namiotów. Twarze ich były smutne, spojrzenia mętne rozmowy leniwe. Tak umiłowany przez Tunguzów żart i śmiech rzadko pojawiał się wśród rozmawiających, mrożony ogólnym chłodem.
Nie rozchodzili się jednak, oczekiwali niecierpliwie przybycia starego Selticzana, bez którego nie ważyli się rozbierać głównych spraw. Stary tymczasem nie przybywał.
— Nie jedzie stary, nie jedzie... i nie przyjedzie! — mruczał jeden z gromady, siedząc лvśród towarzyszy, kołem otaczających ognisko. Był to mężczyzna lat może pięćdziesięciu, na Tunguza nie wyglądający, otyły, po jakucku odziany i jakuckim srebrnym pasem opasany, z miną nadętą bogacza, znającego swoją wartość.
— Komużbo pilno nawiedzać ginących!... — dodał jeszcze, odymając wargi.
— Przeznaczenia nie unikniesz — chmurno odezwał się, naprzeciw niego, po drugiej stronie ogniska siedzący starzec biednie odziany, jak miedź śniady, jak mech pomarszczony.
— To prawda! — przywtórzył mu trzeci. — Nie unikniesz... nie uchowasz się. Czyżem ja nie uciekał, nie chował się? I cóż stąd?... Wiadoma rzecz... — i, wzruszony, po raz setny może zaczynał opowiadać dzieje swojego nieszczęścia, którym za każdym razem przysłuchiwano się z równą uwagą.
— Kiedy nadeszła wieść o klęsce, znajdowałem się właśnie na szczytach Bur-Jangi i zabierałem się spuścić w doliny, alem się zatrzymał; zacząłem zwlekać. I Bóg dość długo miał miłosierdzie nade mną — a jam spyszniał od tego... Aż jednej nocy zbudziłem się przerażony, z bijącem sercem... Nadsłuchuję... słyszę — coś niby strzał, niby głośne wołanie. Wysuwam głowę z pod nakrycia i znowu słyszę niby szum w lesie, niby dalekie wystrzały. Psy skowyczały i wyły, jak gdyby ujrzały niedźwiedzia. Wychodzę z namiotu, patrzę, — księżyc świeci, a w głębi doliny jakiś ogromny cień, minąwszy wzgórza, idzie w lasy. Psy przypadły do nóg moich, ja ręką zakryłem oczy, nie mogąc patrzeć. Serce tłukło się w piersi, niby ptak wylękły, nogi zdrętwiały od przerażenia.
— Och! — rozległo się westchnienie słuchających.
— I cóż? Sto reniferów padło naraz. Nie czekając dnia, tejże nocy ruszyliśmy dalej. Uciekaliśmy, nie zatrzymując się nigdzie, a stada nasze wciąż malały; więc rozdzieliłem je na trzy części i wyprawiłem w różne strony; po upływie kilku dni powrócił syn a za nim wkrótce córka — oboje z pustemi rękami. Postanowiłem wówczas uciekać na kraj świata, gdzie nikt nie chodzi. Ale czy jest gdziekolwiek takie, miejsce, gdzieby nikt przedtem nie był? Ze zdychających nie brałem niczego, nawet uździenic. Wszystko zostawiałem... A kiedy padł przodownik, nie zdjąłem ze łba jego wzorzystej przepaski, odziedziczonej po pradziadach.
— Ach!...
— Kobiety zalewały się wówczas łzami — ciągnął dalej, zachęcony współczuciem otaczających — ale kupcy rosyjscy tak radzą: nie zabieraj nic, bratku, „jego“ ofiarom, wszędzie „on“ znajdzie swoją własność, odszuka ją. Więc posłuchałem, wszystkom rzucił i uciekałem. Nakoniec zapędziłem się już tak daleko, żem się sam przestraszył... Być może, że nikt tam jeszcze nie był przede mną. Nigdzie drzew, ani krzewów nawet — tylko same kamienie, śnieg wszędzie... i wicher... Nie było można rozbić namiotu dla braku drągów, a posyłać po nie do lasu bałem się. Wykopaliśmy więc jamę лу śniegu pod zrębem skały i w niej gnieździliśmy się. Dobrze nam było, radość zaczęła powracać do serc naszych, bo mór ustał. Minął dzień jeden, drugi, a z renów żaden nie zachorował. W milczeniu strwożeni czekamy dalej... Nie tylko mówić o „nim“ unikamy, ale i myśleć, bo może i „on“ o nas zapomni! Reniferów nie spuszczamy z oczu i tam idziemy, gdzie one nas prowadzą, nocując, jak Czukcze wśród stada. Tak nam przeszedł czas jakiś. Żona zaczynała już się uśmiechać, ja sam myślałem, że wszystko już dobrze będzie, że z czasem przymnoży się bogactwa, aż znowu nagle obudziłem się w nocy targany niespokojnością. Księżyc świecił, jak wtedy i wszędzie dookoła jasno było i cicho. Reny zbite w kupę spały na śniegu, tylko tam na powietrzu wisiał cień jakiś, nie od kamieni idący, ale sam pojedyńczy...
— Och!...
— Ostrożnie wysunąłem się z posłania, nabiłem broń i, nie odziewając się, nago zacząłem skradać się do „niego“. „On“ mnie nie zauważył — stał na kamieniach i przypatrywał się memu dobru. Ale, kiedym w pośpiechu zaszeleścił, nastawiając podpórki, obrócił i utkwił we mnie swoje ogromne gorejące oczy. Wystrzeliłem między nie... Co się potem stało — nie wiem. Czyli uderzył mię, czy też obrzucił swojem tchnieniem — nic nie wiem! Jak burza przeleciało coś nade mną, a kiedym oprzytomniał, nie miałem już ani jednego renifera. Tumara był nędzarzem...
Opowiadający umilkł, ręką machnął i, zerwawszy się na nogi, stanął z głową opuszczoną na piersi, z wyrazem bólu w twarzy.
Młodsi z otaczających podnieśli się także; tylko starcy nie ruszyli się z miejsca, a utkwiwszy wzrok w opowiadacza, czekali dalszego ciągu.
