<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Sprawy bieżące 1874, 1875
Pochodzenie Niwa (1875) t. VIII, str. 309-316
Publicystyka Tom IV
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Gebethner i Wolff
Data powstania 1875
Data wyd. 1937
Druk Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały cykl felietonów
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V
[W kwestii straży ogniowych. — Historia warszawskiego ogrodu zoologicznego. — Komitet sanitarny. — Kanalizacja czy trzeci most na Wiśle. — Groźba epidemii. — Ucieczka mieszkańców Warszawy na lato za granicę lub na prowincję. — Reżyseria teatru na urlopie. — Występy panny Deryng. — Kolacyjka „Pod Rakiem“].

Nie ma prawie wątpliwości, że istnieje w nas pewna żywotność, która przejawia się nawet dość potężnie i która popycha nas na drogę pracy i ulepszeń społecznych. Uczuliśmy żywo potrzebę śledzenia postępu za granicą, dążenia za nim i szczepienia go na swojskim gruncie; zrozumieliśmy, że od tego zależy przyszła dola społeczna i wzięliśmy się nie żartem do roboty. Tą drogą powstały u nas rozmaite instytucje społeczne: spółki, stowarzyszenia i zakłady publiczne, które bądź jako czyny dokonane wszczepiły się już w organizm narodowy, bądź jako projekta oczekują spełnienia, przedstawiając najobszerniejsze pole działania tak dla pojedynczych jednostek, jak dla ogółu.
Należy jednak wyznać, że, o ile łatwo rodzą się i rozkwitają u nas projekta, o tyle przemiana ich z obiecanek cacanek na fakta idzie trudno, jak po grudzie. Ogół, jak to ogół, żywo odczuwa potrzebę ulepszeń, żywo pochwala każdy projekt, ale, gdy przyjdzie do trudnej i nieefektownej pracy, jednostki trącają się łokciami, chowając się wzajemnie i zasłaniając się jedna drugą. Pan Piotr chętnie będzie rozprawiał o tem, co by powinien uczynić dla dobra ogółu pan Jan, jeżeli chce nosić miano dobrego obywatela, ale sam nie poczuwa się do niczego. Lenistwo, brak zaradności i słabe poczucie obowiązku Wychodzi w takich razach na wierzch i bije w oczy każdego, kto trzeźwem okiem spogląda na nasze stosunki. Gdybym chciał szukać dowodów na to, że tak jest w istocie, zapisałbym niemi nie jednę, ale dziesięć podobnych kronik. Weźmy np. nasze straże ogniowe ochotnicze po miastach prowincjonalnych. Można by się założyć, że w całym kraju nie ma ani jednego obywatela, który by nie był przekonany, że straże takie są jedną z najpilniejszych naszych potrzeb, że bez nich miasta palić się będą na dziesiątki, a jednak — ileż to miast ma dotychczas swoje ochotnicze straże pożarne? Pomijam już małe miasteczka, ale jest wiele po kilkanaście tysięcy liczących, w których po prostu przez brak inicjatywy i lenistwo — do tej pory nikt o strażach nawet nie pomyślał. Na kilkuset młodzieży różnych stanów nie znalazło się kilkudziesięciu ochotników, którzy by chcieli czuwać nad bezpieczeństwem wszystkich.
W każdej chwili klęska może milionowe spowodować straty, a miasto żałuje kilku tysięcy na utrzymanie i umundurowanie straży, na sprawienie narzędzi ratunkowych i tym podobnych potrzeb. Wskutek podobnej niedbałości i lenistwa wymazany został z liczby miast istniejących Pułtusk. Niedawno miasto, liczące do dziesięciu tysięcy mieszkańców, stosunkowo zamożne, pięknie zabudowane, dziś jest garścią popiołu i kupą przerażających gruzów. Ogień pochłonął w ciągu dwu dni pięć szóstych miasta, a jednak sami mieszkańcy przyznają, że pożar w chwili, kiedy się rozpoczął, łatwo było przytłumić. Na nieszczęście nie było żadnego ratunku. Mieszkańcy nie liczyli na siebie i przekonali się, że ci, na których liczono, chodzili w czasie pożaru po rynku z rękoma w kieszeniach, — miasto zaś spłonęło jak stos wiórów.
