Stare dzieje/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Stare dzieje | |
Wydawca | Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego | |
Data wyd. | 1859 | |
Druk | M. Zoern | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Myśl do téj komedji podały mi istotnie podania stare, gdyż w każdéj prawie naszego kraju prowincji rozpowiadają po szlacheckich dworach o faktach podobnych temu który służył za osnowę naszéj sztuce.
Tak bywało, tak było, nie wiem czy i dziś jeszcze byćby tak mogło; to pewna, że stara szlachta, wierna tradycjom rodowym i pojmująca swe obowiązki, dziś jeszcze czuje się z ludem w tym związku jaki dawniéj łączył węzłem nierozerwanym wszystkie klassy narodu. Majątek ziemski jest dla niéj spadkowym obowiązkiem, często ciężarem, a nigdy pozbycie się ziemi ojców i ludu, z którym wieki na jednym przeżyło się zagonie, nie przychodzi bez boleści. U nowych panków ziemia już stała się kapitałem, towarem, materjałem do robienia grosza i nic więcéj.
Nie tak dawniéj bywało.
Coś o przeszłości, nieco o dniu dzisiejszym chcieliśmy powiedzieć w téj komedji, granéj w czasie właśnie, gdy komitet do zmiany stosunków włościańskich wyznaczony zasiadał i przyszłość obmyślał. Sądziliśmy, że przemówić doń w imieniu przeszłości godziło się i było potrzeba.
Napisana zbyt zapewne szybko, wyuczona przez artystów pospiesznie, komedja ta przedstawioną została d. 1. Stycznia 1859. na benefis p. Adama Miłaszewskiego. Słuchano jéj z uwagą, przyjęto z podziwieniem w milczeniu, które się różnie tłumaczyć daje, a którego tu wykładać nie chcemy. Winienem podziękować artystom, którzy z największém staraniem myśl moję w życie wprowadzili; jeśli miała sukces jaki sztuka, im go winna.
Im żywszy może obraz charakterów naszych przedstawiają stare dzieje, tém wrażenie jakie uczyniły przykrzejsze być musiało.
Widziałem na twarzach nawet tych co mi przychodzili winszować, zachmurzenie, zniecierpliwienie, oburzenie prawie za to, żem śmiał pana, szlachcica, ekonoma i chłopa razem wszystkich na deski powołać sine discrimine. Byli którzy wołali: czerwony! inni okrzyczeli: arystokratą; większa część widocznie cierpiała nad tém, że żywo kraj swój i siebie widziała na theatrum!
Nie wyliczyłbym sądów... natomiast i jednego nie znalazłem coby mnie chciał zrozumieć i myśl moję w danych okolicznościach chciał pojąć!... Cóż robić! potrzeba się odwołać do sądu dalszych i mniéj w tém interesowanych ludzi, dla których komedja nasza ciekawostką z epoki komitetów włościańskich być może.
Dla mnie na całe życie pamiętnym będzie ten wieczór d. 1. Stycznia, który, ukryty w górnéj loży spędziłem wpatrując się w teatr milczący, ponury, niespokojny, w parter niekiedy głuchemi odzywający się oklaski... i w postacie charakterystyczne naszych kilku, niestety! arystarchów w téj chwili przygniecionych całą ważnością swojego posłannictwa sędziowskiego, a niepewnych czy szlachcie klaskać, czy chłopu... czy się oburzać, czy chwalić, czy świstać, czy śmiać się. Wiem, że w samotnéj loży mojéj trwało przedstawienie długą jak wiek przestrzeń czasu, a wyszedłem zeń złamany cały....
Protestuję przeciwko wszystkim domysłom niedorzecznym, jakbym żywe jakieś wzory przeniósł na scenę; w życium tego nigdy nie czynił, i samo posądzenie o to za potwarz uważam.
d. 4. Marca 1859, Żytomierz.
Scena przedstawia podwórko przed wiejskim folwarkiem, z gankiem na dwóch słupkach wspartym i ławkami. Na przodzie mały ogródek zarosły chwastami i malwami z stojącemi na kijach hładyszami i porozwieszaną bielizną. W cieniu drzew w prawo bliżéj sceny stoi stół prosty, na nim książki rachunkowe, kałamarz, pióro, linia i flaszka zielona z wódką, nakryta otłuczonym kieliszkiem. W głębi po za sztachetami odgradzającemi podwórze widać kraj pagórkowaty, poprzerzynany laskami.
Otóż, potrzeba nareszcie, mój mospaneńku kochany Bolesławie, abyś ty wiedział jak my stojemy w interesach i co u mnie w głowie dla twojego dobra. Nikt nie słucha? (ogląda się) pogadajmy otwarcie. Całe życie chorował człek, pracował dla waszeci tylko, aby cię na ludzi wyprowadzić; przyszła chwila żniwa. I ty wyrosłeś niezgorzéj i w kieszeni téż coś jest. Posłuchajże: jestem tu w tym kluczu u hrabiego od lat trzydziestu kilku ekonomem, pisarzem, rachmistrzem, w ostatku już rządzcą. Goluteńki jak turecki święty przyjechałem, ale dzięki Bogu i opatrzności jego, któréj zawsze nad sobą doświadczałem, a po części i własnéj głowie nie dla proporcji (uderza się po czole) uzbierało się tedy, mospaneńku, grosiwa, choć i waszecina ta edukacja kosztowała także nie mało!! Hrabia mi trochę do niej pomagał, ale i moja kabza czuła.... (wzdycha) Jesteś, nie chwaląc się, wyedukowany jak pańskie dziecko, parle franse, grasz, śpiewasz, tańcujesz, cóż tu więcéj chcieć? Na paniczyka mi wyglądasz! (śmieje się.) Otóż ja ci powiem, że cię chcę i muszę panem, całą gębą panem zrobić!!
No! nic nie mam przeciwko temu! Cóż tedy daléj? Słuchamy!
Dalej? Zaraz zobaczysz jak ja to sobie sprytnie ukartowałem, chociaż wy zawsze z nieboszczką jejmością mówiliście żem ja głupi. A no! no! nie trzęś głową, bom słyszał! mniejsza o to! Jednak żebym był na wasz rozum się spuścił, tobyś ty teraz gdzieś, chuchając w palce gorzelni pilnował, a to ja! ja! ciebie panem zrobię.... Słyszysz... całą gębą panem.
Dobrze, dobrze! ale mówcie już co macie mówić! bo że pieniądze ojciec dusisz, toć ja wiem i tak.
Żyłem, z pozwoleniem jak.... nierogacizna!.... odejmując sobie od gęby dla waszeci mospaneńku, aby tylko grosz do grosza... to była zawsze moja metoda... a waćpan traciłeś tylko....
E! cóż znowu! bez wymówek! mówcie bo! Co tam daléj tak ciekawego!
Zawsze z ciebie gorączka, mospaneńku, potrzeba mieć cierpliwość i posłuchać do końca.... Zważajże co się dzieje i co głupi ojciec wymyślił. Ciułał, ciułał, dusił, dusił, a dziś... kupujemy majątek.
Ale słuchajże i nie przerywaj! Znasz hrabiego naszego? dobry, jak kasza z mlekiem, ale ciemięga jakich mało, rachunku ani za grosz; rozumny jak Salomon ale w xiążkach, siedząc nieustannie tyle długów narobił i tak się, mospaneńku, zaszastał, że dziś ledwie się już tu trzyma na włosku. Zawszeście mi mówili, że ja głupi... a ot... zobaczycie com skomponował, ho! ho! Przyczaiłem się sobie z workiem na przesmyku, pożyczałem żydkom, żydki jemu, po cichu skupywałem jego długi, procenta zaległe rosły — i — (cicho) wiesz? mam tyle na tym kluczyku hrabiowskim, że mogę Jaśnie pana wypędzić, a sam z folwarku przenieść się do pałacu. Otóż... jak ja głupi!...
No! tegom się nie spodziewał po ojcu! dobra rzecz taki majątek, to sobie i pohulać będzie można.
O! o! przeczuwałem ja zawsze że ojcowska kabza dobrze nabita....
Tak, potem i krwawicą moją!... nie dam ci tracić, co mi przyszło ciężko, jak powiada przysłowie: nie wziąwszy na sumieniu, nie będzie na ramieniu.... Całe moje życie włożyłem w to, żeby ciebie panem zrobić; heroldja nas potwierdziła, jesteśmy szlachta, możemy majątki kupować ile grosza stanie i na wyborach krzyczeć jak drudzy... Prawda, że mnie to szlachectwo djabelnie po kancellarjach karku i kieszeni kosztowało, ale téż, mospaneńku, rzecz jest, a co szlachcic! to szlachcic! Hrabia na włosku wisi, my czatujmy z boku i chapniemy kluczyk razem z zameczkiem.... A co? a mówiliście żem głupi!
A! a! jaki papa pocieszny!
Nie dosyć jeszcze na tém, cicho tylko! sza!! — Hrabia stary, ciężki, przywiązany do tego miejsca, do ludzi, do drzew, do pniów, do ścian, zwyczajnie dziwak... otóż, kiedy ja mu zaśpiewam, fora ze dwora...
Aj! ludzie będą strasznie krzyczeli!
Gdzie zaś! żebym był goły a szelmostwo zrobił, to co innego; ale kiedy mam pieniądze? Widziałeś kiedy, żeby na bogatego krzyczeli? Ale słuchajno, a milcz... otóż tak. Hrabia ma córkę, niechaj ją wyda za waszeci, mospaneńku, a ja go zostawię we dworze i będzie się sobie w swoich książkach dłubał, a ja wam pogospodaruję!... Albo mi córkę da albo nie — no, to sobie ruszą z kwitkiem....
O mojéj przyjaźni dobrze mów!
Ale to być chyba nie może!
Czemu mospaneńku? czemu?
Ja? nie powiem? zobaczysz! Golnę dobry kieliszek i wezwawszy na pomoc patrona, tak mu wyrecytuję aż miło....
Ale on takiego układu nie zechce!
No! to i dobrze! Albo to ja się znowu tak bardzo napieram tego honoru? Nie da mnie on córki, to ja ciebie za rok z prezesówną ożenię.
Mój tatku.... Za mnie jak za mnie, pewnoby się jéj dać nie wahali, gdybym się o to postarał, bom taki podobny do ludzi; ale któż zechce mieć takiego tatula? Chybabyś ojciec gdzie na Bessarabją powędrował....
Co? co? słyszysz go? A ja to co? myślisz że nie potrafię być obywatelem? Ja teraz tylko tak na ekonoma jeszcze wyglądam, ale majątek kupiwszy, zaraz innym będę człowiekiem. Ho ho! zobaczysz! Wy zawsze mówicie, ojciec taki, owaki, a ja wszystko wiem co mnie trzeba... No! ale projekcik ci się uśmiecha? he?
Projekt się panu ojcu pochwala, zobaczymy tylko jak przyjdzie do wykonania, co się pokaże.
Wszystko już przygotowane, dziś, jutro, ale nawet tak i dziś jeszcze mu powiem.
To jednak prawda, że choć ciemięga z tego hrabiego, ale jak człowiek przed nim stanie, licho wie co to jest mospaneńku, czegoś strach bierze i durniejesz.
Ojcze, o to nie trudno.
Zawsze swoje!! ale zobaczycie.
Plan tedy dalszy? jaki?
Krótko a węzłowato, przyjdę, pokłonię się...
I powiem mu ot tak: mospaneńku, panie hrabio, panowaliście, panowali, no — a teraz przyszła pora na Jaczeńków.... Oto waścine długi, a ot co wam pozostaje. Chcecie córkę dać mojemu Bolesiowi, zgodzę się na to i niechaj gospodarują, a nie chcecie? to jak sobie chcecie; ale proszę się ztąd wybierać.
Pięknie, pięknieby to było, cóż, kiedy, słyszę, zaręczona.
A tak! słyszę i ja, że zaręczona za tego hołysza Czarnkowskiego, rozumnego jak sam hrabia. Ale mnie co do tego? zaręczyli, niech odręczą.
I ona go kocha....
Niech się odkocha! mnie co do tego! Niby to ty nie jesteś daleko od niego pokaźniejszy, a co grunt, że bogatszy.
Cóż? jeszcze ci mało, mospaneńku? źle skoncypowałem, jeszczem głupi?
Nie, nie! ale to wszystko na wierzbie gruszki, tatku najukochańszy.
No! zobaczemy, pamiętaj tylko com ci mówił i rób jak każę. Do hrabianki mi się przybliż wcześnie, jużci ma oczy i musi się poznać na tobie.
Zobaczemy! Zresztą i mniejsza o to!
Cóż tam u licha? Czego to chcesz? po co tu włazisz kiedy cię nie wołają?
Ja to, z prośbą do wielmożnego pana....
