<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Stary wojak
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1940
Druk Drukarnia Przemysłowa E. Podgórczyka i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STARY WOJAK

Stary żołnierz wysłużył w wojsku długie lata, nie nauczył się nic takiego, czym mógłby na chleb zarabiać, ale powiedział sobie: „Kto się niczego nie boi, ten się o nic nie troszczy“ — i poszedł w świat śmiało mając parę groszy w kieszeni, stary płaszcz, stary mundur i juchtowe buty, przewieszone na kiju, który niósł na ramieniu.
I szedł tak długo, od wioski do wioski, opowiadając ciekawe historie, za co dawano mu chętnie kawałek chleba, sera, kubek mleka lub wiązkę słomy na posłanie.
Ale pewnego razu zamyślił się jakoś i nie zauważył, kiedy wszedł do lasu i w którą stronę się skierował. Gdy mu głód dokuczył, obejrzał się wkoło i nie zobaczył nigdzie chaty ani drogi.
— Ba! mój stary — mruknął sobie — zapomniałeś już, widzę, co to znaczy: baczność! Wstyd, panie żołnierzu, do stu piorunów! Hola! panowie zające, może mi który ofiaruje swoją pieczeń na obiad?
Ale zające nie miały widocznie ochoty okazać mu tak gorącej życzliwości, gdyż żaden nie wysunął z krzaków nawet końca uszu. Żołnierz klął i szedł dalej, aż w końcu zmęczony postanowił odpocząć.
Wtem na pniu ściętego drzewa ujrzał młodzieńca w pięknym mundurze myśliwskim, patrzącego nań uważnie. Przyjemna twarz jego podobała się wojakowi, więc usiadł sobie tuż obok na trawie i podał mu życzliwie ręce.
— Hm, hm, paniczyk! — mruknął oglądając sąsiada od stóp do głowy: cienkie sukno, złoto, a buciki jak cacka. Dobre to dla dziewczyny do tańca na noc jedną, ale jeśli ci się zdaje, że daleko w tym zajdziesz po twardych kamieniach, to mylisz się mój zuchu z porcelany! No, no, nie potrzebujesz się obrażać, staremu żołnierzowi wolno mówić prawdę: kto się niczego nie lęka, ten nie troszczy się o nic. Ot, patrz na moje buty: długo mi służyły, a jakie jeszcze grube! Będzie z nich spadkobierca miał pociechę, a jeśli mnie w nich pochowają, święty Piotr w dniu zmartwychwstania jeszcze mi ich powinszuje.
— Zwłaszcza, jeśli tak zawsze będziesz je nosił na ramieniu.
— Buty, nie buty! — rzekł żołnierz powstając; głodny jestem, mój piękny panie, i wolałbym kawał chleba niż wszystkie twoje złocone guziki. Którędy droga do wsi?
— Poszedłbym nią, gdybym wiedział — odparł nieznajomy — lecz sam zabłąkałem się w lesie i nie wiem, gdzie jestem, ani dokąd iść należy.
— Takiś mi, ptaszku! — zaśmiał się udobruchany żołnierz — no, to możemy iść razem, bośmy koledzy. Chodźmy szukać drogi.
Roześmiał się myśliwy i uścisnął podaną rękę; potem poszli razem.
Chodzili do wieczora, ale nadaremnie — nie znaleźli ani drogi, ani wioski; las zdawał się nieskończonym, drzewa szumiały w górze, jakby opowiadały sobie, co widziały, a noc coraz czarniejsza zapadała zwolna.
Wtem pomiędzy drzewami błysnęło światło.
— Wiwat! — zawołał żołnierz — nie pomrzemy z głodu, nie napiją się wilki naszej krwi gorącej. Marsz do szturmu, mój chłopcze, zaraz się pokrzepisz, bo wyglądasz nie lepiej od swoich woskowanych bucików. Z jednej skóry was robiono!
Stanęli przed starym, dużym, posępnym domem z ogromnych kamieni, z drewnianym dachem i wąskimi oknami. Żołnierz zapukał śmiało; otworzyła stara kobieta.
— Zbłąkani podróżni proszą o nocleg. A przygotujcie nam, matko, co poczciwego na wieczerzę, bo żołądek mam pusty jak stary tornister. Ten oto złocony panicz ma, jak widzicie, dość złota, to i zapłacić może.
— Idźcież sobie do licha — mruknęła stara — jeśli wam życie miłe! To jest dom rozbójników, którzy powrócą zaraz i jeśli was zastaną, zginęliście bez ratunku.
— No, moja dobra matko, tak źle może nie będzie: żołnierz się nie lęka niczego i o nic się nie troszczy, a że od rana nic nie jadłem, noc ciemna, las czarny, to wolę spróbować szczęścia, niż dostać się wilkom na zęby. Śmierć sądzona nie minie, więc puśćcie nas do stu diabłów!
— Zostańmy lepiej w lesie — szepnął myśliwy z wahaniem.
— Eh, eh, to tak? Nie bój się, bratku, tak od razu przecież głowy nam nie zdejmą; popróbujemy się jeszcze. We dwóch, braciszku, widzisz, i w piekle nie straszno. Co ma wisieć, nie utonie.