Jest to straszliwa dla innych miast lekcja. Powinniśmy raz na zawsze wyrzec się myśli oglądania się na kogoś. To mamy i mieć będziemy, czego dokonamy sami.
Drugim dowodem tego, co wskutek opieszałości, niedbalstwa, lub lekkomyślności staje się czasem z pięknemi naszemi projektami, — jest historia warszawskiego zoologicznego ogrodu. Jak wiadomo, istniał już zaczątek takiego ogrodu w zwierzyńcu pana Bartelsa; było już miejsce na ogród wybrane, były już i składki, do kilka tysięcy rubli wynoszące. I cóż się z tem wszystkiem stało? Mimo odpowiedzi jakiegoś quasi komitetu, nikt nie wie nic. Wiemy tylko, że sformował się jakiś komitet; wiemy, że wedle nader upowszechnionego zwyczaju komitet ten, nie ufając własnym, miejscowym siłom, chciał się oprzeć o jakieś uznane powagi; wiemy, że wskutek tego komitet zaczepił się o Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, — i tu urywa się wątek wieści o istnieniu i działalności komitetu. Odtąd widzimy tylko skutki. Widzimy, że Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami interesowało się tyle ogrodem, co wiatrem w polu. Komitet złożył podobno kilka sesyj, na których członkowie wynurzali jeden dla drugiego swe uwielbienie i rozprawiali o pogodzie lub niepogodzie, o drożyznie mieszkań, o przyjemnościach wiejskiego życia, słowem, o wszystkiem, byle nie o ogrodzie. Zadanie komitetu było jasne i proste: rozwinąć zwierzyniec pana Bartelsa i zamienić go na warszawski ogród zoologiczny. Ale tymczasem nikt nie wiedział, co robić; nie wiedziano, kto ma składki zbierać, gdzie pieniądze złożyć, co z niemi robić; aż wreszcie komitet, który, jak to powiedziałem, miał za zadanie: rozwinąć zwierzyniec pana Bartelsa, postanowił po głębokim namyśle — wiecie też co? Oto wydał rozkaz pozabijania zwierząt w zwierzyńcu pana Bartelsa, pod pozorem, że zwierzęta dużo kosztują, i że utrzymanie ich pochłonie składki publiczne na ogród.
Zwierzyniec pana Bartelsa zmarniał, — oto jedyny skutek dotychczasowej działalności komitetu. Żadne odezwy, choćby nie wiem jak namaszczone, komitetu, faktu tego nie zmienią. Komitet wyrzekł w jednem z pism, że zwierzyniec pana Bartelsa był kulą u nogi towarzystwa, która krępowała swobodę jego ruchów. Ja sądzę przeciwnie: że to komitet był kulą u nogi zwierzyńca, a raczej u nogi pana Bartelsa, która nie tylko krępowała, ale zahamowała raz na zawsze jego działalność.
Niech w tem nikt nie dopatruje gry wyrazów, — to tylko fakt rzeczywisty. Bo powiedzcież mi, wielce szanowni członkowie komitetu, cóż dalej będzie? cóż będzie teraz? Zwierzyńca p. Bartelsa już nie ma, cóż więc zamierzacie czynić?
Publiczność, której chodzi o ogród, która czuje potrzebę takiego zakładu, rada by wiedzieć, na co daje pieniądze i czego ma się od was spodziewać. Złożycie jeszcze kilka sesyj, porozprawiacie o wietrzykach, o nawałnościach, o złośliwości felietonów, pokłonicie się, komu należy, i cóż dalej? Może być zresztą, że postanowienia wasze będą bardzo mądre, że będą dążyć wprost do uszczęśliwienia Warszawy najpiękniejszym w świecie zoologicznym ogrodem, ale radzi byśmy wiedzieć coś o tem. Radzi byśmy wiedzieć:
1)  Kto obecnie wchodzi w skład komitetu?
2)  Kto ma prawo rozporządzać i kto rozporządza pieniędzmi, na ogród złożonemi?
3)  Co uczyniliście dotąd, prócz wydania wyroku śmierci na bartelsowskie zwierzęta?
4)  Co zamierzacie czynić na przyszłość?
5)  Jak często i gdzie odbywacie sesyjki?
6)  Czy poczuwacie się, szanowni panowie, do obowiązku zdawania sprawy ze swych czynności przed publicznością, czyli przed jej organem, prasą? — a na koniec,
7)  czy sądzicie, że wy jesteście dla ogrodu, czy też że ogród jest dla was?