A byłem tego pewny, że nie z datkiem, tylko z prośbą, wy tylko prosić umiecie, nigdy wam nie dosyć. Gadajże a żywo, mospaneńku, bo ja na skwierczenie wasze nie mam czasu.
Już oto rok, proszę pana, jak mnie zabrali z chaty do dworu, ojciec stary tęskni za mną, chciałabym do niego powrócić.
Patrzajcie! chciałaby! A któż to wam dał wolę? Czy to wy możecie chcieć kiedy wam nie pozwolono?
Czy to wam źle tutaj?
Źle, nie — ale wszędzie dobrze, a w chacie najlepiéj. Ojciec prosił hrabiego, żeby mnie uwolnił, i jaśnie pan obiecał....
Co! co! już ten stary chodził do hrabiego! Patrzcie! hrabia! hrabia! A ja to co jestem? Hrabia o niczém nie wie, ja tu gospodaruję, słyszysz? Za to samo do domu nie puszczę.
O! o! rozumuje! Przymuszony sługa najlepszy mospaneńku, bo z nim nie ma ceremonji. — Nie puszczę, a jak mi jeszcze raz ośmielicie się chodzić na mnie do hrabiego, no! zobaczycie! Ja wam tu dam hrabiego!
No! otrzyj te łezki! Co ci tam w głowie, że się na wieś zachciało... przecież tu lepiéj, roboty nie ma wielkiéj....
Albo to ja się pracy boję?
I nie to co wasza nędza w chacie?
Nasza nędza nam nie straszna.
Słyszę, ale nie rozumiem.
Czegożeś taka dzika?
Zwyczajnie chłopka, wszystkiego się boję....
Nawet uściskania?
O! tego najgorzéj!
Drożysz się z sobą! ale to nie pomoże! Na wieś cię nie puszczą, a jak się lepiéj trochę poznamy, powolniejszą będziesz dla mnie. Będę ci kupował śliczne korale, krasne wstążeczki, co zechcesz!
Doprawdy?
O! o! koraliki skutkują, oczki się śmieją!
Z kogo? ze mnie? Niegodziwa! mógłbym się pogniewać, ale ci to daruję dziecko moje....
Do nóg upadam ojca dobrodzieja!
Jaki to spryt w tém prostém dziewczęciu, co za świeżość i wdzięk w téj twarzyczce. Wcale mi do smaku! niczego! nie puścimy jéj na wieś, bo by się to w brudnéj chacie zwalało, a szkoda — na honor, pański kąsek.
A! co za nudy na wsi, jakie głupie życie! ani kawiarni, ani bilardu, ani stósownego towarzystwa! Jeżeli ojcu uda się zrobić, jak mówi, wyjedziemy przynajmniéj z tego obrzydłego folwarku, w którym się duszę... na przyzwoitszy świat.... Tylko, co ja z tym ojcem zrobię?... będzie sobie gdzieś w kącie karbował — hrabianka dosyć piękna, i zdaje się, dobrze wychowana... majątek dobry, wypadnie się trochę ustatkować.... Jednak i ten szanowny tatko, ma swoją dobrą stronę...
Tak jest! trzeba to raz skończyć, mospaneńku, dosyć téj ekonomji, powiem mu otwarcie, masz asindziej do wyboru....
Komu?
No! toć wiesz przecie... hrabiemu.... Czego ja to będę dłużéj udawał.... Obrachowałem siebie i jego, nie ma prawie nic, wszystko moje, po co czekać dłużéj! Dziś tedy finalny koniec, stanę i powiem, mospaneńku... (zamyśla się i przerywa) Jak ci się zdaje?
Nic nie mam przeciwko temu! Tylko jak to ojcu przyjdzie mówić, żeby się nie zadławił....
To prawda, głupi nałóg! trzydzieści lat służby, tak się nawykło do kłaniania i posłuszeństwa, że nie wiedzieć od czego począć.
Mospaneńku, ja to i sam nie wiem; ale dla ciebie muszę się zmódz, nie ma co czekać dłużéj, stanę ot tak....
Jak naprzykład?
Ot tak stanę....
I języka w gębie zapomnę....
Nie zapomnę, mospaneńku! stanę i powiem mu: Jaśnie panie!
Do czegóż to jaśnie panie?
Masz słuszność! powiem mu wręcz, mospaneńku.
Mospaneńku także źle... za drzwi gotów wyprosić....
Dobrze, a daléj?
Jak to obrócić! Sęk! Dalipan nie łatwo! Jużciż tak wprost mu powiedzieć fora ze dwora, nie wypada, tyle lat chleb jego jedząc, zresztą strach. Choć to człowiek łagodny... tak! dobry! ale kaduk wie co ma takiego w sobie, że choć nigdy nie połaje, przykrego słowa nie powie... a jak człowiek przed nim stanie, aż mrówie przechodzi po skórze... straszny...
Stary nałóg téj podległości i stary głupi nałóg.
Ale dziś temu koniec! basta! Muszę się zabrać i powiem mu otwarcie....
Sława Bogu!
No! no! bez tych ceregielów, czego chcesz?
Niech wielmożny pan wysłucha.
Gadaj a prędzéj, bo czasu na gawędy nie mam.
Ot, ja stary, żonka niezduża, synowę prawda mamy w chacie, ale chorowitą, nie ma komu jeść zwarzyć, chleba upiec, nie damy sobie rady i przepadniemy, jeśli nam Oleny nie powrócicie.
Czort swoje! Mówiłem raz, że nie dam!
Bądź paneńku łaskaw! posłuchaj! dłużéj ona we dworze służyć nie może, dosyć już tego roku. Każda co pobędzie dworką, to jéj późniéj oczy wybadają.
Krzywda nie krzywda, ależ my także jej potrzebujemy, a dla młodéj, trochę tam przystojnéj dziewczyny, w takiéj służbie nie zdrowo.
Oto mi sensat! mospaneńku! A tobie co sądzić zdrowo czy nie zdrowo?... Ja wiem co robię.
Chodziłem do hrabiego... obiecał że mi ją każe oddać....
Otóż właśnie dla tego, że chodziłeś do hrabiego, to jéj nie wypuszczę, żebyście się nie uczyli na mnie skarzyć! — Nic z tego nie będzie... słyszysz? ja tu pan!
Słyszę... słyszę, ale jakże to wielmożny panie... chyba jest dwóch? Myśleliśmy że nasz hrabia tu panem, a wielmożny rządzca...?
Niechajże i tak! — Ale ja was samych proszę, i proszę taki... pokornie, bądźcie łaskawi, oddajcie mi córkę... Chcę ją wydać za mąż, zaswatana, przyjmak mi potrzebny, gospodarstwo tyle przepada!
Ho! ho! gospodarstwo wasze! znam ja lepiéj od was to gospodarstwo — taicie się tylko, chowacie, udajecie ubogich, a licho was nie brało! A to bieda właśnie że się dobrze macie, chłop bogaty nic nie wart, zaraz mu się legną muchy w nosie, fanaberja, nieposłuszeństwo! Ja nie potrzebuję bogatych, ale uległych... mospaneńku!
Alboż my to nie słuchamy?...
Bo musicie, mospaneńku! a baty!!
Jeszcze raz, proszę, zmiłujcie się...
Nie pomoże i córka musi zostać! — Tak chcę i dosyć!
Pierwsze i ostatnie, słyszysz mospaneńku, nie lubię rozpraw długich, każę i kwita.
A dyspozycja hrabiego?
Co mnie wasz hrabia?... (wstrzymuje się) To moja rzecz, już ja z nim o tém wolnym czasem pogadam... A no! do roboty! Na tok! słyszysz! dosyć tego perebendiowania.
Otóż jest! otóż on sam! nieprzygotowanego mnie zszedł, nawetem się wódki nie napił! Tfu! i nie wiem co mówić!
Przyszedłem ci powiedzieć, kochany Bartłomieju!
Że kazałem tę dziewczynę, córkę starego mego poczciwego Prokopa, uwolnić ze dworu. Ojciec mnie o to prosił, ma słuszne powody, nie godzi mu się gwałtem dziecka zatrzymywać.
To jest... jaśnie panie... to jest... jak sobie jaśnie pan każe... ale ośmieliłbym się przedstawić...
Prokop mnie o to prawie ze łzami prosił.
Co ich łzy kosztują! To panie taki ten ród chamski przemierzły, że aby rękawem potarł, łzy jak groch im się sypią.
Ależ, proszę cię mój Bartłomieju, nie gadaj mi tego! Tyle razy słyszałeś odemnie, że obelżywych wyrazów na moich tych poczciwych ludzi słuchać nie lubię!
Wy wszyscy macie ten szkaradny zwyczaj, to pojęcie niechrześciańskie o ludzie, jakbyście z innéj byli ulepieni gliny. To się nie godzi! Wiesz dobrze, że ja moich chłopków kocham jak braci, że głębiéj starając się ich poznać, przekonałem się, ile tam dobrego w nich, przy takim stanie, w takiém opuszczeniu...
Złodzieje, jaśnie panie!
Ale nie plećże, proszę! — Co to jest? od trzechset lat z górą oni i pradziadowie moi żyli razem na jednéj ziemi, jednemi losy, jedną pracą w świętym związku i zgodzie. Nigdy, w najcięższych chwilach oni nas nie zawiedli, my ich nie opuścili, mamy obowiązki wzajemne, ja wdzięczność dla nich, oni przywiązanie dla mnie. Kocham ten lud....
Oni nie kochania, ale bata potrzebują, jaśnie panie.
Proszę cię, skończże raz przecie... wiesz że mi to trudno! Olenę kazałem uwolnić!
Źle! jaśnie pana już nie potrzeba. Boleś miał słuszność.... Tfu! kiedyż się nauczę....
To jest... chciałem i ja powiedzieć coś... potrzebowałem oznajmić.
Co tam takiego? pewnie to nudne interesa znowu? cóż tam? źle?
A źle! pieniędzy, jaśnie panie, w kassie ani grosza, a tu o procenta naglą niektórzy... i o kapitały się upominają... ślą a ślą... wrota się nie zamykają... rady sobie dać nie mogę.
Wiem ja to, wiem, że interesa moje w złym stanie... (smutnie) Powiedz mi téż, mój kochany Jaczeńko, co to jest; jednakże gospodarstwo, mówiłeś, szło nam zawsze bardzo porządnie, przedawaliśmy nie źle, ja nie traciłem, balów nie dawaliśmy, a jednak...
Nie moja wina! nie moja! proszę, jaśnie panie, sam nie wiem, dopust boży... jaśnie pan zawsze tam siedział w tych swoich xiążkach.
Czy i one co winne?
Prawdę powiedziawszy, sprowadzało się to tego papieru nie mało, a osobliwości zamorskich, a obrazów, a fatałaszek różnych zagranicznych... toż to wszystek grosz, co powinien był na interesa szedł na to. Przy tém i powolność jaśnie pana dla ludzi, nigdy nie było rygoru, ja dysponuję, a jaśnie pan uwalnia, a chłopi okpiwają, a skarzą się, a piszczą. Ot, i ostatnia pszenica przez to w kopach porosła.
Chcesz, bym o sobie tylko pamiętając, o nich zapominał?
Każdy o sobie, proszę jaśnie pana, powinien pamiętać, to grunt!
To względem tych interesów. (na stronie) Ani rusz! dławię się, dławię, a powiedzieć mu nie umiem, (głośno) Zkąd tu wziąć pieniędzy, już za zaległe procenta bankowe chcą majątek spisywać.
Okropna rzecz! nigdy mi swobodnie odetchnąć nie dacie! Interessa! a! przeklęte interessa! Ależ przecie mogliby poczekać... mam nadzieję... stryj by mi pomódz powinien.
E! stryj!... (macha ręką) a co się tycze czekania, było już tego dosyć, jaśnie panie!
Cóż tu począć! radź mi, proszę cię.
Trudno! trudno... to jest... jaśnie panie —
Ani weż przez gębę przejść nie może... trzeba się było choć wódki napić, na czczo nie ma sposobu.... Chyba już później powiem, teraz nie mam siły... nie chcę go martwić.
Muszę posłać po Czarnkowskiego... to człowiek praktyczniejszy, może mi co podda.... Zawsze te pieniężne sprawy! w chwili gdy najważniejszemi zajęty jestem badaniami.... Ani chwili pokoju... Myślże tu o Horacie, Izydzie i Scropisie, o symbolach i mythologicznych tajemnicach, gdy dłużnicy siedzą na karku! A! to nieznośne....
I nic nie powiedziałem!! Tfu! Mają może słuszność, żem głupi.... Trzeba było wprost wyrznąć, mospaneńku, a cóżby mi zrobił? Jużciż nie zje! nie zje! Ale za oczy zuch jestem, a przy nim, licho wie, co to jest! zbijam się z pentałyku! Jaśnie panie... jaśnie panie... i darmo czas tracę.... Trzeba raz skończyć, tak dłużéj być nie może! — Posyła po Czarnkowskiego, mówi o stryju, a nuż doprawdy co poradzą? Trzeba się spieszyć!