— No, i cóż dalej?...
Tumara podniósł głowę, otworzył usta, ale w chwili, kiedy wzrok jego, wybiegłszy poza obręb koła, zagłębił się w dal, na twarzy jego ukazało się zdumienie, usta zadrżały, a z oczu potoczyły się łzy. Wszyscy natychmiast obrócili się w kierunku jego spojrzenia.
W pewnem od ogniska oddaleniu, wsparty na grzbiecie białego, jak mleko, renifera, stał siwowłosy Tunguz w staroświeckim narodowym stroju. Za nim, trzymając za cugle wierzchowego renifera, wysuwał się młody chłopak, twarzą i ubraniem do niego podobny.
— Selticzan! — krzyknęli wszyscy — przyjechałeś nareszcie... ty — ojciec nasz!... A my już myśleli, żeś ty nas ginących opuścił! Co nowego? Goś tam usłyszał i widział za górami? Co porabia lud Memela? Żyjąż jeszcze? — Czy też może, jak my, ostatniem oddychają tchnieniem? A ty co myślisz robić, panie nasz? Przychodzisz-li sam, czy z całym narodem? Powrócisz w góry? — Czy też pójdziesz nad morze? — wypytywali przybyłych.
Selticzan, synowi oddawszy cugle, wszedł pośród otaczających ognisko, każdego przywitał podaniem ręki i siadł obok kniazia[1], ubranego po jakucku, który pośpiesznie usunął mu się z miejsca; poczem, wydobywszy z kapciucha maleńką chińską fajeczkę, powoli napełniał ją tytuniem.
Gromada przycichła i kołem rozsiadła się znowu.
— Już dwa miesiące temu, jak mór przedostał się za szczyty spokojnym, poważnym głosem odezwał się starzec. — Lud Memela przerażony rozproszył się, pociągnął nad morze, ale innemi drogami, ażeby ominąć miejsca klęski. Tu nie macie ich co czekać. A mój obóz przybędzie wieczorem.
— Ach, Selticzanie, któżby wątpił, że ty przyjdziesz. Tyś mądry, śmiały; ty, my wiemy nie boisz się niczego... — wykrzyknął kniaź, wyciągając rękę po dymiącą się fajeczkę sąsiada. Po twarzy starca przemknął cień.
— Nikt nie uniknie swojego przeznaczenia... — odparł chłodno.
— Aleś ty do szczęścia się urodził, Selticzanie! Ciebie Bóg kocha... Czyż nie tak? Padłoż u ciebie choć malutkie koźlątko, gdy naokoło całe stada giną?...
I znów zachmurzyło się oblicze starca.
— Kocha ciebie Bóg, Selticzanie!... — wzdychając, powtarzał kniaź.
— Kocha mnie dlatego, że starych przestrzegam obyczajów. Dobro moje nie powstało z łez ludzkich, ale dały mi je góry, skały, lasy i wody! — sucho odrzucił starzec.
— To prawda! I szczodrą była ręka twoja — podchwycili obecni. — W dni klęski tyś podtrzymywał naród swój, dzielił się.
— A komuż łatwiej pomagać, jeśli nie tobie? Co ja mogę dać, naprzykład? — ja, który mam tylko towary i długi? Czyż długi będę rozdawał na te ciężkie czasy? Zgoda... nic nie mam przeciw temu... wszak i jam Tunguz... Tylko co komu przyjdzie z moich śmierdzących długów? One nie rodzą reniferów... — zakończył, śmiejąc się kniaź.
— To prawda! zginiemy bez ciebie, Selticzanie!... Od kogóż dostaniemy?... Kto posiada liczniejsze od twoich stada? Kto lepsze ma serce?... Czyj ród znamienitszy i bogatszy? Czyi synowie zręczniejsi strzelcy i udatniejsi myśliwi? Czyje córki, dorastając, przykuwają spojrzenia naszej młodzieży?... Czyżeś ty nie najpierwszy pomiędzy nami? Kto nie cierpiał, nie lękał się, nigdy nie kłamał i nie oszukiwał, tak jak my, łatwo korzący się przed losem? Ty — Selticzanie! I gdzież się udamy, jeśli ty się nad nami nie ulitujesz? — wołali ze wszech stron.
— Bóg widzi, że się podzielę z wami! Po tom tu przyszedł! — odpowiadał wzruszony starzec.
— Tumara!... Tumara!... — wołał tymczasem kniaź, szukając opowiadającego — a ty kończ swoją historyę! Zobaczysz, Selticzanie, co będzie dalej.
Znowu zapanowała cisza. Tumara, siedzący w pierwszym rzędzie radzących, prawą ręką pogładził się po prawem uchu i, pomilczawszy chwilę zaczął opowiadać:
— Mówiłem wam już, jak straciwszy renifery, wzięliśmy na plecy rzeczy nasze, dzieci i zawrócili w doliny. Dzieci nam chorowały od zgniłego mięsa i rychło poumierały. Myśmy także posłabli od tego pokarmu. Ale co w taki czas znaleźć może myśliwy w pustyni...
— To prawda!...
— Niebawem zabrakło zupełnie pożywienia. Zjedliśmy wszystkie nasze zapasy — i skórzane wory, i stare rzemienie, i zatłuszczone fartuchy kobiet. Nic się już nie zostało, co mogło mieć smak. Czyż my, koczujący w górach, z głodem się nie znamy? A i Tumara czyż był ostatni wśród „dobywających?“
— Pierwszym był!... — zaświadczyli słuchacze.
