Sto djabłów/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Upłynęło kilka tygodni spokojnie. Jednéj niedzieli, nie widząc o zwykłéj godzinie przychodzącego Metlicy, Konstanty jakby przeczuciem jakiém tknięty poszedł do Mokotowa.
Znając poczciwego Grzegorza, który punktualnie o jednéj godzinie stawiał się na Marywilu, książę domyślał się choroby, gdyż olbrzym, który nie podlegał nigdy żadnéj słabości, od dni kilku skarżył się na ciężką głowę.
Domek najęty przez niego stał w gęstwinie drzew, otoczony małym ogródkiem. Konstanty, wchodząc znalazł furtkę otworem, a zanim doszedł do drzwi, uderzyło go to, że przez okna zobaczył mnóstwo wyrzuconych drobnych sprzętów, a w domku trzask i łom, jakby rąbanych krzeseł i stołów.
Nie mógł pojąć, co się stało, i pędem wpadł do dworku. Tu widok niepojęty dlań z razu przedstawił się jego oczom... Grzegórz z brwią zmarszczoną, z twarzą zmienioną gniewem, który do wściekłości dochodził, z siekierą w ręku, rąbał i druzgotał co spotkał.
Nikogo prócz niego nie było w domu. Snać straszny jakiś gniew opanował go, a owładnięty nim, zapomniawszy się, oszalały, tłukł i rozbijał co popadł.
W chwili gdy Konstanty wchodził, roztrzaskał wieko fortepjaniku i cisnął je za okno.
Książę pochwycił go oburącz.
— Na miłość bożą! co to jest?
Grzegórz się obejrzał i zlekka go odepchnął.
— Daj mi książę pokój! — zawołał — czynię sprawiedliwość! Nie chcę patrzeć na to... na ogień szatańskie sprzęty!... nic z przeszłości pozostać nie powinno!... nic, nic! Nie mam żony, nie miałem dziecka... stało się! Przeszłego życia trzeba zapomnieć, przyszłości się wyrzec!... Córka uciekła z djabłami; żonę, co jéj pomogła, wygnałem precz!... nie miałem dziecka, nie mam! Nie chcę ich znać!... Teraz nas dwóch na świecie, ty i ja! — zawołał do księcia. — Zabieram mój grat i idę z tobą, nie odstąpię cię na krok... będę ci służył.. zapomnę!.. wszystko się zapomina!...
I znowu chwycił siekierę, w pasji rąbał krzesła, stoły, tłukł zwierciadła.
Na hałas i wrzawę zbiegali się ludzie, patrzyli, nie mogąc zrozumieć nic, prócz że człowiek oszaleć musiał.
Żadną prośbą ani błaganiem nie można go było skłonić, aby to zniszczenie powstrzymał. Przeszedł do drugiéj izdebki, aby zrąbać łóżka i powyrzucać pościel... Mimo zakrwawionego oka i ust zsiniałych, zdawało się, że czynił to ze spokojem jakimś, z myślą zawziętą, któréj żadna siła pohamować nie mogła.
Konstanty patrzał, lecz ilekroć się odezwał, Grzegórz błagająco mu odpowiadał:
— Daj mi dokończyć! niech z téj kloaki nie zostanie nic! nic! Na ogień nieczyste śmiecie, precz z gnojami!
Właściciel domu uwiadomiony, lękając się o swą własność, wpadł przerażony, ale progu nie śmiał przestąpić.
— Co ty tu chcesz?! — zawołał Metlica. — Zapłaconyś?... Sprzęt mój, domu ci nie tykam; a co moje, z tém mam prawo zrobić co mi się podoba.
Zobaczywszy, że ludzie chwytają powyrzucane rzeczy, Metlica głosem przerażającym ich odpędził.
— Nie tykać mi nic! to moje! precz...