A cóż? widziałem że z nim mówiłeś!
Mówiłem.
I powiedziałeś mu wszystko?
Tak... trochę, to jest, nie wszystko jeszcze, bo tak raptem nie można.... Litość mnie wzięła, musiałem go przygotować.
Cha! cha! znowu tylko stchórzył i jaśnie panie powiedziawszy, pokłonił się nisko.... A cóż? nie odgadłem?
Cichoż! wiem ja co robię! nie można tak prosto z mostu.
Ja? czego? miałbym się jego bać? A co on mi zrobi? On mnie, nie ja jego obawiać się powinienem, majątek i przyszłość ich w mojém ręku... ot co, mospaneńku....
Ale cożeś mu powiedział?
To mnie wiedzieć!
Prawda, że z nim nie łatwo! Gdyby się choć pogniewał, no, to i człowiekby się naindyczył i słówkoby może, mospaneńku, wyleciało; ale z tym ciemięgą nie ma sposobu, ta głupia jego dobroć tak miękczy... nie mam serca go martwić....
O litościwy ojcze!! cha! cha! a przyznaj, że się go téż trochę boisz!
Cichoż mi hultaju, bo się pogniewam! uwziął się dziś mi dokuczać! Poszedłbyś lepiéj do ogrodu czy do pałacu, możebyś spotkał gdzie hrabiankę. Umiesz przecie parlować, zagadałbyś, przymilił się....
Zapewne... jak zechcę, to zagadam.
Hę! Ale to i z waszecią tak jak zemną... mospaneńku... z daleka toś ty zuch, a przy niéj jak trusia, ani się odezwiesz! Uważałem wczoraj, sami cię zaczepiali, trącałem cię, żebyś przecie z parlowaniem się popisał, a ty, ani be ani me, jak student stałeś i tylkoś sobie palce powykręcał, aż w stawach trzeszczało....
Bo ja, prawdę powiedziawszy, nie lubię téj arystokracij.
A kiedy my przecie téż sami już będziemy do rynsztokracji należeć... jak majątek kupiemy....
To prawda, mospaneńku, cała bieda z tym folwarkiem, i ja to czuję... ale zostawszy panem, otóż się za to dąć będę! ho! to zobaczysz....
Teatr przedstawia salon we dworze hrabiego umeblowany wykwintnie, dwoje drzwi w głębi, na stolikach i pułkach wiele porozrzucanych xiążek, rycin, rozmaitych osobliwostek i t. d.
Tak jest, mają słuszność ci co mi wymawiają słabość, życie moje było pasmem niedołężnych pragnień. Zawsze mi brakło téj energji i silnéj woli, która daje czynnościom logikę i znaczenie. Rzucałem się na wszystkie strony, nic dokonać, nic zrobić nie mogąc; na chwilowe wysiłki starczyło, a wytrwania nie było w niczém. Fantazja panowała nademną i dziś, po marzeniach próżnych, aż nadto smutna rzeczywistość... i ruina.... Dla mnie to nic! zniósłbym łatwo upokorzenie i ubóstwo, ale dziecię moje, przywykłe do dostatków, które do dziś dnia myśli, że mu się przyszłość uśmiecha.... Jak jéj to powiedzieć? jak ona znieść potrafi to piorunowe uderzenie? kocha Adama, on ubogi, cała nadzieja ich spokojnéj przyszłości była w tém co ona mieć mogła.... Dziś nic! lub tak jak nic! jaka dla nich przyszłość! ach! gdybym był pracował inaczéj, gdybym szedł stale w jednym kierunku! Zapóźno! próżne to żale, nie umiałem się wziąć do czynu, potrzeba nauczyć się cierpieć!
A! to ty panie Jaczeńko! No — cóż tam?
Hm!... to jest! — że tak rzekę... to jest — iż się tak wyrażę... to jest. — Tu już nie ma co taić dłużéj, jaśnie panie.... (Tfu!) to jest... panie hrabio....
Ja? ja? jako żywo! Jaśnie (Tfu! znowu!) panie hrabio... nie jestem wcale pomięszany... ale nareszcie...
Mów wyraźnie co chcesz powiedzieć, nie rozumiem cię.
Stary nałóg górę bierze! ani rusz, a wódki się napiłem! (głośno) Przyszła w ostatku godzina, jaśnie panie, panie hrabio....
Która godzina?
Pół do dwónastéj, jaśnie panie....
Więc cóż?
Ale tu nie o godzinę chodzi, jaśnie... (Tfu!) panie hrabio!
Sam przecie mówi, że nie straszny, a ja się go boję, mieli racją, żem głupi (głośno) Przyszła nareszcie chwila, to jest mospaneńku... (na stronie) ani rusz, ani rusz!!
Jakaż to chwila, mój Bartłomieju, chciałbym ci pomódz wyjęzyczyć się, ale mi się domyślić trudno.
Tu już nie ma co w bawełnę obwijać.
Więc nie obwijaj....
Interessa, jaśnie panie, są w stanie najgorszym, lada chwila majątek opiszą i z publicznego targu sprzedadzą.
Ja to wiem, ale maszże radę jaką?
Nic nie pomoże, jaśnie panie, trzeba pieniędzy, nie rady.
Ja!! hm! trochę się tam uzbierało, panie Hrabio!
Ty? masz? i chciałbyś mi dopomódz?
No! kiedy już mówić, to otwarcie. Pracowało się, harowało, skąpiło, grosz do grosza; wziąłem też coś po nieboszczce żonie.
Żona twoja była garderobianą....
Panną respektową, jaśnie panie, i miała fundusik. — Wzięło się też i po wujaszku....
Wuj? a! ten co siedział na szynku?
Tak... dorobił się kapitaliku handlem... a i stryj mi coś zostawił....
Nigdy o nim nie słyszałem.
Człek był skromny, ale zacności wielkiéj.... Bo żebym miał nadużyć ufności pańskiéj i z cudzego dobra korzystać, to się, dzięki Bogu, nie pokazało po mnie nigdy.
Ja cię też nie posądzam, chociaż po prawdzie powiedziawszy, były niektóre okoliczności.
Czyste mam... to jest (krztusi się) sumienie... ale trzydzieści lat ciężkiéj pracy, i te... sukcessje...
O których nigdy nie wspominałeś?
Po co tam było gadać jaśnie panu, o téj szlacheckiéj mizerji....
A! to już i szlachcicem, widzę, zostałeś!
A jakże, jaśnie panie, potwierdzonym....
Ależ twój ojciec....
To dobrze! na zdrowie ci! Cóż daléj? Musiałeś tedy nie mało grosza uzbierać, kiedy się tak z niego uniewinniasz?...
To jest tam, troszeczkę.... Grosz do grosza, to zawsze było moją metodą.
Nie zła metoda....
I uciułało się tam coś niecoś... at... trochę!
Winszuję, jam tego nigdy nie umiał. Cóż daléj?
Jaśnie pan wie, że majątek sprzedadzą i wypędzą z niego, na to nie ma rady! Poczekać już nie poczekają, wszystkie termina przeszły! darmo! klamka zapadła! Hm. A niemożnaby to się... tak... jakoś... pomiędzy nami pokombinować??
Kapitalik na okupienie majątku, znalazłby się może u mnie....
U... u ciebie?
Sukcessje te, jaśnie panie....
A tak! (uśmiechając się) sukcessje te! rozumiem! po żonce, po wuju, po stryju....
I po dziaduniu.
Który u nas był atamanem?...
No! jak sobie chce... a dość że ja ten klucz kupuję!
Kupujesz? ty? No! ale przypuściwszy to, cóż z tego?
Wiem o tém... wychodzę z laską w ręku i czystém sumieniem....
No! otoż by się można pokombinować!
Mówże jaśniéj, do prawdy nie mogę cię zrozumieć, cały dziś jesteś w zagadkach.
Jestem szlachcic potwierdzony przez Heroldją, Herbu Brona, a choć pan Hrabia pan z panów, a ja chudopachołek... no to cóż?
Imie wielkie to tylko ciężar wielki do dźwigania, mój Jaczeńko, ja wiem o tém.
A zresztą pan także taki człowiek jak i my....
O! pozwól! taki jak wy jeszcze nie! mój kochany. Może Bóg za karę potomków moich takiemi, jak wy, uczyni, aleśmy jeszcze nie tacy....
Choćby ta jedna, mój drogi, że ja nie wiem, jak straciłem majątek, a ty się nie wytłómaczysz, jakeś się go dorobił....
To fraszka!... A taki by się można pokombinować... to jest....
Najciekawszy właśnie jestem téj twojéj kombinacji.
Jaśnie panie... hm, panie hrabio... ot co... pan masz... córkę... a ja... syna!!
Co? co? co? Nieoszacowany, nieopłacony, najdroższy mój Jaczeńko, powtórz, żebym nie myślał, iż mi się to przysłyszało! Jak? jak? ja mam córkę? a ty... masz syna! Dalejże co? Ta scena warta miljona, który straciłem....
No! ale cóż tak śmiesznego, mospaneńku... szlachcic jestem, mam syna, może się ożenić!
Z moją córką! Wiesz, to myśl wyborna!! Twój Boleś — ten śliczny młodzian podobny do perukarza małego miasteczka, szanowny dziedzic klejnotu panów Jaczeńków zaślubiający hrabiankę Zawolską!!... I cóż daléj, panie Bartłomieju?
Jaśnie pan sobie żartuje... ale jabym ten klucz okupił i państwa, ma się rozumieć, z niego nie wypędził....
Co za raj! Jaczeńkoby nam raczył gospodarzyć, jabym sobie miał kawałek łaskawego chleba, a pan Bolesław uszczęśliwiałby Amelję... Wiesz, to prześliczny i godzien twéj głowy projekcik, mój Jaczeńko — rozumny, przyzwoity, stósowny, uczciwy... A! a! moja córka żoną takiego błazna!!
Słuchaj no, mój kochany, żarty są bardzo dobre pomiędzy staremi znajomemi, ale ich za daleko posuwać nie trzeba. Niskom zapewne upadł własną winą, ale nie do tyla jeszcze, byś ty do mnie z taką propozycyą śmiał przychodzić! Oszalałeś stary!! pieniądze ci głowę zawróciły! Daruję ci to twoje głupstwo, ale ty chyba pijany być musisz?
Upaść tak nisko! upaść! i to nie innym grzechem tylko niedołężnością, brakiem woli, złym pracy czczéj kierunkiem — upaść tak nisko, by jemu podobni miłosierdziem swojém urągać ci się mogli... A! to okropnie! Ubóstwo, nędza, wszystko nic, ale takie losu szyderstwo... a! to boli! to śmiertelnie boli....
Gniewa się, ale się namyśla, potrzeba mu zejść z oczów....
Potrzebny jestem? a! jakżem szczęśliwy! Oto mię masz, hrabio, całego na wasze usługi....
Ale cóż to takiego?
Przykre ci muszę uczynić wyznanie, ale czas raz szczerze pomówić, mój Adamie, o twojéj i naszéj przyszłości (wzdycha). Jestem — zrujnowany!...
Nie narzekam na losy, one temu nie winne, jam winien, żem się bawił fraszkami, dzieciństwy uczonemi gdy pracować było potrzeba inaczéj. Jam winien, że sił do surowszego życia nie wyrobiłem w sobie.
Próżno się hrabio obwiniasz, nie tyś zgrzeszył, ale wiek, w którym żyłeś, takim cię uczynił. Rozpoczynałeś życie w chwili, gdy los nas od wszelakiego zajęcia publicznego, do którego wprzódy powołani byliśmy, usuwał; nie dziw, że szukając ulgi w smutku i osamotnieniu obróciłeś się ku nauce i zatopiłeś się w badaniach z życiem nie mających związku....
A! nie każdemu i rozpaczać wolno. Widzę to, czuję, ale nie umiałem się oprzeć urokowi nauki, upojeniu tego, co mnie od rzeczywistości odrywało. Dziś, z mojéj winy jesteśmy nad przepaścią — ja, to nic — ale Amelja!
Znamy to serce anielskie, dla niego własne cierpienie niczem będzie, ale twój los, hrabio?
Cóż ja? o mnie tu nie idzie... kilka lat życia, ostatki mętne... gdzie je spędzę, jak mi dobiegną... o! o to mniejsza... ja cierpieć potrafię....
Ale, czyż już nie ma ratunku?
Nie łudźmy się, żadnego.... Wystaw sobie, Adamie, jak źle ze mną być musi, kiedy ten... ale tego ci lepiéj nie mówić!!
Owszem, proszę, mówcie mi wszystko....
Znasz Jaczeńkę?
Prawie tyle, ilem ja stracił... Musiał się dobrze nieboraczek obłowić, kiedy mi dziś przyszedł się ofiarować... Ale to coś tak pociesznego, tak nie do wiary!