— Ale tymczasem stała się rzecz taka... Dużo nas było, a pozostało tylko czworo: ja, żona, syn i córka. Szliśmy wciąż, spragnieni widoku ludzkich twarzy... Wstępowaliśmy do wszystkich znanych miejsc, do wszystkich starodawnych legowisk i wszędzie znajdowali wystygłe popioły ogniska... Ludzie pouciekali, przez niebezpieczeństwo rozpędzeni... My w naszej wędrówce coraz bardziej oddaliliśmy się od nich... A kiedy, spuściwszy się z gór, ujrzeliśmy drągi namiotów, skórą nie pokryte, siły nas opuściły... Mimo to jednak szliśmy dalej, nie ustawali w szukaniu. Nie tak to łatwo bowiem człowiekowi wyrzec się życia i umierać w śniegach, nie dawszy żadnej wieści o sobie... Grzebaliśmy w śmieciach, rozrzucali wilgotny popiół zimnych ognisk, szukając okruszyn jadła, a ogryzaniem kości, porzuconych przez psy, podniecaliśmy jeszcze nasz głód. Aż przyszło do tego, żeśmy nie mogli patrzeć bez drżenia na własne nasze dzieci pełne ciała i ciepłej krwi. „Tumara, dla ocalenia rodziców niechaj umrze dziewczyna“ — powiedziała nakoniec żona. Żal było dziecka; patrzyła na nas, nie rozumiejąc. „Talo“, mówi jej matka, „według starego obyczaju, kiedy ród ginie, naprzód umiera córka...“
— Racya!... — potwierdzili słuchacze.
— „Idź, Tale, umyj się w śniegu i po raz ostatni wyjrzyj na świat boży...“ Dziewczyna zrozumiała i chciała uciekać, ale ją zatrzymali; więc płakała i prosiła: „Zaczekajcie do wieczora; Bóg może co ześle... Ja chcę żyć... ja się boję!...“ Więc my czekali i wypatrywali. Dziewczyna co chwila wychodziła z namiotu, dłonią osłaniała oczy i spoglądała w stronę lasu, a za nią za każdym razem szła matka, nóż schowawszy w rękawie. Zaczynało już szarzeć. Dziewczyna coraz częściej wychodziła i coraz dłużej wystawała w progu, a ja leżałem w cieniu, oczekując co z tego będzie. Nagle słyszę na dworze krzyk... Serce zamarło we mnie. Wchodzi żona z nożem w ręku i zatacza się, jak pijana... „Zabiłaś?!... „Nie, Bóg ulitował się, — mówi — zwierz idzie lasem na dwa stąd strzały!...“ Porwałem się z miejsca i z synem wybiegłem za drzwi. Pod namiotem siedziała dziewka, z wyciągniętemi przed siebie rękami, a w lesie, niedaleko, stał zwierz...
— Stał zwierz!... — powtórzyli słuchacze.
— Czyliż trudno myśliwemu zabić pasące się zwierzę? Ale członki moje wyschły od głodu, żyły osłabły od męki i, skradając się do zdobyczy, ledwie mogłem utrzymać broń w trzęsących się piszczelach. A kiedy ugodzony kulą zwierz zaczął uciekać w krzaki, jak wilki rzuciliśmy się za nim... I tak. Bóg pomógł — zostaliśmy przy życiu, aby znów jutro umierać...
Tumara umilkł, głowę spuścił i znowu prawą ręką pogładził się po prawem uchu. Otaczający milczeli. I w owej chwili natężonej uwagi wydało im się, że słyszą plusk każdej oddzielnej fali w rzece, uderzenie każdej gałązki w lesie, wichrem kołysanej. Nagle, wpośród tych jednostajnych dźwięków zabrzmiał inny, odrębny odgłos, który wszystkie twarze rozjaśnił, wszystkie głowy obrócił w tę stronę, skąd dolatywał.
Syn Selticzana, młody Miore, pochylił się do ojca i szepnął:
— Ojcze, nasi idą!...
— Tak, idą!...
Rzeczywiście nadchodził tabor.
Starzy pozostali na swoich miejscach, ale młodzi jeden po drugim wysuwali się z koła, gromadnie zbierając się na skraju zarośli, skąd lepiej było widać cały oddział, ukazujący się w skalistych wrotach doliny.
Przodem, na ciemno-płowym reniferze jechała młoda dziewczyna. Bogato srebrem ozdobiona jej odzież kazała się domyślać, że kochaną i pieszczoną była w rodzinie. W ręku trzymała „oszczep-palmę“, na głowie na rozpuszczonych włosach miała przepaskę, wyszywaną kolorowymi paciorkami. Jadąc, oczyszczała drogę, ścinała gałęzie i sęki, które mogły zaczepić o juki lub odzież postępujących za nią. Kiedy podnosiła oręż, promienie słońca płomiennymi błyskami odbijały od stalowej powierzchni jego ostrza, które chwilę, jak błędny ognik, unosiło się nad jej głową, następnie spływało wzdłuż połyskującego srebrem fartucha, aż wreszcie, rzucone wprawną ręką, ginęło w kępach zieleni.
— Choka!... Chogaj!... — wykrzykiwała zachwycona młodzież.
Dziewczynie towarzyszyły dwa czarne psy, które to wybiegały naprzód, to wracały się, wszystko oglądały i obwąchiwały, niczego nie pomijając. Za nią długim szeregiem szły objuczone renifery. Na niektórych siedzieli ludzie; kobiety stare i młode, niedorostki, dzieci; te ostatnie na wierzchu jak w workach przywiązane, tłuste, grube, nieruchome, prawdziwe bożki domowe.
Na samym końcu karawany dwóch uzbrojonych łowców pędziło przy pomocy psów stado nieobjuczonych bydląt i samic z koźlętami.
Hałas, tętent i wrzawa, strwożone pochrząkiwania samic reniferowych, poszukujących zagubionych w odmęcie koźląt, brzęk dzwonków, grzechotanie kołatek, zawieszonych na szyi przodujących zwierząt, krzyki ludzi, nawołujących się lub porządkujących stado — cały ten wir kipiącego, bujnego życia rozgłośnem echem napełnił dolinę, zlewając się w uszach słuchaczy w jedną znajomą pieśń szczęścia i dostatku w wolnym, koczowniczym bycie.
Patrzącym rozgorzały źrenice i, niezdolni powściągnąć wybuchu uczuć, zaczęli głośno wypowiadać wrażenia swoje, wywołane obrazami i twarzami, przesuwającemi się, niby niknące cienie.
— Ot, stara Nioren!
— Dzielna starucha!
— Takiemi były dawniej wszystkie Tunguzki.
— Tak powiadają...
— Patrzcie, jak zręcznie kieruje reniferem.
— Wielka rzecz!... Mówią, że niedawno Selticzanowi urodziła syna... — to lepsze.
