<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Do wielu znikłych ozdób staréj Warszawy zaliczyć należy i ogród Mniszchów, który jeźli nie obszernością swą, to staranném utrzymaniem należał do piękniejszych. Właścicielka jego tęskniąc za swym parkiem w Wiśniowcu i Łozach, nie mogąc tu ani kaskad, ani jezior swoich sprowadzić, starała się przynajmniéj uczynić go wytwornym, wedle ówczesnéj mody. Kamienne wschody, galerje i balustrady, wazony marmurowe na udatnych podstawach, kilka posągów, stare drzewa — czyniły ogród Mniszchowski wcale ładnym, a że właściciel i właścicielka należeli do kółka rodziny JKMości, bo sama pani była siostrzenicą jego, że oboje żyli w jak największym świecie, zabawy i przyjęcia w pałacu i ogrodzie liczyły się do najpożądańszych dla tych, co w najlepsze towarzystwo kosmopolityczne wnijść pragnęli.
Wówczas może więcéj jeszcze niż dzisiaj arystokracja polska pragnąc zrzucić z siebie wszelki pozór barbarzyństwa, zrzucała razem namiętnie wszystkie polskości cechy. Wówczas jak dzisiaj hasłem jéj była rezygnacja i szyderstwo z gorącego patrjotyzmu, wówczas jak teraz mówiono po francusku a wyśmiewano się z kontusza, jako z pozostałości dawnych wieków z cywilizacją niezgodnéj. Nigdyśmy prawie nie umieli w wyższych spółeczeństwa sferach jak Węgrowie połączyć dwojga, — cywilizacji europejskiéj z miłością narodowości, wiecznie się one z sobą kłóciły i wiecznie jednę drugiéj poświęcać było potrzeba. Wielki świat z czasów sejmu czteroletniego był przepojony francuzczyzną, rozmiłowany w Anglji, w ekstazie nad Włochami, a bolał tylko, że musiał potrosze być polskim. Polska dla niego była tak smutną, iż z niéj ciągle się uciekać chciało, ona przedstawiała obowiązek, trud, twarde zapasy z losami, a wszyscy tak pragnęli życia i użycia! Pocichu ileż to serc biło do tego, aby raz sobie kto Polskę zabrał... byle w niéj było spokojnie, byle patrjoci przestali hałasować, byle rewolucje przestały wybuchać, byle wziąwszy pieniądze z domu można uciec nad brzegi Arnu lub Sekwany!
To usposobienie wielkiego świata ubierało się chętnie, jak dziś, w pozory konserwatyzmu, ortodoksji, legitymizmu i byle jakiéj doktryny, któraby dozwalała siedzieć z założonemi rękami wygodnie, nic nie robiąc, a napawając się życiem.
Z małemi wyjątkami wielki świat był takim już wówczas, a w tym jednym świecie nie można powiedzieć, ażeby nie przechowano tradycji do dni dzisiejszych! W tém jedném od lat stu nie zaszła zmiana najmniejsza, a niefortunne wybuchy rewolucyjne i wojny o niepodległość nieszczęśliwe, usprawiedliwiając niejako świat wielki, dały mu tylko możność niedołęztwo swe zmienić w teorją niewzruszoną.
Miłość ojczyzny w tym zfrancuziałym świecie schodziła do tak drobnych rozmiarów, iż się w końcu stawała niedostrzeżoną. Patrjotów zwano pocichu Don Kiszotami, jak dzisiaj, a salon nienawidził ulicy, co téż przetrwało do dni naszych. Wielkie panie zmuszone były poklaskiwać fetom patrjotycznym i dawać rączki do pocałowania bohaterom ulicy, ale pocichu jakże się z nich wyśmiewano!!
Nigdy u nas zewnętrznego poloru nie umiano odłączyć od wewnętrznéj człowieka wartości. Kto był choć trochę śmiesznym, wydawał się głupim.
Ale powróćmy do Mniszchowskiego Ogrodu, który tego dnia przepełniony był, nabity wyborem towarzystwa, a potrosze i pośledniejszymi ludźmi, łaskawie przypuszczonymi... do oglądania przygotowań, które Blanchard robił puścić się mając balonem.
Była to chwila, gdy jeszcze wierzono w żeglugę powietrzną i na niéj wielkie budowano nadzieje. Pochlebiało to Warszawie, że w samych pierwocinach aëronautyki, jedna z pierwszych prób tu się odbyć miała, próba, o któréj Europa cała w kilka dni potém chciwie w dziennikach szukała wiadomości.
Lud pospolity, który do ogrodu nie miał przystępu, otaczał zdala posiadłość Mniszchów, drapał się na mury, właził na drzewa, wciskał się na dachy i kominy, aby widzieć śmiałków, którzy mieli wzlecieć w powietrze. Stare dewotki i niemłodzi dawnego autoramentu Polacy choć radzi byli widzieć to cudo, szeptali po cichu o sprawie szatańskiéj i dawali do zrozumienia, że było bezbożnością chcieć człowiekowi latać, gdy Pan Bóg skrzydeł mu nie dał. Tłumaczono to pokusą czartowską i świętokradztwem kary godném... Niektórzy przypominali wieżę Babel także mającą szturmować niebiosa, a ogniem z niebios strzaskaną.
Wielkie wrażenie czyniła wiadomość, że człowiek takiego imienia i rodu jak Jan Potocki, miał się puścić z Blanchardem. Pan z panów, Piławita czystéj krwi, plebejuszowskiéj żądny zabawki i nastawiający kark dla ciekawości spojrzenia z góry na ziemię!
Zdala patrzano na jego ubiór azjatycki, na białego pudla i tureckiego sługę, ruszając ramionami. Arystokracja téż, choć otwarcie nie śmiała hrabiemu się sprzeciwiać — sarkała na to.
— Powiem asindziejowi, — zażywając tabakę ze złotéj emaljowanéj tabakiery szeptał książę S. do wojewody — że to wszystko nie najlepiéj zwiastuje. Jak nas motłoch ma szanować, kiedy my się nie szanujemy? Tyzenhauz staje się fabrykantem, Prot Potocki bank zakłada, Zamojscy i Brzostowski chłopów uwalniają, a Jan Potocki balonem leci! Co potém dziwnego, że plebs drze się tam, gdzie nigdy nie bywał? Wszystkie prawe pojęcia pomięszane... i naturalnie rzeczpospolita się wywróci.
