Sobieski (Niewiadomska)/Spadkobierca krwi szlachetnej
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sobieski |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1911 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młode pacholę! z dumą na czole
Spojrzyj na twojej przeszłości dzieje:
Bo wielkich ojców ty jesteś synem,
I ten król-rycerz z sławy wawrzynem
Czci nieśmiertelnej blaskiem jaśnieje.
Szlachetną krew po przodkach odziedziczył Jan Sobieski, gdyż był ostatnim potomkiem trzech rodów (Żółkiewskich, Daniłłowiczów i Sobieskich), które na polu walki wyginęły, za kraj oddały życie. Pradziad jego, Żółkiewski, poległ na Cecorskich polach; Jan, syn hetmana, umarł z ran, w tej bitwie otrzymanych; brat matki, Daniłłowicz, zginął zamordowany przez Tatarów; Marek Sobieski, starszy brat Jana, położył głowę pod Batohem, walcząc z ordą i Kozakami.
Życie Jana oplata cały szereg podań i przepowiedni, które zdają się mówić, iż los od urodzenia przeznaczył go na bohatera, mściciela krzywd ojczyzny i własnych swych przodków.
Przyszedł na świat w Olesku, starożytnym zamku nad Styrem[1], gdzie mieszkali jego rodzice. W upalny dzień czerwcowy zerwała się tak straszna burza, jakiej nie pamiętano w okolicy. Pioruny, wicher i ulewa szalały, niszcząc wszelkie ślady ludzkiej pracy, wywracając stare drzewa i budynki. I zamek drżał w posadach, jakby miał runąć za chwilę.
Jakób Sobieski wraz z domownikami zgromadzili się w zamkowej kaplicy, w modlitwie oczekując Boskiego wyroku.
Wtem blask oślepiający, piorun — i nagła cisza, jak gdyby w tym wysiłku złamała się potęga burzy.
A jednocześnie w progu stanęła niewiasta, spojrzała na zebranych i zbliżywszy się do Sobieskiego, podała mu syna, który się urodził przed chwilą.
Wziął dziecię ze wzruszeniem i dziękując Bogu, podniósł oczy ku niebu, a w tejże chwili z poza poszarpanych chmur błysnęło słońce, i jasny promień przez okna kaplicy padł na skupioną u stóp ołtarza gromadkę.
Wówczas kapelan zamkowy przemówił w proroczem natchnieniu:
— Błogosławione dziecię, któreś przyszło z burzą i gromem, i uciszyło burzę swem zjawieniem; — bądź gromem dla niewiernych wrogów twej ojczyzny, i niech miecz twój jak promień słońca rozproszy groźną nawałnicę, która od wieków szerzy w ziemi naszej spustoszenie.
— Amen! — odpowiedzieli obecni.
Nie pośród psot i figlów upływały dziecięce lata Marka i Jana Sobieskich. Matka ich, Teofila z Daniłłowiczów Sobieska, wielkiej duszy matrona, od lat najwcześniejszych starała się obudzić w sercach synów wielką miłość kraju, poczucie obowiązku i chęć bohaterskiego poświęcenia.
Pierwszą ich szkołą była też świątynia w rodzinnej Żółkwi, pełna grobowców i wspomnień, a pierwszą księgą, z której się czytać uczyli, napis na grobowym kamieniu pradziada:
Z pacierzem łączyły się dla nich te słowa i niemniej głęboko zapadły im w dusze.
Dziesięcioletni Jan ze starszym o rok bratem wysłani do Krakowa, uczęszczają tam do Akademji, uczą się języków obcych, i otoczeni dosyć licznym dworem, pod kierunkiem ochmistrza prowadzą dom własny. Dzień wypełnia im nauka i stosunki towarzyskie: przyjmowanie gości, oddawanie wizyt. Ćwiczą się przez to w obcowaniu z ludźmi, uczą powagi w każdym postępku i słowie, zachowania godności własnej i właściwej dla każdego uprzejmości.
Rozrywki znali jedynie rycerskie: strzelanie z łuku i popisy szablą.
Gdy wyjechali później do Paryża, gdzie moda wymagała, aby uczyli się tańców francuskich, ojciec nie zabrania im tego, ale dodaje wkońcu:
»Co do mnie, bodajbyście na koniach — da Bóg — tańcowali, bijąc się z Turki i Tatary«.
Życzenia ojca spełniły się wkrótce po powrocie młodych Sobieskich do kraju; lecz zarazem śmierć Marka na batoskich polach ciężką żałobą dotknęła owdowiałą od kilku lat matkę i brata.
