Sobieski (Niewiadomska)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Sobieski
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLJOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ 133


CECYLJA NIEWIADOMSKA
LEGENDY, PODANIA
I OBRAZKI HISTORYCZNE
XII.
SOBIESKI
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1911


KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.







Wróżba.

Dawno już temu, — lat coś z osiemnaście.
Były to czasy dla ojczyzny krwawe,
Rebelja[1] wewnątrz, od granic napaście.
Właśnie Jan[2] wtedy wziął polną buławę
I z zimowego korzystał spoczynku,
Aby swe dobra objeżdżać w ordynku[3],
Bo pańskie oko gospodarkę tuczy
I kraj zabliźnia po tatarskich ranach.
Wpadł do Żółkiewskich i Złoczowskich kluczy,
Pobawił i w Pomorzanach.

Tam kraj lesisty. Zarządzono łowy.
Świtem obława ruszyła ze dworu.
Jak dziś pamięta. Był to dzień styczniowy,
Miękki i chmurny. Stanowisko w boru
Naznaczał stary leśniczy Jarchowski.
Wbok szedł ku stronie »Grobli Dunajowskiej«
Wąwóz wpadzisty, gdzie śniegu był nawał.
Tam stał pan hetman pod »Bracką pasieką«.
Mały kozaczek Sawa, niedaleko
Czając się, broń mu podawał.


Zwierza nie brakło. Dobrze szła naganka,
Ale dnia tego miał ciągłe ferały[4]:
Próżno rogacze w gałęziach furkały,
Próżno i niedźwiedź mignął. Od poranka
Nic nie ubijał, nic — tylko drobiazgi. —
Nakoniec łomot... sypnęły się drzazgi...
Prosto na niego wali czarna bryła.
Strzelił. Dzik upadł. Dobrze celowano.
Kozak do rogu, — już głosi wygraną.
Zawcześnie! Bestja ożyła.

I hyc! wąwozem pomyka. Pan za nią.
Kozak za panem bieży, lecz w omroczu
I krętych dołach utraca go z oczu.
Bo też hetmana chyba ptak dogoni, —
Raz już w myśliwskim rozpędzony szale,
Skacze zawrotnie i zapamiętale,
Chociaż z wąwozu niełatwy gościniec:
W śniegu się tonie, jak w puchatej wełnie;
A coraz dalej przeklęty odyniec.
Oho! już przepadł zupełnie.

Stanął. Pustkowie. Oprócz kordelasu[5]
Nic nie ma w ręku. Czem tu dać sygnały?
Róg i guldynka[6] z kozaczkiem zostały.
Huknął co siły. Ale nikt mu z lasu
Nie odpowiada. Widać, że pogonie
Zmylone, w innej szukają go stronie.
Nagwałt się zmierzcha. Śnieg prószyć zaczyna,

Już ta zadymka do rana nie puści.
Trzeba koniecznie wyjść z owej czeluści.
A to fatalna godzina!

Kopnął się w górę i wyszedł z parowu.
Jakaś dolinka. W ciemnościach na prawo
Przez mżącą wilgoć miga czerwonawo
Drobne światełko. — No, a toż co znowu?
Jeleń się wyrwał z pod nóg jego prawie,
Stanął, popatrzył na niego łaskawie
I pobiegł, szyją wywijając gibką,
Jakby go prosił za sobą. Zjawisko!
Więc Hetman poszedł. Widzi chatkę nizką
Z owem światełkiem za szybką.

Jeleń się schyla, koniuszkami rogu
We drzwi uderza. Skoczyła zaszczepka,
I pokazuje się jasna izdebka,
Światłem łuczywa drgająca. Na progu
Stoi pustelnik, wspaniały urodą,
W ciemnym habicie, z białą po pas brodą. —
Hetman uchylił czapeczki bobrowej,
Pozdrowił starca kilkoma ukłony.
Widząc, że stoi bez ruchu i mowy, —
»Niech będzie« — rzekł — »pochwalony!«

Anachoreta[7] powoli odrzecze:
»Na wieki wieków sława Panu Bogu,
»I tobie sława na wieki«. — »Człowiecze«, —
Zawoła hetman, cofając się z progu —

»Nie bluźnij Panu. Tylko jego sława
»Trwa na wiek wieków, nigdy nie ustawa, —
»Ludzie znikomi — sława ich znikoma.
»Kto jesteś, starcze, i co w tej pustyni
»Porabiasz?« — Starzec odpowiedź mu czyni
Ze złożonemi rękoma:

»Ja lichy sługa Najwyższego Pana,
»Szczęśliwy jestem, że mojem poddaszem
»Okryć was mogę, bo na czole waszem
(Tu podniósł ręce, a schylił kolana)
»Widzę przepaskę, co jak słońce płonie,
»Pięć gwiazd srebrzystych macie tu na łonie,
»Rękami księżyc łamiecie na dwoje,
»A gdzie stopicie, wyrastają krzyże.
»Nim złożę głowę na śmiertelnym kirze,
»Wypełnią się słowa moje«.

Tu klęcząc, gościa całował po rękach,
Twarzy się jego przyglądał w zachwycie.
Gość pomieszany, stał jakby na mękach,
Wyrywał ręce. — »Ojcze, co czynicie?
»Jeśli z waszeci prorocka osoba,
»Niech-że Bóg czyni, co mu się podoba.
»Wy mnie przyjmijcie na tę nocną porę,
»Bom głodny, zmarzły i zbłąkany. Jutro
»Ja was do siebie w gościnę zabiorę«.
Tu rzucił przemokłe futro.

I siadł na ławie. — »Ach, — mówi staruszek,
Chodząc przy ogniu, co w kominie gaśnie —
»Czem-że wam służyć? Mam grochu garnuszek...«

— »Grochu? Dawajcież, ojczulku, ja właśnie
»Przepadam za nim«. — Siedli do wieczerzy.
Jeleń przy nogach pustelnika leży,
Wzrokiem, gdzie świeci jakiś ludzki rozum,
Patrzy na gościa. Ten głaszcze jelonka
(Lubił pasjami pieszczone stworzonka
I wszelkie rzadkie »curiosum«)[8].

Gospodarz mówi: »Dwa z nas pustelniki.
»A jest to jeleń wielce osobliwy:
»Nigdy mu żaden nie szkodził zwierz dziki,
»Nigdy go żaden nie ścigał myśliwy.
»Sierść ma na głowie ze znamieniem białem
»Nakształt krzyżyka. Królem go nazwałem,
»Bom zdawna wiedział, że do mojej chaty
»Sprowadzi króla«. — Pan hetman się dziwi,
Coraz ojczulka wypytuje żywiej,
Co robił dawnymi laty?

Co? Po rycersku sługiwał ojczyźnie:
Z Żółkiewskim chadzał do Moskwy studzwonnej,
Był w Tatarszczyźnie i na Turecczyźnie.
Żywot mu kwitnął wieńcami korony.
Lecz gdy kozackie wybuchnęło hasło,
Tylu okrucieństw oko się napasło,
Ludzie się stali tak straszni i podli,
Że nagle struchlał, czy świat nie zaginie
Pod gniewem Bożym? Uciekł na pustynie
I odtąd za świat się modli.


