<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stare dzieje
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1859
Druk M. Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT TRZECI.

Teatr przedstawia ogród przy pałacu hrabiego, w dali widać budowle. Ścieżek parę przecina scenę.


SCENA I.
BARTŁOMIEJ i BOLESŁAW idąc ze stron przeciwnych, spotykają się z sobą.
BOLESŁAW.

A! otoż i tatko!

BARTŁOMIEJ.

To ty? chwała Bogu — na, cóż?

BOLESŁAW.

Widział się ojciec z hrabią?

BARTŁOMIEJ.

A ty z panną!

BOLESŁAW.
A jakże!! No — ale cóż tedy?
BARTŁOMIEJ.

Ja też widziałem się z nim, mospaneńku.

BOLESŁAW.

I powiedziałeś mu?

BARTŁOMIEJ.

Ho! ho! jasno i wyraźnie... nie obwijałem wcale w bawełnę... to są własne moje słowa.

BOLESŁAW.

Jakże to przyjął?

BARTŁOMIEJ.

No! zwyczajnie, mospaneńku, jak się podobną pigułkę przyjmuje; zrzymał się, krzywił, płakał, narzekał....

BOLESŁAW.

A nie łajał?

BARTŁOMIEJ.

Gdzieżby śmiał! pokorny jak baranek... Ciągle tylko do mnie „kochany panie Bartłomieju... kochany mój Jaczeńko“...

BOLESŁAW.

I o tym projekcie ojciec mówił mu także?

BARTŁOMIEJ.
A cóż myślisz? miałem na dwa półmiski rozkładać... powiedziałem....
BOLESŁAW (śmiejąc się).

To przedziwnie! A on?

BARTŁOMIEJ.

Nic... uściskał mnie, wziął to do namysłu... Grackom się zwinął, mospaneńku!!

BOLESŁAW.

Jest tedy nadzieja, że będę mężem hrabianki. A wiesz tatku, że toby było pociesznie! toby ci się udało!

BARTŁOMIEJ.

Nadzieja ogromna, że się udać musi... Stary hrabia, jak kot, przywiązany do tego domu i miejsca; ale też to w wielkiéj części zależeć będzie i od ciebie. — Gadałeś ty z nią??

BOLESŁAW (zmięszany trochę).

No... jużciż mówiłem....

BARTŁOMIEJ.

Śmiało?

BOLESŁAW.

Czegożbym się miał bać?

BARTŁOMIEJ.
Prawdę powiedziawszy, mospaneńku, pod zły humor, mogła kazać za drzwi wyrzucić....
BOLESŁAW.

Ho! ho! nie mnie!

BARTŁOMIEJ (patrząc mu w oczy).

Pewnieś ty znowu stał jak trusia? a tu potrzeba się było wziąć do niéj ostro, mospaneńku, one to lubią... obcessowo... nie tracąc czasu, buch do nóg i oświadczyć się....

BOLESŁAW.

Mnie tego uczyć nie potrzeba! znamy się z tem.

BARTŁOMIEJ.

Ale koniec końcem, cóżeś zrobił?

BOLESŁAW.

Ja? com zrobił? Mówiłem w ogólności, przygotowawczo... tak... z ogródką... Naturalnie, była nieco zdziwiona, trochę rozczulona....

BARTŁOMIEJ.

Nie obraziła się bardzo?

BOLESŁAW.

Nie! wcale! Dość to dobrze przyjęła, wcale nawet z siebie i z niéj kontent jestem....

BARTŁOMIEJ
(uważnie popatrzywszy mu w oczy).
A nie łżesz, kochanku?
BOLESŁAW.

A tatko?

BARTŁOMIEJ.

Patrzcie go! Myślisz, mospaneńku, że ja się ich boję, czy co? Ja tu przecie pan, robię im, mospaneńku, łaskę, jeżeli to proponuję, przez wzgląd na naszą dawną przyjaźń i stosunki.

BOLESŁAW.

Dobrze przyjął? mówicie?

BARTŁOMIEJ.

Co ja ci się mam szeroko tłómaczyć, dosyć, że ja swojego jestem pewny... ty teraz myśl o pannie.

BOLESŁAW.

O! i ja pewny już jestem!

BARTŁOMIEJ.

No! słowo się tedy rzekło, teraz tylko targu dobijać. Cierpliwości trochę, synku, a będziemy panowali i z folwarku przeniesiem się sobie do pałacu.