— Nic w tem niema szczególnego... żona Majantylana — starsza, a urodziła także...
— Cicho! Patrzcie, Sala, synowa starego, o której śpiewają pieśni.
— Alboż ich nie warta?
— Prawda i to!...
— Gadajcie, gadajcie, a jak Miore usłyszy, to wam da!...
— Góżto nam zrobi?... Nie boim się go...
— Patrzcie, patrzcie!... Laubzal!... Zleci!...
— Naprawdę!... renifer dzikowaty... niepotrzebnie posadzili malca!...
— Zuch chłopak!... zobaczycie, będzie miał stary z niego pociechę...
— A Czun-Me?...
— Hm!... Czun-Me... Czun-Me... — westchnęli niektórzy, szukając spojrzeniem dziewczyny ze stalowem ostrzem nad głową.
— Mówią, że kniaź chce ją swatać dla syna...
— Ech! nie da mu stary ulubionej córki, nie da...
Kiedy przejeżdżał starszy syn Selticzana, znakomity myśliwy, znany pod przezwiskiem „Odblask lodów“, rozmawiający z uszanowaniem zamilkli.
A kiedy zniknął w krzakach ostatni ren karawany i kołyszące się gałęzie lasu zamknęły za nimi, Selticzan podniósł się z miejsca, lekkiem skinieniem głowy pożegnał obecnych i odjechał. Znaczyć to miało, że wszystkich wkrótce oczekiwać będzie u siebie.
Wieczorem dokoła rozbitego namiotu starca dużo zebrało się ludzi; zeszli się prawie wszyscy chwilowi mieszkańcy doliny. Gospodarz kazał zabić kilka reniferów i przyjmował gości. Po tak długim poście, najadłszy się do syta mięsa i tłuszczu, ucztujący z lekkomyślnością prawdziwych Tunguzów, zapominając o minionych cierpieniach, zaczęli tańczyć i przyśpiewywać wesoło:
„Chugaj — chegij! chegij! — chyjra!
„Chyjra — chumgoj! Chumgaj — choka!
„Chaka — echando! — charga!...
„Chorgo — czoo... o... cza!...“[2]
Starzy, siedząc u ognia, przypatrywali się bawiącym i w takt poruszając głowami, wtórowali:
„Chugaj — chegij! chegij! — chyjra!
— Jak myślisz, Oltungaba, a może Bóg cofnie karzącą rękę i pozwoli wesołości powrócić między góry? — zapytał Selticzan, zwracając się do jednego z gości, jak miedź ciemnego, jak mech pomarszczonego starca.
— Życie nasze, Selticzanie, to cień padający na wodę — odpowiedział w zamyśleniu Oltungaba.
Następnego poranku ludność doliny w niezwykle uroczystym obudziła się nastroju. Dzień zapowiadał się bogatym w wydarzenia. Czas był prześliczny, niebo czyste, błękitne, chmur ani śladu.
Kiedy zgromadzeni na wiec zajęli swoje miejsca: starsi i dostojni członkowie rodów w pierwszym szeregu, młodzi z tyłu za nimi, a dzieci i kobiety jeszcze dalej poza obrębem koła, Oltungaba, ulegając wielokrotnym zaproszeniom, wszedł w środek i, kłaniając się, przemówił:
— A więc, bez względu na moją starość żądacie?...
— Do kogóż zwrócić się mamy?
— Są młodsi, potężni wróżbici!...
— O, Oltungaba! Któż z nas śmiałby prorokować w twojej obecności!... — wołano ze wszech stron.
Starzec milczał i na wzburzoną gromadę z pode łba patrzał.
— Ty się wahasz... a dla wielu ostatni to, być może, nastąpił dzień.
— Nie o sobie ja myślę, ale dawne na pamięć przywodzę obyczaje... Cóż wara powie język mój?... Trudny dzień potrzebuje trudnego, a ciężki ciężkiego... I poco nadaremnie budzić niebezpieczeństwo!... Jeśli nie znajdzie się mężny, mnie umierać przyjdzie?!...
— Niechaj wszyscy pomrzemy!... Wszak ty nam dobrze życzysz, Oltungaba?... Myśmy już postanowili...
— Niechże więc tak będzie! — zgodził się nakoniec wróżbita po krótkiej chwili namysłu.
Dwóch najznamienitszych czarodziejów podało mu czarodziejski kaftan z długą frendzlą i mnóstwem metalowych godeł i brząkadeł. Rozpuścili następnie siwe włosy starca i włożyli mu na głowę rogatą żelazną koronę. Jednocześnie podżyły Tunguz, paź wróżbity, suszył przed ogniem bęben. Kiedy wysechł dostatecznie i wyprężył się, uderzeniem pałeczki spróbował jego sprężystości: ponury, znany odgłos poruszył echa doliny i przerwał rozmowy. Wówczas na środku koła rozpostarto białą reniferową skórę, głową obracając ją ku południowi. Stary siadł na niej, zapalił fajkę i, połykając dym, zapijał go wodą; potem resztkami tej wody bryznął na wszystkie cztery strony świata i, obróciwszy się twarzą ku słońcu, wpadł w zupełną nieruchomość. Długo tak siedział ze spuszczoną głową, włosami spadającymi mu na oczy i wzrokiem, utkwionym w oślepiająco białe wierzchołki gór. Nakoniec lekki dreszcz wstrząsnął jego ciałem, przykra czkawka wydobyła się z piersi. Dreszcze i czkawka powiększały się stopniowo, aż przeszły w nieustające, trochę udane, a trochę rzeczywiste konwulsye i jęki. Wśród otaczających dały się słyszeć łkania.
Starucha jakaś padła, wijąc się w kurczach.
Jednocześnie tuż obok czarownika na ziemi pojawił się mknący cień czarny — między nim a stojącem na niebie słońcem zawisł orzeł. Przejmujący krzyk rozdarł powietrze. Tłum ludzi pochylił się, jak trawa, wichrem porwana.
Kto krzyczał?... Czarownik, czy orzeł? — Nikt nie wiedział.
— Niedobrze, niedobrze... — szeptali ludzie.
— Cicho!