— Spojrzże asindziej, mości książę, — odparł wojewoda, — na ten kwiat spółeczeństwa otaczający N. Pana a rozpatrz się baczniéj w genealogijach tych ichmościów. Co to są za jedni? Czystéj krwi ludzi najmniéj, reszta awanturnicy, ewangeliczni goście na uczcie, których nazwiska dławią. Niewiedzieć zkąd to wyszło, a nosa drze.
— Już mnie to nie tyle indygnuje, — rzekł książę — boć naturalna najmniejszemu człowiekowi, że się do góry wspina, ale przeciw naturze jest, by ludzie naszego rodu abdykowali, mości dobrodzieju, i dobrowolnie z hałastrą szli za pan brat.
— A no! żyjemy w takim głupim wieku! to przejście — wszystko późniéj powróci do porządku. To tak, mości książę, jak gdy w naczyniu skłócone płyny razem się pomięszają, ale postawiwszy je zaraz oliwa wraca na wierzch, woda na swe miejsce, a męty na dno!
— Cha! cha! cha! męty na dno! przedziwnie! doskonale! męty! bardzo dobrze. Muszę to moim paniom powtórzyć... dowcipnie! bardzo dowcipnie!
W pierwszy rząd widzów, który wyglądał jak kwiecista grzęda pełna najśliczniejszych twarzyczek i najdostojniejszych słoneczników, wcisnęła się piękna starościna. Ci co nie mogli stanąć przy niéj, bo tu o miejsce było trudno, cisnęli się w koło, aby dotknąć choć kraju jéj szaty i módz do różowego uszka posłać przypomnienia słowo.
Armja, którą dowodziła piękna, urocza, zwycięzka rozwódka, składała się z najserdeczniejszych, najwykwintniejszych, najmilszych rycerzy, zbrojnych w dowcip, tytuły i pieniądze. W pierwszym rzędzie grenadjerowie nieulękli, gotowi pójść do ołtarza; w drugim lekki żołnierz do tyraljerki miłosnéj wprawny, w trzecim marodery, aby się pochwalić wieczorem, że gwiazdka rzuciła na nich promyczek światła, że i oni mieli chwilę w życiu, w któréj jéj wzrok spoczął na nich.
Jak zawsze wesoła, roztrzpiotana, niespokojna, niemyśląca o jutrze, chciwa wrażenia dzisiejszego i gotowa je okupić największą ofiarą, byle posiąść a jutro rzucić z pogardą w śmiecie, starościna promieniała w tém kółku, którego zwrótką było — Enchanteresse!
W istocie czarowną była i nikt się jéj oprzeć nie umiał, starzy tracili głowy, młodzi serca... a kobiety patrząc na nią — cierpliwość. Zdala współzawodnice szukały plam na tém słońcu i z przekąsem mówiły o niéj, ale zblizka ściskano i całowano ją tak serdecznie. Wielkiém zadaniem chwili było odgadnąć, kogo starościna preferuje i za kogo pójdzie.
— Wierzcie mi — mówiła gospodyni — elle a l’air dissipé, mais au fond elle est très raisonnable... wybierze najbogatszego.
— Biedny starosta! — mówiły panie, — spojrzcie tylko, jak na nią zdala rzuca oczyma, jak kotek odsadzony od miseczki z mlekiem.
— Wszakże kasztelanowa mu owdowiała, jakby naumyślnie, ce sont ses premières amours, może powrócić do niéj... przyjęłaby go pewnie.
Kasztelanowej, która była w żałobie i nie wychodziła nigdzie, w towarzystwie tém nie było, nad czém przyjaciółka jéj ubolewała.
— Jeździłam umyślnie do téj biednéj Niny, — opowiadała — je l’aime tant! ale nie chciała nawet do okna marszałkowej, która jéj miejsce ofiarowała za żaluzją, przybyć! Odegrywa rolę niepocieszonéj Artemizy! c’est ridicule le vieux bonhomme, n’etait pus dejas si aimable, et il sentait mauvais! pouuh!
Posądzam ją, — dodała, — że ten głupi nieznośny kniaź głowę jéj zabałamucił.
Pas possible!
— O! to przejdzie! ale słyszę, że cały czas choroby kasztelana nie wychodził od nich... był przy umierającym, rozporządzał wszystkiém. Kocham Ninę i jestem bardzo pobłażającą, ale przyznam się, że te amory przy trumnie... cela choque.
— Słyszała pani przedziwną historją księcia z pułkownikiem! — odezwał się ktoś z otoczenia.
— Coś mi mówiono! nie uważałam!
— Hrabia Zeno zgodził, jak się zdaje, tego awanturnika Panciniego, aby skarcił książątko. Pułkownik wziął się do tego niezgrabnie i okropne dostał cięgi. Jeszcze się na świat pokazać nie może, tak zmizerniał!
— Zeno jest we wszystkiém niezgrabny, — zawołała starościna.
— A książę szczęśliwy! — dodał ktoś do ucha starościnéj.
Vous trouves?
— Wszak i pani...
— O! proszę mi tego błędu méj młodości nie wspominać — rozśmiała się starościna, — miałam go za istotę oryginalną, mais c’est un paysan du Danube... Affreux! Biednéj Ninie starałam się wyperswadować jéj słabość dla tego gbura, ale się do niéj nie przyznaje nawet.
Mauvais signe!
— Mówiłam staroście, który się w niéj dawniéj kochał, aby wrócił do niéj. Ils se conviendraient parfaitement, vu qu’ils sont tous le deux également ennuyeux! ale Nina nie może mu darować, że ją dla mnie po rzucił, a starosta może się ogląda na to, że uboga.
— Ale właśnie wczoraj otwarto testament — przerwał ktoś z tłumu.
— Jaki testament?
— Kasztelan zrobił testament.
Parfaitement! Pałac i połowę dóbr zapisał żonie.