Ale mi WPan statkuj! pamiętaj! w karty grać przestań, od kieliszka wara, o dziewczętach, do których taki jesteś porywczy, zapomnieć... to panom nie uchodzi, chyba po cichu i w kącie. Widzisz, jak oni żyją, więc mores, mospaneńku... i szczelno weźmiemy się do gospodarstwa.
BOLESŁAW.

Cha! cha! to śliczna perspektywa... jak w klasztorze! Niech się tatko o mnie nie troszczy, będę ja wiedział, jak życie uczciwie i wesoło poprowadzić... to już moja rzecz... żeby był i wilk syty i koza cała....

BARTŁOMIEJ.

A ja się wezmę w kupę do majątku! Byli tu tacy Ichmość siermięgowie, co mi okoniem stawali, ale przyszła kréska na Matyska!! Zrobię zaraz ład należyty! Hrabia swoją dobrocią ślamazarną psuł mi i nie dawał się rozporządzać — ja ich nauczę posłuszeństwa... czuj duch! Ekonoma sobie przyjmę, żebym miał kogo łajać, a sam po amatorsku, mospaneńku, to tu, to ówdzie będę bizunem wypłacał należytości. O! będzie tu zaraz inaczéj!

BOLESŁAW.

Jużciż ojcu samemu nie wypadałoby.

BARTŁOMIEJ.

Wiem ja i bez ciebie, co mam robić! panem być potrafię... nie wielka to sztuka! nadmę się i kwita!

(ogląda się i widząc zbliżającego Prokopa)

Ale, otoż patrz, znowu to chłopisko w oczy mi włazi, aż tu mnie nagnał!! Trochę jeszcze cierpliwości, to ostatki!!


SCENA II.
Ciż sami. PROKOP.
BARTŁOMIEJ.

Darmo mi w oczy nie leź, stary trutniu, mówiłem, mospaneńku, raz że Oleny nie puszczę... to dosyć. Jak mi jeszcze dokuczać będziecie, każę gumiennemu alkiermasem poczęstować.

PROKOP.

Ale ja nie o Olenę, wielmożny panie....

BARTŁOMIEJ.

Czegoż? Jakaż nowa już prośba! Proszą, a proszą!

PROKOP.

Przyszedłem od gromady... wielmożny panie... Niech wielmożny rządzca....

BARTŁOMIEJ.

Rządzca? Tego już nie potrzeba dodawać!

PROKOP.
Niechaj wielmożny pan będzie łaskaw, powie nam, czy to prawda, że hrabia nasz ma nas opuścić!
BARTŁOMIEJ.

O! już wiedzą, mospaneńku, chamy! jaka to u nich policja!

PROKOP.

Mówią, że majątek idzie na sprzedaż?

BARTŁOMIEJ.

A wam co do tego? Jeden pojedzie, drugi nastanie; bez pana nie będziecie, nie bójcie się.

PROKOP.

Taki dobry pan....

BARTŁOMIEJ.

Dobry! a! bo się dawał okpiwać, jakeście sami chcieli. Już to, mospaneńku, ręczę, że takiego drugiego nie będziecie mieli.

PROKOP (wzdychając).

A! to prawda! Ale niechże wielmożny pan będzie łaskaw i powie, jak się to stało?

BARTŁOMIEJ.

Prosta rzecz... tracił, tracił i stracił! — Kupował co niepotrzebne, a teraz potrzebne sprzedawać musi, rozumu nie było, na starość przyszło o kiju wędrować....

PROKOP.
To pewnie dużo tych tam długów na majątku?
BARTŁOMIEJ.

A wam po co to wiedzieć?

BOLESŁAW.

Patrzcie, jacy ciekawi.

BARTŁOMIEJ.

Długów tyle, co majątku!

PROKOP.

Mój Boże! Siłaż to pieniędzy być musi... i jakby tak? wiele?

BARTŁOMIEJ.

Wy tego i nie policzycie, do czego pytać?

PROKOP.

A któż tu u nas będzie panem?

BARTŁOMIEJ (z uśmiechem).

He! no!... a jakby tak ja?

PROKOP
(kłaniając się z udaném i przesadném uszanowaniem).

Wy? Mój Boże! możeż to być!

BARTŁOMIEJ.

Dla czego nie może być?

BOLESŁAW (śmiejąc się).
Dziwuje się głupi.
PROKOP.