»A jaki ród wasz i klejnot, ojczulu?«
— »Wszystko, co świeckie, jest już pogrzebionem.
»Dzisiaj mię zowią ojcem Gedeonem.
»Dla mnie pokuta, a dla was, o królu,
»Sława na wieki!« — »Ojcze Gedeonie,
»Żaden z mych ojców nie chodził w koronie.
»Gdzież wy widzicie tę rzecz niesłychaną?«
»Gdzie?« — mówił starzec, przymknąwszy powieki —
»Na waszem sercu stoi napisano:
»Sława ci, królu, na wieki«!

Potem uklęknął zwrócony ku ścianie,
Gdzie był krzyż, zbity z dwóch czarnych deszczułek.
A gość w kąciku runął na posłanie
Ze mchu miękkiego i pachnących ziółek.
Nigdy pod pańskim swoim pawilonem[9]
Nie usnął z sercem równie upojonem,
Jak pod tym daszkiem biednego eremu[10].
Sen miał przepyszny: w takiejże postawie,
W jakiej pustelnik widział go na jawie,
Odnalazł się po sennemu.

Żadnych cudownych nie brakło mu znamion:
U głowy dźwigał taki jasny djadem,
Że dzień szedł za nim promienistym śladem.
Trzy gwiazdy z przodu, dwie gwiazdy u ramion
Tak się srebrnymi promieńmi stykały,
Że mu na piersiach tworzyły krzyż biały.
Rękę do nieba wyciągnął radośnie,

Zdjął z niego księżyc, jak szklaną podkowę
Z łatwością złamał i usłyszał mowę:
»Już on się nigdy nie zrośnie«.

Szedł (chociaż ciężko mu było w djademie).
Gdziekolwiek stąpił, tam krzyże bez końca
Jak las wysoki porastały ziemię.
I głos wyleciał od zachodu słońca:
»Biały krzyż idzie! Krucjata! Krucjata![11]
»Chrystus odzyska panowanie świata!«
Potem usłyszał jakiś huk daleki,
Szum orłów, brzęki rozłamanych oków,
Głosy narodów i przyszłych proroków:
»Sława ci, królu, na wieki!«

Gdy rozwarł oczy, już bielała zorza,
Za skroń się schwycił, jakby tajemniczy
Djadem jej ciężył, i wyskoczył z łoża.
We drzwiach był natłok: Jarchowski leśniczy,
Kozaczek, strzelcy, wszyscy potrwożeni
Zginieniem pana, cisnęli się w sieni.
»Ojczulu, ze mną! W drodze wam opowiem,
»Co myślę zrobić«. — Wychodzą i gwarzą.
Już znikli. — Chatka została pustkowiem
Pod wierną jelonka strażą.

Lecz rok nie minął, a w pustelni cichej
Pan hetman stawiał kościół i monaster[12].
Osiadły w puszczy Bazylijskie mnichy,

Jak pszczoły, słodki budujące plaster.
Gedeon rządził duszo-nośnym ulem.
W dziesięć lat później pan hetman był królem.
Grunt im darował, wystroił ich mury,
Dał ikonostas[13] przesławnie bogaty,
Co Włochów dziwi cudnemi piktury[14],
I dzwon z Chocimskiej armaty.

Deotyma.



Spadkobierca krwi szlachetnej.

Młode pacholę! z dumą na czole
Spojrzyj na twojej przeszłości dzieje:
Bo wielkich ojców ty jesteś synem,
I ten król-rycerz z sławy wawrzynem
Czci nieśmiertelnej blaskiem jaśnieje.

M. Ilnicka.

Szlachetną krew po przodkach odziedziczył Jan Sobieski, gdyż był ostatnim potomkiem trzech rodów (Żółkiewskich, Daniłłowiczów i Sobieskich), które na polu walki wyginęły, za kraj oddały życie. Pradziad jego, Żółkiewski, poległ na Cecorskich polach; Jan, syn hetmana, umarł z ran, w tej bitwie otrzymanych; brat matki, Daniłłowicz, zginął zamordowany przez Tatarów; Marek Sobieski, starszy brat Jana, położył głowę pod Batohem, walcząc z ordą i Kozakami.
Życie Jana oplata cały szereg podań i przepowiedni, które zdają się mówić, iż los od urodzenia przeznaczył go na bohatera, mściciela krzywd ojczyzny i własnych swych przodków.
Przyszedł na świat w Olesku, starożytnym zamku nad Styrem[15], gdzie mieszkali jego rodzice. W upalny dzień czerwcowy zerwała się tak straszna burza, jakiej nie pamiętano w okolicy. Pioruny, wicher i ulewa szalały, niszcząc wszelkie ślady ludzkiej pracy, wywracając stare drzewa i budynki. I zamek drżał w posadach, jakby miał runąć za chwilę.
Jakób Sobieski wraz z domownikami zgromadzili się w zamkowej kaplicy, w modlitwie oczekując Boskiego wyroku.
Wtem blask oślepiający, piorun — i nagła cisza, jak gdyby w tym wysiłku złamała się potęga burzy.
A jednocześnie w progu stanęła niewiasta, spojrzała na zebranych i zbliżywszy się do Sobieskiego, podała mu syna, który się urodził przed chwilą.
Wziął dziecię ze wzruszeniem i dziękując Bogu, podniósł oczy ku niebu, a w tejże chwili z poza poszarpanych chmur błysnęło słońce, i jasny promień przez okna kaplicy padł na skupioną u stóp ołtarza gromadkę.
Wówczas kapelan zamkowy przemówił w proroczem natchnieniu:
— Błogosławione dziecię, któreś przyszło z burzą i gromem, i uciszyło burzę swem zjawieniem; — bądź gromem dla niewiernych wrogów twej ojczyzny, i niech miecz twój jak promień słońca rozproszy groźną nawałnicę, która od wieków szerzy w ziemi naszej spustoszenie.
— Amen! — odpowiedzieli obecni.

Nie pośród psot i figlów upływały dziecięce lata Marka i Jana Sobieskich. Matka ich, Teofila z Daniłłowiczów Sobieska, wielkiej duszy matrona, od lat najwcześniejszych starała się obudzić w sercach synów wielką miłość kraju, poczucie obowiązku i chęć bohaterskiego poświęcenia.
Pierwszą ich szkołą była też świątynia w rodzinnej Żółkwi, pełna grobowców i wspomnień, a pierwszą księgą, z której się czytać uczyli, napis na grobowym kamieniu pradziada:

»O, jak słodko i chlubnie umierać za ojczyznę«.