Po tych dość kategorycznych pytaniach, które oby dla komitetu były wystrzałem nad uchem śpiącego, możemy przejść do innego komitetu, który świeżo został uformowany, a którego działalność w przyszłości dopiero się okaże. Mowa tu o komitecie sanitarnym, którego ustawę i zatwierdzenie ogłosiły niedawno nasze pisma. Nie przesądzając przyszłych jego czynności, powiem tylko, że syzyfową zaiste będzie miał ten komitet pracę. Wiadomo, że czystość jest pierwszym warunkiem zdrowia, a wiadomo, że trudno znaleźć brudniejsze miasta na świecie jak nasze miasta, nie wyłączając nawet i Warszawy. Brak porządnych ścieków, brak kanalizacji niemało się zapewne do takiego stanu przyczynia, ale nie mniejszym jest powodem wrodzone niejako niechlujstwo ludności, zwłaszcza ludności żydowskiej, tak obfitej u nas, jak nigdzie na kuli ziemskiej. Otóż pierwszem zadaniem komitetu powinno być wszczepienie w ludność zasad porządku i czystości, a zadanie to niełatwe, ponieważ jest jednoznacznem z walką na śmierć i życie z wszelkiego rodzaju narowami, do których przywykliśmy od lat dawnych. Konserwatyzm na punkcie miłych brudów domowych jest, zwłaszcza między Żydami, tak rozpowszechniony, że wszelkie nowatorstwo wywoła zacięty opór. Ciągnąć gwałtem do wody kogoś, kto mycie się uważa za przesąd i próżną stratę czasu, równa się wodzeniu się z nim za bary. Niechajże więc losy sprzyjają komitetowi w tej walce, którą z pełnem zaufaniem o dobrą sprawę rozpoczyna.
Co zaś do kanalizacji, — ta, zdaje się, nieprędko jeszcze przestanie być pięknem marzeniem. Czy komitet zdoła ją przeprowadzić? — Niestety, za co? Potrzeba na to pieniędzy i pieniędzy, których komitet nie da przecie z własnej kieszeni, a których miasto nie ma i nie złoży.
W swoim czasie kłócono się wprawdzie po gazetach zawzięcie o to, co jest lepsze: czy kanalizacja, czy trzeci most na Wiśle. Zużyto nawet w tym celu wiele zapasów inteligencji, logiki, sił twórczych; podzielono się na dwa obozy; przymawiano sobie wzajemnie, wspominano sobie wzajemnie mimochodem o zacofaniu i ciemnocie, — ale na tem się i wszystko skończyło. Zapomniano tylko o jednej małej rzeczy: tj. że tak most, jak i kanalizacja, potrzebują pieniędzy, potrzebują setek tysięcy rubli, których nie było, nie ma i nie tak prędko będą. Przynajmniej dziś nie zanosi się na to wcale. Cała więc ta polemika była zabawką dziecinną, niewinną rozmową Jasia i Maniusi o tem, co by Jaś robił, gdyby był królem, a Maniusia, gdyby była królową. Zaiste! dziś wydaje się to śmiesznem i nie może się wydawać inaczej. Miasto nie miało ani grosza złamanego na powyższe cele, należało więc naprzód pomyśleć o funduszach. Radzono wprawdzie miastu zaciągnięcie pożyczki. Myśl, zaiste, głęboka a prosta! W ogóle, gdy ktoś nie ma pieniędzy, najprostszą rzeczą jest poradzić mu, żeby ich sobie pożyczył. Ale od kogo i na jaką porękę? W tem sęk. Należało pierwej o tem pomówić i pomyśleć. Należało przede wszystkiem kwestią postawić w ten sposób. Było to wprawdzie mniej efektowne pole do dyskusji, ale jedynie możliwe. O kanalizacji lub moście dość czasu było pomyśleć po uprzedniem zebraniu funduszów. Gdy kto ma trzos pełny, to już rzeczą jego gustu, czy woli sobie kupić parasol, czy kalosze.