E! panu by się zatęskniło zostawszy panem... bo to nie każdy wytrzyma zwłaszcza nie przywykłszy. Cały dzień siedzieć w zamknięciu ubranemu jak od święta, ani się rozpasać, ani krzyczeć, — nie bić, kieliszka wódki nie wypić, — trzech dni byście nie wytrwali!

BOLESŁAW.

Co on plecie? żartuje czy głupi?

BARTŁOMIEJ.

Nie łamcie sobie głowy, damy rady.

PROKOP (z ukłonem).

Mnie, żeby i chcieli panem zrobić, tobym za nic nie został.

BARTŁOMIEJ.

Zwyczajnie, chłopska natura! Ho! ho! mospaneńku, nie taka to głupia rzecz jak ci się wydaje, jest tam i dobre! A ja znowu takim malowanym panem, jak ten wasz hrabia, nie będę... u mnie! rygor i posłuszeństwo być musi. Psuł was i pieścił, ja muszę naprawić, dla własnego waszego dobra. Pobogacieliście, pohardzieli i rozpróżnowali, u mnie tego nie będzie; chłop na to, żeby pracował.

PROKOP.
A pan?
BARTŁOMIEJ.

Na to żeby używał! Sam pan Bóg w piśmie tak przykazał... jest o tém w Dekalogu... ale co ja tu z wami w gawędę się wdaję, a na toku może kradną! Gumienny filut... trzeba iść.

BOLESŁAW.

Chodźmy, bo i ja przebrać się muszę.

(wychodzą.)

SCENA III.
PROKOP (oglądając się za niemi).

Ot, na cośmy przyszli... na ich panowanie i znęcanie się nad nami! a! niedoczekanie wasze! Miałżeby nas Bóg tak pokarać za ciężkie grzechy nasze! Nie, nie! nie dopuści na nas Chrystus tego nieszczęścia... trzeba nadziei, temu hetce nad sobą panować nie damy!


SCENA IV.
PROKOP. OLENA przechodzi z wiaderkiem w ręku.
PROKOP.

Stój no! Oleno! posłuchaj!

OLENA.

A! to wy ojcze... a ja was szukałam na przygumieniu. Mówili mi, że was widzieli koło dworu, pilno mi było rozmówić się z wami.

(całuje go w rękę.)
PROKOP.

Dobry dzień, Olenko!

OLENA.

A cóż? nie puszczą oni mnie?

PROKOP.

Jeszcze mi nałajał i naodgrażał się, żem do Pana o to chodził.

OLENA.

I mnie się dostało.

PROKOP.

Ale no! kto mądry ten cierpliwy.

OLENA.

Nie wiecie, jaka we dworze pogadanka?

PROKOP.

Jest co nowego?

OLENA.

Stary pan chodzi, jak przybity, panienka nasza płacze, pan Adam jéj narzeczony się desperuje... gadają, że naszych panów chcą z majątku wypędzać! Czyż to może być? powiedzcie?

PROKOP (smutnie).
Wszystko złe na świecie, może być!
OLENA.

I gorzéj jeszcze, bo mówią, że Rządzca ma panować.

PROKOP.

Gadają, ale tego to nie będzie. —

OLENA.

Mnieby za świat uciekać przyszło!

PROKOP.

Co tobie, to i nam wszystkim!

OLENA.

A mnie gorzéj, niż innym.

PROKOP.

Czemu? Co, to oni ciebie tak nie lubią?

OLENA. (spuszcza oczy).

Gdyby już choć nie lubili. —

PROKOP.

A cóż? mów no! to coś nowego!

OLENA.
Oj! nowego! nowego! Dla tego to mnie oni wypuścić nie chcą, bo syn Jaczeńki podmawia i jak cień się za mną włóczy... Pokoju mi nie daje, a Iwaś mi nim oczy wypieka.
PROKOP (trzęsąc głową).

To tak!! Iwaś głupi, a ten młokos nie poczciwy. Ale czemużeś ty mi tego nie powiedziała wprzódy?

OLENA.

Nie było was czém kłopotać! Myślałam, że się i tak odemnie odczepi... ale już i rady sobie z nim dać nie mogę.

PROKOP.

No! może nie długo cierpieć... Cicho! Pan Bóg nas wyzwoli. Nie zachodź tylko w drogę ekonomczukowi i umykaj od niego.

OLENA.

Gdyby nie ganiał się za mną.

PROKOP.

A Iwasia już ja rozumu nauczę...

OLENA.

Tst! tst! otoż nasza panna! patrzcie jak idzie smutna... aż patrzeć serce się kraje —

PROKOP.