I wszedł śmiejąc się głośno. Myśliwy wszedł także; nie było śladu trwogi na jego młodej twarzy, ale nie spuszczał oczu ze starego żołnierza, jakby podziwiał jego humor i odwagę. Stara kobieta ujrzawszy młodzieńca popatrzała nań z litością; w końcu mruknąwszy coś cicho umieściła gości za piecem i przyrzekła nawet, skoro zbójcy się pośpią, przynieść im co do jedzenia.
Nie było zresztą czasu na dłuższe rozprawy, gdyż w tejże chwili zastukano do drzwi, stara pośpieszyła otworzyć i dwunastu mężów olbrzymiego wzrostu, zarosłych jak niedźwiedzie i z dzikim wejrzeniem weszło do sali i zasiadło wkoło stołu wołając o wieczerzę.
Staruszka uwijała się, jak mogła. Stół był nakryty, wszystko przygotowane, więc wybiegła i po chwili wróciła niosąc na półmisku pieczeń, z której rozkoszny zapach rozszedł się po całej izbie.
— Nie wytrzymam! — mruknął żołnierz do ucha towarzyszowi. — Nie, nie, nie dosiedzę tutaj!
— Życie narażasz — odparł tamten równie cicho, przytrzymując za rękaw starego wojaka.
— Co mi po życiu, kiedy jestem głodny. Pfe, do pioruna! jak żyję, nie chowałem się przed nikim, nie lękałem się nikogo, a dzisiaj...
Kichnął tak głośno, że zbójcy zerwali się od stołu sądząc w pierwszej chwili, że to wystrzał.
Żołnierz kichnął po raz drugi i wysunął głowę.
Rozbójnicy odetchnęli, lecz porzuciwszy jedzenie otoczyli piec i odkryli gości.
— A tuście ptaszki! — zawołał herszt mierząc ich wzrokiem. — Ciasno wam w tej pułapce? Podziękujcie temu, kto was tu przysłał. Dalej, chłopcy, to szpiegi, na gałąź z nimi! Będzie im tam swobodnie, mogą się uczyć fruwać!
I zaśmiał się grubym głosem, a jeden z podwładnych już podawał postronki.
— Nie tak prędko, panowie! — zawołał żołnierz. — Śmierci się nie lękam, zaglądałem jej w oczy nie jeden raz w życiu, ale nigdy jeszcze nie byłem tak głodny. Dajcie nam się pokrzepić, a potem wola wasza. Szpiegami nie jesteśmy, a umrzeć żołnierz gotów tak czy inaczej. Ach, jak ta pieczeń pachnie!
I kichnął znowu. Zbójcy spojrzeli na siebie! Zabawiła ich mina starego żołnierza i jego niekłamany apetyt; pomyśleli też, że uciec im przecież nie może, a i kot bawi się myszą, nim ją udusi; na koniec herszt przemówił:
— Zuch jesteś, więc wart pieczeni. Tylko nie myśl sobie, że się wykpisz od śmierci. Skoro jednak pragniesz z pełnym żołądkiem spróbować mocy tego postronka, niech i tak będzie. Nie powiesz przynajmniej, że nie znamy litości.
Wskazali mu miejsce, sami zajęli swoje.
— No, a ty, braciszku — rzekł stary żołnierz, zwracając się do myśliwego — nie warto morzyć się głodem w ostatniej godzinie.
Lecz młodzieniec jeść nie chciał i usiadł na boku, poważnie myśląc nad czymś i nie spuszczając oczu ze starego żołnierza. Jadł on z takim apetytem, jak gdyby się chciał przygotować na całoroczny post na tamtym świecie: pełne talerze znikały w ustach jego jak pianka, co chwila sięgał znowu do półmiska, a śmiał się przy tym i żartował, jak gdyby nie śmierć okrutna, lecz największa radość czekała go po uczcie.
Zbójcy podziwiali go pomimowolnie i żartowali z nim razem, radzi z wesołego towarzysza, który może był szpiegiem i zginąć musi w ciągu godzin kilku, lecz jest dowcipnym i odważnym chłopcem, a to cenić umieją nawet rozbójnicy.
— No, dosyć mam na koniec — rzekł żołnierz z zadowoleniem, ocierając usta i brodę. — Kuchnię macie wyborną, łaskawi panowie, ale czy u was taki głupi zwyczaj, że po dobrym jedzeniu nie podają wina? Warto być zbójem, żeby nie mieć nawet czym ust przepłukać po wieczerzy?
Herszt klasnął w ręce.
— Masz słuszność, sąsiedzie — odezwał się do żołnierza. — Hej, stara, skocz-no prędko do piwnicy i przynieś nam butelkę, tę z samego kąta, wiesz przecie.
Stara wkrótce przyniosła szklanki i butelkę; stary wojak sięgnął po nią nieproszony.
— Teraz wam pokażę sztukę — zawołał spoglądając na nich po kolei — a ty braciszku, w woskowanych bucikach, przypatrz się także. Baczność! Piję wasze zdrowie. Nos i ręka do góry!