Ugięła się pod tym ciosem mężna dusza pani Sobieskiej. Wyprawiając synów na wojnę, żegnała ich na grobie ojca słowami matki Spartanki: »Z nią, albo na niej« — t. j. wracajcie z chwałą, lub niechaj mi przyniosą zwłoki wasze na niesplamionej tarczy; na wieść jednak o śmierci ukochanego syna złamała się jej wola i odwaga, w modłach jedynie szuka pocieszenia, a żal nieukojony zabija ją w ciągu lat paru.
Jako matka syna, którego kości nie mają mogiły, zastrzegła w ostatniej woli i dla siebie pogrzeb jak najuboższy. Rozkaz matki wypełnił ściśle Jan Sobieski, i pogrzeb jej był skromny, jak tylko pragnąć mogła, ale przed trumną niesiono tablicę z napisem: »Sic mater voluit« (Tak chciała matka).
Nazajutrz zaś odbył się pogrzeb wspaniały, przed którym niesiono napis: »Sic filium decuit« (Tak synowi przystało).
Odtąd zadaniem życia Jana Sobieskiego jest walka z niewiernymi. Widzi w tem swe przeznaczenie.
Poznali wkrótce Turcy i Tatarzy szablę niezwyciężonego pogromcy i przezwali go »lwem północy«. Drżeli przed jego hetmańską buławą, nim jeszcze został królem.
Bo też niepodobna tu wyliczyć zwycięstw i czynów bohaterskich, którymi się wsławił, — imię jego szerzyło popłoch i odbierało wrogom nadzieję zwycięstwa.
A szukał ich, korzystał z każdej sposobności, by dać im uczuć siłę swojej ręki, najgorętsze pragnienie swego serca: złamania i skruszenia potęgi ich na wieki.
Jednym z takich pamiętnych czynów Sobieskiego jest króciutka, bo kilka dni tylko trwająca wyprawa na czambuły, t. j. oddziały tatarskie, napadające pograniczne ziemie wyłącznie dla rabunku i jasyru.
Na tronie siedział Michał Wiśniowiecki, — kraj zawichrzała niezgoda domowa o osobę niedołężnego monarchy, wrogowie i przyjaciele królewscy występowali groźnie przeciw sobie, gotując się do starcia, a Tatarzy tymczasem trzema oddziałami ogarnęli wschodnią granicę, paląc, rabując i uwożąc w pętach nieszczęśliwych mieszkańców.
Na wieść o tem hetman Sobieski z trzema czy czterema tysiącami wojska, bez wozów, dział, taboru, ruszył spiesznym pochodem, by zaskoczyć znienacka napastnika.
Mimo srogiego deszczu i okropnej drogi, nie dając prawie wypoczynku wojsku, dopędził pierwszy oddział dnia trzeciego, rozgromił, odbił 12 tysięcy jasyru, zabrał łupy i niewolników.
Musiał jednakże jeden dzień odpocząć, nietylko dla zmęczonego żołnierza, lecz dla zbierania po lasach i polach porzuconych dzieci chrześcijańskich, które do poblizkiego zwożono klasztoru. I znów ruszono dalej z największym pośpiechem, ażeby czas stracony wynagrodzić, gdyż chan tatarski, wiedząc teraz o pogoni, rozkazał ścinać jeńców w razie niebezpieczeństwa.
Trzeba było uderzyć niespodzianie.
Przebywszy szczęśliwie szeroko rozlany Dniestr, nie rozbierając się, nie śpiąc, nie rozkładając ogni na popasach, mało co jedząc — dogonił wreszcie uchodzącą ordę.
Zaskoczeni nielicznem wojskiem, nie zdając sobie sprawy z sił nieprzyjaciela, na widok Sobieskiego pierzchnęli Tatarzy w takim popłochu, że pozostawili nietylko 20 tysięcy jasyru, ale cały swój obóz w ręku wroga.
Z garstką już tylko podążył znów hetman w pościg za trzecią ordą, której chciał zagrodzić drogę, ażeby mu nie uszła.
Ujrzawszy ich z daleka, ażeby nie spłoszyć, kazał spuścić sztandary, skutkiem czego Tatarzy, w błąd wprowadzeni, spokojnie spoglądali na zbliżające się kolumny. Dopiero gdy rozległy się trąby i kotły, a podniosły znaki hetmańskie, zrozumieli, iż zostali zaskoczeni. W pierwszej chwili usiłowali stawić opór, ale nie wytrzymali natarcia i w bezładnej ucieczce większa część poległa.
Nazajutrz uroczyście na pobojowisku odprawiono dziękczynne nabożeństwo, i hetman leżąc w prochu, z wezbranego serca dziękował Bogu za ocalenie braci, pogrom niewiernych, za błogosławieństwo polskiego oręża, które prawie nadludzką dało moc tej garstce pokonania dziesięćkroć liczniejszego wroga.
A z ust tysięcy uwolnionych jeńców rwały się łkania i błogosławieństwa dla męża, który wrócił im wolność i ojczyznę.