Odejdźmy!

(wychodzą.)

SCENA V.
AMELJA sama.

— Milcz biedne serce, precz nadzieje moje — obowiązek przedewszystkiém! Adam przecierpi, zapomni, ja przeboleję lub umrę, ale dla ojca starość okupim spokojną. Nie mówi mi nic, nie przyznaje się, ale cierpi mocno, dla niego nowe rozpoczynać życie, byłoby nad siły.
A! czyż tak straszne są ubóstwo i praca, jak nam je malują! Jabym się ich, sparta na ręku Adama, nie ulękła, anibym płakała po dostatkach. Tu, czy gdzie indziéj, z niemi dwoma wszędzieby mi było dobrze... Tęsknilibyśmy za naszą kolebką, ale któż nie jest wygnańcem i kto z nas nie tęskni?

(Adam ukazuje się w głębi.)

Odwagi! Za niego i za siebie mieć mi ją potrzeba!


SCENA VI.
AMELJA. ADAM.
AMELJA.

Przyjacielu! widziałeś mojego ojca?

ADAM.

Od niego idę.

AMELJA.
Jakże go znalazłeś?
ADAM.

Smutnym i pogrążonym, powtarza, że własne cierpienie nic go kosztować nie będzie, ale —

AMELJA.

Aleś uważał, jak zmieniony? jak strasznie uciśnięty. — Nic mi nie chciał dotąd powiedzieć, udawałam przed nim, że nie wiem o niczém; usiłował być ze mną wesołym, a ciągle miał łzy w oczach.

ADAM.

Możnaż się tak przywiązać...do martwéj ziemi! do jednego ciasnego kątka!

AMELJA.

A! nie obwiniaj go! Serce to potrzebowało przywiązania, musiało kochać i pokochało nawet ściany nieme i żałosne wspomnienia. Wierz mi, Adamie, kto swéj ziemi nie kocha, ten nic kochać nie będzie — ta miłość jednoczy w sobie wszystkie. Rodzinny kątek, to symbol ojczyzny... I ja zapłakałabym wygnana z téj cichéj ustroni, gdzie mi tak swobodnie upłynęła młodość moja... gdzie poznałam ciebie.

ADAM (gorzko).
Niewolnicyśmy zawsze — nawet szczęście przeszłości wkłada na nas pęta.
AMELJA.

Szczęście! szczęście! mój Adamie, to może tych kilka chwil spokojnych, któreśmy z sobą przebyli, z nadzieją przyszłości — innego nie ma podobno!

ADAM.

A! inne być mogło!

AMELJA.

Drogi przyjacielu, byłożby to szczęście, gdybyśmy je łzami, lub życiem cudzem okupić musieli? Cierpienie ojca byłoby dla nas wiekuistym wyrzutem.

ADAM.

Ofiary, ach! strasznéj wymagasz po mnie ofiary! Jeszcze raz, Ameljo, czy możesz sądzić, że ojciec ją przyjmie, że ten zacny człowiek, którego serce znasz dobrze, zechce szczęściem córki okupić kilka lat spokoju? Taka ofiara byłaby barbarzyństwem, a człowiek, któryby się ją przyjąć ośmielił....

AMELJA (przerywając mu).

Milcz! na Boga! proszę cię, nie mów, nie sądź! Godziż się nam kogokolwiek potępiać, my cośmy ludzie i słabi? Na nikogo nie rzucajmy kamieniem, bo kamień ten na piersi naszéj ciężyć będzie!

ADAM.
Każesz, milczę....
AMELJA.

A! to nawet milczenie nakazane, wymówką bolesną jest dla mnie, bo ty mnie nie rozumiesz, Adamie! nie chcesz pojąć moich obowiązków i konieczności i słodyczy téj ofiary dziecięcéj.

ADAM (z uczuciem).

Aniele mój drogi, istoto wielka i święta! ja cię pojmuję, rozumiem, wielbię, zdumiewam się nad tobą, ale nie mam siły, by się podnieść do twojego heroizmu. Miłość moja większą jest nad uczucie obowiązku, przyznaję się do słabości; poświęcę siebie... ale ciebie!

(zakrywa oczy)

Zabijasz mnie, tak chłodno, tak rozmyślnie, tak nielitościwie....

AMELJA (żywo).