Uderzono w bęben: silny, posępny odgłos kilkakrotnie jak grom zahuczał... Orzeł uleciał w dal.
I znowu zapanowała cisza... Przerywały ją tylko niewyraźne mamrotania czarownika... Po chwili, niby z oddalonego lasu, niby z głębin rozpadlin górskich, zaczęły płynąć pojedyncze dźwięki i zlewać się w jakieś harmonijne brzęczenia, niby szmery pszczelnego roju, lub ćwirkania nawołujących się ptaków. To Oltungaba potrząsał dzwoneczkami. Stopniowo dźwięki rosły, wzmagały się, przybliżały, przechodząc w szum wodospadu, w plusk deszczu, lejącego strumieniami, a w pośród nich coraz częściej odzywały się głuche, bolesne westchnienia. Nagle bęben został podniesiony w górę... Straszliwie wstrząsany, gradem sypiących się razów zalewany, zaryczał on, jak stado drapieżników na widok łupu... i w jednej chwili mistrzowską ręką na miękką rzucony skórę, umilkł, chociaż drgać nie poprzestał.
— O, Goloronie!... — jęknął wróżbita, twarz zakrywając rękami.
I znowu cisza. Słychać tylko było czkawkę, poziewanie i niewyraźne mamrotanie czarownika; taka, jak poprzednio, muzyka i takież odzywały się westchnienia. Górą, ponad tymi dźwiękami, płynęły naśladowania zmieszanych krzyków orłów, jastrzębi, wron i czajek, które, niby krążąc stadami, wrzeszczały i krakały naprzemian z niezrozumiałemi zaklęciami wróżbity, niby, poruszone nadziemskim widokiem czegoś groźnego, śpieszyć chciały powiadomić o tem panów swoich, w napowietrznych przebywających światach.
Stopniowo zaklęcia stawały się wyraźniejszemi, słowa — zrozumialszemi, aż wreszcie z ust wróżbity wybiegła pierwsza zwrotka hymnu:
— „Czy słyszycie szum od morza?...“
— O, tak! — odpowiedział paź.
— „Ja, który jestem pierwszy wśród stworzenia...“
— Zaiste — potwierdził paź.
— „Ja wśród wybranych najpierwszy...“
— Zaprawdę — powtórzył paź.
— „Niech przyjdą palący jak tarcza słoneczna!...“
— Niech przyjdą!
— „On sam, podobny chmurze... Kruk ognisty poprzedza go...“
„Dziecię zagadki!...“
— Dziecię zagadki...
— „Ja syn twój... Ja marny, stopami depcący ziemię, błagam ciebie!...“
— Błagam!...
— „Pomóż słabemu sercu w tej trudnej drodze...“
— O, pomóż!...
— „Bęben — mój zwiastun, a wiatr — moje skrzydła!...“
— Prawda...
— „Do was zmierzam, otoczony wieńcem skrzydlatych i niespokojnych...“
— Skrzydlatych i niespokojnych...
— „Szpony ich rozwarte — gardziele naprężone...“
— Naprężone...
— „I góry jęczą, a drżą wnętrzności ziemi...“
— O!...
— „A ja wciąż idę, nieśmiały, ale niepowstrzymany...“
— Zaiste...
— „Obrońco mój — panie mój, wołam ku tobie...“
— Dobrze...
— „Przecz ja z cierpiącego narodu!...“
— Czyż nie...
— „Potężny dopomóż, rozgniewany ocal, groźny — ulituj się!...“
— Prosimy!...
— „Jeśli błądzę — nie daj zginąć na bezdrożu!...“
— Nie daj!...
— „Ocal zbłąkanego, prowadź mnie...“
— Idziemy...
Podniósł się starzec, a ożywiając się coraz więcej, zaczął tańczyć.
Taniec wyobrażał pochód. Czarownik niezwykłemi wyrażeniami opisywał napotykane przeszkody i obrazował je giestami. Paź, wtórując, szedł za nim, chwilami podtrzymywał go za łokieć. Tak doszli do celu — do kresu. Uroczysty, spokojny, podniósł wieszczbiarz milczący swój bęben ku niebu i zaśpiewał:
„Ty, Etygar, wężowi podobny, w podziemnych krajach żyjący, władnący powietrzem, chorobami i samą śmiercią...
— O, Etygar!...
„I ty, Iniany, podobny do człowieka z ogromnemi skrzydłami, ty, chroniący od zguby stada...
— Iniany!...
„I ty, Arkunda, obdarzony mocą jasnowidzenia!...
„I ty, Nomandaj, którego przerażający krzyk w lód serce zamienia!...
„I ty, żelazno-pióry Ławadabaki!...
„I ty, którego poznajemy tylko po cieniu!...
„Pytam was, czego potrzebujecie i jaka waszego gniewu przyczyna?...
„Powściągnijcie podwładnych waszych; wstrzymajcie prześladowanie wasze! Czyż nie widzicie, że giniemy, a jeśli zginiem, kto składać wam będzie ofiary?
— Kto będzie?...
„Ku wam idę, w długiem zaplątawszy się odzieniu, bezbronny!... Latami przygarbił się mój grzbiet; oczy szeroko rozwarte nie widzą.
— Prawda! — pochwycił znowu paź, który był umilkł, nie śmiąc powtarzać wszystkich groźnych zaklęć.
„Idąc ku morzu i wracając do morza, koczujem...
— Zaiste...
„Wy lubicie czarne renifery, lubicie pstre renifery. Czyżby wam one przestały już się podobać?...
— Czyżby przestały?
„Cha! cha! cha!... Tańcując, zapomnieliście o nas, a weseląc się, ominęli nas...
„Żądacie może drogich futer, srebra, szklanych upiększeń, barwistych sukien, słodkiego ciasta, wódki?...
— Co za pyszności!... — cmokał paź.
„Głupcze! Cóż znaczy dla potężnych zabrać choćby wszystko!....
„Wybierzcie więc z pośród nas dzieweczkę, która nie poznała mężczyzny, a my ją naznaczym i żaden młodzieniec nie dotknie się jej...“
Milczenie.
„O, Goloronie ognisty, przeleć nad ziemią, zwiastując!...