— Ale familja na to nie pozwoli.
— Ja słyszałem, że kasztelanowa nie przyjmuje.
— O, o! — przerwała starościna — na cóżby miała faire la petite bouche? Ale mnie o tém nie mówiła wcale... Nie wiedziałam o testamencie. Jeśli ją zbogacił... o, to znajdzie adoratorów...
W téj chwili uwaga wszystkich odwróconą została ku balonowi. Umieszczona pod nim fajerka rozrzedziła powietrze, kitajkowy olbrzym wydymał się, sznury naprężały. Blanchard siadał do łódki, za nim Jan Potocki.
Wszystkich oczy zwrócone były na powietrzną nawę, która za chwilę od ziemi oderwać się miała i ulecieć ku niebiosom.
Serca biły, podziwiano odwagę, dłonie białe ściskała trwoga, zanim uwielbienie dla śmiałych podróżnych miało je zmusić do szalonego oklasku. Balon chwiał się i powoli dźwigał ku górze. Żegnano hrabiego, który z zimną krwią patrzał na otaczających i wstrzymywał wyrywającego się pudla. Na twarzy jego nie było widać najmniejszego wzruszenia, Francuz krzątał się około przyrządu.
Milczenie trwogi i podziwu oniemiło tłumy, oczy podnosiły się do góry. Dano znak odcięcia sznurów. Balon oswobodzony, majestatycznie uleciał w powietrze, a grzmot oklasków, okrzyków, jęków nawet i głosów przestrachu zawrzał nagle. Widzowie wszyscy powiewali chustkami, podnosili kapelusze, ręce, krzyczeli zapominając się. Widok ten nowy, dziwny, egzaltował najzimniejszych; najsilniejsi nim przerażeni milczeli, bledli.
— Koniec świata! — mruknął szlachcic.
— To przepowiedziano w Apokalipsie — dołożył drugi.
Balon tymczasem dźwigał się nad głowy, nad drzewa, nad domy, nad wieże... pod chmury... stał się małym. Postaci na łódce już prawie dojrzeć nie było można, perspektywy i lornetki skierowano ku niemu. Nic, tylko ciemny punkt, jakby olbrzymi ptak gdzieś pod obłokami, a wiatr go unosi za Wisłę... i oczy napróżno go szukają.
Tłum stał, i pełen niepokoju o losy śmiałych podróżnych, powoli rozpływać się zaczął.
— Zmówcie „Wieczne odpoczywanie“ — odezwał się zagorzały jakiś fanatyk — Pan Bóg takiego zuchwalstwa przebaczyć nie może, i strąci ich z góry... Dobrze tak!... Lucyper podobnie piął się do nieba.
Tłum ciekawych zwolna rozpływać się począł, a w ogrodzie pozostało tylko małe kółko pani marszałkowéj, proszonych na kawę i podwieczorek. Starościna nie należała do niego, wiadomość o testamencie niepokoiła ją z wielu względów... potrzebowała sprawdzić pogłoskę i biegła do powozu, chcąc zaraz jechać i Ninie — powinszować.
W bramie spotkała ex-męża swego, który szedł kwaśny i dumny. Zawołała go. Mimo sprawy rozwodowéj, dla samego dobrego tonu, byli z sobą w stosunkach przyjacielskich.
— Słyszałeś starosto o szczęściu kasztelanowéj?.. Mąż jéj znaczną część majątku zapisał. Trzeba pana połajać! Jakże może być, żebyś z jéj położenia nie starał się korzystać... kochaliście się przecie... Ja panu zawsze dobrze życzę... a radabym téż, żeby mu po trzech miesiącach pożycia powiedziała Nina, że jesteś strasznie nudny.
— Ja nie mam szczęścia do nikogo, — syknął starosta, — a do kasztelanowéj mniéj niż gdzieindziéj,
Starościna dała mu wachlarzem po rękach.
— Wstąpże waćpan do klasztoru.
— Myślę o tém właśnie.
Widząc, że do rozmowy nie ma ochoty starosta, piękna Gietta odwróciła się od niego, siadła do powozu i kazała jechać do kasztelanowéj. Było w przeznaczeniu starościnéj, księcia i Niny, ażeby się zawsze spotykali tutaj. Konstanty, który oddawna nie odwiedzał wdowy, a o testamencie nie miał wiadomości wcale, tego dnia przypadkiem się zaanonsował i został przyjęty natychmiast. W chwili, gdy Gietta nadjechała, a sługa nie czekając nim wysiędzie, oznajmił o jéj przybyciu, książę się właśnie znajdował. Chciał natychmiast wyjść, ale uprzejma gospodyni go wstrzymała.
— Zostań książę, proszę, — rzekła, — a jeźli wesoła starościna znajdzie w jego bytności powód do jakiego żarciku, cóż nam to szkodzi?
To nam tak miłe było i drogie, że Konstanty o wszystkiém zapomniał.
Ledwie tych słów domawiała, gdy starościna wleciała jak ptak szeleszcząc jedwabną suknią, spojrzała od progu... i zaczęła się śmiać.
— Zawsze on! — zawołała do rumieniącéj się przyjaciółki, — doprawdy, państwo jesteście jak dwie synogarlice... Jakto? książę nawet nie miał ciekawości widzieć to cudo cudów... balon!!
— Owszem, widziałem go, gdy uleciał w powietrze i pobłogosławiłem na drogę!
Starościna usiadła a raczéj padła na fotel.
— My byłyśmy z marszałkową w jéj ogrodzie... ciekawe zaprawdę widowisko, z którego, żałuj, żeś nie korzystała. Marszałkowa uprzejmie ci ofiarowała okno, z którego mogłaś widzieć wszystko nie będąc widzianą.
Obejrzała się ciekawie, podejrzliwie.
— Mówiono mi w mieście o otwarciu testamentu tego poczciwego kasztelana... czy prawda, że tak szlachetnie się znalazł pamiętając o tobie?
Kasztelanowa zarumieniła się, a Konstanty porwał z krzesła zawstydzony, dotknięty tą myślą, iż go było można posądzić... Spojrzał na Ninę, któréj wzrok go uspokoił.