Z pacierzem łączyły się dla nich te słowa i niemniej głęboko zapadły im w dusze.
Dziesięcioletni Jan ze starszym o rok bratem wysłani do Krakowa, uczęszczają tam do Akademji, uczą się języków obcych, i otoczeni dosyć licznym dworem, pod kierunkiem ochmistrza prowadzą dom własny. Dzień wypełnia im nauka i stosunki towarzyskie: przyjmowanie gości, oddawanie wizyt. Ćwiczą się przez to w obcowaniu z ludźmi, uczą powagi w każdym postępku i słowie, zachowania godności własnej i właściwej dla każdego uprzejmości.
Rozrywki znali jedynie rycerskie: strzelanie z łuku i popisy szablą.
Gdy wyjechali później do Paryża, gdzie moda wymagała, aby uczyli się tańców francuskich, ojciec nie zabrania im tego, ale dodaje wkońcu:
»Co do mnie, bodajbyście na koniach — da Bóg — tańcowali, bijąc się z Turki i Tatary«.

Życzenia ojca spełniły się wkrótce po powrocie młodych Sobieskich do kraju; lecz zarazem śmierć Marka na batoskich polach ciężką żałobą dotknęła owdowiałą od kilku lat matkę i brata.
Ugięła się pod tym ciosem mężna dusza pani Sobieskiej. Wyprawiając synów na wojnę, żegnała ich na grobie ojca słowami matki Spartanki: »Z nią, albo na niej« — t. j. wracajcie z chwałą, lub niechaj mi przyniosą zwłoki wasze na niesplamionej tarczy; na wieść jednak o śmierci ukochanego syna złamała się jej wola i odwaga, w modłach jedynie szuka pocieszenia, a żal nieukojony zabija ją w ciągu lat paru.
Jako matka syna, którego kości nie mają mogiły, zastrzegła w ostatniej woli i dla siebie pogrzeb jak najuboższy. Rozkaz matki wypełnił ściśle Jan Sobieski, i pogrzeb jej był skromny, jak tylko pragnąć mogła, ale przed trumną niesiono tablicę z napisem: »Sic mater voluit« (Tak chciała matka).
Nazajutrz zaś odbył się pogrzeb wspaniały, przed którym niesiono napis: »Sic filium decuit« (Tak synowi przystało).

Odtąd zadaniem życia Jana Sobieskiego jest walka z niewiernymi. Widzi w tem swe przeznaczenie.
Poznali wkrótce Turcy i Tatarzy szablę niezwyciężonego pogromcy i przezwali go »lwem północy«. Drżeli przed jego hetmańską buławą, nim jeszcze został królem.
Bo też niepodobna tu wyliczyć zwycięstw i czynów bohaterskich, którymi się wsławił, — imię jego szerzyło popłoch i odbierało wrogom nadzieję zwycięstwa.
A szukał ich, korzystał z każdej sposobności, by dać im uczuć siłę swojej ręki, najgorętsze pragnienie swego serca: złamania i skruszenia potęgi ich na wieki.
Jednym z takich pamiętnych czynów Sobieskiego jest króciutka, bo kilka dni tylko trwająca wyprawa na czambuły, t. j. oddziały tatarskie, napadające pograniczne ziemie wyłącznie dla rabunku i jasyru.
Na tronie siedział Michał Wiśniowiecki, — kraj zawichrzała niezgoda domowa o osobę niedołężnego monarchy, wrogowie i przyjaciele królewscy występowali groźnie przeciw sobie, gotując się do starcia, a Tatarzy tymczasem trzema oddziałami ogarnęli wschodnią granicę, paląc, rabując i uwożąc w pętach nieszczęśliwych mieszkańców.
Na wieść o tem hetman Sobieski z trzema czy czterema tysiącami wojska, bez wozów, dział, taboru, ruszył spiesznym pochodem, by zaskoczyć znienacka napastnika.
Mimo srogiego deszczu i okropnej drogi, nie dając prawie wypoczynku wojsku, dopędził pierwszy oddział dnia trzeciego, rozgromił, odbił 12 tysięcy jasyru, zabrał łupy i niewolników.
Musiał jednakże jeden dzień odpocząć, nietylko dla zmęczonego żołnierza, lecz dla zbierania po lasach i polach porzuconych dzieci chrześcijańskich, które do poblizkiego zwożono klasztoru. I znów ruszono dalej z największym pośpiechem, ażeby czas stracony wynagrodzić, gdyż chan tatarski, wiedząc teraz o pogoni, rozkazał ścinać jeńców w razie niebezpieczeństwa.
Trzeba było uderzyć niespodzianie.
Przebywszy szczęśliwie szeroko rozlany Dniestr, nie rozbierając się, nie śpiąc, nie rozkładając ogni na popasach, mało co jedząc — dogonił wreszcie uchodzącą ordę.
Zaskoczeni nielicznem wojskiem, nie zdając sobie sprawy z sił nieprzyjaciela, na widok Sobieskiego pierzchnęli Tatarzy w takim popłochu, że pozostawili nietylko 20 tysięcy jasyru, ale cały swój obóz w ręku wroga.
Z garstką już tylko podążył znów hetman w pościg za trzecią ordą, której chciał zagrodzić drogę, ażeby mu nie uszła.
Ujrzawszy ich z daleka, ażeby nie spłoszyć, kazał spuścić sztandary, skutkiem czego Tatarzy, w błąd wprowadzeni, spokojnie spoglądali na zbliżające się kolumny. Dopiero gdy rozległy się trąby i kotły, a podniosły znaki hetmańskie, zrozumieli, iż zostali zaskoczeni. W pierwszej chwili usiłowali stawić opór, ale nie wytrzymali natarcia i w bezładnej ucieczce większa część poległa.
Nazajutrz uroczyście na pobojowisku odprawiono dziękczynne nabożeństwo, i hetman leżąc w prochu, z wezbranego serca dziękował Bogu za ocalenie braci, pogrom niewiernych, za błogosławieństwo polskiego oręża, które prawie nadludzką dało moc tej garstce pokonania dziesięćkroć liczniejszego wroga.
A z ust tysięcy uwolnionych jeńców rwały się łkania i błogosławieństwa dla męża, który wrócił im wolność i ojczyznę.


Piast na tronie.
(1674—1696).

Przed kim Osmana uległa potęga,
Kto świeżym laurem czoło swe ozdobił,
Ten po najwyższą godność śmiele sięga,
Wart berła, kto się mieczem berła dobił.

