Sto djabłów/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sto djabłów |
Podtytuł | Mozajka z czasów czteroletniego sejmu |
Wydawca | Wydawnictwo „Kraj“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Druk Karola Budweisera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zajście, którego następstw była świadkiem pani starościna, wielkie na niéj uczyniło wrażenie. Nie mogła pieszczoszka zapomnieć mimowolnie widzianéj krwi, ran i twarzy strasznéj porąbanego młodzieńca. To wszakże, co uczuła na widok jego, nie mogło iść w porównanie z rozdrażnieniem, wywołaném okazaną mu miłością kasztelanowéj. Starościna — sama kochać nie mogąc, a budząc zapały, które gasły prędko — zazdrościła przyjaciołce nad wszelki wyraz tego przywiązania cichego, głębokiego, które dla niéj było niedostępném.
— Ale to być nie może, żeby ona była szczęśliwą! Dlaczegoż ja mam być jedna tak biedną?... Ją ten człowiek kocha, ona mu odpłaca wzajemnością aż do zapomnienia o wszelkich konwenansach... a ja mam się tylko trzpiotać?... To okropna rzecz... żeby jeden z tych głupich adoratorów dla mnie w łeb sobie strzelił albo co!... Ja żadnego z nich kochać nie mogę... Nie, nie! gdyby się oni pobrali, jabym z zazdrości umarła!... to być nie może, ja na to nie pozwolę. Muszę temu przeszkodzić... C’est scandaleux! Ona będzie heroiną, a ja zawsze dzieckiem... Ci nieznośni mężczyźni!
Piękna Gietta nie przyznawała nikomu prawa do innego szczęścia nad to, które sama mieć mogła; gniewała się, że inni zdolni byli do uczuć dla niéj nieznanych.
— To małżeństwo nie powinno przyjść do skutku; ona wkońcu będzie z nim nieszczęśliwą... na to trzeba radzić!
I chodziła i myślała głęboko, a naostatak napisała kilka słów do eksmęża swego, jak go nazywała, i posłała doń, żądając, aby dla pomówienia w interesie przyszedł do niéj natychmiast. Sądziła, że powinna mieć jeszcze nad nim przewagę.
Starosty nie znaleziono w domu, nie przyszedł aż dość późno po objedzie, co po nim łatwo było poznać, gdyż znudzenie jego zwyczajne dobry stół i wino rozproszyły nieco.
— Czego ta kobieta może jeszcze chcieć odemnie? — myślał wchodząc na próg.
Starościna wybiegła z burą.
— A to pięknie! — wołała — żebym ja na was czekała cały dzień... teraz zwłaszcza, kiedy waćpan mężem moim nie jesteś.
I wyciągnęła mu rękę do pocałowania. Starosta ścisnął ją z uczuciem.
— Na honor, nie byłem w domu!
— Domyślam się więc gdzie... u téj dziewczyny. — Pogroziła mu palcem. — Całe miasto śmieje się z was i ze mnie. Jestem upokorzoną, a waćpan... nigdym się tego nie spodziewała.
— A cóż to panią obchodzić może? — zapytał starosta.
— Mnie?.. Ale ja przecież mam jakieś uczucie i serce, i żal mi waćpana! Wpaść w szpony jednéj z tych istot, które wysysają życie, pieniądz i wstyd człowieka, i to w chwili gdy sam los nastręcza panu prawdziwe szczęście.
— Naprzykład? — spytał starosta.
— Kasztelanowa waćpana kochała, pan kochałeś ją, temu zaprzeczyć nie możesz. Ona owdowiała, jest bogatą... w sercu jéj musiało coś pozostać, a waćpan nie korzystasz z tego?
Starosta uśmiechnął się gorzko.
— Ale powiedzże mi pani jeszcze raz, co to ją obchodzi?
— Chcę pana widzieć szczęśliwym!
— Heroizm, w obliczu którego należałoby paść na kolana, a ja po objedzie — odezwał się eksmąż.
— Widzę to... i po winie! — dodała starościna. — Ale raz mówmy serjo!
— Tak jest, serjo, bardzo serjo! O co pani właściwie idzie?... bo że nie o mnie, to rzecz jasna.
Gietta ruszyła ramionami.
— Człowiecze! jakże możesz dopuścić, aby ci wzięto tę kobietę zprzed nosa?... Masz prawa do niéj. Żeń się, nie żeń, to mi wszystko jedno; ale odnów stosunki i przeszkódź tamtemu przynajmniéj!