Milczenie.
Oltungaba uderzył w bęben i wśród sypiących się i jak grom huczących razów dały się słyszeć urywane, groźne i jakby z daleka płynące słowa:
„Zbywające psom dają! Niech się naród upokorzy, człowiek posłusznym będzie. Inaczej poginą podobni mgle porannej.
— Och! Cóż my dać możem, nie posiadający niczego?...
— „A więc ja wam powiem, jak dawniej bywało: niech będzie ten, który jest dumny; ten, który jest bogaty; czyi synowie — to strzały lecące, a córki to — piękności; kogo kochają wszyscy, czyje myśli dobrotliwe, rady mądre, serce mężne, ręka szczodra, dusza dobrego życząca... My chcemy widzieć grozę przerażenia, bladość oblicza, łzy ostatecznego rozstania...
Oltungaba umilkł i bęben opuścił.
— „Nie! — wyrzekł, zamyśliwszy się chwilę — imienia ja nie powiem... Powiedzieliby może: Oltungaba zazdrosny. A mnież krew ludzka na co? Czarownikowi nie potrzeba nic więcej prócz bębna. Ja już wszystko powiedziałem...“
Pobieżnie dokończył reszty obrzędu i ponury, wyczerpany zajął swoje miejsce w szeregu widzów. Dla niego i dla szanowniejszych gości podano herbatę, dla innych zaś młodzież niezwłocznie zaczęła bić renifery i stawiać na ogień kotły. Wszystkiemu temu nie towarzyszyła jednak wesołość i ożywienie. Jakie w podobnych razach opanowują zazwyczaj siedziby tunguskie. Obecni rozmawiali z wielką powściągliwością, zniżając glos do szeptu prawie. Względem rodziny Selticzana zachowywali się z wyróżniającą grzecznością, a na gospodarza starali się nawet nie spoglądać.
Selticzan, jak gdyby niczego nie spostrzegał, był spokojny i uprzejmy, jak zwykle, próbował nawet zawiązać rozmowę z Oltungabą, ale czarownik milczał posępnie; wówczas starzec zaczął głośno rozpowiadać, jak to się ten rok przeżyło za górami. Posypały się różne anegdoty myśliwskie, które opowiadał z takim humorem i dowcipem, że wkrótce otaczały go same śmiejące się i rozweselone twarze.
Tylko Miore, najulubieńszy syn jego, stojąc za ojcem, ponuro spoglądał na wszystkich.
Powoli zapanował zwyczajny przed jedzeniem nastrój umysłów.
A kiedy wydobyto z kotłów aromatycznie woniejące kawały mięsa, wszyscy już zupełnie o smutku zapomnieli; wówczas na chwilę zasępił się Selticzan, którego porzucili dotychczasowi jego słuchacze, a Miore, uważnie śledzący za ojcem, jeszcze się bardziej nachmurzył.
— Doprawdy, jak widzę, chcielibyście zjeść starego, — nie mogąc dłużej wytrzymać, bryznął chłopak gniewnie przechodzącemu Oltungabie.
Ten ze zdziwieniem i gniewem popatrzał na niego.
— Młody jesteś i nieświadomy...
— No, dobrze, ale z tego nic nie będzie — odrzekł łowiec i, potrząsnąwszy głową, odszedł na bok.
Ta krótka rozmowa nie uszła uwagi innych i wywołała różne postronne gawędy.
Selticzan pod koniec uczty odzyskał zwykłą sobie uprzejmość, jak przystoi na gospodarza, ugaszczającego drugich i nie żałującego dobytku.
Ale kiedy wrócił do siebie pod namiot, nie ukrywał zatroskania swego i zamyślony siedział przed ogniem, na nic nie zwracając uwagi; nie widział nawet wieczerzy, którą żona przed nim postawiła.
— Jedz, Selticzanie!... Nie smuć się, panie nasz: my twoje sługi wierne... — przemówiła ona nareszcie, trącając go w ramię.
Starzec pytająco wzrokiem powiódł po rodzinie, z miłością wpatrzonej w niego, i uśmiechnął się. Zjadł sporo i ze smakiem, gdyż, według wyobrażeń tunguskich, niema w życiu takiego wydarzenia, które byłoby w stanie odebrać tłustej reniferzynie jej smakowitość.
Następnego ranka wcześniej obudził się od innych i, nie rozniecając przygaszonego ognia po raz pierwszy może od czasu, jak został gospodarzem, ostrożnie, nie budząc nikogo, pocichutku wymknął się z namiotu.
Słońce nie ukazało się jeszcze nad górami, ale świeciło gdzieś tam już nad ziemią. Jutrzenka znikła, a na nieboskłonie rozpostarło się światło dzienne. Gdzieniegdzie na powierzchni górskich śniegów, wpośród błękitnawych cieniów rozpadlin, rysowały się złociste linie krawędzi. A tymczasem niżej w dolinach wszystko jeszcze spało: spał las, we mgły spowity, spali pomęczeni ludzie i ognie spały, zaledwie żarząc się w przygasłych ogniskach, i renifery po krzakach na mchach leżące i wieczorną przeżuwające strawę; gulgotała tylko woda, płynąca w rzece, i kuropatwy górskie krzyczały na się, opuszczając rosą pokryte nocne legowiska i wzlatując już na oschłe wierzchołki drzew.
Starzec długo i uważnie przypatrywał się znanej dolinie. Nagle zadrżał: w oddaleniu przed jednym z namiotów ujrzał stojącego człowieka, który także zdawał się przyglądać okolicy. Bystry wzrok Selticzana poznał Oltungabę, a namiot należał do kniazia. Starzec zachmurzył się i wszedł do domu. „Wstawajcie, dzieci! Ej! Czun-Me! — rozpal ogień... Dość już spania w taki dzień!...“
Wszyscy zerwali się i zakrzątnęli, opanowani trwogą. Starzec z upodobaniem przypatrywał się, jak od wieków ustanowionym porządkiem; obecni bez żadnego gadania rozdzielili między siebie zajęcia; kobiety stawiały na kominie czajniki i kotły, wynosiły na dwór pościele; mężczyźni, opatrując rzemienie i broń, gotowali się iść w las przeglądać stada. Ruch się uspokoił, kiedy podano herbatę. Poważnie zasiedli wszyscy dookoła deski, służącej im za stół, ale, że gospodarz milczał, nikt nie śmiał rozmawiać: wszyscy jednak, nie wyjmując starej Nioren, byli wzburzeni. Młode kobiety i dziewczyny z niewypowiedzianą trwogą spoglądały na starego ojca, Miore zasępiony był i gniewny, a „Odblask lodów“ z uszanowaniem, nie pozbawionem jednak pewnej ciekawości, przyglądał się starcowi.