Ale powiedz mi, na Boga, czy inaczéj godną bym była czystego, poczciwego przywiązania twojego? Ty sam nauczyłeś mnie, że osią, na któréj się świat obraca, jest poświęcenie, ty sam wszczepiłeś we mnie ideę ofiary. Nie, Adamie, nie godzi się nam myśleć o sobie, patrząc na łzy jego; podajmy sobie dłonie i powiedzmy: do zobaczenia! kto wie... może nie na téj ziemi....

(ociera oczy)
ADAM.

Milczę więc! Spełniam rozkaz, ale nie tracę nadziei! To coś strasznego i poczwarnego jak sen chorobliwy... Pan Bóg ofiary tak okrutnéj dopuścić nie może, ojciec ją odrzuci.... Ja! oszaleję z bólu! A! nie! nie! niepodobna, by się to stało! Ameljo! gdzież twoja miłość dla mnie? gdzie przysięgi nasze? W imie ich, wzywam cię, opamiętaj się, błagam, nie gub nas wszystkich...

(przyklęka)
AMELJA (żywo, podnosząc go).

Adamie! Adamie! jam kobieta i słaba! kocham i cierpię! zlituj się nademną! Chciałżebyś uczuciem sprowadzić mnie z drogi, na któréj twojego potrzebuję wsparcia? Pójdę więc posłuszna twojéj woli i mojemu sercu, ale....

ADAM.

Ojciec nie przyjąłby takiéj ofiary!

AMELJA.

Wiem o tém, jeźli w niéj ofiarę zobaczy, nie przyjmie; ale ją trzeba uczynić w oczach jego maluczką, zmniejszyć, ukryć, skłamać święcie, by dokonać prawdy!

ADAM.

Milczę... na to już słów nie ma... jedno tylko... Tyś była gwiazdą biednego sieroty, znikasz ty, coś mnie prowadziła, opuszczasz, aniele stróżu; powiedzże co mam zrobić z sobą? Życie, praca, nie mają dla mnie celu... Dokąd mam iść? co począć z sobą? jak dobić się końca?

AMELJA (silnie).

Cierpieć, modlić się, pracować. W tych trzech słowach zamyka się cała nauka życia i całe szczęście jego. Adamie daj mi rękę....

(ściska w milczeniu)

Bądź zdrów... odejdź! zostaw mnie samą... cierpię straszliwie! Idź, idź! zobaczym się jeszcze!

(Adam patrzy na nią długo z boleścią i powoli odchodzi. W tejże chwili prawie z drugiéj strony ukazuje się hrabia z głową spuszczoną, idący błędnie, prawie nieprzytomny)
.

SCENA VII.
AMELJA. HRABIA.
HRABIA (nie postrzegając córki).

Szukam jéj i znaleść się boję... Jak jéj to powiem? jak się przyznam, że z mojéj winy spotka ją nędza, upokorzenie, wygnanie? Jak jéj oznajmić to nagłe przejście z dostatku i spokoju do troski i ubóstwa, które nie wie gdzie jutro głowę położy? Biedne dziecię! Gdybym życiem mojém mógł tę winę zagładzić! ale na cóż się komu przyda ta nędzna resztka niedołężnego żywota? Umrzeć nawet nie umiem w porę!

AMELJA (zbliża się do ojca udając wesołość).

Co za śliczny dzień, kochany ojcze!

HRABIA (postrzegłszy ją).

Piękny dzień? powiadasz — doprawdy? nie wiem.

AMELJA.

Zdaje mi się, żeś nie zupełnie zdrów?

HRABIA.

Sam nie wiem, co mi to jest! Istotnie... jakoś się czuję niedobrze! (na stronie) Jak jéj to powiem!

AMELJA.

Bo ojciec nadto się zapracowuje, zbyt siedzi... a to siedzenie nad książkami nieustanne, szkodzi zdrowiu jego... Samotność męczy, trzebaby się rozerwać, przejechać.

HRABIA.

Mnie? rozerwać się! (z uśmiechem gorzkim) Biedne, poczciwe dziecię moje, czyżem ja wart twoich pieszczot i starań koło mnie!

AMELJA.

Ojcze mój? zkądże tak bolesne słowo? Któż więcéj godzien tego nad ciebie? Tyś mi był wszystkiem, ojcem, matką, bratem, nauczycielem; tobiem winna, że dziś jasno widzę drogę życia przed sobą, że niezmącony spokój czuję w duszy... tobiem winna, żem choć trochę ciebie godna....

HRABIA (na stronie).