Gdy wszystko było w podwórzu, do ostatniego złomka, Grzegórz wyszedł i milczący począł stos układać. Ręce mu drżały, gdy się dotykał rzeczy, do których całego życia przylgnęły pamiątki, łzy ciekły mu po twarzy, łykał je i powoli zrzucał na kupę wszystko. Potém poszedł do kuchni, wyniósł głownię, podpalił i stanął z założonemi rękami.
Ten olbrzym objęty taką boleścią, z którą napróżno walczył, stojący u stosu, na którym płonęły pamiątki przeszłości, milczący, zrozpaczony, tak straszliwym był w téj chwili, że nikt się zbliżyć doń nie ośmielił. Płomień pożerał owe kosztowne, niegdyś ofiarą prywacji nabywane dla ukochanego dziecka zabawki, zbytkowny sprzęt, odzieże... Metlica podsycał go, jakby pragnąc co najrychlejszego zniszczenia... Nareszcie została garść popiołu tylko i kupka węgla, w któréj walały się żelaztwa szczątki, szkła kawały i poczerniałe resztki bronzu... Grzegórz siadł na ziemi, ręką przysłonił oczy, płakał, ale łzy łykał...
Konstanty stał na boku, widząc, że temu cierpieniu należało swobodny przebieg zostawić, że tu słowo pociechy byłoby trucizną...
Tak upłynęła długa chwila... powoli otworzył oczy biedny człowiek, wstał, dźwignął się ciężko, poszedł do Konstantego wprost i padł mu do nóg, obejmując jego kolana...
— Mój dobry panie! zostałeś mi jeden, — zawołał, — jeden na świecie... a! błagam cię, nie dobijaj mnie, nie odepchnij, nie zawiedź na sercu... bobym umarł nie wierząc już w nic na świecie. Ciebie jednego mam! To był sen... nie miałem dziecka... nie miałem żony... chodźmy ztąd... chodźmy... Grzegórz ci będzie buty czyścił, zapomni o wszystkiém i będzie szczęśliwy...
Ostatnie słowo wymówiwszy uląkł się go i rozpłakał. Konstanty ujął pod rękę starego i nie oglądając się za siebie wyszedł. W milczeniu przewlekli się przez miasto. Grzegórz powiek nie podniósł nawet. Któż wie, lękał się może w jedném z okien Krakowskiego przedmieścia zobaczyć twarz córki.
Stało się, czemu zapobiedz było niepodobna... Téj nocy właśnie Julja wykradzioną została, a raczéj uciekła z domu, prawdopodobnie jeźli nie za wiedzą matki, to z jéj milczącém przyzwoleniem. Gdy rano okropną tę wieść zwiastowała ona ojcu, starając się mu wytłumaczyć Julję i uniewinnić ją po swojemu, Grzegórz wpadł w straszliwy gniew i kłótnia, która między nim a Minną powstała, skończyła się wygnaniem jéj z domu.
Pozostawszy sam, Metlica począł tłuc i druzgotać wszystko i w téj chwili wściekłości zastał go książę, gdy nadszedł.
Teraz nieszczęśliwego starego doprowadziwszy na Marywil, potrzeba było doglądać, gdyż stan jego umysłu kazał się obawiać, aby gwałtowna rozpacz nie przeszła w obłąkanie. Konstanty natychmiast najął obok siebie drugą izdebkę, która stała pustką i znowu musiał zostać stróżem przy chorym, gdyż Metlica pod wieczór zasłabł i musiano posłać po lekarza.
Ostrożność ta była jednak próżną, bo stary doktora przepędził i położywszy się prosił, aby go tylko zostawiono w spokoju. Trawił tak swą boleść, łkając i śmiejąc się na przemiany... książę siedział u progu i milczący czekał, aż ta burza, która wichrzyła w piersi nieszczęśliwego, sama się powoli ukoi. Trzy dni oprócz wody nic do ust nie biorąc, a z cebra pijąc tylko nieustannie, jakby w sobie ogień zalewał, olbrzym wstał czwartego rano milczący, blady i wziął się nic nie mówiąc do zamiatania i czyszczenia. Był to najlepszy znak, że kryzys szczęśliwie przeszła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.