J. Niemcewicz.

Rojne, ludne, wspaniałe pole elekcyjne rozległo się daleko i szeroko, i gwar na niem jak zwykle i ruch niespokojny, ale na wszystkich twarzach jeden wyraz stanowczości, wszystkie spojrzenia jasne i tryumfujące. Znać, że ci ludzie wiedzą, czyje imię zabrzmi okrzykiem z ust tysięcy, że ten okrzyk gore im w piersiach, rwie się z serca.
I naraz buchnął z siłą niewstrzymaną i bije pod niebiosa i płynie daleko potężną falą woli całego narodu:
— Niech żyje król Jan III! Wiwat Jan Sobieski! Cześć zwycięzcy nad Turkiem! Cześć zbawcy ojczyzny! Niech żyje Piast: niech żyje król Sobieski!
I żaden głos przeciwny nie śmiał się odezwać wobec tego uniesienia i radości, wrogowie nawet wykrzyknąć musieli: Niech żyje król Jan III!
Tak po trzech wiekach znów na tronie polskim zasiadł Piast z krwi i kości, a jego bohaterskie czyny — to ostatni błysk chwały w dziejach naszej korony.
Lecz co skłoniło wszystkich do zgodnej elekcji? Kto uciszył niechętne i zazdrosne serca, których nie braknie nigdy?
Odpowiedzią na to pytanie może być medal podczas koronacji na cześć króla wybity: widzimy na nim szablę i koronę, a łaciński napis objaśnia: »Przez tę do tej«.
Mężne serce, silne ramię i szabla niezwyciężona — to jego prawa do korony, one mu ją zdobyły.
A jak i kiedy — posłuchajmy.
Król Michał Wiśniowiecki drzemał w królewskim zamku; krzyczeli głośno jego przeciwnicy; gotowali się do obrony przyjaciele; a Turek widząc tak dogodną porę, wkroczył w granice Polski i obiegł niezdobyte gniazdo orle, warowny położeniem Kamieniec Podolski.
Przybiegł z wieścią o tem goniec do Warszawy, przedstawiając niezmierną potęgę turecką i żądając pomocy, gdyż twierdza miała nieliczną załogę i bronić się długo nie mogła.
Król namyślał się, wahał, nie wiedział, co począć, a bez jego rozkazu hetman w pole wyruszyć nie mógł.
Nagle wstrząsnęła wszystkich wieść przerażająca, że Kamieniec się poddał, Podole zajęte, a Turek z całą siłą ciągnie dalej.
Nie odważył się Michał postawić mu czoła: a najlepsze uznał posłać komisarzy, aby zawarli pokój.
Piękny może być pokój, kiedy nieprzyjaciel w kraju, a zamiast wojska ma przed sobą posłów, proszących pokornie o sąsiedzką zgodę. Nic dziwnego, że podyktował im warunki, jakich dotąd żaden sułtan nie śmiał dyktować Polsce: — Podole, Ukraina pod jego zwierzchnictwem; Polska płaci okup, aby nie szedł dalej, i przyrzeka daninę roczną, jako państwo podległe Turcji.
Taki układ podpisali posłowie w Buczaczu: przedmurze chrześcijaństwa straciło niepodległość, stać się miało częścią państwa tureckiego.
Dopiero teraz zrozumieli zaślepieni, do czego prowadzi niezgoda domowa. Okrzyk bólu wydarł się ze wszystkich piersi, oburzeniem i męstwem zapłonęły serca, rozsiekano hańbiący układ, a hetman Sobieski stanął na czele wojska, które wyruszyło niezwłocznie na wroga. I król, mimo choroby, przyczepił się także, nie chciał pozostać w domu, chociaż osobą swoją krępował tylko i opóźniał pochód.
Wreszcie został we Lwowie, gdzie wkrótce życie zakończył.
A Turczyn zajął Chocim, umocnił się w twierdzy, tak mężnie przed półwiekiem bronionej przez Chodkiewicza, i czekał z niepokojem »lwa północy«.
Nie czekał długo, — hetman spadł jak orzeł, jednym szturmem złamał zacięty opór pohańca, wziął twierdzę, zabrał działa i 66 zdobytych chorągwi odesłał do Warszawy.
Taki okup zabierzesz, Turku, z polskiej ziemi!
Hymn radości rozległ się po całym kraju i jeden niewstrzymany krzyk tryumfu:
Niech żyje król Jan III!
I zaprawdę, nie miała Polska godniejszego dziedzica korony Chrobrego i Wielkiego. Nowy monarcha oddał jej serce gorące i mężne, duszę czystą i szlachetną, ramię niezwyciężone.


Ocalenie Trębowli.

Nie na koronację spieszy król nowoobrany prosto z pola elekcji: nie czas na uroczystości, gdy nieprzyjaciel w kraju. Pokonany pod Chocimem Turek, korzystając z bezkrólewia, z nowemi siłami posuwa się dalej. Lwów broni się odważnie i odpiera zuchwałego Nuradyna, ale Trębowla nie ma nadziei ocalenia.
Otoczyło ją morze tureckich namiotów, grad pocisków pada codziennie na zamek, burzy mury, niesie zniszczenie i grozę.
Na zamku zgromadzili się przywódzcy: radzą, co począć?
Garstka ich tylko wobec tej potęgi, — brak już żywności, prochów, żołnierz upada z trudu, nie staje rąk na wałach do odparcia szturmów, powstrzymania tej strasznej nawałnicy.
Paść pod gruzami, czy też szukać ocalenia? Biała chorągiew, zatknięta na baszcie, przerwie ogień nieprzyjacielski, — poddając miasto, można zastrzedz bezpieczeństwo dla nieszczęsnych mieszkańców, a bronić się już niepodobna: niema kto bronić murów, — niema czem się bronić.
Więc poddać się?... Turkowi?...
Wtem do komnaty wbiega z pałającem okiem żona wodza, Anna Dorota Chrzanowska.
Łzy w spojrzeniu, lecz płomień na twarzy, — głos jej się łamie, lecz wybucha z siłą, to znowu rwie się, tłumiony bólem.
— Poddać się chcecie? — woła — poddać Turkom? — Hańba! — Przysięgam, Samuelu, że — — pierwej tym nożem odbiorę życie twemu synowi i sobie! — Ty żyj — w hańbie — gdy pragniesz, ja — śmierć wolę!
Zerwali się mężowie radni na te słowa, zapłonęły ich oczy wstydem i odwagą. Kobieta więcej od nich okazała męstwa. Czyż się lękają umrzeć?
— Nie poddamy twierdzy! — wyrzekli jednozgodnie. — Cześć ci, pani, i dzięki, przypomniałaś nam obowiązek. Umrzemy z bronią w ręku.
I opuścili salę.
A nazajutrz od rana szturm piekielny. Lecz i obrona mężna, bo innej drogi niema. Padają najdzielniejsi, ale inni natychmiast spieszą zająć opróżnione miejsce, aby zginąć, gdy trzeba. Padną wszyscy, ale zostanie po nich pamięć jasna i piękna, — sam wróg uczcić ich musi.
Noc położyła kres okropnej walce, i w nocy jednak niema odpoczynku: czuwać trzeba, bo nieprzyjaciel liczny i ma świeże siły w zapasie do boju.
Lecz w tureckim obozie cicho, — ogniska płoną, ale nie słychać okrzyków, wszystko zda się uśpione.
I słońce wstało, a nikt się nie budzi, nikt nie spieszy do szturmu. — Cóż to znaczy?
Ha, tuman kurzu! nowa nadchodzi potęga, lśnią zbroje, tętni ziemia, powiewają wysoko chorągwie — czy na zagładę warowni?
To nasi! To Sobieski! Turczyn pokonany, umknął i obóz zostawił w zdobyczy. Niech żyje król Jan III.
I mężna niewiasta, która ocaliła Trębowlę.