Pieniądze? miałożby go ruszyć sumienie?
Gdzie tam!! Proponuje mi wykup majątku z warunkiem, żebym, — uwierzysz li temu?... a! bym córkę moją wydał za jego syna!!
Szalony! jakto? ośmielił się!
Ha! konającego lwa osły nogą kopią, taki rzeczy porządek na świecie. Jam musiał w pokorze słuchać jego oferty i śmiać się.
Tak, chyba śmiać się z myśli podobnéj, bo gniewać się, doprawdy, byłoby zbytkiem honoru... Nie sądzę, by dziś nas starą szlachtę o jakąś dumę kastową pomówić można, daliśmy wszyscy dowody że nowych ludzi, nie patrząc pochodzenia, przyjmujemy chętnie, gdy są godni indigenatu... ale taki Jaczeńko!!
Ha! a przecież to pono tutaj, na téj ziemi następcy nasi... Mówią, że po wyciętym lesie dębowym zawsze się osiczyna zasiewa... Myśmy szlacheckich naszych nie spełniali obowiązków, bawiliśmy się życiem, żartowali z siebie i z losów; — opuściliśmy ręce, zagrzebali w prywacie, i przyszła chwila, że jak na ewangelicznéj uczcie owéj, z ulicy wezwano biesiadników.
Nie!! ja jeszcze nie wierzę w upadek, ani go chcę przypuszczać! — Ślachta nasza ma jeszcze w sobie siły, które ją dźwigną;... osłupiała na chwilę, ale się podniesie do pracy, ale się odrodzi do poświęceń i wytrwania. Nie damy się zastąpić takim, jak Jaczeńko, dorobkowiczom, na których oczyszczenie mało dziesięciu pokoleń, tak śmierdzą łzą ludu i groszem źle nabytym....
Nowe pokolenie pojmie obowiązki swoje, panie hrabio....
Gdyby całe do ciebie podobném było!
Ja na tę pochwałę nie zasługuję, chęci mam tylko dobre i odwagę. Ależ w istocie pocieszna historja z tym Jaczeńką.
Głupiec stary! a jednak musiał rachować na słabość moją, na to, że dla mnie boleśnie nad wyraz będzie porzucać to miejsce. Trzysta lat z górą żyliśmy na tym ziemi kawałku, z tym ludem, przywiązaliśmy się do niego; ani my nań, ani on na nas się nie poskarzy... Każdy kąt domu tego dla mnie pamiątką... Tu mi zmarł ojciec, co jeszcze w kontuszu chodził i szablę nosił, poczciwy stary ojciec! Tu straciłem matkę, któréj życie ubiegło jak rzymskiéj matrony u domowego ogniska, tu ja na świat przyszedłem... Dziś stary, sercem i nałogiem przyrosłem do téj ziemi kątka, do niemych ścian i starych drzew podwórza... Boleśnie mi będzie rozstać się przed śmiercią i pójść na włóczęgę, gdy tu taki spokojny grób mnie czekał w katakumbie obok dziada i pradziada!
Nie możnaby znaleść sposobu na to! O! mój Boże, dla czegoż uczyniłeś i mnie ubogim, jakże chętnie złożyłbym na ofiarę wszystko, co mam, aby wasz smutek okupić! Ale tych rąk dwoje są całém prawie mieniem mojem. Sierota zostałem tylko spadkobiercą imienia, którem się szczycę, to stare poświęcenia dziadów przypomina. Gdyby życie moje przydać się wam mogło na co, weźcie je, proszę, i rozporządzajcie mną.
Z takim przyjacielem nie zginiemy... A! mnie niedołężnemu pieszczuchowi, nie wiesz, ile kosztować będzie to miejsce opuścić!
Nie możnaby tych ludzi uprosić i ułożyć się! pracowalibyśmy....
Może począćby coś można, gdybyśmy z kim innym mieli do czynienia, ale patrz...
Odchodząc zostawił mi umyślnie te papiery, z których się dowiaduję, że jest wszystkich prawie długów moich nabywcą....
Któż? on? znowu ten Jaczeńko?
Tak, on — rzecz to widać cichaczem dawno osnuta, i nie pofolguje mi pewno.
Niegodziwiec! Milczał więc, dopóki mógł być jakiś ratunek! Co począć? głowę tracę!
Nie ma ratunku! potrzeba męztwa! Kochasz Amelją! Spokojny w ręce twoje los jéj powierzam, ubogi pracą wyrobisz sobie jéj przyszłość, ale ja!! Co pocznę zepsuty szczęściem, rozmarzony spokojem, ścigany zgryzotami! Ha! iść mi z kijem, uczyć gdzieś dzieci lub śpiewać pod kościołem... Nie będę wam ciężarem....
Odwagi! i ja z nim powtórzę! Im cięższe życie, tém wyżéj podnieść się potrzeba sercem i umysłem ażeby mu podołać! A! jakże mi żal tego zacnego a tak nieszczęśliwego człowieka! Amelja, pewien jestem, zniesie mężnie cios, który ją dotyka, zresztą myśmy dwoje, ale ten starzec! Jak mu tę chwilę osłodzić? co poradzić? — Otóż i ona... wie już o wszystkiem czy nie?
Jakże w porę przybywasz, przyjacielu! Wezwany czy poczciwem wiedziony przeczuciem?
Droga Ameljo... moje życie do was należy zawsze... Staję na rozkazy....
Widziałeś ojca?? — Ja wiem wszystko!
A! dzięki Bogu! Wiesz, i widzę cię, jakem się spodziewał, spokojną, wyższą nad cios, który was dotyka.
Cierpię, ale, jak widzisz, łzy nie uroniłam za przeszłością, tak pewną jestem opieki Bożéj dla jutra!... Ale serce niewieście mimo woli boleje we mnie — nie nad sobą — nad ojcem.
Hrabia prawie w rozpaczy, nie pokazuje jéj po sobie, znać jednak, że znękany straszliwie, bo całą winę tego nieszczęścia przypisuje sobie....
Wiem i pojmuję, co go kosztować będzie, rozstać się z tém miejscem, ze świętemi jego pamiątkami, z tém wszystkiém, do czego przyrósł i przywykł od tak dawna.
A rozstanie to nieuchronne....
Tak! nieuchronne....
Nigdy w życiu nie bolało mnie tak, że nie mam majątku, mógłbym dziś chętną z niego dla was uczynić ofiarę, pierwszy raz cięży mi ubóstwo moje!
Bóg nam dał coś lepszego nad bogactwo, Adamie, uczucie obowiązku i odwagę do spełnienia go.
A ja... nie śmiem ci powiedzieć, co myślę, nie zrozumiesz nawet gdy powiem....
Lękam się zrozumieć.
Kochasz mnie Adamie?
Na co nam słowa? daj mi możność, bym ci to dowiódł — zobaczysz!
Daję ci ją właśnie... wyrzecz się mnie i pozwól, bym się poświęciła dla ojca!
Ty! dla ojca? nie pojmuję!
Wiesz zapewne, jaki środek podawał mu ten człowiek?
Ależ to szyderstwo!
Pani! to heroizm, do którego ja się już podnieść nie mogę. Jestli to próba? nie godzi się na podobną wystawiać takiego, jak moje, przywiązania?
Właśnie, że wielkiém jest i czystém. Adamie, chcę, byśmy je ubłogosławili ofiarą. Nie znasz tak, jak ja ojca mojego; dla niego opuścić to miejsce, wyrzec się zajęć, do których przywyknął, to prawie śmierć! Chceszże, byśmy naszéj przyszłości na ofiarę zabili ojca?
A! nie mów tego! Wszystko zrobię, co mi każesz: dam życie, krew, pracę życia całego, ale wyrzec się ciebie dla człowieka, który patrzeć na ciebie nie jest godzien — a! to nad siły! Tyś chyba nigdy mnie nie kochała.
Drogi Adamie! Największy dowód zaufania i miłości daję ci właśnie w téj chwili, bom cię osądziła godnym szczerego wyznania, bom przeczuła, że ty mnie ani o płochość, ani o chciwość, ani o nic, mnie niegodnego nie posądzisz... Nie wiesz zaprawdę, nie znając z bliska tych ludzi, jak wielkiéj ofiary ta myśl jest nasionkiem, nie wiesz, jak zepsute jest to dziecię folwarku, któremu się na pastwę chcę oddać — jak oni są brudni, ile cierpienia gotuję sobie w przyszłości — ale mój ojciec! mój ojciec!
Godziż się tobie, córce tego człowieka przypuścić, że on, co cię tak kocha, przyjąłby taką ofiarę?
Dziś, nie — ale jabym go do niéj przygotowała, jabym święte dlań popełniła kłamstwo.
Padam przed tobą na kolana! tyś wielka i święta, — ale takiego poświęcenia nikt wymagać, nikt czynić, nikt przyjmować nie ma prawa — sama myśl jego oburza.
Dla ojca, dla mego ojca, Adamie! dla tego, który mi od kolebki był matką, przyjacielem, nauczycielem, opiekunem, któremu winnam wszystko. Adamie — nawet ciebie poświęcić każe obowiązek!
Nie! to tylko dziwaczne marzenie zbolałéj duszy... Pomyśl! zlituj się... Możesz chcieć tego, ale ojciec twój byłżeby tak okrutny, ażeby przyjąć ofiarę? A ja! ja! a! raczéj umrzeć niż pozwolić... Nie mów więcéj.
Drogi mój, poczciwy przyjacielu, zastanów się, pomódl w duszy i powiedz, jak mam postąpić; wiem, że egoizm nie poprowadzi cię drogą błędną. Od ciebie czekać będę rozkazu, zezwolenia, otuchy, bo nie mam prawa szczęścia nas dwojga poświęcić, tylko własne — a tyś swoje złożył w moich rękach. Bądź moim sędzią, czekam twojego wyroku.
To nad siły! daj mi zebrać myśli!
Nędza, to nic — opuszczenie, mniéj jeszcze z takim jak Adam towarzyszem; choćby się nas wyrzekli wszyscy, jak zapierają ubogich i upadłych — ale zniesież ojciec to, co pociąga za sobą ubóstwo? Rozstanie z przywyknieniami całego życia, ze światem, w którego kole doszedł starości? A! gdybym choć godzinę cierpienia oszczędzić mu mogła; powinność skazuje mnie na ofiarę....
A! czuję obowiązek, ale na widok téj karykatury sił mi braknie... nawet śmiać się nie mogę....
Pozwoli pani?
Wejdź pan...,
Wolno? Chciałbym tylko słówko powiedzieć!
Pan wiesz dobrze, że mu nigdy wstęp do naszego domu nie był wzbroniony — ale cóż go tu sprowadza?...
Pewne okoliczności, które... ale to....
Cóż takiego?
Gdyby się pani nie gniewała!
Ja nigdy gniewać się nie mam zwyczaju; mogę czasem śmiać się tylko i litować?
Litować! bardzo dziękuję! A to gorzéj jeszcze! Ale... pani się nic nie domyśla?
Nie jestem wcale domyślna....
Kobiety w ogólności, wszystkie są bardzo domyślne.
Nie ma sposobu poufaléj z nią pomówić; taka czegoś straszna... Ale trzeba jéj przecie powiedzieć o co chodzi (głośno) pani nie wie nic!
Cóż mam wiedzieć? o co idzie?
O przyszłość hrabiego.
Jakiż pan możesz z nią mieć związek?
Prawdziwie, otoż trudno mi wyjaśnić... ale hrabia zapewne musiał pani powiedzieć?
Dziś rano nie widziałam się jeszcze z ojcem.
Więc mnie samemu trzeba zgryść ten orzech....
Masz pan dobre zęby! Ale cóż to za orzech?
Bardzo mu winszuję....
To bieda tylko, że nie wiem, jakim będzie dla pani.
Wątpię, żebyś Waćpan chciał się ze mną dzielić tym orzechem — ale cóż to za zagadka... nigdym WPana nie widziała w takiém usposobieniu? mów, proszę....
Pani jesteś tak dobra... (na stronie) Trudno!...
Jak czasem....
Zawsze i dla wszystkich....
To już komplement — dziękuję.
Ani sposobu, stoję przed nią, jak pod pręgierzem. (głośno) Wiadomo pani, że hrabia stracił majątek?
Panią to nie obchodzi?
Bardzo mało dla mnie, bardzo mocno dla ojca.
A tu... dziwnym trafem, właśnie mój ojciec dorobił się fortunki....
Bardzo mnie to cieszy....
I chciałby poratować hrabiego, (z uśmiechem) ale stary mój ma pewne projekta, na które, nie wiem, czyby pani przystała....
Trudno mi się ich domyśleć; nawet, nie chcę się ich dowiadywać — projekta, jakiekolwiekby one były, należą do mego ojca, nie do mnie.
Pani mi nawet nie pozwoli powiedzieć?