— Dziwi mnie, że o tém już w mieście wiedzieć i mówić mogą, — odparła kasztelanowa. — Testament w istocie dziś został otwarty... Kasztelan był najlepszym mężem i najzacniejszym z ludzi, rodzina jego okazała mi życzliwość wielką... ale ja zapewne z ich dobroci korzystać nie będę.
— Jak to? — porywając się zakrzyczała starościna, — mogłabyś ofiary umierającego odmówić?.. przez fałszywą delikatność? Familja bogata, ty ubogą jesteś.
— Właśnie dlatego, żem ubogą i że ubóstwo mnie nie straszy, — odpowiedziała Nina.
— Mości książę, — złośliwie zwracając się ku niemu, dodała starościna, — spodziewam się, że jako przyjaciel domu a człowiek praktyczny... (wyraziście wymawiała te słowa) potrafisz kasztelanowę przekonać, że nie ma słuszności i że powinna przyjąć ofiarę.
Konstanty stał jak na żarzących węglach.
— Jako przyjaciel domu i kasztelanowéj, — rzekł, — mógłbym tylko poklasnąć bezinteresowności i czuć dla niéj cześć największą. Nie zwykłem się zresztą mięszać w sprawy cudze.
Cudze? — podniosła Gietta, — sprawy przyjaciół cudzemi nie są.
— Masz słuszność, moja droga; — zawołała kasztelanowa, — książę się źle wyraził, a mam nadzieję, że to co mnie obchodzi, cudzém dlań nie jest... Pójdę chętnie w tém, jak w innych rzeczach, za jego radą.
Gietta uśmiechnęła się złośliwie.
— Ja czuję się w obowiązku księciu powinszować... Ale, ale, — przerwała, — cóżeś to książę zrobił temu pułkownikowi, którego książę jenerał zowie le Colonel de la Chenapanière?
— Ja? pani.
Kasztelanowa, która o niczém nie wiedziała, spojrzała wielkiemi oczyma. Szczęściem Konstanty miał przy sobie ów cyrograf i śmiejąc się podał go starościnie.
— To mnie najlepiéj wytłumaczy, — rzekł pocichu.
Obie panie schyliły się ciekawie czytając oświadczenie pułkownika. Starościna zaczerwieniła się z gniewu, gdyż sercem i duszą była za hrabią Zenonem. Oddała papier milcząca.
Ils sont d’une male dresse! — zawołała mimowoli.
— Czy pani byłaby życzyła, ażeby byli zręczniejsi? — spytał śmiejąc się książę.
Starościna wargi zagryzła.
— Ale książę byłeś okrutny dla tego człowieka, mówią, że ledwie żyje.
— Przepraszam, — odparł kniaź, — ja się do tego nie mięszałem wcale. Miałem przyjaciół, którzy tę sprawę wzięli na siebie. Pułkownika trzymano dwa tygodnie w łóżku o chlebie i wodzie.
Starościna, która tylko co była prawie gniewną, poczęła się serdecznie śmiać.
Ah! la bonne farce! — zawołała, — pułkownika, który gotów największą zrobić podłość dla półmiska ostryg, pułkownika, który gdy przychodzi na kolację, truchleją wszyscy wiedząc, iż wszystkie półmiski pozmiata... dwa tygodnie postu!!
I nagle ze śmiechu przeszła do nadąsanéj minki znowu.
— Ale jeźli książę myślisz, że hrabia Zeno po niefortunnéj próbie, wyrzecze się zemsty, mylisz się bardzo. Il n’en sera que plus cruel...
— Jestem przygotowany na wszystko — odparł spokojnie Konstanty.
Kasztelanowa, któréj i własny smutek i milczenie co ją otaczało całą tę sprawę od niejakiego czasu czyniło obcą, słuchała nie mówiąc nic. Szatanik rad był, że się naprzykrzy, że podrażni, że za sobą zostawi niepokój.
Im bardziéj pragnęła księciu dokuczyć Gietta, tém kasztelanowa mocniéj okazać mu chciała przyjaźń swoją. Konstanty spieszył pożegnać ją, aby niemiłą przerwać rozmowę... ale gospodyni go nie puściła..
— Zostań książę, — rzekła — proszę, a jeśli potrzeba, każę; mamy z sobą do mówienia wiele.
Konstanty zarumieniony usiadł.
Gietta była gniewną, ale téż umiała się pomścić.
— Czy to prawda — zawołała nagle, — że ta dziewczyna, za którą się książę ująłeś, ta córka jakiegoś traktjernika, powtórnie z domu ojca uciekła?
Wiedziała dobrze, jaką mu przykrość zrobi tém zapytaniem...
Konstantemu oczy błysły z gniewu i bólu.
— Tak jest, pani — odpowiedział. — Przyczyną tego nieszczęścia była poczęści matka, a biedny ojciec w rozpaczy zdał na losy i żonę i dziecko, których więcéj znać nie chce.
— Trzeba wyznać, żeś książę swój heroizm dosyć nieszczególnie uplasował! — szepnęła starościna, uśmiechając się i rzucając tryumfujące wejrzenie.
— To prawda! — rzekł książę — ale miałem obowiązki względem ojca téj biednéj... a com uczynił, tom zrobił z uczucia powinności. Ludzie się mylą, nieraz źle mieszcząc miłość, szacunek i ofiarę; nie przeszkadza to próbować lepszego szczęścia całe życie.
— A nie wie pan, kto ten szczęśliwy spadkobierca nieboszczyka hrabiego? — zapytała starościna.
Książę się uśmiechnął.
— Czy mam jego imię powiedzieć koniecznie?
— Ale koniecznie! — tupiąc nóżką odrzekła starościna.
— Mąż pani! — rzekł Konstanty sucho.
Gietta zarumieniła się cała i targnęła szal na sobie, brwi jéj zmarszczyły się gniewnie.
— To być nie może!
— Niestety, tak jest! Starosta znudzony samotnością szukał rozrywki, a matka téj biednéj Julji jest najmocniéj przekonaną, że się z nią ożeni.