Koronacja.

Nadeszła uroczystość upragniona dla dumnej żony bohatera, Francuzki »Marysieńki«, która drżała, że mąż jej mógłby zginąć, zanim korona jej skronie ozdobi. Teraz doczekała się wreszcie tej chwili. Piękna pani jaśnieje szczęściem i zapewne daleko więcej kocha swojego Jasia.
Inaczej na ten zaszczyt zapatrywał się Jan Sobieski, o czem wiedzieć możemy ze słów jego własnych, wypowiedzianych po elekcji do tych, którzy w imieniu całego narodu złożyli mu koronę Piastów:
»Wiem, jaki wielki zaszczyt i jak ciężki obowiązek złączony jest z tem berłem. Patrzałem od lat wielu na niebezpieczeństwa, grożące ojczyźnie naszej, znam dobrze jej potrzeby: to też z trwogą powtarzam sobie zapytanie, czy podołam tym obowiązkom i trudom?
Przyjąłem ofiarowaną mi godność, idąc za głosem sumienia, by w ciężkich chwilach nie zwiększać zamętu, lecz dać przykład poświęcenia i energji. Dlatego »ofiaruję dziś ojczyźnie ciało i życie moje, mienie i krew moją, poświęcam się zupełnie na obronę całego chrześcijaństwa i naszej wspólnej matki, korony polskiej«.
A ponieważ oprócz miłości i życia, kraj potrzebował wojska i pieniędzy, król oddaje ojczyźnie »wszelkie mienie i dobra ziemskie, wszelką majętność na jej pożytek i korzyść«.
I natychmiast powyznaczał znaczne sumy ze swej szkatuły na broń do arsenału, artylerję, fortyfikacje Lwowa, żołd zaległy, odzież dla wojska, nagrody dla zasłużonych żołnierzy i oficerów, — nie zapomniał o nikim i o niczem.
»Ponad własne korzyści przekładam dobro Rzeczypospolitej — wyrzekł — a ponieważ koronacja nie przyniosłaby teraz krajowi pożytku, odkładamy ją do czasu sposobniejszego, gdyż ojczyzna wymaga od nas służby, nie uroczystych obchodów«.
Tak pięknie i szlachetnie pojmował swe obowiązki Jan III, — a co obiecał, spełnił: krwi i życia nigdy nie szczędził, po raz ostatni błysnął wielkim czynem, którego pamięć przetrwa, póki krzyż istnieć będzie.
To też drobne usterki bledną wobec wielkości jego zasług, i ze smutkiem przypominamy sobie słowa, któremi żegnał świat już na śmiertelnem łożu: »Niema dobrego człowieka, niema ani jednego«.
Widocznie królewska korona cierniową dla niego była.


Kartka z raptularza.[16]

A za tego króla Jana,
Co to po łbach bił pogana,
Przyszły posły i rozjemce:
— Ratuj, królu! giną Niemce!
Turek na nas następuje,
Szyjom naszym miecz gotuje,
Naszym wieżom — księżyc w nowiu,
Naszym dziatkom — chrzest z ołowiu.
— Jak zdobędą Wiedeń stary,
Krwawo poczną uczyć wiary,
I postawią ciężkie stopy
W samem sercu Europy!
— My siłami niemieckiemi
Nie obronim naszej ziemi,
Zginiem — knechty[17] i rycerze...
Ratuj, królu-bohaterze!
Król się porwał rozgniewany:
— Wara — krzyknął — bisurmany!

Na to słońce, co nam świeci,
Trząść z buńczuków[18] waszych śmieci!
— Miecz mi dajcie!... Hej, trębacze,
Niech otrąbion kraj obaczę!
Niech się Polska moja ruszy,
Mocnej dłoni, wielkiej duszy!
— Niech husarja skrzydła bierze[19],
Niech stalowe lśnią pancerze,
Niech szablice błysną w ręku,
Luzak[20] z koniem, koń w obłęku[21].
— Za trzy doby hufce ruszą,
I nie spocznę, klnę się duszą!
Aż oczyszczę dom sąsiada
Od szarańczy, co nań spada.
Posłyszała Polska króla.
Koń u żłobu uszy stula,
Rycerz ostrzy miecz stalowy:
— Kraju miły! bądź mi zdrowy!
Trąbią trąby w strony świata,
Głos po polu z wiatrem lata,
Szumi Wisła niespokojna,
Bory szumią: — Wojna! Wojna!
............
Za trzy zorze i trzy noce
Polska wiara[22] Turka grzmoce,
Aż się szczerbi kosa śmierci
Na buńczukach z końskiej sierci...

Grzmią harmaty, świszczą kule,
Z dziwem stają obce króle,
Wyciągnęli długie szyje,
Patrzą — jak to Polak bije!
Biały koń się prze pod Janem
Po tem polu, krwią zalanem,
Strzał tureckich błyski chwyta
Na wzniesione w skrach kopyta.
Łysa-Góra[23] we mgłach stoi,
Noc z niej schodzi w czarnej zbroi,
Kładzie rękę na powieki
Nie do świtu, lecz na wieki[24].
Turek włosy targa w brodzie,
Król rumaka piętą bodzie...
— Hej! na obóz! Naprzód, wiara!
Poszła koniom z nozdrzy para,
Jak wiatr lecą, jak grom walą,
Dziw, że świata nie obalą!
Dziw, że się utrzymać mogą,
Koń kopytem, mąż ostrogą!
............
Naprzód!
Wzięli namiot wroga.
Co miecz puścił, bije trwoga...
A po świecie okrzyk leci:
— Niechaj żyje król Jan Trzeci!

M. Konopnicka.



Zwycięstwo pod Wiedniem
(1683).