Sam pochylił głowę, podniósł butelkę i połowę prawie wlał od razu do gardła.
— Patrz-że teraz, braciszku!
Te ostatnie wyrazy zwrócił do myśliwego, który oczom nie wierzył patrząc, co się dzieje. Gdy żołnierz zakomenderował, zbójcy przechylili głowy, pootwierali usta i podnieśli ręce, chociaż nic w nich nie mieli; a teraz on śmiał się, a oni stali ciągle w tej samej postawie jak gdyby skamienieli, jakby czarodziejskim słowem pozamieniał ich w posągi bez życia.
— Widzę! — rzekł zapytany. — Umiesz sztuki nie lada, kochany generale, lecz korzystajmy z chwili i opuśćmy ten dom przeklęty.
— Mleko masz zamiast wąsów pod nosem, mój drogi; któryż wódz ucieka z placu pokonawszy wroga? Chodź-no, posil się trochę, bo to z pustego żołądka pochodzą takie myśli. Twoje zdrowie, synu!
Pili i jedli, a młodzieniec widząc, że zbójcy nie poruszają się z miejsca, z coraz większym podziwem patrzał na żołnierza. Na koniec zaczęło świtać.
— Teraz musi nas stara najkrótszą drogą zaprowadzić do miasta — przemówił żołnierz. — Ci pozostaną tutaj; możemy być spokojni: do mojego powrotu żaden z nich palcem nie kiwnie.
Poszli natychmiast i w parę godzin ujrzeli mury stolicy. Żołnierz pokręcał wąsa, gwizdał, śpiewał i udał się prosto do swoich starych kamratów.
— Hej, słyszycie! — zawołał — znalazłem tam w lesie całe gniazdo szerszeni, chodźcie na polowanie.
Nie potrzebował dwa razy powtarzać, nie brakło ochotników; kilkunastu żołnierzy z bronią w ręku w jednej chwili oczekiwało na rozkazy.
— Wróć no się i ty z nami jeszcze, bracie — rzekł wtedy żołnierz do młodzieńca — trzeba, żebyś zobaczył koniec mojej sztuki.
Udali się wszyscy razem do zbójeckiego domu i zastali w nim wszystko tak, jak zostawili; twarze zbójców tylko pobladły, a oczy krwią zaszły.
Żołnierz zakomenderował, i towarzysze jego otoczyli stół dokoła, potem wziął flaszkę z winem, podniósł ją znów do góry i zawołał:
— Ręce na dół, dość tej zabawy, panowie!
Wypił łyk z flaszki, resztę rzucił na ziemię, aż szkło rozprysło się w kawałki i zbójcy nagle odzyskali wolność ruchu, porwali się z miejsc swoich, ale po to tylko, ażeby ich schwytano i związano w mgnieniu oka.
Gdy leżeli jak worki na ogromnym wozie, żołnierz kazał zajechać prosto przed więzienie, sam zaś z myśliwym szedł sobie piechotą stanowiąc straż tylną. Wóz ruszył już z miejsca, kiedy myśliwy skinął na jednego z żołnierzy i coś mu szepnął do ucha. Ten pośpieszył naprzód.
Już południe minęło, gdy zbliżali się do miasta, które wyglądało teraz bardzo uroczyście, przybrane w wieńce i kwiaty, pełne gwaru strojnych tłumów, które śpieszyły ku nim z okrzykami radości.
— Cieszą się ludziska, żeśmy ich uwolnili od tych niegodziwców — rzekł żołnierz skromnie, z triumfem spoglądając na sąsiada.
Tymczasem dała się słyszeć muzyka, gwardia królewska w paradnych mundurach ukazała się na drodze, z nią dwór cały i królowa matka, następnie wojsko pod bronią. Huknęły wystrzały.
— Co to wszystko ma znaczyć? — rzekł żołnierz zdziwiony. — Toć nie może być, żeby o tych rozbójników... Nie wiesz ty, bracie?
— Owszem: król powraca z dalekiej podróży, więc dwór, wojsko i naród śpieszą go powitać.
— Król! Ale gdzież on?
— Obok ciebie, zuchu: ja jestem królem.
Żołnierz zbladł i zadrżał pierwszy raz w życiu przypomniawszy sobie, w jaki sposób od wczoraj traktował młodzieńca. Padł na kolana prosząc o przebaczenie i tłumacząc się nieświadomością.
Król podniósł go własną ręką i uściskał serdecznie.
— Takich mi potrzeba zuchów — rzekł wesoło; — cenię twoją odwagę i przebaczam wszystko. Być może, iż ocaliłeś mi życie. Odtąd na niczym zbywać ci nie będzie. Weź ten pierścień; gdy czego będziesz potrzebował, on cię do mnie doprowadzi. Pozwalam ci także zaspokajać głód żołnierski z królewskiego stołu, ale zastrzegam sobie, że zdrowia nie wzniesiesz nigdy bez mojego pozwolenia. A teraz bądź zdrów, przyjacielu; widzisz, że czekają wszyscy. Do zobaczenia!
— Do zobaczenia — szepnął osłupiały żołnierz.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Bracia Grimm i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.