Konstanty mówił to tak zimno, iż obojętność jego jeszcze mocniéj rozgniewała starościnę. Zamilkła, zaczęła się chłodzić wachlarzem, chciała wyjść, ruszyła się, siadła, spojrzała na księcia, na kasztelanową... została. Widocznie obrażoną była do żywego, ale sama wywołała wiadomość, która ją burzyła, i musiała ją przełknąć.
C’est original! — powtórzyła po cichu kilka razy... i zmieniając natychmiast treść rozmowy, poczęła opisywać ubiory pań przytomnych puszczaniu balonu... fizjognomją Potockiego... sprawowanie się pudla... potém oznaki żywego zajęcia, jakie król dać raczył aeronautom.
Wypaplawszy to wszystko, aby tém po kryć wrażenie, którego doznała, odzyskawszy wesołość, przynajmniéj powierzchownie, pożegnała Ninę, nie spojrzała już wcale na księcia, dając mu do zrozumienia, że dla niéj już nie istnieje i wybiegła.
Posłuszny rozkazowi książę pozostał, ale po wzruszeniu wywołaném drażliwą rozmową starościny, był milczący i smutny. Kasztelanowa podała mu rękę.
— Nie myśl pan o doznanéj przykrości — odezwała się z uśmiechem — rozpocząłeś walkę ze światem, możesz się spodziewać, iż za każdém zetknięciem się z nim każdy z jego reprezentantów, nawet tak leciuchnych jak moja Gietta, spróbuje broni na was! Przecież na ten raz zwycięztwo zostało przy was, starościna wyjechała upokorzona, chociaż nie dając tego znać po sobie.
— I nie przebaczy mi nigdy!
— Ale czyż książę potrzebujesz przebaczenia?... Mówmy o czém inném... powiedz mi o sobie.. o swém życiu, pracy i nadziei.
Nie będziemy powtarzać cichéj owéj, długiéj, wieczornéj rozmowy dwojga ludzi, co nie śmiejąc się przyznać sami przed sobą, kochali się od dawna... Na pół odgadywana, prowadzona półsłowy, była ona jasną i pełną skarbów dla nich obojga, zimną i niezrozumiałą wydałaby się słuchającemu. Konstanty szczęśliwy, zapomniał godziny, nie myślał o porze spóźnionéj, nie mógł się oprzeć urokowi Niny... Żałobny jéj strój nieustannie przypominając położenie w domu, obowiązki dla zmarłego, na ustach wstrzymywał wszystko, co by Konstantemu mogło obiecywać przyszłość szczęśliwą... mówili na pozór o rzeczach obojętnych, ale miłość umie w nie niepostrzeżenie wcisnąć swoją woń i tajemniczy wyraz...
Książę wstrzymywał się także od wszystkiego, coby malowało jego uczucie, na pozór był chłodnym, a oczy, głos i mimowolne oznaki pomięszania... aż nadto jasno mówiły za niego. — Rozumieli się dobrze bez słów i wyznań wzajemnych, chociaż Konstanty nie dowierzał szczęściu swemu i marzył tylko o przyjaźni jéj, o braterskiéj życzliwości. Ani on, ani kasztelanowa nie chcieli przyspieszać téj chwili wynurzeń, któréj się oboje lękali... Konstanty obawiał się być ukaranym za zuchwalstwo... ona lękała się zawieść na sercu, którego pragnęła... Nie zapomniała, że niegdyś kochał ją starosta i porzucił... dla Gietty, że serce męzkie jest fortecą najłatwiejszą do wzięcia, gdy do niéj miłość lub nawet pozór jéj szturmuje. Być kochanym jest tak wielkiém szczęściem, iż rzadko w rachunek wchodzi — przez kogo...
W rozmowie téj wszakże coraz poufalszéj wzajemnie opowiadali sobie dzieje młodości swéj, jéj wesela i smutki... nie tykając przyszłości, którą oboje chcieli mieć zakrytą, aby pod jéj zasłoną szczęścia się domyślać...
Konstanty spojrzawszy na zegar z przerażeniem postrzegł, iż było blisko północy...
— A! pani — zawołał — jakże mam się uniewinniać, że śmiałem tu pozostać tak długo... Ja nie wiem, straciłem miarę czasu, a powinienem był poszanować jéj samotność i moją nieopatrznością nie dawać powodu...
— O! o to najmniejsza, — uśmiechając się odparła kasztelanowa — świat ani mnie ani księciu nie przebaczy. Starościna rozniesie pewnie i tak o stosunkach naszych tyle dziwnych wiadomości, iż przy nich rzeczywistość zblednie. Ja się z tego śmieję... niech sobie mówią, co chcą...
Podała mu rękę drżąca. Książę całując ja zatrzymał długo... nie wyrywano mu jéj... oczy podniósł błagająco... serce biło... słów brakło... Nina patrzała nań spokojnie, błogo, niestrwożona... uśmiechnięta. Na ustach już miał wyraz, którego się aż nadto domyślać mogła...
— A, pani! pani... — szepnął — na co mi pani dozwalasz marzyć... abym się w smutnéj potém rzeczywistości przebudził.
— Dla czegóż! — odparła Nina — nazywasz to marzeniem... Niech to będzie dla innych snem, dla nas rzeczywistością. Ale ani słowa więcéj, ani słowa dzisiaj! Idź!
Konstanty uchylił kolano, wyciągnął ręce, Nina ze smutnym uśmiechem pocałowała go w głowę i znikła szybko...
Pijany, oszalony kniaź wybiegł czując, że ta chwila jedna całego w nim człowieka, całą istność zmieniła. Są takie momenta przeobrażenia... transfiguracji ducha, a nic potężniéj nad miłość nie przeistacza człowieka... Zstępuje jako ogień z niebios, spala powłokę ziemską i z biednego śmiertelnika tworzy na chwilę istotę szczęśliwą, jasną, świętą... bohaterską!!
Czemuż ta chwila tak krótko jest trwałą, a z za lazurów jéj wnet czarne wyziewy ziemi się wloką?
Konstanty wybiegł... nie widząc nic, nie pamiętając jak znalazł się w ulicy, nie myśląc, dokąd idzie.