Nie potrafię jéj wyznać. (głośno) To ty, mój aniele, byłaś i jesteś mi wszystkiem na świecie. Straciwszy twoją matkę, nie chciałbym był życia, gdybyś ty mnie nie przywiązała do niego. Dla ciebie ten ciężar przyjąłem i nosiłem go i lekki mi był...

(wybuchając)

Alem nie potrafił podołać obowiązkom i zdradziłem cię nikczemnie....

AMELJA.

Ty! mnie! kochany ojcze! (z uśmiechem) Cóż to dziś za humor tak czarny?

HRABIA.

I dzień czarny... Od owego strasznego dnia, w którym straciłem matkę twoją, to drugi....

AMELJA.

Przerażasz mnie, kochany ojcze!

HRABIA.

Męztwa! dziecię moje, uzbrój się, nie mogę dłużéj taić przed tobą; staję jako winowajca, który się sam obwinia...

(z wysiłkiem)

Jesteśmy zrujnowani! Jutro może wypędzą nas z tego domu, jutro przyjdzie rzucić ten kątek spokojny... na zawsze... Groby ojców i wspomnienia całego życia oddać w ręce obcych i zimnych ludzi, którzy nie poszanują niczego....

AMELJA (udając obojętność).

Wygnają nas? No, to cóż to tak bardzo strasznego? Świat szeroki, a Bóg opiekun wydziedziczonych!

HRABIA (zdziwiony).

Jakto? nie płaczesz? nie dziwisz się? nie lękasz?

AMELJA.

Zapłaczę... może — ale się nie zlęknę... Pozwól tylko ojcze, bym jeszcze nie zupełnie wierzyła słowom twoim; przestrach cię próżny ogarnął, ruina nasza nie może być tak nagłą i zupełną; coś nam przecie pozostanie, znajdziemy przecie sposób jakiś utrzymania się choćby przy tym tylko domu i starych drzewach naszych.

HRABIA (śmiejąc się gorzko).

Sposób!! A! jest w istocie! Niepoczciwi! Podają nam właśnie środek do tego, aby się naszemu upadkowi urągać i dopełnić kielicha goryczy....

AMELJA.

Ojcze kochany, ty wszystko widzisz tak czarno....

HRABIA.

A ty to przyjmujesz tak obojętnie, nic cię nie przeraża, nie obchodzi?

AMELJA.

Uczyłeś mnie być przygotowaną na wszystko, co ześle ręka Boża....

HRABIA.

Twój spokój i mnie sił dodaje, czuję w sobie jakąś otuchę.... Dla ciebie tylko obawiałem się ubóstwa i wygnania.

AMELJA.

Ja się go lękam dla ciebie mój ojcze... młodość ma siły, których życie pozbawia.

HRABIA.

Prawda, na starość wszystko cięższe do zniesienia, ale przynajmniéj nas nie rozdzielą....

AMELJA.
Pójdziemy razem. Ale jestżeś pewny, że tak źle stoją rzeczy? Mówiłeś, że jakiś sposób i ratunek nam podają?
HRABIA.

Nie mów o tém! ohydny!

AMELJA.

Ale cóż to być może?

HRABIA.

Uszu twoich nie śmiem tem kalać!

AMELJA.

Coś strasznego? prawdziwie, jestem ciekawa!

HRABIA.

Wiesz kto tu ma być naszym następcą?

AMELJA.

Któż to taki? kochany ojcze?

HRABIA.

Ten... gbur Jaczeńko... Zebrał tyle grosza, że się już kusi o nabycie naszego majątku, ponabywał długi, oplątał nas wcześnie. On to dziś przyniósł mi tę wieść, któréj zbliżanie się jam dawno przeczuwał, ale jéj dożyć nie chciałem.

AMELJA.
Rządzca? Ale zdaje mi się, że to nie jest tak bardzo zły człowiek... prosty, gburowaty, trochę popędliwy, w gruncie jednak....
HRABIA.

Anielskie serce twoje i na obronę tego zdrajcy cośby znalazło.

AMELJA.

Ale jakiż ci sposób podawał... niczém gardzić niepotrzeba.

HRABIA.

Raczył mi litościwą rękę podać!

AMELJA.

Zawsze to dowód jakiegoś uczucia.

HRABIA.

Zuchwalstwo! urągowisko straszliwe....

AMELJA.

Nie mogłażbym wiedzieć?

HRABIA (wahając się).

Nie mam siły się rozśmiać, ale serdecznym, konwulsyjnym śmiechem zaryczéćbym powinien na to ostatnie losu szyderstwo... Ten człowiek śmiał... nie! nie!... tyś nawet wiedzieć o tém niepowinna.