Dziś wreszcie na to przyszło, na co przyjść musiało, tj. nie ma ani pieniędzy, ani mostu, ani kanalizacji. Brak tej ostatniej sprawia, że miasto nasze, położone na wzgórzu, nad wielką rzeką, tj. w warunkach arcysanitarnych z natury, jest przecie jednem z najniezdrowszych miast w świecie. Przekonać się o tem można z pomocą własnego nosa bardzo łatwo. Niemal co ulica inny zapach kręci niemiłosiernie tą szacowną częścią ciała jak korbą. O, tak zaiste! Komitet sanitarny niemałą będzie miał robotę, którą chyba z Heraklesowem wyczyszczeniem Augiaszowych stajni porównać można. Na nic się nie zdały przewidujące ostrzeżenia, zbrojne w sanitarne przepisy; na nic groźba za wykroczenie takich to a takich artykułów, z pomocą których wsadza się do kozy niedbałych stróżów, a gospodarzy na kary pieniężne skazuje; na nic obsypywanie ścieków błękitnym karbolem. Przepisy, jako przepisy, są pewnie czemś bardzo poważnem i na uznanie zasługującem, ale, niestety! nie posiadają własności dezynfekcyjnych; błękitny karbol dodaje tylko do stu nieprzyjemnych zapachów jeszcze jeden, równie nieprzyjemny. I oto wszystko; miasto jak sobie nie pachnie, tak nie pachnie, ludzie jak umierali, tak umierają, — a groźba epidemii unosi się wiecznie nad niem niby ptak złowrogi, w chmurach przyszłości ukryty.
Temu to zapewne przypisać należy, że latem, kto żyw a może, ucieka z Warszawy na prowincją lub za granicę. Miasto pustoszeje, objawy życia słabną; robi się pusto, nudno, głucho. Czasy ogórkowe nigdzie nie dają się tak we znaki. Teatra tylko ożywiają, jak mogą, tę martwotę, uprzyjemniając wieczorne po pracy chwile tym, którym fundusze lub obowiązki nie pozwoliły uciec przed pracą, rodzinnym kurzem, swojskiemi miazmatami, nudami; słowem, przed tem wszystkiem, co razem wzięte stanowi latem Warszawę. Naturalnie, mówię tu tylko o teatrach ogródkowych, bo miejski teatr, jako pan wielki, wyjechał także z miasta za granicę. Spytacie: co grają? Odpowiem: nic... albo tak jak nic. Jakieś jednoaktówki, które przed piędziesięciu laty uważano już za przestarzałe, a które teraz czerwone — może ze wstydu — afisze podają jako nowalijki letnie, i oto wszystko. Publiczność krzywi się i nie chce spożywać tych nowalijek, ale mniejsza o nią. Publiczność istnieje dla teatru, teatr dla reżyserii, a dopiero reżyseria jest przyczyną ostateczną, bezwzględną, która istnieje sama przez się, dlatego, żeby istnieć.
Istnieje bez powodu, — jako przyczyna ostateczna. To jasne i wcale nie będziemy się o to sprzeczać. Ale w tej chwili i reżyseria po trudach zimowych odpoczywa na urlopie. Nie śmiejcie się z tych trudów zimowych. Wprawdzie sztuki, jakie przedstawiano, były w znacznej części przygotowane jeszcze przez zmarłego Chęcińskiego, ale przypomnijcie tylko sobie, ile to razy z rzędu grano pewne biało-wierszowe arcydzieło, będące płodem reżyserii. Reżyseria więc, która wydała na scenę taką sztukę, ma prawo teraz odpocząć i poherboryzować sobie w wodnej ustroni.