Zazwyczaj burza sroży się najbardziej, gdy ma ucichnąć, własną złością wyczerpana, — tak samo było z potęgą turecką.
Od Jagiełły ta chmura zasępiła niebo na południo-wschodzie i zbliżała się ku nam coraz groźniejsza, zuchwalsza. Pierwszy jej piorun — to śmierć Warneńczyka, potem wezbrane fale zalały królestwo Węgierskie i uderzyły o nasze granice.
Ale najgwałtowniejszy szturm przypadł za Wazów. Dotąd wszelkie wysiłki napastnika rozbijały się o silne »przedmurze«, jak nazywano Polskę w Europie, lecz po Cecorskiej klęsce przeleciało trwożne pytanie: co będzie, gdy »przedmurze« runie?
Nastąpił Chocim, potem — — Kamieniec Podolski, i znowu Chocim! Powstał »lew północy« i zaczęło się teraz jak gdyby ostatnie pasowanie dwóch przeciwników, z których każdy powiedział sobie: — Zwyciężę, lub zginę!
A na zachodzie zaczęła się właśnie w tym czasie długa i krwawa wojna — o pierwszeństwo między Francją i Austrją.
Bardzo dumny i próżny król francuski Ludwik XIV chciał być pierwszym w Europie, a temu na przeszkodzie stał jedynie cesarz niemiecki, którego też postanowił pokonać, państwo jego podzielić na drobniejsze części, a wówczas jako zwycięzca, nie mieć równego sobie i wymagać od wszystkich hołdu i uznania.
I tak mu się zachciało wykonania tego planu, że nie wahał się król chrześcijański zawrzeć przymierza z Turkiem, byle na swojem postawić.
Wiedział jednakże Ludwik, wiedzieli i Turcy, że Sobieski może pomieszać im szyki, jeśli da pomoc Austrji, — trzeba przeszkodzić temu.
Więc piękne obietnice, pochlebstwa, pokusy:
Jeśli król polski połączy się z nimi, nic nie ocali Austrji, i podział jej nastąpić musi, — a wtedy Polska otrzyma Sląsk, Czechy, może i Prusy książęce! Warto się zastanowić, czy dla takiej korzyści nie zostać sprzymierzeńcem nawet Turka.
I cesarz widząc, jakie grozi mu niebezpieczeństwo, stara się o przyjaźń Polski. Obiecuje dać synowi króla Jana własną córkę za żonę i popierać go potem przy elekcji, żeby wziął po ojcu koronę, — obiecuje w każdej potrzebie przysłać na pomoc 30 tysięcy wojska, — byle Sobieski także w razie napaści tureckiej 30 tysięcy mu posłał.
Zawahał się Jan III. Tutaj korzyści głównie osobiste, dla przyszłości jego rodziny, — tam — rozszerzenie granic i znaczenia Polski, odzyskanie straconych krajów... tylko czy uczciwą drogą?
On, prawnuk Żółkiewskiego, mściciel krzywd wiekowych, obrońca wiary — ma stanąć obok Turka przeciw chrześcijańskiemu państwu? jak rozbójnik wpaść na sąsiada? patrzeć na dumny tryumf półksiężyca, z którym walczyli wszyscy jego praojcowie? — czy to podobna?
Nie, niepodobna. Przeszłość, sumienie i wiara stanęły przeciw temu, — i zawarł przymierze z Austrją, przyrzekł w razie potrzeby przysłać 30 tysięcy rycerstwa.
Nie zmieniło to postanowienia Ludwika, zanadto był zaślepiony dumą i żądzą wyższości, — poradzi sobie i bez Sobieskiego! Zna potęgę turecką i słabość cesarza, niedołęstwo niemieckich wodzów; — tem większy dla niego tryumf, jeśli sam będzie zwycięzcą.
I jednocześnie z wschodu i zachodu wyruszyły potężne armje, by spotkać się na gruzach zburzonego państwa.
Cesarz Leopold, wzięty we dwa ognie, rzeczywiście nie miał siły do oporu. Połowę wojska wysłać musiał przeciw Francji, książęta niemieccy jakoś bardzo wolno śpieszyli mu z pomocą, — a tymczasem Kara Mustafa, wielki wezyr turecki, w 300 tysięcy wojska stanął pod murami Wiednia.
Nie było prawie chwili do stracenia. Cesarz w popłochu opuścił stolicę i wyprawił do Sobieskiego poselstwo, błagając o ratunek. Poseł papieski również podążył do Polski.
Jan III przyjął obu w Wilanowie. W uniesieniu bólu i trwogi padli przed nim na kolana.
— Królu, ratuj Wiedeń!
— Ocal chrześcijaństwo!
Nie chodziło o przyrzeczone posiłki, lecz o osobę króla, — rozumieli, że nie wojsko, lecz on tylko zwyciężyć może. — I nie zawiedli się na nim.
Z zapałem zajął się natychmiast Sobieski przygotowaniem do spiesznej wyprawy, i 10 sierpnia 1683 r. wyruszył już z Krakowa na czele niespełna 40 tysięcy. A tak wielki był pośpiech, że nie zdążył nawet dostatecznie zaopatrzyć swego wojska i stopniowo po drodze uzupełniał jego potrzeby.

W te chwile życia Jana Sobieskiego wplata się najwięcej cudownych legend, które opromieniają postać bohatera blaskiem nadziemskiej opieki.
Król był najlepszej myśli, a szczęśliwe wróżby prawie od pierwszego kroku dodawały otuchy całemu rycerstwu.
Orzeł pojawiał się często nad królem, czasem niknąc w obłokach, jakby niósł do nieba wieść o posuwających się hufcach chrześcijańskich, to znów wyprzedzał cokolwiek szeregi, jakby wskazywał drogę.
Toż radowały się serca rycerskie na ten widomy znak łaski najwyższej, i zdawało się ludziom, że nie czują trudów, że im także skrzydła wyrosły u ramion, że przed niemi tryumf i sława.
Tymczasem armja rosła, gdyż łączyły się z nią po drodze hufce książąt niemieckich, śpieszących też na odsiecz Wiednia. Wszyscy musieli poddać się rozkazom króla, a choć niejeden sarkał na to w duszy, okazywali przecież uległość zupełną, Sobieski zaś powagą, taktem i dobrocią zwolna zdobywał ich ufność i serca.
Nad Dunajem stanęli. Most nie był gotowy, i musieli zatrzymać się tu dłużej. Oburzyła Polaków taka opieszałość, ale nie było rady. Król nie mógł tego pojąć. Bo z Wiednia dochodziły coraz gorsze wieści. Przekradł się stamtąd przez turecki obóz Polak, Kulczycki, aby dać znać, że miasto walczy ostatnim wysiłkiem i nie utrzyma się długo. Brak żywności, prochu, obrońców. Są i zdrajcy, którzy dla własnej korzyści gotowi wpuścić Turka. A szturmy i podkopy codzień burzą mury, coraz większe wyłomy trudniej ubezpieczyć, i lada dzień nieprzyjaciel wedrzeć się może do środka. Tylko najsurowszą karnością i nadzieją blizkiej odsieczy hrabia Starhemberg dotąd utrzymuje ludność w posłuszeństwie.
Hojnie obdarowano zucha za tę śmiałą wyprawę i kazano powiedzieć Wiedeńczykom, że króla widział, i niech tylko most stanie, a sami go zobaczą wnet na Kahlenbergu, skąd wypuści ogniste race, aby miasto wiedziało, że przybył.
Jeszcze nie ucichły rozmowy o Wiedniu i okropnem jego położeniu, gdy w namiocie królewskim schwytano człowieka, którego nikt z dworzan ani obecnych nie znał. Był to szpieg, Wołoszyn, przysłany z rozkazu wezyra, ażeby się przekonał, czy prawda, że król Jan III we własnej osobie ciągnie na odsiecz Wiednia.
Kiedy przyznał się do wszystkiego, król kazał go nakarmić, uspokoił, że śmiercią karany nie będzie, a gdy nieborak przyszedł do siebie ze strachu, wezwał go do namiotu.
— Wracaj do Kara Mustafy — rzekł do niego łaskawie — i powiedz, że nietylko widziałeś króla, ale z nim rozmawiałeś, a polecił, abyś oznajmił jego wezyrskiej mości, iż w niedzielę będzie u niego na śniadaniu.
Z tem odprawiono szpiega i przeprowadzono do granic obozu. Podobno jednak gorzej powiodło mu się u swoich, gdyż wezyr, rozgniewany niepomyślną wieścią, rozkazał mu ściąć głowę.
Przeprawiono się wreszcie przez Dunaj, i znów spiesznym pochodem ruszył Sobieski naprzód.
Pierwszy nocleg wypadł na tulneńskich[25] polach, gdzie rozbito dla króla skromny namiot, ponieważ deszcz padać zaczął. Kiedy obrzucano go ziemią, wykopano zwinięty w rurkę stary obraz Najświętszej Panny z jakimś napisem na odwrotnej stronie. Mimo zatartych liter, można było jeszcze przeczytać wyrazy: »Joannes Victor« (Jan zwycięzca).
Podano go królowi, — z ciekawością cisnęła się cała starszyzna, a słowa szczęśliwej wróżby przebiegały obóz.
Nakoniec 11 września, przed wieczorem stanęły wojska polskie i niemieckie na Kahlenbergu pod Wiedniem.
Król zabronił rozkładać ogni, konie karmiono z ręki, każdy spożył zapasy, jakie miał przy sobie, w całym obozie panowała cisza, aby nieprzyjacielowi nie zepsuć niczem niespodzianki. Tylko ogniste race po trzykroć wzleciały w powietrze, i po trzykroć odpowiedziano ze stolicy umówionym znakiem. Wiedzieli zatem oblężeni, że pomoc przybyła.
Król ledwie parę godzin przespał się tej nocy, o 3-ej już całe wojsko klęczało, słuchając mszy polowej, którą odprawiał bardzo świątobliwy i ceniony przez Sobieskiego Włoch, Kapucyn, ksiądz Marek. Gdy miał wymówić ostatnie wyrazy: »Ite missa est« (Msza skończona), powiedział zamiast tego: »Vinces, Joannes« (Zwyciężysz, Janie). A gdy po nabożeństwie dziękowano mu za wróżbę nadziei, oburzył się i wierzyć nie chciał, że wypowiedział te słowa.