Nie widzę potrzeby.
Dla WPana widzę, że majątek przypadł w samą porę, znać to po jego humorze, minie i mowie.... Zresztą nie zdaje mi się, żebyśmy teraz o tém z sobą więcéj rozprawiać mieli....
Tak??
Dzień dobry panu!
Odprawiła mnie z kwitkiem.... Ale to jednak nie tak źle poszło, jakem się obawiał... nawet wcale dobrze... (głośno) pozwoli się pani pożegnać?
Pozwolę....
Być żoną takiego człowieka, po rojoném szczęściu upaść tak nisko! Boże! dźwignij nas lub dodaj siły... w głowie mi się zawraca, czuję, że mi odwagi braknie. Poświęcić siebie... potrafiłabym może, ale z sobą poświęcić Adama, to serce tak zacne i przywiązania pełne! Skazać go na długą tęsknotę i życie złamane! Pomódlmy się — Bóg natchnie.
Cóż się tu dzieje? Hrabia nasz chodzi, jak oszalały, panienka płacze i modli się, a my nic nie wiemy? To jakieś nieszczęście! panienko!
Czego to chcesz, kochany Prokopie?
Gdyby panieneczka była łaskawa... choć to nam pewnie nic do tego... ale i my serceć mamy! Coś tu u was jest, o czém my nie wiemy; hrabia smutny, panienka zapłakana — chowaj Boże jakiego nieszczęścia! Wyście zawsze tak dobrzy dla nas byli, my was kochamy, jak rodzonych rodziców — zróbcież łaskę, powiedzcie nam, co was boli? Chłopek biedny mało się na co komu zda, ale niechby my choć wiedzieli, jeżeli można.
Któżby o waszém sercu wątpił, moi poczciwi ludzie! Ot, kochany Prokopie, — przyszła godzina rozstania i dla tego nas we łzach widzicie....
Cóż? jak? Panienka idzie za mąż? No! to chwała Bogu, nie wieczneż to rozstanie!
A! nie! nie, nie zrozumieliście mnie. My tu już w majątku tak jak nic nie mamy, opuścić was potrzeba, i te miejsca ukochane.... Biedni jesteśmy, ubodzy, wypędzają nas....
Jakże to może być? a któż nam tu będzie panował?
Ktoś inny, bogatszy od nas....
Któż to się ośmieli was ztąd ruszyć? Wy tu lat trzysta od dziadów pradziadów siedzicie z nami, ojcowie nasi gospodarzyli z waszemi, myśmy dzieci hrabiego, i innego pana znać nie chcemy.
Poczciwy Prokopie, i nam was żal opuszczać — ale taka wola Boża.
Tacy dobrzy panowie! mój Boże! niechże nas łaska Boska od tego broni! Nie! tego nie dopuścimy! A któż dla nas będzie takim, jak on był? Z nim i popłakać i poradzić się i pogadać było można, jak z ojcem rodzonym — człek nigdy darmo nie odszedł...
Będziecie mieli nowego pana... i tego znacie dobrze....
Kogoż? kogoż? Czy już i to wiadomo?
Mówią, że rządzca Jaczeńko — kupuje.
Ten! ten... on panem! A niedoczekanie jego! Wszystkim by nam przyszło poginąć, ten Ancychryst! a! Boże wieczny, choć zawczasu się w grób położyć.... Nie daj Boże z Iwana pana! Ale to jeszcze nic, bośmy na biedę się rodzili — a cóż z wami się stanie, panienko kochana?... z ojcem waszym ta i naszym, gdzież się wy podziejecie? Jemu na starość być wygnanym ze swojéj pradziadowskiéj chaty — jak on to przeżyje!! Mój ty Boże!
I ja, mój Prokopie, myślę o tém z bólem serca... O mnie tu nie chodzi wcale, tylko o niego, o niego! Jemu i téj ziemi i was żal będzie wielki — nie wiem czy on to przeżyje!
Ale nie! — Pan Bóg sprawiedliwy, to być nie może, nie odda nas w ręce tych oprawców, ani was, coście sprawiedliwymi byli, nie odłączy od nas. To być nie może... Niech no się gromada o tém dowie! pójdę na radę do naszych... my tego nie dopuściemy... Bądźcie dobréj myśli, panienko, Bóg łaskaw... a gromada wielki człowiek.
Teatr przedstawia ogród przy pałacu hrabiego, w dali widać budowle. Ścieżek parę przecina scenę.
A! otoż i tatko!
To ty? chwała Bogu — na, cóż?
Widział się ojciec z hrabią?
A ty z panną!
Ja też widziałem się z nim, mospaneńku.
I powiedziałeś mu?
Ho! ho! jasno i wyraźnie... nie obwijałem wcale w bawełnę... to są własne moje słowa.
Jakże to przyjął?
No! zwyczajnie, mospaneńku, jak się podobną pigułkę przyjmuje; zrzymał się, krzywił, płakał, narzekał....
A nie łajał?
Gdzieżby śmiał! pokorny jak baranek... Ciągle tylko do mnie „kochany panie Bartłomieju... kochany mój Jaczeńko“...
I o tym projekcie ojciec mówił mu także?
To przedziwnie! A on?
Nic... uściskał mnie, wziął to do namysłu... Grackom się zwinął, mospaneńku!!
Jest tedy nadzieja, że będę mężem hrabianki. A wiesz tatku, że toby było pociesznie! toby ci się udało!
Nadzieja ogromna, że się udać musi... Stary hrabia, jak kot, przywiązany do tego domu i miejsca; ale też to w wielkiéj części zależeć będzie i od ciebie. — Gadałeś ty z nią??
No... jużciż mówiłem....
Śmiało?
Czegożbym się miał bać?
Ho! ho! nie mnie!
Pewnieś ty znowu stał jak trusia? a tu potrzeba się było wziąć do niéj ostro, mospaneńku, one to lubią... obcessowo... nie tracąc czasu, buch do nóg i oświadczyć się....
Mnie tego uczyć nie potrzeba! znamy się z tem.
Ale koniec końcem, cóżeś zrobił?
Ja? com zrobił? Mówiłem w ogólności, przygotowawczo... tak... z ogródką... Naturalnie, była nieco zdziwiona, trochę rozczulona....
Nie obraziła się bardzo?
Nie! wcale! Dość to dobrze przyjęła, wcale nawet z siebie i z niéj kontent jestem....
A tatko?
Patrzcie go! Myślisz, mospaneńku, że ja się ich boję, czy co? Ja tu przecie pan, robię im, mospaneńku, łaskę, jeżeli to proponuję, przez wzgląd na naszą dawną przyjaźń i stosunki.
Dobrze przyjął? mówicie?
Co ja ci się mam szeroko tłómaczyć, dosyć, że ja swojego jestem pewny... ty teraz myśl o pannie.
O! i ja pewny już jestem!
No! słowo się tedy rzekło, teraz tylko targu dobijać. Cierpliwości trochę, synku, a będziemy panowali i z folwarku przeniesiem się sobie do pałacu.
Cha! cha! to śliczna perspektywa... jak w klasztorze! Niech się tatko o mnie nie troszczy, będę ja wiedział, jak życie uczciwie i wesoło poprowadzić... to już moja rzecz... żeby był i wilk syty i koza cała....
A ja się wezmę w kupę do majątku! Byli tu tacy Ichmość siermięgowie, co mi okoniem stawali, ale przyszła kréska na Matyska!! Zrobię zaraz ład należyty! Hrabia swoją dobrocią ślamazarną psuł mi i nie dawał się rozporządzać — ja ich nauczę posłuszeństwa... czuj duch! Ekonoma sobie przyjmę, żebym miał kogo łajać, a sam po amatorsku, mospaneńku, to tu, to ówdzie będę bizunem wypłacał należytości. O! będzie tu zaraz inaczéj!
Jużciż ojcu samemu nie wypadałoby.
Wiem ja i bez ciebie, co mam robić! panem być potrafię... nie wielka to sztuka! nadmę się i kwita!
Ale, otoż patrz, znowu to chłopisko w oczy mi włazi, aż tu mnie nagnał!! Trochę jeszcze cierpliwości, to ostatki!!
Darmo mi w oczy nie leź, stary trutniu, mówiłem, mospaneńku, raz że Oleny nie puszczę... to dosyć. Jak mi jeszcze dokuczać będziecie, każę gumiennemu alkiermasem poczęstować.
Ale ja nie o Olenę, wielmożny panie....
Czegoż? Jakaż nowa już prośba! Proszą, a proszą!
Przyszedłem od gromady... wielmożny panie... Niech wielmożny rządzca....
Rządzca? Tego już nie potrzeba dodawać!
O! już wiedzą, mospaneńku, chamy! jaka to u nich policja!
Mówią, że majątek idzie na sprzedaż?
A wam co do tego? Jeden pojedzie, drugi nastanie; bez pana nie będziecie, nie bójcie się.
Taki dobry pan....
Dobry! a! bo się dawał okpiwać, jakeście sami chcieli. Już to, mospaneńku, ręczę, że takiego drugiego nie będziecie mieli.
A! to prawda! Ale niechże wielmożny pan będzie łaskaw i powie, jak się to stało?
Prosta rzecz... tracił, tracił i stracił! — Kupował co niepotrzebne, a teraz potrzebne sprzedawać musi, rozumu nie było, na starość przyszło o kiju wędrować....
A wam po co to wiedzieć?
Patrzcie, jacy ciekawi.
Długów tyle, co majątku!
Mój Boże! Siłaż to pieniędzy być musi... i jakby tak? wiele?
Wy tego i nie policzycie, do czego pytać?
A któż tu u nas będzie panem?
He! no!... a jakby tak ja?
Wy? Mój Boże! możeż to być!
Dla czego nie może być?
E! panu by się zatęskniło zostawszy panem... bo to nie każdy wytrzyma zwłaszcza nie przywykłszy. Cały dzień siedzieć w zamknięciu ubranemu jak od święta, ani się rozpasać, ani krzyczeć, — nie bić, kieliszka wódki nie wypić, — trzech dni byście nie wytrwali!
Co on plecie? żartuje czy głupi?
Nie łamcie sobie głowy, damy rady.
Mnie, żeby i chcieli panem zrobić, tobym za nic nie został.
Zwyczajnie, chłopska natura! Ho! ho! mospaneńku, nie taka to głupia rzecz jak ci się wydaje, jest tam i dobre! A ja znowu takim malowanym panem, jak ten wasz hrabia, nie będę... u mnie! rygor i posłuszeństwo być musi. Psuł was i pieścił, ja muszę naprawić, dla własnego waszego dobra. Pobogacieliście, pohardzieli i rozpróżnowali, u mnie tego nie będzie; chłop na to, żeby pracował.
Na to żeby używał! Sam pan Bóg w piśmie tak przykazał... jest o tém w Dekalogu... ale co ja tu z wami w gawędę się wdaję, a na toku może kradną! Gumienny filut... trzeba iść.
Chodźmy, bo i ja przebrać się muszę.
Ot, na cośmy przyszli... na ich panowanie i znęcanie się nad nami! a! niedoczekanie wasze! Miałżeby nas Bóg tak pokarać za ciężkie grzechy nasze! Nie, nie! nie dopuści na nas Chrystus tego nieszczęścia... trzeba nadziei, temu hetce nad sobą panować nie damy!
Stój no! Oleno! posłuchaj!
A! to wy ojcze... a ja was szukałam na przygumieniu. Mówili mi, że was widzieli koło dworu, pilno mi było rozmówić się z wami.
Dobry dzień, Olenko!
A cóż? nie puszczą oni mnie?
Jeszcze mi nałajał i naodgrażał się, żem do Pana o to chodził.
I mnie się dostało.
Ale no! kto mądry ten cierpliwy.
Nie wiecie, jaka we dworze pogadanka?
Jest co nowego?
Stary pan chodzi, jak przybity, panienka nasza płacze, pan Adam jéj narzeczony się desperuje... gadają, że naszych panów chcą z majątku wypędzać! Czyż to może być? powiedzcie?
I gorzéj jeszcze, bo mówią, że Rządzca ma panować.
Gadają, ale tego to nie będzie. —
Mnieby za świat uciekać przyszło!
Co tobie, to i nam wszystkim!
A mnie gorzéj, niż innym.
Czemu? Co, to oni ciebie tak nie lubią?
Gdyby już choć nie lubili. —
A cóż? mów no! to coś nowego!
To tak!! Iwaś głupi, a ten młokos nie poczciwy. Ale czemużeś ty mi tego nie powiedziała wprzódy?
Nie było was czém kłopotać! Myślałam, że się i tak odemnie odczepi... ale już i rady sobie z nim dać nie mogę.
No! może nie długo cierpieć... Cicho! Pan Bóg nas wyzwoli. Nie zachodź tylko w drogę ekonomczukowi i umykaj od niego.
Gdyby nie ganiał się za mną.