Czy się w tym stanie ducha idzie, czy leci i czy się czuje, co człowieka otacza, czy się myśli o czém więcéj oprócz szczęścia teraźniejszości — niech odpowiedzą ci, co przeżyli jedną godzinę podobną.
Dla Konstantego, którego życie było dotąd trudem i męczarnią, walką i ciemnością, ten błysk nagły stał się oślepiającym. Zdawał się uniesiony w powietrze skrzydły archaniołów. Nie czuł, że szedł machinalnie, kierując się ku domowi. Ulice boczne już były prawie pogrążone w ciemnościach, gdzieniegdzie świeciło z okien, lub latarnia szynkowni mdły blask rzucała czasem na nierówne bruki. W ulicy Wierzbowéj, którą się puścił książę, cisza panowała i mroki. — Konstanty biegł, nie patrząc przed siebie, gdy nagłe latarką zaświecono mu w oczy i człowiek jeden, potém trzech razem zastąpili mu drogę. Nie myślał wcale o niebezpieczeństwie i chciał popchnąć stojącego naprzeciw siebie ichmościa, gdy trzy na raz szable świsnęły w powietrzu... Odskoczył w bok szybko, ale poczuł, że się uderzył o kogoś i odwróciwszy głowę, zobaczył mimo ciemności, że został otoczony. Liczby osób nie można było rozeznać, ale było ich najmniéj pięciu z dobytemi szablami nacierających gwałtownie. Książę ledwie miał czas sięgnąć po pałasz, gdy już uczuł się ciętym w ramię, a drugi przerąbał mu czapkę i ranił w głowę. Obie rany nie były jeszcze tak znaczące, ażeby go nagle osłabić miały; odurzony, czując ciepłą krew płynącą po twarzy, próbował rzucić się w bok i szablą zwijał młyńca, siekąc, co napadł.
Obrona była dzielna, ale z tamtéj strony liczba tak przemagająca, a zaciętość tak wielka, że się oprzeć nie było sposobu, obie ręce już miał posieczone i kilka ran w plecy i piersi zadanych, gdy silny raz w czaszkę obalił go o ziemię.
Stracił pamięć i przytomność. Ale w téjże chwili, gdy napastnicy gotowali się rąbać upadłego, nagle oni sami zostali napadnięci. Kilku ludzi pędem nadbiegło i oskoczywszy ich, szablami i drągami zaczęli tłuc i bić, tak że trzech legło na placu, a reszta musiała uciekać.
Bylito obrońcy kniazia, za późno przybyli na nieszczęście Metlica, kapitan Trąba i dwaj starsi gwardziści.
Na wrzawę i krzyk z poblizkiéj winiarni wybiegli ludzie ze światłem. Na bruku leżał kniaź, któremu krew straszliwie upływała z kilkunastu ran zadanych, a obok niego nieznajomy drab jakiś i ze zgruchotaną ręką pułkownik Pancini, który tę zasadzkę urządził. Jakim sposobem oni dowiedzieli się, gdzie był książę i obrachowali, że tamtędy powracać będzie, nie wiadomo; to pewna, że starościna z wieczora mówiła kilku osobom, iż książę spędzi wieczór z kasztelanową i zapewne długo u niéj zabawi. Nie mogła mieć w tém złéj woli, ale paplanina jéj mogła być zużytkowaną mimo wiedzy.
W pierwszéj chwili, gdy porąbanego wniesiono do izby na dole najbliższej, Metlica zrozpaczony, sądził, iż wkrótce ducha wyzionie. Krew oblewała twarz, ręce, piersi; ran dojrzeć nie było można, ale suknia porąbana wskazywała je. Posłano po najbliższego chirurga i lekarza, a Trąba podjął się związanego pułkownika i draba odstawić do straży marszałkowskiéj ze skargą.
Ludzi nacisnęło się do izby, tłum zbierał się w ulicy, wieść poszła po mieście, iż kniaź napadnięty na Wierzbowéj został rozsiekany i kona. Chociaż godzina była spóźniona, Warszawa — co się wówczas często do trzeciéj z północy bawiła — cała jeszcze roiła się po głównych ulicach. Z ust do ust podawano sobie wiadomość, przyjmowaną z różnemi oznakami. Wieczór był właśnie u pani Krakowskiéj i jeden przypóźniony gość przyszedł nań z doniesieniem o śmierci księcia.
Między innymi był tu i hrabia Zeno i pani starościna.
— Wie pani świeżuteńką nowinę? — rzekł do niéj, zbliżając się Siemionowicz. — Wszak to podobno straciłem kuzynka?... Na księcia, powracającego nie wiem zkąd, napadnięto na Wierzbowéj... i rozsiekano.
Starościna klasnęła w ręce.
— Na śmierć?! — krzyknęła.
— Mówią, iż skonał, ledwie żywego już wniesiono do winiarni przy téj ulicy... tłum ludu stoi. Kilku prócz tego zabitych być ma i rannych, bo formalną stoczono bitwę.
Starościna w téjże chwili porwała się, pobiegła do drzwi i wyjechała. Z płochością sobie właściwą, w któréj może nie było teraz złego serca, ale roztrzepanie dziecinne, kazała wprost jechać do kasztelanowéj.
W pałacu było ciemno, słudzy spali, drzwi stały zawarte, ale lokaj starościnéj dzwonił jak na gwałt, dobudził się kogoś i otworzono pani, którą znano jako przyjaciółkę Niny.
Klęczała rozpromieniona na modlitwie biedna kobieta, gdy wrzawa ta powstała w domu i starościna w paradnym swym stroju wpadła do sypialni rzucając się jéj na szyję... zdyszana... z płaczem konwulsyjnym. Zdumiona gospodyni nie mogła pojąć, co się stało, a na myśl jéj nie przyszło nawet, żeby się to jéj lub księcia tyczyć mogło.
— Gietto! cóż ci jest?..
— A! biedna ty siostrzyczko moja... a! nieszczęśliwa...
— Ja?.. co to jest?
— Okropna nowina! chciałam być w téj chwili przy tobie.
Kasztelanowa zbladła.
— Mów! mów!
Książę! książę twój... Korjatowicz... zabity.
— To nie może być! przed chwilą wyszedł odemnie! — śmiało zawołała Nina.