Nadeszła wreszcie godzina rozprawy. Król z wysokiego wzgórza objął orlim wzrokiem niezmierzony obóz turecki i uśmiechnął się lekceważąco: — Nawet się nie okopali, jakby u siebie w domu! — rzekł do otaczających — nie będą się mieli gdzie bronić.
A potem dodał: — Wezwać mi porucznika Zwierzchowskiego.
Ten stawił się natychmiast.
— Mości poruczniku, czy widzisz tam namiot wezyra?
I wskazał punkt, gdzie pod wysokim buńczukiem skupiła się gromadka zapewne starszyzny tureckiej.
— Widzę, miłościwy królu.
— Weź-że waszeć swój znak i tam mi kopję skruszysz, aby oznajmić Turkom o naszem przybyciu.
Za chwilę garstka rycerstwa polskiego — około 200 ludzi — z rozwiniętym sztandarem biegła na obóz turecki. — Turcy ustępowali jej z drogi, nie rozumiejąc nawet, że to zuchwały atak. Dopiero gdy Polacy natarli kopjami, nagle zawiązała się gwałtowna walka. Niby rój podrażniony, rzucili się Turcy, pokrywając chorągiew, która utonęła zupełnie w ich masie, w kłębach kurzawy i dymu.
Król wzniesionym krzyżem błogosławił z dala walczących i szeptał słowa modlitwy. Wtem ujrzano ich znowu: ustępowali w porządku, mimo przeważających sił nieprzyjaciela.
W tym momencie Jan III dał hasło do boju, ruszyły wysłane przez niego chorągwie, i rozpoczęła się bitwa ogólna.
W obozie tureckim wzrastało z każdą chwilą zamieszanie. Zaskoczeni znienacka, walczyli bez planu, nie zdając sobie sprawy z położenia i nie znając sił przeciwnika. Rzucali się na oślep z największą pasją i odwagą, lecz w innem miejscu pierzchali sromotnie, Sobieski zaś, obejmując całość walki, posyłał coraz nowe niemieckie i polskie chorągwie, a gdzie uderzył oręż chrześcijański, tam wróg chwiał się i ustępował.
Już kilka godzin trwała tak zacięta walka, gdy w obozie tureckim uderzono w bęben i dobyto ze skarbca największą świętość muzułmańską: wielką chorągiew proroka. Był to straszny znak grozy i niebezpieczeństwa, od dawna przez turecką armję nie widziany. Przypominał on wojsku, że ma umrzeć przy tym sztandarze, aby nie dostał się w ręce niewiernych.
Rzeczywiście rozpierzchłe szyki gromadzić się znowu zaczęły, otaczając znak święty. Wytworzyło się tym sposobem jak gdyby jądro boju. Tu z całą siłą uderzyli teraz chrześcijanie, tu najzaciętszy opór stawili im Turcy. Nagle zachwiała się święta chorągiew i runęła pośród okrzyku tryumfu i rozpaczy. — Jeszcze chwila walki, zamętu i wrzawy — potem tureckie szyki pierzchają w nieładzie, niby spłoszone stado.
Nic już teraz nie mogło wstrzymać uciekających: zaślepieni trwogą, biegli nieprzytomni, niezdolni do oporu. Cały obóz pozostał w zdobyczy zwycięzcom, w nim nieprzebrane skarby.
Nim słońce zaszło, nie było już Turka pod Wiedniem...

Król spoczywał pod suchym dębem pośród pola, zmęczony całodziennym trudem, po tylu bezsennych nocach i forsownym marszu. Twarz jego promieniała. Książęta niemieccy do nóg mu przypadali, ze łzami w oczach całowali ręce, na wszystkich ustach było jedno słowo: — Salwator! — Zbawca!
A Jan III dziękował im nawzajem i oddawał pochwały zasłużone.
U nóg jego leżała chorągiew proroka, którą potem posłał do Rzymu ze słowami: »Veni, vidi, et Deus vicit« — t. j.: Przyszedłem, zobaczyłem, a Bóg zwyciężył.
Szablę i strzemię wielkiego wezyra już bez listu odesłał do Krakowa, — więcej one powiedzą od słów najwymowniejszych.
Nazajutrz zwycięzcy wjechali do Wiednia. Ponieważ wszystkie przejścia były zatarasowane, więc wpuszczono ich małą furtką, zamienioną tymczasem na tryumfalną bramę. Wiedeńczycy wylegli tłumnie na ulice, zielonością i kwiatami usypali przed nimi drogę, cisnęli się do króla, całowali w uniesieniu jego szaty, kobiety podnosiły dzieci, aby go widzieć mogły, — ale okrzyków głośnych zabroniono, gdyż te ubliżałyby cesarzowi.
Przybył wreszcie i cesarz. Dla uniknienia zbyt wielkiego ceremonjału urządzono spotkanie obu monarchów w polu.
Zbliżali się ku sobie konno, otoczeni świtą, obaj z nakrytemi głowami, i żaden nie miał zamiaru uchylić pierwszy kapelusza: cesarz bał się tym czynem uchybić swojej godności, — Sobieski nie uważał, aby to było jego obowiązkiem. Dopiero kiedy konie prawie zetknęły się łbami, obaj podnieśli ręce i jednocześnie odsłonili głowy.
Wybełkotał Leopold kilka słów podzięki, na które król odpowiedział obojętnie, i rozstali się zimno, jak ludzie sobie obcy.
Lecz w sercu Sobieskiego pozostała gorycz. Spełnił czyn wielki przez poczucie obowiązku, jako chrześcijanin i obrońca wiary, — nie szukał w nim korzyści, bo gdyby mu o nią chodziło, przyjąłby propozycje króla francuskiego, — należy mu się jednak wdzięczności trochę od człowieka, któremu ocalił państwo i koronę. Nie dla siebie jej pragnął, ale dla mężnych rycerzy, którzy z nim dzielili trudy i narażali życie. Tymczasem cesarz nie raczył spojrzeniem żadnego z nich obdarzyć. Już ich teraz nie potrzebował!
— Ha, mniejsza o to. Nie dla wdzięczności ludzkiej uczyniłem to, com uczynił — pomyślał wreszcie Jan III.
I miał zupełną słuszność. Mógł być niewdzięcznym cesarz i jemu podobni, ale chrześcijaństwo ani Europa nie zapomni, kto starł potęgę półksiężyca.