A Iwasia już ja rozumu nauczę...
Tst! tst! otoż nasza panna! patrzcie jak idzie smutna... aż patrzeć serce się kraje —
Odejdźmy!
— Milcz biedne serce, precz nadzieje moje — obowiązek przedewszystkiém! Adam przecierpi, zapomni, ja przeboleję lub umrę, ale dla ojca starość okupim spokojną. Nie mówi mi nic, nie przyznaje się, ale cierpi mocno, dla niego nowe rozpoczynać życie, byłoby nad siły.
A! czyż tak straszne są ubóstwo i praca, jak nam je malują! Jabym się ich, sparta na ręku Adama, nie ulękła, anibym płakała po dostatkach. Tu, czy gdzie indziéj, z niemi dwoma wszędzieby mi było dobrze... Tęsknilibyśmy za naszą kolebką, ale któż nie jest wygnańcem i kto z nas nie tęskni?
Odwagi! Za niego i za siebie mieć mi ją potrzeba!
Przyjacielu! widziałeś mojego ojca?
Od niego idę.
Smutnym i pogrążonym, powtarza, że własne cierpienie nic go kosztować nie będzie, ale —
Aleś uważał, jak zmieniony? jak strasznie uciśnięty. — Nic mi nie chciał dotąd powiedzieć, udawałam przed nim, że nie wiem o niczém; usiłował być ze mną wesołym, a ciągle miał łzy w oczach.
Możnaż się tak przywiązać...do martwéj ziemi! do jednego ciasnego kątka!
A! nie obwiniaj go! Serce to potrzebowało przywiązania, musiało kochać i pokochało nawet ściany nieme i żałosne wspomnienia. Wierz mi, Adamie, kto swéj ziemi nie kocha, ten nic kochać nie będzie — ta miłość jednoczy w sobie wszystkie. Rodzinny kątek, to symbol ojczyzny... I ja zapłakałabym wygnana z téj cichéj ustroni, gdzie mi tak swobodnie upłynęła młodość moja... gdzie poznałam ciebie.
Szczęście! szczęście! mój Adamie, to może tych kilka chwil spokojnych, któreśmy z sobą przebyli, z nadzieją przyszłości — innego nie ma podobno!
A! inne być mogło!
Drogi przyjacielu, byłożby to szczęście, gdybyśmy je łzami, lub życiem cudzem okupić musieli? Cierpienie ojca byłoby dla nas wiekuistym wyrzutem.
Ofiary, ach! strasznéj wymagasz po mnie ofiary! Jeszcze raz, Ameljo, czy możesz sądzić, że ojciec ją przyjmie, że ten zacny człowiek, którego serce znasz dobrze, zechce szczęściem córki okupić kilka lat spokoju? Taka ofiara byłaby barbarzyństwem, a człowiek, któryby się ją przyjąć ośmielił....
Milcz! na Boga! proszę cię, nie mów, nie sądź! Godziż się nam kogokolwiek potępiać, my cośmy ludzie i słabi? Na nikogo nie rzucajmy kamieniem, bo kamień ten na piersi naszéj ciężyć będzie!
A! to nawet milczenie nakazane, wymówką bolesną jest dla mnie, bo ty mnie nie rozumiesz, Adamie! nie chcesz pojąć moich obowiązków i konieczności i słodyczy téj ofiary dziecięcéj.
Aniele mój drogi, istoto wielka i święta! ja cię pojmuję, rozumiem, wielbię, zdumiewam się nad tobą, ale nie mam siły, by się podnieść do twojego heroizmu. Miłość moja większą jest nad uczucie obowiązku, przyznaję się do słabości; poświęcę siebie... ale ciebie!
Zabijasz mnie, tak chłodno, tak rozmyślnie, tak nielitościwie....
Ale powiedz mi, na Boga, czy inaczéj godną bym była czystego, poczciwego przywiązania twojego? Ty sam nauczyłeś mnie, że osią, na któréj się świat obraca, jest poświęcenie, ty sam wszczepiłeś we mnie ideę ofiary. Nie, Adamie, nie godzi się nam myśleć o sobie, patrząc na łzy jego; podajmy sobie dłonie i powiedzmy: do zobaczenia! kto wie... może nie na téj ziemi....
Milczę więc! Spełniam rozkaz, ale nie tracę nadziei! To coś strasznego i poczwarnego jak sen chorobliwy... Pan Bóg ofiary tak okrutnéj dopuścić nie może, ojciec ją odrzuci.... Ja! oszaleję z bólu! A! nie! nie! niepodobna, by się to stało! Ameljo! gdzież twoja miłość dla mnie? gdzie przysięgi nasze? W imie ich, wzywam cię, opamiętaj się, błagam, nie gub nas wszystkich...
Adamie! Adamie! jam kobieta i słaba! kocham i cierpię! zlituj się nademną! Chciałżebyś uczuciem sprowadzić mnie z drogi, na któréj twojego potrzebuję wsparcia? Pójdę więc posłuszna twojéj woli i mojemu sercu, ale....
Ojciec nie przyjąłby takiéj ofiary!
Wiem o tém, jeźli w niéj ofiarę zobaczy, nie przyjmie; ale ją trzeba uczynić w oczach jego maluczką, zmniejszyć, ukryć, skłamać święcie, by dokonać prawdy!
Milczę... na to już słów nie ma... jedno tylko... Tyś była gwiazdą biednego sieroty, znikasz ty, coś mnie prowadziła, opuszczasz, aniele stróżu; powiedzże co mam zrobić z sobą? Życie, praca, nie mają dla mnie celu... Dokąd mam iść? co począć z sobą? jak dobić się końca?
Cierpieć, modlić się, pracować. W tych trzech słowach zamyka się cała nauka życia i całe szczęście jego. Adamie daj mi rękę....
Bądź zdrów... odejdź! zostaw mnie samą... cierpię straszliwie! Idź, idź! zobaczym się jeszcze!
Szukam jéj i znaleść się boję... Jak jéj to powiem? jak się przyznam, że z mojéj winy spotka ją nędza, upokorzenie, wygnanie? Jak jéj oznajmić to nagłe przejście z dostatku i spokoju do troski i ubóstwa, które nie wie gdzie jutro głowę położy? Biedne dziecię! Gdybym życiem mojém mógł tę winę zagładzić! ale na cóż się komu przyda ta nędzna resztka niedołężnego żywota? Umrzeć nawet nie umiem w porę!
Co za śliczny dzień, kochany ojcze!
Piękny dzień? powiadasz — doprawdy? nie wiem.
Zdaje mi się, żeś nie zupełnie zdrów?
Sam nie wiem, co mi to jest! Istotnie... jakoś się czuję niedobrze! (na stronie) Jak jéj to powiem!
Bo ojciec nadto się zapracowuje, zbyt siedzi... a to siedzenie nad książkami nieustanne, szkodzi zdrowiu jego... Samotność męczy, trzebaby się rozerwać, przejechać.
Mnie? rozerwać się! (z uśmiechem gorzkim) Biedne, poczciwe dziecię moje, czyżem ja wart twoich pieszczot i starań koło mnie!
Ojcze mój? zkądże tak bolesne słowo? Któż więcéj godzien tego nad ciebie? Tyś mi był wszystkiem, ojcem, matką, bratem, nauczycielem; tobiem winna, że dziś jasno widzę drogę życia przed sobą, że niezmącony spokój czuję w duszy... tobiem winna, żem choć trochę ciebie godna....
Nie potrafię jéj wyznać. (głośno) To ty, mój aniele, byłaś i jesteś mi wszystkiem na świecie. Straciwszy twoją matkę, nie chciałbym był życia, gdybyś ty mnie nie przywiązała do niego. Dla ciebie ten ciężar przyjąłem i nosiłem go i lekki mi był...
Alem nie potrafił podołać obowiązkom i zdradziłem cię nikczemnie....
Ty! mnie! kochany ojcze! (z uśmiechem) Cóż to dziś za humor tak czarny?
I dzień czarny... Od owego strasznego dnia, w którym straciłem matkę twoją, to drugi....
Przerażasz mnie, kochany ojcze!
Męztwa! dziecię moje, uzbrój się, nie mogę dłużéj taić przed tobą; staję jako winowajca, który się sam obwinia...
Jesteśmy zrujnowani! Jutro może wypędzą nas z tego domu, jutro przyjdzie rzucić ten kątek spokojny... na zawsze... Groby ojców i wspomnienia całego życia oddać w ręce obcych i zimnych ludzi, którzy nie poszanują niczego....
Wygnają nas? No, to cóż to tak bardzo strasznego? Świat szeroki, a Bóg opiekun wydziedziczonych!
Jakto? nie płaczesz? nie dziwisz się? nie lękasz?
Zapłaczę... może — ale się nie zlęknę... Pozwól tylko ojcze, bym jeszcze nie zupełnie wierzyła słowom twoim; przestrach cię próżny ogarnął, ruina nasza nie może być tak nagłą i zupełną; coś nam przecie pozostanie, znajdziemy przecie sposób jakiś utrzymania się choćby przy tym tylko domu i starych drzewach naszych.
Sposób!! A! jest w istocie! Niepoczciwi! Podają nam właśnie środek do tego, aby się naszemu upadkowi urągać i dopełnić kielicha goryczy....
Ojcze kochany, ty wszystko widzisz tak czarno....
A ty to przyjmujesz tak obojętnie, nic cię nie przeraża, nie obchodzi?
Uczyłeś mnie być przygotowaną na wszystko, co ześle ręka Boża....
Twój spokój i mnie sił dodaje, czuję w sobie jakąś otuchę.... Dla ciebie tylko obawiałem się ubóstwa i wygnania.
Ja się go lękam dla ciebie mój ojcze... młodość ma siły, których życie pozbawia.
Prawda, na starość wszystko cięższe do zniesienia, ale przynajmniéj nas nie rozdzielą....
Nie mów o tém! ohydny!
Ale cóż to być może?
Uszu twoich nie śmiem tem kalać!
Coś strasznego? prawdziwie, jestem ciekawa!
Wiesz kto tu ma być naszym następcą?
Któż to taki? kochany ojcze?
Ten... gbur Jaczeńko... Zebrał tyle grosza, że się już kusi o nabycie naszego majątku, ponabywał długi, oplątał nas wcześnie. On to dziś przyniósł mi tę wieść, któréj zbliżanie się jam dawno przeczuwał, ale jéj dożyć nie chciałem.
Anielskie serce twoje i na obronę tego zdrajcy cośby znalazło.
Ale jakiż ci sposób podawał... niczém gardzić niepotrzeba.
Raczył mi litościwą rękę podać!
Zawsze to dowód jakiegoś uczucia.
Zuchwalstwo! urągowisko straszliwe....
Nie mogłażbym wiedzieć?
Nie mam siły się rozśmiać, ale serdecznym, konwulsyjnym śmiechem zaryczéćbym powinien na to ostatnie losu szyderstwo... Ten człowiek śmiał... nie! nie!... tyś nawet wiedzieć o tém niepowinna.
Twoja córka!! Wszakże potrafię znieść co mi los przeznaczy! Któż wie zresztą, tobie się to gorzkiem i bolesnem wydać mogło, co nas zbawić może, coby ci oszczędziło cierpienia. Chyba zwątpiłeś już i o mnie?
Nic nie wie, nie domyśla się nawet!
Posłuchajże i rozśmiej się ze mną, bo to chyba śmiéchu warte, ośmielił się — rękę swojego syna i dziedzica ofiarować tobie....
Trochę śmiesznie w istocie, ale ten pan Bolesław... Są na świecie i gorsze od tego małżeństwa!
Jak to? nie widzisz monstrualności téj myśli, która mnie dobiła? On śmiał!!...
Sam przecie, kochany ojcze, mówiłeś nam tyle razy o tych przesądach, których się pozbyć potrzeba....
Ty to nazywasz przesądem! Ale ja nie pochodzeniem i ubóstwem, nie imieniem i rodem, ja człowiekiem się brzydzę... Nie możesz mi odjąć tego wstrętu, jaki czuję do tych ludzi, z niczego wyszłych i niczego nie wartych. Kochaj sobie ubogiego syna chłopskiego, któryby wart był ciebie, pobłogosławię, zamulona lemieszem dłoń warta stwardniałéj od szabli — ale pan Bolesław!!
Ale gdyby to ciebie, nas, ocalić mogło?
Jak to? przypuszczasz?
Nie widzę w tém nic tak okropnego. Kto wie, człowiek ten możeby się mógł wykształcić?
Nie pojmuję... kochasz Adama....
Śmierć nie byłaby straszniejszą, nad myśl pożycia z takim rozpuszczonym chłystkiem, pełnym zarozumiałości i samolubstwa, którego serce nigdy szlachetniejszem nie uderzyło uczuciem... a myśl nie dźwignęła się nad błoto, z którego wyrósł!