— Napadnięto go w ulicy... rozsiekano...
Na te słowa kasztelanowa chwyciła kwef, drżącemi rękami spięła suknię i nic mówić nie mogąc wybiegła. Starościna próżno usiłowała ją wstrzymać, goniła, w ganku namyśliła się jéj własny dać powóz, siadła razem z nią i kazała pospieszyć na Wierzbową.
— Pozwól sobie uczynić uwagę, moja droga, — rzekła, gdy były w powozie, — że się najokropniéj kompromitujesz.
Kasztelanowa nie odpowiedziała słowa, była oniemiałą. Ręce jéj obie spoczywały na oknie karety, a oczy szukały w ciemnościach... strasznego obrazu, który wyobraźnia kreśliła.. Ulica była tak pełną tłumu, że woźnica zatrzymać się musiał... Kasztelanowa nie czekając, by jéj drzwiczki otwarto, sama sięgnęła ręką, dostała klamki powozu i wyskoczyła z niego. Starościna pobiegła za nią. Przez tłok niepodobna się było docisnąć.
Słudzy pobiegli przodem robiąc im drogę... i dwie kobiety weszły do winiarni, zapełnionéj ciekawymi. Tłum, który się tu cisnął, złożony był z najróżnorodniejszych żywiołów, począwszy od żebraków do magnatów, którzy przejeżdżając, ciekawości oprzeć się nie mogli. Metlica jednak zastawiwszy ławą wnętrze izby, stał na straży i daléj nie puszczał nikogo.
Na stole, na którym jeszcze znać było świeże libacje węgrzyna, złożono ciało księcia. Dwóch chirurgów rozcinali suknie, aby rany opatrzyć. Cała twarz, piersi, ręce, zbroczone były krwią... i kałuża krwawa zebrała się już pod stołem. Kasztelanowa odchyliła rękę Metlicy, który dwie panie przepuścił i jak szalona podbiegła ku stołowi.
— Zabity? — zawołała do Grzegorza, — zabity?
— Nie, pani, żyje jeszcze, ale czy żyć będzie... o! nieszczęśliwe dziecko moje!..
I stary się rozpłakał.
— Żyje! — powtórzyła Nina! — żyje!.. Na miłość Boga, po lekarzy... powóz wziąć, który stoi u drzwi! Przywieźć wszystkich...
Na głos ten, który doszedł uszów rannego, głowa się jego podniosła, dźwignął się otwierając oczy, zobaczył kasztelanowę, krzyk dobył się z jego piersi i głowa spadając uderzyła o stół.
— Żyje! żyje... rusza się! — zaczęto wołać w tłumie.
Nie zważając ani na przytomnych, ani na towarzyszkę swoją, kasztelanowa przecisnęła się do Konstantego, rękę jego zbroczoną krwią pochwyciła w białe dłonie.
Chirurg, który go opatrywał, osłupiały stanął patrząc na nią, tak była piękną wśród téj boleści i rozpaczy. Starościna już znużona i przelękła krwią i myślą o śmierci, zasłaniając sobie oczy siadła na ławie.
— Ocal go! ocal go! — szeptała kasztelanowa do chirurga, — żądaj co chcesz...
— Ale pani, do ocalenia naprzód potrzeba... spokojności... zostawcie nas...
— Powiedz, czy żyć będzie...
Zimny człowiek ruszył ramionami.
— Bóg jeden wie, my zrobimy co w mocy naszéj.
Nie dając się odpędzić, trzymając ciągle rękę Konstantego, kasztelanowa sparła się tylko o ścianę, czując, że słabnie... Tymczasem gospodarz zwolna gromadę ludzi starał się wyprosić, ażeby izbę wypróżnić. Przyszło to z wielką trudnością i nie bez pomocy Metlicy, który sam dopiero potrafił głosem i ręką trudnego dzieła dokonać.
Lekarze zewsząd wezwani przybywali, obmywano rany, szeptano cicho, a nieszczęśliwa Gietta znajdowała się w najprzykrzejszém położeniu, chcąc odjechać, nie wiedząc, jak porzucić kasztelanowę, a wzdrygając się na widok krwi, którego znieść nie mogła.
Nareszcie ośmieliła się jéj szepnąć na ucho, że konie odeśle, a sama wymknęła się, wracając do pani Krakowskiéj z najświeższemi nowinami z pobojowiska. Że na ucho rozpowiedziała wszystkim historją téj kochanéj Niny, o tém spodziewam się, że nikt nawet powątpiewać nie będzie.
Naostatek rany zostały obwiązane, krew zatamowana i wszystkie środki przedsięwzięte. Dwa cięcia w głowę, które dotknęły głęboko kości, były w istocie najniebezpieczniejsze, inne pociemku zadane przez suknię, która uderzenie osłabiła, bolesne, ale niegroźne się być zdawały.
Chorego wszakże pozostawić tu nie było podobna... posłano po nosze do szpitala św. Rocha i na nich złożono księcia, który odzyskiwał chwilami przytomność, powoli dźwignięto ku Marywilowi.
Lekarz zapewnił kasztelanowę, że jeźli tylko nic się nie okaże dotąd im niewiadomego, wstrząśnięcie mózgu, uderzenie, lub t. p., chory z pomocą Bożą... ocalonym być może.
Gdy doczekawszy się tych słów biedna kobieta zapragnęła nareszcie odjechać do domu, okazało się, że starościna koni jéj przysłać zapomniała, poszła więc pieszo ze służącym, który się tu znalazł przypadkiem.
Smutny był pochód powolny ku mieszkaniu księcia, którego z ostrożnościami niezmiernemi nieść musiano. Nie odstępował go Metlica, chirurg i rotmistrz Trąba, który sprawiwszy się w urzędzie, powrócił nazad.
Nazajutrz rankiem wczorajszą wiadomość sprawdzona i poprawna w nowém wydaniu rozeszła się po Warszawie. Ale w gazecie wzmiankując o wypadku napisano, że przez nocnych rabusiów został napadniętym książę, chociaż wszyscy wiedzieli, z czyjéj ręki pochodziła zasadzka, a hrabia Zeno nie tając się bynajmniéj z krwią zimną mówił, iż żałuje tylko że księcia nie zabito.