Selticzan, napiwszy się herbaty, zjadł cokolwiek i wypalił fajkę, poczem odezwał się do młodszego syna:
— Idź, chłopcze, obejdź ludzi!..
Miore nie ruszył się z miejsca.
— Czy słyszysz?!...
Dopiero za powtórnem groźnem wezwaniem chłopak podniósł się i zaczął zapinać świtę, ale zamiast iść, nagle rzucił się do nóg ojcu:
— Tyś postanowił... tyś postanowił!... O, ojcze, nie opuszczaj nas! Rodowi nie zgadzają się... Ja mówiłem wczoraj z młodymi, oni rzekli: niech wyzdychają wszystkie nasze renifery, my żyć będziemy przemysłem... A jeśli już tak chcą koniecznie, to... niech zarzną tłustego kniazia!...
— Głupiś, dziecko moje!... — uśmiechnął się starzec. — Nie wiadomo jeszcze, co zrobię, ja chcę zobaczyć naród... Idź, mówię tobie...
— O, panie nasz, dlaczego nas łudzisz nadzieją?...
— Nie paplaj! powiedziałem już!...
— Nie puszczą nas, uchodźmy lepiej pokryjomu.
— Powiedziałem już!... — uparcie powtarzał stary.
— О, ojcze! uciekajmy, uciekajmy... — prosili, wyciągając do niego ręce, ale starzec uderzeniem nogi w pierś odepchnął od siebie Miorego, najnatarczywszego ze wszystkich i krzyknął:
— Przeklęte kruki, przestańcie szarpać serce moje!...
— Istotnie — odezwał się „Odblask lodów“, dotąd posępnie milczący — dlaczego Miore nie słucha, kiedy ojciec rozkazuje? — Chłopak, który, jak upadł, tak leżał i płakał, podniósł się i w milczeniu opuścił namiot.
∗
∗ ∗ |
U słupa na dolinie znowu zebrał się naród. Zeszli się wszyscy, od małego do największego. Uzbrojeni, w najlepszą odzież przybrani, rozsiedli się kupkami według rodów, świecąc w słońcu ozdobami, popisując się wzorzystemi futrzanemi sukniami, opuszonemi długiemi frendzlami.
Bawili się, mocowali, a niczem nie zdradzali po co tu przyszli.
Ród Selticzana wyróżniał się wpośród innych doborem broni, bogactwem odzieży, siłą, zręcznością i dumną niezawisłością postawy. On sam siedząc na czele swoich, wielką na wszystko dawał baczność.
— Osłabł naród, zmarniał... — odzywał się od czasu do czasu. — Takież było pokolenie Tumara? Gdzie Leljel, nie ustępujący w dzielności naszemu rodowi? Gdzie Nilken?...
— Jak ty nas opuścisz, i my osłabniem i rozproszyła się — odpowiadali mu rodowi.
— Po mnie zostanie „Odblask lodów“ — nie syn mój, ale towarzysz!...
Smutniały twarze należących do rodu Selticzana, a starzec, patrząc na nich, ociągał się.
Wśród zgromadzonych tymczasem coraz większe zapanowywało wzburzenie, chodziły jakieś dziwne, głuche pomruki. I tak się jakoś stało, że ród Selticzana coraz bardziej się wyosabniał. Nikt do nich nie podchodził, a za zbliżeniem wszyscy milkli. Miore jednak i kilku jeszcze młodych, nie zrażając się tem, wciąż się snuli pomiędzy gromadami.
Wieczorem rozeszli się wszyscy, ale wzburzenie nie uspokoiło się, przeniosło tylko pod namioty, dookoła oddzielnych ognisk. Do późnej nocy siedzieli Tunguzi i rozmawiali półgłosem, zaniepokojeni zjawieniem się każdego obcego. Niektórzy z nich ostrzyli oszczepy.
— Taki człowiek nie umiera bez wypadków! — mówili.
Na trzeci dzień stawili się wszyscy w pełnem uzbrojeniu.
Wielu młodych wojowników przyniosło z sobą kopie i, opierając się na nich, stało poza kołem. Narady nie były rozpoczęte, ale wśród tłumu krążyły burzliwe szmery namiętnych, powstrzymywanych wybuchów. Co chwila spojrzenia wszystkich zwracały się na Selticzana, który, wspaniale odziany, siedział wpośród wzruszonych członków swojego rodu, sam jeden spokojny i pogodny.
— Czyż pozwolimy się staremu oszukać?... — szeptali inni.
— Czyż pozwolimy, żeby nas stary oszukał?... — zapytywał kniaź, przechodząc od jednych do drugich.
— Cóż to? — zapytali go w jednej gromadzie — myślisz może, że ci łatwiej zawładnąć będzie córką, jak starego nie stanie?... Nie spodziewaj się, nie odda wam jej nigdy „Odblask lodów..“ Nie zapomni on tobie tej sprawki...
— Jakiej sprawki?!... Bogdajby wyzdychały wszystkie moje reny, bogdajem do końca życia na jednem pozostał miejscu, jak ruski w drewnianym domu, jeżeli to prawda... — zaklinał się kniaź — Oltungaba nie taki człowiek!...
— Oltungaba wódkę pije!...
Kniaź, zmieszany, nie wiedział zrazu, co odpowiedzieć.
— Głupcy!... — wykrzyknął nakoniec i, gładząc się po obu uszach, pobiegł poskarżyć się innym.
Wszystko to jeszcze większe spowodowało wzburzenie i wywołało gadania, które przedostały się nakoniec między Selticzanowych krewniaków do uszu Miorego.