Dla czegoż go bronisz? Kochasz Adama, dałaś mu słowo, jesteście zaręczeni, a to do niczego nie podobne.
Życie nie może się obejść bez ofiar.
Tylko nie tego rodzaju! Dziś pierwszy raz nie poznaję cię i nie pojmuję, Amelciu kochana... Ani łzy! ani oburzenia, ani podziwu nawet! Mnieby piorun więcéj nie przeraził! Fe! nie mówmy o tém nawet, to usta wala! Wypędzą nas. No, to pójdziemy, umrę gdzie w drodze z tęsknicy, ale spokojny o ciebie, bo Adam ci ojca zastąpi...
Jeszcze on tu nie pan, żeby się tak rządził?
A! ratujcie nas, ratujcie!
Cóż się to stało?
PROKOP.
|
(razem wszyscy) | |
Bieda, Jasny panie! | ||
IWAŚ.
| ||
To tak było.... | ||
OLENA.
| ||
Ja nic nie winna.... |
Cichoż bo dzieci, ja Jasnemu panu sam rozpowiem jak to było....
Jabym lepiéj może potrafił, bo wyście tam nie byli....
Milcz to Iwasiu... ojciec lepiéj wie, jak do panów gadać....
A ja! myślisz, że nie potrafię? umiem i ja!
Mów no, mów, mój Prokopie; co to tam za nowa bieda, bo jedna nigdy nie dokuczy....
Wszystko to przez tego przeklętego, z pozwoleniem pańskiem, rządzcę, który dziś, czy go jakiś giez pokąsał, rządzi się by szara gęś, rzuca po wsi i dworze i kaduk wie, co sobie za państwo wymyślił!
Iwaś, proszę Jasnego pana....
Widzisz! sama przerywasz ojcu! a niechże on już gada!
Wiadomo Jaśnie panu, że oto tu córka moja zmówiona z Iwasiem, zapiliśmy zrękowiny, w zapusty myślałem im sprawić wesele....
Niby to ze mną, proszę Jaśnie pana.
Cóż to komu może szkodzić?
Śliczny mi kawaler!
Dziś tedy Olenka wyszła z wiadrami po wodę do krynicy co za ogrodem. Panicz musiał przewąchać i przyszedłszy, już go tam znalazła. Chciała, zobaczywszy, zaraz uciekać, ale on nagle przyskoczył do niéj i w pół porwał. Iwaś już widać musiał tę biedę mieć na myśli.
Widziałem go, że siedział u krynicy... zaraz podumałem, że nie darmo... Siadłem i ja w krzaku, bo mi coś gadało, że czy nie na moją on czatuje... chciałem się przekonać....
Ależ cicho! niech ojciec sam gada!
Dosyć, że ekonomczuk, choć mu się wyrywała i krzyczała, chciał ją gwałtem pocałować; a Iwaś w samą porę zjawił się z drągiem na ratunek.
A! Deus ex machina!
Nie machina, proszę Jaśnie pana, i nie żaden drąg... ot... miałem tylko to biczysko... Bóg świadek... biczysko....
Narobił wrzawy....
Uderzył?
Podobno go tam trochę pociągnął!
On mówi, że pociągnął... bo to takie delikatne! Ja machnąłem tylko w powietrzu, jakby wróble od prosa odganiał... Ten w krzyk, że ja go biję... a doprawdy, że ni bić, ni zabijać nie chciałem....
A cóż to oni sobie myślą! na dzieci nasze napadać, jak jastrząb na kurczęta; na sromotę je sobie brać do dworu... A! niedoczekanie ich! Teraz ty nas ratuj, panie nasz... wielki gwałt... Iwasia chcą brać w dyby i rekruty... Rządzca krzyczy na bunt....
Ale cóż ja wam poradzę? co ja mogę?
Na Boga! zlitujcie się, on mścić się będzie! ja tu już panem nie jestem... Niech Iwaś ucieka, niech się Olena schowa... co ja wam tu poradzę, sam tu nie długo... i mnie wypędzają!
E! e! co to mówić! z tego nic nie będzie!
Oto macie... bierzcie co mam... uciekajcie przed pierwszym gniewem, ja z nim pomówię, ułagodzę go; ochłonie... i nie dozwolę waszéj krzywdy.
Dziękuję Jasnemu panu, chodźmy Olenko!
A wstydź się, brać pieniądze! czy ty oszalał! Jemu one potrzebniejsze niż nam... nie masz to młodych rąk? chleb znajdziesz....
Prawda batku! nie godzi się! Jest jeszcze groszak w kaletce... z głodu nie pomrzemy... Pójdę młócić na futor do Lacha, tam mnie przecie nie wezmą....
Teatr przedstawia podwórko przed folwarkiem jak w pierwszym akcie, tylko stół wyniesiony.
Gadajże mi, mospaneńku, jak to było, bo to cały ten rejwach z twojéj przyczyny! A nie mówiłem ja tobie sto razy, tysiąc razy! moralność! moralność! po co się do dziewcząt umizgać, kiedy są mołodyce! Ale ty zawsze swoje!
Cóż ja tam tak bardzo strasznego zrobiłem! No! chciałem ją — pocałować....
Tém gorzéj! Dla chłopskiego buziaka awantury robić, to już ostatnie głupstwo! Wy zawsze mówicie, że ja głupi, otóż macie wasz rozum....
Niechże już ojciec da pokój wymówkom!
Gadaj do kroćset, jak to było!
Cóż tu mówić? Chodziłem po ogrodzie; zaszedłem do krynicy, przypadkiem, a licho ją tam przyniosło....
Wszędzie, gdzie ona pójdzie, ty musisz być jakimś przypadkiem, to tak jak onegdaj w pasiece, a wczoraj w sadzie....
Tylko com się do niéj żartem zbliżył, ta w krzyk, a ten łajdak Iwaś wyleciał z krzaków z kijem i jak mnie...
A to bunt wyraźny! to świętokradztwo! porwać się na mojego syna, na potwierdzonego szlachcica... cham... Cóż? zamierzył się...
Cicho trutniu! cicho! Trącił chyba nie chcący... Nie przyznawajże się, że cię chłopisko biło! Dosyć trącenia... zamierzenia się... pójdzie w dyby i w rekruty!
I osiec go potrzeba porządnie!
O! to się rozumie, mospaneńku, bez tego nie będzie! Alkiermesu mu nie pożałujemy! posłałem na wszystkie trakty łapać ich i ścigać, Olenę także....
Jéj nie ma za co karać.
Jak to? gdyby była nie krzyczała i nie podniosła zuchwale głosu przeciwko pańskiemu dziecku... Po co krzyczała! jak śmiała krzyczeć! to niedarowane zuchwalstwo....
Proszęż jéj dać pokój.
Jak to? i Prokopowi?
To moja metoda, mospaneńku; całą semją ich przetrzepać, niech jeden drugiego uczy i pilnuje, żeby głupstwa nie robili... tymczasem tylko niepotrzebnie roztarabanią po wsi, roztrąbią, hrabia się dowie, hrabianka także... będą się śmiać, wystrychną cię na dudka. Nie w porę do licha te waszecine śmierdzące umizgi.
Co tam za umizgi! zwyczajnie chciałem sobie z chłopką pożartować.
A oni bałwany na żartach się nie znają, i zaraz do kija biorą... Mówicie, żem ja głupi! ej! ej! trzeba jednak mnie było słuchać! Moralność! moralność przedewszystkiém. Rób sobie co chcesz, byle nikt nie wiedział. Z Panem Bogiem rachunek, to waścin interes, a z ludźmi — bieda!
Ot już jest jeden ptaszek! (do Bolesława) idźże ty sobie, a nie przeszkadzaj mi!
Aha! jesteś tedy kochanku!
Alboż ja uciekałem? Sam nie wiem po co i za co mnie tu związanego przyprowadzono.
Nie wiesz??
Cóżem ja wam winien?
A ta historja u krynicy, mospaneńku, twojéj Oleny i Iwasia... wiesz? poszli sobie na schadzkę; nie moralnie, nie pięknie; mój syn ich tam złapał i chciał rozpędzić, żeby nie było zgorszenia, a Iwaś mu... nagadał!!
A moralność, bydlęta! a moralność! Mój syn pilnuje moralności! Słyszysz!
Słyszę... ale nie wiem o co chodzi.
Olena gdzie jest?
Pewnie we dworze.
Uciekła! uciekła! W chacie u was być musi; zaraz mi ją wydać!
W chacie jéj nie było i nie ma; nie wiem, coście z nią zrobili.
Pewnie ją ukrywacie, przewąchawszy, czém to pachnie... i Iwasia także.
Cóż Iwaś tak bardzo przewinił, że się ujął za siebie i Olenę, że nagadał...
Jak to nagadał? Porwał się!! Słyszysz, porwał się na mojego syna, na krew szlachecką! To kryminał, to świętokradztwo!
Co? uderzył, broń Boże!
Nie uderzył — nie, mospaneńku... ale... trzymał kij w ręku!
Przecie nie trącił?
Nie! nie! nie! Alboż to nie dosyć, że trzymając kij, patrzał się na niego? To kryminał! Wy go ukrywacie tego zbrodniarza, drugi kryminał! Wszyscy ufacie w hrabiego, a on tu już od dziś dnia nie pan, ja tu pan! Słyszycie! syn mój panicz! a co pan i panicz rozkazują, święte jest! rozumiesz!
Rozumiem!
Rozwiązać go! Idź mi zaraz i żebyś natychmiast Olenę i Iwasia wyszukał; a nie, to ci się klnę, mospaneńku, na moje szlachectwo, jakem potwierdzony przez Heroldją, że wszyscy co do nogi dostaniecie alkiermesu, ty, syn, synowa, córka, parobcy... dziewczęta... i nikogo nie minie.
A teraz do roboty, panie Jaczeńko, niechaj sąd zjeżdża, niech opisują, niech sprzedają, ty kupuj! Hrabia niech sobie daje rady jak chce, nasze panowanie się zaczyna... Tak! Innéj wódki jak słodką kminkówkę odtąd pić nie chcę, precz z siwuchą... Sprawię sobie u Mordka frak granatowy, kupię kapelusz i rękawiczki, laskę... Może nawet wypadnie wąsy ogolić a podbródek zapuścić na przypadek gdyby przyszło przywdziać mundur obywatelski.
Chce hrabia z nami się skolligować? dobrze! nie? drugie dobrze, mospaneńku... Żeby jeszcze ten Boleś miał choć troszynę rozsądku, ale go po francuzku nauczyli, a sensu nie mogli! Ot teraz z tą Oleną... tfu! wlazł mi nie w porę... a mówiłem zawsze moralność! moralność, mospaneńku... otoż jak posłuchał, rozpustnik jakiś!
Mości Bartłomieju!
Patrzcie jak sobie woła!
Słucham jaśnie panie!
Głupstwo! po co mam go jeszcze słuchać, kiedym ja sam już pan? No! do czasu trzeba jeszcze udawać ekonoma.
Proszę mi zebrać i przygotować wszystkie rachunki, spis moich długów, należności ludzi dworskich... posłać po plenipotenta...
Wszystko gotowe, a plenipotent niepotrzebny... umarłemu kadzidło! tak z nim jak bez niego kiedy pieniędzy niéma.
Ja waćpanu mówię!
Waćpan się tu coś rozporządzasz zawcześnie, dajesz sobie tony nieprzyzwoite! Możesz nabyć mój majątek, ale dotąd nie jesteś tu jeszcze niczém, tylko moim rządzcą...
Przepraszam pana hrabiego!
Jakto? czy już kupiłeś bez mojéj wiedzy? a to by było ciekawe?
Nie, ale jestem wierzycielem jedynym, mam dekreta i administracją na majątku na imie przyjaciela... Dysponować mogę dopóki nie sprzedam i nie kupię z licytacji — z przeproszeniem jaśnie pana...
A kiedyż mnie wypędzisz?
Hm! hm! Ja się nie spodziewam żeby do tego przyszło.
Co za delikatność!
W istocie, proszę hrabiego rozważyć, że ja jedynie przez dylikatność podaję taki sposób, żeby był i wilk syty i koza cała.
Wilk syty w istocie, ale kozę zjadł dawno... niema co mówić, środek znalazłeś doskonały.
Nie chwaląc się, mospaneńku, projekt mojéj własnéj głowy... choć nieboszczka zawsze mi mówiła żem głupi!
Świeć panie nad jéj duszą, podobno miała zupełną słuszność, mój Jaczeńko, zawszem i ja tak myślał, choć nie wyobrażałem sobie, żebyś do tego stopnia oszalał. Proszę cię, mimo że cierpliwy jestem, nie próbujże mi tego drugi raz powtarzać...
Słucham, jaśnie panie, (na stronie) Czego ja mam słuchać? (głośno) to jest... z pozwoleniem hrabiego... przecież... dla pańskiego dobra, którego chleb jadłem... ja radzę! Hrabianka nie od tego, to wiém!