AMELJA (z dumą).

Twoja córka!! Wszakże potrafię znieść co mi los przeznaczy! Któż wie zresztą, tobie się to gorzkiem i bolesnem wydać mogło, co nas zbawić może, coby ci oszczędziło cierpienia. Chyba zwątpiłeś już i o mnie?

HRABIA (na stronie).

Nic nie wie, nie domyśla się nawet!

(głośno)

Posłuchajże i rozśmiej się ze mną, bo to chyba śmiéchu warte, ośmielił się — rękę swojego syna i dziedzica ofiarować tobie....

AMELJA (obojętnie).

Trochę śmiesznie w istocie, ale ten pan Bolesław... Są na świecie i gorsze od tego małżeństwa!

HRABIA (żywo).

Jak to? nie widzisz monstrualności téj myśli, która mnie dobiła? On śmiał!!...

(cofa się gwałtownie)
AMELJA (łagodnie).

Sam przecie, kochany ojcze, mówiłeś nam tyle razy o tych przesądach, których się pozbyć potrzeba....

HRABIA.

Ty to nazywasz przesądem! Ale ja nie pochodzeniem i ubóstwem, nie imieniem i rodem, ja człowiekiem się brzydzę... Nie możesz mi odjąć tego wstrętu, jaki czuję do tych ludzi, z niczego wyszłych i niczego nie wartych. Kochaj sobie ubogiego syna chłopskiego, któryby wart był ciebie, pobłogosławię, zamulona lemieszem dłoń warta stwardniałéj od szabli — ale pan Bolesław!!

AMELJA (po chwili).

Ale gdyby to ciebie, nas, ocalić mogło?

HRABIA.

Jak to? przypuszczasz?

AMELJA.

Nie widzę w tém nic tak okropnego. Kto wie, człowiek ten możeby się mógł wykształcić?

HRABIA (zdziwiony).

Nie pojmuję... kochasz Adama....

(Amelja milczy)

Śmierć nie byłaby straszniejszą, nad myśl pożycia z takim rozpuszczonym chłystkiem, pełnym zarozumiałości i samolubstwa, którego serce nigdy szlachetniejszem nie uderzyło uczuciem... a myśl nie dźwignęła się nad błoto, z którego wyrósł!

AMELJA (cicho).
Winno temu trochę towarzystwo, wpływy które go otaczały... ale czyżby się w innem kole nie mógł wykształcić?
HRABIA (coraz bardziéj zdziwiony).

Dla czegoż go bronisz? Kochasz Adama, dałaś mu słowo, jesteście zaręczeni, a to do niczego nie podobne.

AMELJA (zmięszana).

Życie nie może się obejść bez ofiar.

HRABIA.

Tylko nie tego rodzaju! Dziś pierwszy raz nie poznaję cię i nie pojmuję, Amelciu kochana... Ani łzy! ani oburzenia, ani podziwu nawet! Mnieby piorun więcéj nie przeraził! Fe! nie mówmy o tém nawet, to usta wala! Wypędzą nas. No, to pójdziemy, umrę gdzie w drodze z tęsknicy, ale spokojny o ciebie, bo Adam ci ojca zastąpi...


SCENA VIII.
Ciż sami. PROKOP, OLENA, IWAŚ kozak wpadają pomięszani i cisną się do hrabiego, postrzegłszy go.
PROKOP (z oburzeniem).

Jeszcze on tu nie pan, żeby się tak rządził?

OLENA (płacząc).

A! ratujcie nas, ratujcie!

HRABIA.

Cóż się to stało?

PROKOP.
(razem wszyscy)
Bieda, Jasny panie!
IWAŚ.
To tak było....
OLENA.
Ja nic nie winna....
PROKOP (do swoich).

Cichoż bo dzieci, ja Jasnemu panu sam rozpowiem jak to było....

IWAŚ.

Jabym lepiéj może potrafił, bo wyście tam nie byli....

OLENA (trącając go).

Milcz to Iwasiu... ojciec lepiéj wie, jak do panów gadać....

IWAŚ (do Oleny).

A ja! myślisz, że nie potrafię? umiem i ja!

HRABIA.

Mów no, mów, mój Prokopie; co to tam za nowa bieda, bo jedna nigdy nie dokuczy....

PROKOP (kłaniając się).