U siebie w domu.

Nietylko królem i wielkim wodzem był Jan III, ale także człowiekiem, — po zwycięstwach i bohaterskich wysiłkach potrzebował też wypoczynku, domowego zacisza, rozrywki i miłości rodzinnej.
W rodzinie szczęśliwy nie był. Zanadto ulegał nieraz ukochanej żonie, Francuzce, »Marysieńce«, która wbrew jego woli wtrącała się nawet do rządów, — ale czynił to dla miłej zgody. W domu prowadzić walkę byłoby za ciężko, a jeszcze z tak kapryśną i dokuczliwą panią. Nie uniknął jej przecież, bo gdy najstarszy syn Jakób ożenił się z Austryjaczką, matka rozpoczęła formalną wojnę z synową, a następnie z rodzonym synem, który poważył się ująć za żoną.
Niebardzo więc zacisznie było w domowem zaciszu królewskiem, a w rodzinie brakło rodzinnej miłości.
Pozostało nam jednak z prywatnego życia króla Jana kilka jasnych wspomnień, które świadczą o szlachetności jego duszy.
Jedno przywiązane jest do Jaworowa, byłego starostwa w dzisiejszej Galicji, które otrzymał jeszcze od Jana Kazimierza. Przebywał tutaj często i lubił polować w jaworowskich lasach. Nie wiemy, jakiem zastał położenie ludu, lecz pod jego opieką wzrosła zamożność wieśniaków, a ich przywiązanie do króla i pana najlepszem jest świadectwem wzajemnego stosunku.
Podobno, kiedy wrócił z wyprawy Wiedeńskiej i odwiedził swoje dobra jaworowskie, chłopi przyjęli go serdecznym darem, który w imieniu gromady ofiarowali najstarsi we wsi gospodarze. Był to pług i sześć pięknych siwych wołów, — »jako że na wojnie z Turkiem niejedną poniósł stratę«.
Dziękował im król z rozrzewnieniem i wyprawił huczną zabawę, a że właśnie dnia tego obchodzono we wsi wesele, więc wszyscy ochoczo bawili się razem. Król tańczył z wieśniaczkami, a gdy stanął do krakowiaka z panną młodą, spojrzał na jej rozpromienione oblicze i zapytał wesoło:
— A czyjaś ty, moja piękna?
— Kowalowa — odpowiedziała zasromana dziewczyna.
Wówczas król pokręcił wąsa, stanął wedle zwyczaju przed muzyką i zaśpiewał:

A skądżeś ty? — Z Jaworowa!
A czyjaś ty? — Kowalowa!
Kowalowa, Bóg daj, zdrowa!
Bóg daj, zdrowa, kowalowa!

Niewymyślna i niewyszukana piosenka, ale prosta, jak życie wiejskie, i zrozumiała dla tych, którzy ją słyszeli. To też powtarzali ją wszyscy bez końca, a pamięć obecności króla na wiejskiem weselu i śpiewanej przez niego piosnki dotąd się przechowała.
Druga pamiątka po nim to Wilanów, piękna miejscowość nad Wisłą, o milę od Warszawy położona.
Piękny, obszerny pałac w stylu włoskim, park rozległy i stary, ogród kwiatowy, cieniste aleje, sztucznie cięte szpalery, drzewa ręką króla sadzone i daleki widok na Wisłę, nadbrzeżne łąki, chaty pośród drzew ukryte.
W pałacu komnaty króla zachowane w tym stanie, w jakim były za jego życia: też same stare sprzęty o spłowiałych dzisiaj obiciach, łoże królewskie, suknie, które nosił, ot, jakaś cząstka minionej przeszłości, na którą spoglądamy z uczuciem smutku i powagi.
Tutaj spędził Sobieski ostatnie lata życia, wypoczywając po trudach wojennych i cierniach królewskiej korony. Zapominając o nich, sadził w ogrodzie lipy, projektował aleje, hodował przeróżne oswojone zwierzęta, które bardzo lubił, a przedewszystkiem koił gorycze i bóle widokiem nieśmiertelnej piękności natury.
Zło, krzywda, niesprawiedliwość — prędzej czy później przeminie, lecz złote łany zboża, zieloność wiosenna, przejrzyste fale Wisły, błękit nieba, gwiazdy, księżyc i słońce, wszystkie cuda świata, które widziały początek człowieka, trwać będą, zawsze spokojne i piękne, dopóki on istnieje na tej ziemi.








  1. Bunt.
  2. Jan Sobieski.
  3. Kolejno.
  4. Niepowodzenia.
  5. Nóż myśliwski.
  6. Strzelba myśliwska.
  7. Pustelnik.
  8. Osobliwości.
  9. Namiot.
  10. Erem — pustelnia.
  11. Wojna krzyżowa, o zwycięstwo krzyża nad pogaństwem.
  12. Klasztor.
  13. Kosztowna rama z obrazami w wielkim ołtarzu w cerkwiach i kościołach unickich.
  14. Malowidła.
  15. W dzisiejszej Galicji.
  16. Raptularz — bruljon staroświecki, notatki zapisywane pospiesznie.
  17. Knecht — piechur niemiecki.
  18. Buńczuk — ogon koński, na drążku zawieszony, służył za chorągiew Turkom i Tatarom.
  19. Rycerze polscy, zwani husarzami, nosili skrzydła u ramion.
  20. Luzak — sługa obozowy, ciura.
  21. W zaprzęgu.
  22. Wierni żołnierze.
  23. Kahlenberg — góra pod Wiedniem.
  24. T. j. noc śmierci.
  25. W pobliżu m. Tulna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.