Osobliwsza téż jakaś opieka ocaliła pułkownika i draba, zabranych na placu od procesu kryminalnego. Obu ich rotmistrz Trąba oddał w ręce marszałkowskiéj straży. Pancini miał ramię zgruchotane, jego towarzysz ranny ciężko ruszyć się nie mógł, przecież trafem niewytłumaczonym téjże nocy uszli oba.
Rotmistrz Trąba ofiarował się pod przysięgą zeznać, iż pułkownika zdał straży, tymczasem w protokóle nazwiska nie zapisano. Znać już było z tego, że poszukiwanie sądowe będzie nadaremném. Wypadek sądzono oczywiście wedle stanowiska, jakie kto względem osób grających w nim rolę zajmował.
Tak zwane wówczas stronnictwo patrjotów, któremu szło o zaprowadzenie ładu i porządku, o ukrócenie samowoli, o wytępienie obyczaju anarchicznego, gwałtowny krzyk podniosło przeciwko hrabiemu. Występek był tém większy, że się stał pod bokiem sejmu i w rezydencji króla, za który wedle prawa na gardle karano. Ale główny sprawca prawnie ściganym być nie mógł; nie zapierał się on wcale swojego udziału, wyzywając wszakże aby mu go legalnie dowiedziono.
Pancini znikł bez śladu.
Stosunki rodziny, kolligaci jéj, przyjaciele zapewniali bezkarność. Król wszakże, całe jego otoczenie i partja, o któréj wzmiankowaliśmy, dała poznać hrabiemu, iż sobie współczucia nie zyskał. Rzecz starano się ubić i pokryć milczeniem, a na zarzuty gwałtu odpowiadano śmiercią hrabiego, zapomniawszy co ją spowodowało a raczéj lekceważąc tak pospolitą awanturę.
Kasztelanowa została skompromitowaną niepowrotnie, ale tak mało jéj o to chodziło, iż wcale się nie troszczyła swym losem.
Starościna miała nazajutrz cały dzień co opowiadać, a że powtarzała jedno i nieco ją to nudziło, musiała powoli przybierać dramat w barwy coraz nowe, coraz jaskrawsze, które w końcu dla niéj przybrały znaczenie rzeczywistości.
Hrabia Zeno tegoż dnia uważał właściwém pokazać się na pokojach królewskich; było to niezręcznością z jego strony, trafił na świeże rozdrażnienie i mógł się przekonać, iż wrażenie faktu było dlań najnieprzyjaźniejsze. Nikt mówić z nim nie chciał, król postrzegłszy go z afektacją się odwrócił, inni naśladowali pana; hrabia osamotniony nie znalazł nawet nikogo, przed kimby się mógł poskarżyć. Zmięszany i gniewny na wychodném z zamku przyparł do kąta jednego ze swych kuzynów, dobrze położonego na dworze.
— Uważasz, że nikt ze mną mówić nie chce... odwracają się wszyscy.
— Ale jakże chcesz? — odparł krewny — skandal publiczny, gwałt wśród stolicy, pod bokiem N. Pana, a powiem ci szczerze iż czasy takich burd minęły... Mógłeś go zabić, ale trzeba było stanąć samemu... Bądź co bądź, imię to Korjatowiczów na coś lepszego zasługiwało, i nie byłbyś się splamił, wyzywając go na rękę... Wszyscyby byli za tobą.
— Myślisz? — spytał hr. Zeno.
— Tak mówią wszyscy.
— Bardzo dobrze — odparł gniewny hrabia. — Mówią, że książątko się wyliże... a więc gdy stanie na nogi, znajdę powód, aby się z nim zmierzyć i — łeb mu roztrzaskam.
— Zdaje się, że téj vendetty byłoby już może dosyć! — rzekł kuzyn.
— Dla mnie, nie — odparł hrabia. — Musiałem się zemścić, odwracają się odemnie, muszę się zrehabilitować.
To mówiąc, wyszedł z zamku dumnie, i na jakiś czas znikł z horyzontu warszawskiego.
Historja ta zresztą, która przypadła właśnie wśród najgorętszych rozpraw nad nową ustawą zaprzątującą umysły wszystkich, mniéj miała rozgłosu, niżby w innéj chwili mieć mogła... Zapomniano o niéj w kilka dni, a że książę nie umarł na razie, znaleźli się nawet po tygodniu obrońcy, i wielka wrzawa zupełnie ucichła. Wprzódy jednak hrabia miał przyjemność czy kłopot — trudno to ściśle oznaczyć, być zaproszonym przez stowarzyszenie młodzieży, tężyzny, z któréj łona wyszłe gronko przybrało miłą nazwę „stu djabłów,“ na wielki piknik dany na cześć jego na Woli. Czy to było uwielbienie czy szyderstwo, rozpoznać on sam nie mógł. Chwalono jego postępowanie tak bardzo, że to zakrawało na sarkazm. Na uczcie po raz pierwszy ojciec Kakofonjusz wygłosił zredagowane przez się dziesięć przykazań djabelskich, mających służyć za prawidło postępowania młodzieży. Piosnek, pamfletów, trawestacji (w rodzaju późniejszéj biblji targowickiéj Niemcewicza) chodziło naówczas po świecie wielkie mnóstwo. Dziesięcioro djabelskie było dosyć dowcipne i widocznie natchnione znanym paszkwiluszem z czasów Zygmunta III, zawierającym mszę trawestowaną na sposób rakusko-jezuicki. W rękopismach współczesnych zachował się ten dekalog szatański, który na nieszczęście maluje dobitnie obyczaje epoki i jakiś szał bezmyślny, owładający nią w paroksyzmach upojenia.
W części zdrowszéj społeczeństwa warszawskiego i uczta i dziesięcioro sprawiły smutne wrażenie, ale sama przesada była na nie lekarstwem.
Rozsądniejsi sądzili, że djabli doprowadzając zepsucie do teorji i do absurdum, zręcznie przeciwko niemu działali. Prawdopodobniéj nie wiedzieli oni sami dobrze co robili.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.