Wszystko to przez tego przeklętego, z pozwoleniem pańskiem, rządzcę, który dziś, czy go jakiś giez pokąsał, rządzi się by szara gęś, rzuca po wsi i dworze i kaduk wie, co sobie za państwo wymyślił!

OLENA (przerywa).

Iwaś, proszę Jasnego pana....

IWAŚ (do Oleny).

Widzisz! sama przerywasz ojcu! a niechże on już gada!

PROKOP.

Wiadomo Jaśnie panu, że oto tu córka moja zmówiona z Iwasiem, zapiliśmy zrękowiny, w zapusty myślałem im sprawić wesele....

IWAŚ (pokazując na siebie).

Niby to ze mną, proszę Jaśnie pana.

(całuje hrabiego w rękę, potem Amelję)
HRABIA.

Cóż to komu może szkodzić?

PROKOP
Musi coś szkodzić temu rządzcy... bo cośmy go naprosili, żeby Olenę wypuścił na wici do chaty, nawet Jasny pan dysponował; nic nie pomogło... Wszystko widać przez tego synka faworyta, który wziął się umizgać do Olenki... Otóż i dziś.
HRABIA (z oburzeniem).

Śliczny mi kawaler!

(Amelja powoli odchodzi w lewo i znika)
PROKOP.

Dziś tedy Olenka wyszła z wiadrami po wodę do krynicy co za ogrodem. Panicz musiał przewąchać i przyszedłszy, już go tam znalazła. Chciała, zobaczywszy, zaraz uciekać, ale on nagle przyskoczył do niéj i w pół porwał. Iwaś już widać musiał tę biedę mieć na myśli.

IWAŚ.

Widziałem go, że siedział u krynicy... zaraz podumałem, że nie darmo... Siadłem i ja w krzaku, bo mi coś gadało, że czy nie na moją on czatuje... chciałem się przekonać....

OLENA (trąca go).

Ależ cicho! niech ojciec sam gada!

PROKOP.

Dosyć, że ekonomczuk, choć mu się wyrywała i krzyczała, chciał ją gwałtem pocałować; a Iwaś w samą porę zjawił się z drągiem na ratunek.

HRABIA (uśmiecha się).

A! Deus ex machina!

IWAŚ (przerywając).

Nie machina, proszę Jaśnie pana, i nie żaden drąg... ot... miałem tylko to biczysko... Bóg świadek... biczysko....

PROKOP.

Narobił wrzawy....

HRABIA.

Uderzył?

PROKOP (skrobiąc głowę).

Podobno go tam trochę pociągnął!

IWAŚ (skromnie).

On mówi, że pociągnął... bo to takie delikatne! Ja machnąłem tylko w powietrzu, jakby wróble od prosa odganiał... Ten w krzyk, że ja go biję... a doprawdy, że ni bić, ni zabijać nie chciałem....

PROKOP (hardo).

A cóż to oni sobie myślą! na dzieci nasze napadać, jak jastrząb na kurczęta; na sromotę je sobie brać do dworu... A! niedoczekanie ich! Teraz ty nas ratuj, panie nasz... wielki gwałt... Iwasia chcą brać w dyby i rekruty... Rządzca krzyczy na bunt....

HRABIA (zmięszany).

Ale cóż ja wam poradzę? co ja mogę?

PROKOP.
Przecież ty tu panem jesteś; powiedz tylko słowo, a i ekonoma i ekonomczuka zwiążemy....
HRABIA.

Na Boga! zlitujcie się, on mścić się będzie! ja tu już panem nie jestem... Niech Iwaś ucieka, niech się Olena schowa... co ja wam tu poradzę, sam tu nie długo... i mnie wypędzają!

PROKOP.

E! e! co to mówić! z tego nic nie będzie!

HRABIA (dobywając pieniędzy).

Oto macie... bierzcie co mam... uciekajcie przed pierwszym gniewem, ja z nim pomówię, ułagodzę go; ochłonie... i nie dozwolę waszéj krzywdy.

IWAŚ (wyciąga rękę).

Dziękuję Jasnemu panu, chodźmy Olenko!

PROKOP (odwracając go).

A wstydź się, brać pieniądze! czy ty oszalał! Jemu one potrzebniejsze niż nam... nie masz to młodych rąk? chleb znajdziesz....

IWAŚ (całując w rękę hrabiego).

Prawda batku! nie godzi się! Jest jeszcze groszak w kaletce... z głodu nie pomrzemy... Pójdę młócić na futor do Lacha, tam mnie przecie nie wezmą....

Koniec aktu trzeciego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.