— Ah! j’y suis! — zawołał starosta — ale cóż mi z tego?
— Żadnéj ambicji! — przerwała tupiąc nóżkami z niecierpliwości starościna.
— Jedną w życiu miałem — rzekł powoli mężczyzna — chciałem być szczęśliwym. Kochałem tę kobietę całą siłą serca... pani nasadziłaś się, aby mnie oczarować, spoić i odebrać od niéj. Rzuciłaś mnie potém wśród drogi... teraz przestałem wierzyć w serce i szczęście; wierzę w dobry obiad, w ładną twarz... w wesołą godzinę, któremi nudy rozbijam.
— Nieroztropny i nielogiczny człowiecze... toż przecie miałbyś zabawkę, dystrakcję... cel, zajęcie.
— To prawda! — zawołał starosta — ale ja tam nie będę przyjęty!
— Staraj się, intryguj! skompromituj... czyż ja ci mam dyktować postępowanie, leniuchu!
— Vous étes inappreciable! — uśmiechnął się mężczyzna... — Wiesz pani, że pójdę za radą, sprobuję... Między nami ta Julka, istota ordynaryjna, a w pretensjach, nudzi mnie przywiązaniem wyuczoném z francuzkiego romansu... W dodatku mam na głowie jéj matkę jeszcze... najnieznośniejszą istotę w świecie... I wystaw sobie pani, obie myślą naiwnie, że ja się z nią ożenię.
— Obrzydliwe! — zawołała starościna... Mąż wstał powoli — Dziękuję za ideę, ce sera une distraction puis sante.
— Czy potrafisz wytrwać?
— Muszę... c’est joli, a potém do kasztelanowéj mam słabość, chciałbym, żeby ten piękny posąg przemówił.
Tak się rozstali... a starościna przygotowując intrygę zręcznie, pospieszyła do Niny, aby jéj pół dnia malować i opisywać, jak ją ten nieszczęśliwy kocha starosta.
Kasztelanowa słuchała mało, a mniéj jeszcze zdawało się ją to obchodzić. Żyła tylko nadzieją, że Konstanty żyć będzie. Wprawdzie teraz niepodobieństwem było jéj saméj dowiadywać się, co się z nim działo, ale posyłała codzień i codzień przychodził lekarz, a co tylko potrzebném było dla chorego, szło z domu kasztelanowéj.
Choremu oprócz tego nie zbywało na najczulszéj opiece... Miał około siebie troskliwego Metlicę, który nie odstępował tego łoża, rotmistrza Trąbę i natrętnego nudziarza podkomorzyca pińskiego. Ten pamiętny dwóchtygodniowego szczęśliwego bytu i dostatniego jadła u łoża więźnia, dowiadywał się codzień, czy by nie był na co potrzebny... i mrugając okiem, pokazywał na gardło... ofiarując się nieprzyjaciół ojczyzny na inny świat powyprawiać.
Rotmistrz darować sobie nie mógł tego, że tak późno przybył naówczas na plac boju... i że przy księciu zostawił tylko jednego człowieka, który dopiero zobaczywszy napastników, pobiegł zawołać resztę straży.
Rany Konstantego młodość leczyła spieszniéj, niżeli się mogli spodziewać lekarze; dwie tylko w głowę zadane trudniejsze były do wygojenia, ale i te już nie groziły niebezpieczeństwem. W kilka dni, po przejściu gorączki znajdował się tak dobrze, jak tylko być mógł po tak okropnym wypadku. Ręce obandażowane goiły się, a Metlica powoli ze stanu osłupienia, w który go wprawił wypadek, wracał do cichego smutku, co go poprzedził.
Ale nie był to już ten człowiek co wprzódy, pozbawienie rodziny, osierocenie, przestrach, żal uczyniły go ponurym, zgniotły i odebrały energję. Gdy na chwilę odzyskiwał ją, wpadał w gniew i pasję wściekłą, a do tego teraz niewiele było potrzeba, niecierpliwiło go wszystko...
Gdy Konstanty z pomocą lekarzy, Grzegorza, Stefana, który jak mógł najczęściéj go odwiedzał, przy czułéj troskliwości przyjaciół począł się podnosić i wracać do życia... Metlica dawno już mający zamiar wyrwania go z Warszawy, ostrożnie począł myśl tę coraz mu częściéj narzucać.
— Trzeba księciu wypoczynku, powietrza, spokojności, usunięcia się z tego zamętu stołecznego. Co my tu będziemy robili? Pojedziemy na wieś. Mam już upatrzoną dzierżawkę...