A że tymczasem teatr, jak okręt bez sternika i bez majtków, utyka po piasku, to już trudno. Latem wysychają wody, więc i żegluga niepodobna. Zresztą, cóż by miała do roboty reżyseria, kiedy i wszyscy lepsi artyści na urlopie. Po prostu, nie tylko że nie ma co grać, ale nie ma kto grać! Mieliśmy tego oczywiste dowody w czasie pobytu tu panny Deryng. Znakomita ta artystka przybyła umyślnie do naszego miasta, aby się dać poznać, i wyobraźcie sobie: nie można było przedstawić żadnej sztuki w całości, po prostu z powodu nieobecności artystów. Grano więc jeden tylko ostatni akt Fausta. Publiczność zebrała się niezbyt licznie, nikt bowiem nie reklamował ani przedstawienia, ani artystki. Zresztą, prawdę rzec, spodziewaliśmy się znaleźć artystkę zdolną, ale nie wychodzącą poza zakres dobrej i pożytecznej powszechności. Powtarzam jeszcze raz: artystki nikt nie reklamował, nikt nie powtarzał cudów o jej grze; fotografii jej nie rozrzucano tysiącami po sklepach i wystawach, a jednak.. po pierwszych jej słowach cisza zrobiła się w teatrze. Widzowie zdumieni zatrzymali oddech w piersi. Zdziwienie malowało się na twarzach wszystkich obecnych. Wśród tej ciszy dźwięczał srebrnemi tonami potężny a pełen słodkich dźwięków głos artystki. Skargi i boleść faustowej Margarity chwytała za serca słuchaczów i pętała usta milczeniem. Dopiero kiedy przebrzmiały ostatnie słowa, kiedy głos: „zbawiona!“ rozległ się nad nią, wówczas zdumienie widzów i cisza zmieniły się nagle w jedną burzę wywoływań i oklasków. Artystka przeszła wszelkie oczekiwania, dowiodła potężnych zdolności, zjednała sobie i zachwyciła wszystkich. Co to byłby za nabytek dla nas, jakie odświeżenie młodemi a potężnemi siłami naszego personelu! — tak myślał każdy i każdy się spodziewał, że usłyszy jeszcze artystkę, każdy się spodziewał, że zarówno jak i widzów, artystka zjednała sobie dyrekcją, że zostanie zatrzymana i przyjęta.
Próżne a naiwne nadzieje.
Artystkę słyszeli tylko widzowie.
Jednocześnie bowiem „Pod Rakiem“, w ogródku na Pradze, w gronie cór Olimpu, odbywała się wesoła a gwarna kolacyjka, na której strzelały korki z butelek, pienił się szampan, a piękne Hebe nalewały kieliszki bogów i półbogów naszego ciasnego kąta. Potrzeba było wybrać: albo iść na przedstawienie, albo na kolacyjkę. Przedstawienie „przedstawiało się“ uczestnikom uczty jako obowiązek, kolacyjka — jako przyjemność, rozkosz... No, wiecie państwo: człowiek jest słaby...
W ten sposób panny Deryng słuchała tylko publiczność i recenzenci, w ten sposób nie dostała dalszych występów, w ten sposób nie została zaangażowaną, w ten sposób narażono ją tylko na koszta podróży ze Lwowa, w ten sposób poniosła tylko straty za swe dobre chęci, w ten sposób odjechała i w ten sposób Bóg wie, czy i kiedy przyjedzie.
Nie przyjęto jej, bo żeby kogoś przyjąć, trzeba go widzieć, jak gra, że zaś nie widziano, nie przyjęto. Czy może być naturalniejsza i zdrowsza logika? Chwaliła ją tylko prasa; recenzenci unosili się nad jej głosem, wyrobieniem, talentem, ale... nie zważa się na to, co mówi prasa. Oto jest historia naszego teatru, a przynajmniej historia kilku jego ostatnich miesięcy.
Ale spytacie się, z czego on żyje, ten poczciwiec, skoro daje stare sztuki i skoro nikt do niego nie chodzi. Wydatki ma przecież znaczne, bo same pensje artystów wynoszą do kilkuset rubli miesięcznie. Ho! ho! wydatki ma wprawdzie znaczne, ale to wielki pan, który jeszcze znaczniejsze ma dochody. On nie stoi o swoję kasę. On ma jednę szóstą. — Nie wiecie, co to jest ta jedna szósta. Jest to czynsz. Są rozmaite podatki na świecie, jest więc i jedna szósta. Tę jednę szóstą płacą teatrowi miejskiemu wszystkie teatrzyki z dochodu brutto. Razem wziąwszy, ładna to suma, bo teatrzykom powodzi się dobrze; istnieją one dla publiki, nie publika dla nich; starają się o nowe sztuki, przedstawiają je wcale dobrze; nie wyjeżdżają za granicę ani pod „Raka“, więc też i dochody mają znaczne. Otóż im mają większe dochody, tem też i więcej wynosi jedna szósta.
Powiem więcej: gdyby nie ona, gdyby nie jedna szósta, pewno by i nasz miejski teatr nie wsiadał do wagonu razem z nadejściem lata. Trzeba by było rywalizować ze swojemi dziś murzynami.
Fe! cóż za demokracja!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.