Oszalał!
Na co mam bałamucić, co prawda to prawda, mój syn, pan Bolesław, widział się z nią dzisiaj i mówił jéj o naszym projekcie...
Jakto? łotr ten ośmielił się jéj mówić! A! tego już zanadto! to przechodzi miarę! Słuchaj waść — póki nie wyjadę... precz mi i na oczy żebyście się oba ze swoim synkiem pokazywać mi nie śmieli... bo...
Bo co? bo co?
Zawołam na ludzi, i precz was wyrzucić każę, a że tego dopełnię z ochotą, możesz nie wątpić.
Mnie! Mnie z tąd wypędzić! Mospaneńku, panie hrabio! mnie! Jaczeńkę? Słyszał to kto? A kto będzie się śmiał targnąć na tę osobę? (pokazuje na siebie) Hrabia nie wiész, czém to pachnie?
na widok gniewu Rządzcy parska śmiechem. Bartłomiej zmięszany zdejmuje czapkę i powoli mrucząc po cichu cofa się do folwarku; ale wpół drogi staje, namyśla się, kładzie czapkę znowu i obraca do hrabiego.
No! to zobaczemy co z tych strachów będzie! Strachy na lachy, mości hrabio! Jak wojna to wojna... i owszem. Sprobujmy się!
Oto są grzechy mojego żywota!! oh owoce niedołęztwa, nieładu, nieopatrzności na jutro i lekkości naszéj. Ja i dziecię moje — święte a poczciwe dziecię, które i to godnie przecierpieć umiało — idziemy ustępując miejsca takiemu Bartłomiejowi! Nas dwoje, to nic jeszcze — ale tak samo połowa może naszéj staréj szlachty wygnanéj usuwa się przed obcemi przybyszami... a przybłędy i dorobkowicze miejsca nasze zajmują! — Jaka przyszłość dla kraju! jacy obywatele!
Przyszedłem pożegnać hrabiego!
Jakto? tak prędko? w téj chwili? cóż to się stało? odjeżdżasz?
Opuszczasz nas w takiéj chwili? to do ciebie nie podobne!
Na cóż się wam tu przydać mogę?
Pytasz się? mój przyjacielu... A któż nam rękę poda gdy ztąd uchodzić będziemy zmuszeni? na czyjém wesprzemy się ramieniu?
Odepchnięto ramię moje.
Kto? kiedy? Zlituj się, mów! nowa to jakaś i straszniejsza nad inne tajemnica dla mnie!
Usta mam zamknięte...
Na Boga! Widzisz co się ze mną dzieje, chcesz by mnie dobił niepokój? Co to jest? mów! zaklinam!
Hrabianka kazała mi odjechać.
Rozumiem, może miała słuszność... Nie godzi się zbyt wielkich wymagać i przyjmować ofiar... ona to pierwsza poczuła i wskazała mi drogę...
Kiedyśmy się poznali, Adamie, mógłem choć szczątki fortuny i imie poczciwe dać po córce; dziś z obojga jestem odarty: bo gotowi mnie uczynić bankrutem, oczernić! Jam tak był nieopatrznym, że ciebie chciałem w tę przepaść ciągnąć za sobą. Za cóż ty masz cierpieć z nami... poznaję w tém dziecię moje.
Nie zgadłeś jeszcze, hrabio, wielkości téj ofiary, do jakiéj ona jest przygotowaną.
Cóżby to być mogło? mów!
Nie śmiem.
Ja cię zaklinam, ja ci każę w imie staréj naszéj przyjaźni.
Od niedołęztwa mojego...
Chce ofiarą saméj siebie okupić spokój dla ojca!
A! święta, anielska istota!
Ale gniéwam się na nią! Mogłaż mnie za tak nizko upadłego już sądzić, bym od niéj przyjął taką ofiarę! Biedne dziecię... ja! cobym życie dał za szczęście wasze, jabym was miał rozłączyć! ja przyjąć to jéj morderstwo i na nie zezwolić!!
Ona się zdobyła na takie poświęcenie, a ja, mając takie dziecię, — was dwoje przy sobie — miałbym się ulęknąć ubóstwa, wygnania, upokorzenia, trochy bólu!! Nie, nie! suchém okiem pożegnajmy rodzinne nasze progi... i w świat wielki idźmy Adamie! ale...
ale razem! wszak prawda?
Ja, mój ojcze?
Ty! ty! Adam zmuszony przezemnie wypowiedział mi prawdę całą — samą myśl takiéj ofiary dla mnie niewiem jakiemi nagrodzić ci łzami! Aleś mnie już osądziła tak biednym, tak upadłym, żeś myślała iż na to zezwolę i przyjmę ofiarę życia i dam ci się zgubić dla siebie. Sądzisz więc, że mi się serce zakrwawi opuszczając to miejsce razem z tobą? Nie wieczni jesteśmy na ziemi, nie zostaniemy tu na zawsze, wygnańcy poniesiemy z sobą stare podania, wspomnienia i drogie cnót dawnych pamiątki... pójdziemy wesoło, dziecię moje.
Pójdziemy.
I ty z nami? nie prawdaż?
Uśmiech wasz będzie mi drogę życia wyjaśniał... nie lękajcie się o mnie — pomodlę się u grobu ojców, co większe nieraz spełniali ofiary i powędrujemy wesoło.
To coś jakby wrzawa wieśniaków?
Pewnie znów jakaś historja tych naszych kochanych Jaczeńków.
Co to jest? czego przychodzicie, moi kochani?
A mówiłem wam żebyście się pochowali!
Niema już czego!... przecie nam pan nie da zrobić krzywdy...
Alem ja wam mówił, że ja tu nic nie znaczę...
Oho! nic z tego! Musicie nam panować jakeście panowali, i wy i dzieci i wnuki wasze...
Ale mówcie bo wy Hryciu!
Kiedy was gromada obrała, żebyście od niéj poszli i powiedzieli, gadajcie sami, ja i nie potrafię...
Czegoś wstyd!
No! a ja nie umiem...
Co się tam naradzacie po cichu, mów poczciwy Prokopie — co to jest? dla czegoście przyszli do mnie całą gromadą? czego odemnie chcecie? Zrobię co tylko mogę... ale nie wiele już mogę!
Jak bo to powiedzieć, żeby jaśnie pan się nie gniewał, a zrozumiał serca nasze.
Mógłżebym się na was za co pogniewać! nie daliście mi nigdy do tego powodu.
Zwyczajnie proszę pana, co chłop to chłop... a co pan to pan... Wy nam przewodzili wieki, my was przywykli szanować, a tu tak teraz przyszło, że się bojemy obrazić, choć dalibóg z dobrego serca...
Mówcie śmiało, zrozumiemy się!
Mój Prokopie, wiecie, jak ojciec was kocha, i umie pojąć każde słowo wasze.
Myć na to lata pracowali aby się z wami rozumieć! i nie darmo! Otoż to tak, proszę jasnego pana i panienki... Dowiedzieliśmy się dziś o waszém, to i naszém nieszczęściu, że się Jaczeńko odgraża, jakoby chciał nam panować... a to wszystko przez trochę pieniędzy.... Pomyśleli my sobie, nie... na to nie można pozwolić! Klucz wielki, my z łaski waszéj dobrze się mamy, grosz jest po ludziach.... Ratowaliście nas nie raz, nie dwa, po wojnie, w głodzie, w chorobie, w nieszczęściu, nie, jużby nas dziś wszystkich nie stało na to, żeby was w téj biedzie poratować.... Poszliśmy tedy od chaty do chaty, wzięli sobie rachmistrza żeby nam przerachował co to tam tego głupiego grosza potrzeba, zebraliśmy co kto mógł dać.... Ot... i stanie sierocego mienia na wykupienie was z niewoli!
Co mówisz Prokopie! Co słyszę! Wy biedni pomyśleliście tak o mnie! Są więc serca u ludzi, jest na ziemi cnota! Oni biedni... a! Prokopie — nie wiecie, jakim mnie szczęściem napawacie.
E! batku nasz rodzony! nie warto o tém wspominać! groszby u nas pleśniał darmo... nam nie potrzebny.
Ofiary wdowiego grosza nie przyjmę... nie... ale mnie uszczęśliwia chęć wasza... patrzcie, łzy mam na oczach!
Jaki bestyja mądry!
Czym na to zasłużył, wątpię, lecz że piérwszy raz w życiu jestem upojony szczęściem... to pewna.
Co tu robi ta hałastra? he? A! i Prokop tu znowu! Co to jest? czego wy tu hałasujecie... a do domów mi zaraz! I Iwaś i Olena! Héj! parobcy, związać ich zaraz i do ciupy!
My tu nie do was przyszli, a do pana...
A wiecież kto tu pan?
Jaki to naród upośledzony! gadaj im, gadaj, nic nie rozumieją! Hrabia był waszym panem, ani słowa, ale kto będzie?
Po staremu, hrabia.
On swoje... Hrabia co miał to stracił, dziś jutro zjedzie sąd, który mnie tu wprowadzi, bom ja tu pan, nie kto inny, kupuję was za moją krwawicę.
Aleście nie kupili jeszcze...
Ale kupię... a hardym ciepło będzie.
Jak kupicie, zobaczemy....
Niedowiarki! Niechże im hrabia sam powie....
Ja z wami nie będę rozprawiać długo! hej! panowie gromada! nogi za pas i do domów! Słyszycie... fora ztąd!
Co, to bunt? nieposłuszeństwo?
Ej! nie srożylibyście się, panie ekonomie... do czego wam to?
Śmie mnie nazywać ekonomem!
Po staremu! Ot, posłuchajcie... przyszliśmy do hrabiego i do was razem, i z nim my już interes skończyli, a z wami dopiero poczniemy....
Ze mną, mospaneńku! To chcecie alkiermesu?
Kiedyś to bywało! a dziś my was grzeczno i pięknie prosimy, jedźcie sobie zkąd was tu licho przyniosło i nie oglądajcie się za siebie.
A to formalny bunt! hajdamactwo!... Hrabia słuchasz i dozwalasz na to nieposzanowanie od samego Boga ustanowionéj władzy! Jadę na skargę do sądu, do urzędu, do prawa! zobaczemy! Winni chłopi, winien hrabia, hrabianka... pan Czarnkowski... ktokolwiek tu był, patrzał, słuchał i nie stanął przy mnie, mospaneńku! Zobaczemy! zobaczemy!
Jaki zły, bestja... aż mu się ślepia świecą.
Mospanie Jaczeńko, zdaje mi się, że ja to waści najlepiéj wytłómaczę... Poczciwi ci ludzie przywiązani do nas, ratują mnie w nieszczęściu ubogim groszem, złożyli co potrzeba, aby mnie z waszéj niewoli wykupić.
Ci hołysze! te bosonogi mospaneńku! Co? chyba kradzione pieniądze....
Pewnie o swoich mówicie, panie ekonomie... ej! ej! gromada wielki człowiek! Po staréj znajomości, radzimy, nie gadaćby wam tu długo, a co żywo się z synkiem wynosić, żeby Iwaś nie przypomniał sobie, co robił dziś rano... W sądzie odbierzecie wasze pieniądze... ta i bywajcie zdrowi.
To tak! mospaneńku! to tak!
Tak, panie ekonomie... rachmistrz was obrachuje z gromadą... bo to tam dużo się motków naprzędło przez zimowe wieczory i płócien natkało... A teraz! panowie gromada... niech żyje stary pan!
Niech żyje stary pan!!
Dzieci! słówko! Ofiarę waszą przyjmuję, ale grunta, na których siedzicie, od dziś dnia wasze... nie ma i nie będzie z nich pańszczyzny... Oceniemy je i porachujemy się po bożemu... Zostanie mi kawałek ziemi jeszcze, na któréj za miły grosz po staréj przyjaźni pomożecie mi gospodarzyć... Jesteśmy od dziś dnia sąsiedzi! nie ma pana i poddanych... ale opieka zostaje i serdeczny związek na zawsze!!!
Dzieci! za mną do dworu, proszę... najmilsi goście moi... chodźcie! chodźcie!
Niech żyje stary pan!
Słyszysz?
A słyszę....
Otóż to tobie dziewczęta całować... pocałowali nas....
Pocałowali! Ale nie było ich siec w skórę....
Jabym tu został na upartego, ale się boję... a nuż! niech ich diabli wezmą!
Zmykajmy synku... pierwsza próba państwa cale się nam nie udała, ale to twoja wina.
Jużciż nie moja! Wiedziałem, że z głowy ojcowskiéj nic rozumnego nie wyjdzie!
Padłem ofiarą mojéj dylikatności dla hrabiego, mospaneńku... Otóż tobie moralność! bądźże tu uczciwym! Poczciwi ludzie zawsze tak kończą!
Żytomierz, dnia 5 Grudnia 1858.