— Ojcze, ciebie oszukują... — namiętnie wykrzyknął młodzieniec, podchodząc do niego. — Ty chcesz umierać, a to wszystko robota kniazia; on przekupił Oltungabę! On myśli, że jak ciebie nie stanie, nie będzie jemu równego pośród nas... Ojcze, błagam ciebie, wstań spokojny i uchodź!... Namioty nasze zdjęte, młodzież gotowa, renifery posiodłane; zanim się obejrzą, my będziem w górach. A choćby się i spostrzegli, czyż my nie dzieci twoje?!...
Zasępiło się oblicze Selticzana.
— Niech pozwą Oltungabę, niech będzie sąd! — zawołał wstając.
— Oltungaba!... Oltungaba!... — podchwyciły liczne głosy z rodu Selticzana.
— Oltungaba!... Oltungaba!... — wołano zewsząd.
Posępny, jak mech ciemny, jak gołąb siwy, starzec niechętnie wszedł w koło.
— Czy prawda, żeś brał od kniazia podarki?... Żeś nas dla miłości jego oszukał?... — krzyczeli wszyscy.
— Czekajcie, niech mówi jeden. Czyż nie widzicie, że ja mam tylko dwoje uszu, gdzie się nie zmieści sto głosów...
— Niech więc gada jeden!
Wystąpił jeden z najszanowniejszych naczelników jednego z najpotężniejszych rodów, siadł i zaczął robić pytania:
— Brałeś podarki?...
— Jakże nie miałem brać. Czyż to ja nie żyję z dobroci ludzkiej? Czyż mi ich nie dawał i Selticzan i ty? Dawał i kniaź, ale o nic nie prosił i ja niczego mu nie obiecywałem... Czyż to nie grzech przypuszczać?... Czyż można mówić coś podobnego?... Toć człowiek umierać będzie!... Wstydźcie się!... Ludzi spytajcie!...
Wezwano świadków, wezwano kniazia; wszyscy stanęli cokolwiek wylękli pośród groźnego koła. Ale badania niczego nie wyjaśniły; dowiedziano się tylko, że Oltungaba odwiedzał namiot kniazia, tak jak i drudzy i korzystał z jego szczodrobliwości.
Kniaź zaklinał się, oba uszy gładził obiema rękami i z nadzwyczajną skwapliwością niezwykle szeroko opowiadał o swojej bezinteresowności, swoich zasługach, swojej gorliwości w interesach plemienia wobec władz i swojem poświęceniu szczególnie... w sprawie płacenia podatków.
Oltungaba opowiadał pogardliwie i monosylabami.
— Nie wierzysz mi, Selticzanie — zwrócił się nakoniec do starca. — Zapomniałeś, jakem ja ciebie kochał i uczył, kiedyś był chłopcem? Jakem ci radził w kłopotach, opowiadał o dalekich krajach, o starych dziejach... Czyż ja nie byłem rówieśnikiem twojego ojca?... jego przyjacielem wówczas, kiedyś ty jeszcze czołgał się po ziemi? A potem, kiedyś ty wyrósł, czyż nie pyszniłem się tobą, a ty, czyś rad moich nie słuchał? Kto wśród nas najpierwszym był wojownikiem i łowcem? Czyja mowa mądra była i przezorna?... Ty, Selticzanie, zawsze byłeś prawdziwym Tunguzem; my wszyscy o tem wiemy... a czyż za prastarych czasów na śmierć szli najgorsi? Przysięgam, starcze, tobie i całemu narodowi, że powiedziałem prawdę. Powiedziałem, co mi głos z nieba przykazał!... Bogdajby twarz moja wykręciła się na plecy moje, a ciało wyschło, jak liść tytuniowy... bogdaj wypadły moje oczy, a żyły osłabły, jak źle wysuszone nici... i... niech zgorzeje ręka moja, jak gorzeje serce od poniewierki... — tu szybkim ruchem włożył rękę w płomień ogniska.
Wszyscy z miejsca się porwali, a Selticzan odtrącił starca od ognia.
— Oltungabo, przebacz i wy obecni, przebaczcie!... — odezwał się wzruszony. — Grzech o złe posądzać!... Ja odejdę... jam już postanowił, narodzie mój!... Odejdę wezwany... Gdybym został, wybyście odejść musieli... cóżby to więc warte było?... Jedno jajko zawsze zgnije... Czy człowiek może być człowiekiem bez reniferów?... Czy Tunguz może być Tunguzem bez Tunguzów?... Ja odejdę, ale pamięć o mnie zostanie z wami!... Bywajcie zdrowi!... Niech rozmnażają się stada wasze!... Niech dzieci wasze wyrosną na mężów!... Niech radość nie omija namiotów waszych!... Niech w kotłach waszych nie zabraknie pożywienia, w rogach prochu, a w sercach dobroci!... Ja odchodzę, ale myśli moje łagodne, jak promienie zachodzącego słońca... Już idę!... Narodzie mój, żegnam cię!... Żegnajcie!
Szybkim ruchem rozerwał na piersiach wzorzysty „dałys“ i po rękojeść wbił sobie nóż w serce.
Stał chwilkę, gasnącym wzrokiem wodził po wszystkich, potem zachwiał się, potoczył — i upadł.
Tłum jednem ogromnem odezwał się westchnieniem.
Oltungaba pośpiesznie przykląkł obok umierającego, obnażył jego pierś i, oparłszy dłoń prawej ręki około rany, lewą wyciągnął ku słońcu i zawołał:
— O ty, bóstwo, ponad wszystkiemi stojące!... Pomóż nam!... Obroń nas!... Nie najostatniejsi my, nie najpodlejsi jeszcze, jeśli takie wyhodowaliśmy serce!...
— Takie serce!... — jęknął tłum.
Im wszystkim, nawet tłustemu kniaziowi, zdało się w tej chwili, że serca ich biją taką samą gotowością ofiary, jak to, które stygło pod dłonią Oltungaby.
— Ten był wojownikiem!... — szepnął po chwili wieszczbiarz i na twarz, drgającą kurczami konania, narzucił podniesiony z ziemi „dałys“.