Konstanty nie chciał mu wyznać, dlaczego przykro mu było opuścić Warszawę ale milczał. Metlica się domyślał i gdy pozostali sami, otwarcie się wytłumaczył.
— Ja to miarkuję, — rzekł jednego wieczora, — dlaczego się książę nie bardzo zgadzasz na wyjazd... Trzyma tu może kasztelanowa? hę? nie prawdaż? Nie przeczę, że zacna kobieta i że wiele dała dowodów przyjaźni i życzliwości dla księcia, ale ktoby tam tym kobietom wierzył! U nich dziś nowe sitko na kołku, a jutro pod ławę! Pretendentów do ręki mnóstwo, my ubodzy... rachować na serce nie można...
— Ale ty jéj nie znasz, — przerwał Konstanty.
— Znam wszystkie te panie, — westchnął stary, — gorące głowy, a zimne serca m. książę, im więcéj się to kompromituje, gorączkuje, zapala, tém prędzéj ostyga... Widziałem wiele przykładów...
Książę milczał.
Tymczasem starościna sieć intryg swych rozsnuwała z nieubłaganą gorliwością. Pchnęła starostę i narzuciła go Ninie, gwałtem niemal wprowadzając do domu, a że niewiele mu ufała, postanowiła użyć drugiego środka, rozbudzić czujność rodziny...
Kasztelanowa bliższych krewnych nie miała, pozostawał jéj tylko dawny opiekun, daleki powinowaty od stryjecznych stryjeczny, człek podżyły, mieszkający na wsi, a do którego znając nieco słabostki jego, starościna napisać się nie wahała. Podczaszy był dumny i chciwy niezmiernie... On to skłonił Ninę do oddania ręki staremu kasztelanowi, nie spodziewając się, aby świetniejsze małżeństwo znaleść mogła. Jako przyjaciółka familji, starościna potajemnie wyprawiła do niego list, domagając się gorąco, aby przyjechał dawną swą pupillę ratować. Położenie jéj skreśliła Gietta z talentem znakomitym, mówiąc o księciu jako o młodym awanturniku najgorszéj sławy, który już jedno popełnił morderstwo, którego w żadném lepszém nie przyjmowano towarzystwie, a cały stosunek malując jako rachubę i spekulację na majątek kasztelanowéj. Trzeba przyznać, że pozory wszelkie ułatwiały zbudowanie zręczne potwarzy.
Starościna z rozczuleniem odzywała się do serca podczaszego jako przyjaciółka Niny, bolejąca nad tém, co jéj groziło, zaklinając, aby pospiesznie przybywał nie dopuścił niegodziwéj intrydze zwyciężyć.
Umysł jéj obfity w środki, na użytek kasztelanowéj stworzył jeszcze jednę bajkę, po któréj się wiele spodziewała Gietta. Puściła zręcznie wieść, iż prawdziwym powodem, dla którego książę ratował tak zapalczywie Julję, był romans z nią najczulszy prowadzony od dawna... i niewygasły aż dotąd. Wprawdzie Julja miała nie podzielać tych uczuć, ale ojciec jéj sam do tego pomagał. Plotka ta doszła prędko do uszów kasztelanowéj, jednakże żadnego na niéj nie zrobiła wrażenia.
Do Metlicy zaś trafiła starościna z podszeptem, iż nigdy kasztelanowéj rodzina wyjść za księcia nie dozwoli, że prawdopodobnie wyjdzie ona za starostę, który teraz całe dnie u niéj przebywa.
Padczaszy odebrawszy pismo, uwierzywszy w treść jego, upakował się i wyruszył do Warszawy. Gdy jak najmniéj spodziewać się mogła Nina jego przybycia, stara landara wtoczyła się w dziedziniec pałacowy i gość nieproszony wysiadł w ganku...
Kasztelanowa przypuścić nawet nie mogła, co do Warszawy podczaszego, który jéj nie cierpiał, sprowadzało, ale znając go domyślała się, że rzecz być musiała niepośledniéj wagi.
Stary był zadomowiony od lat wielu, zagospodarowany niezmiernie, a że sam dobrami rządził i wydatku się lękał niezmiernie, a jeszcze może więcéj strat z niedozoru wypływających, przyjazd jego był wielkiego znaczenia. Gdy kasztelanowéj znać o nim dano, zdziwiła się niezmiernie, ale nawykła do poszanowania dlań od dzieciństwa i do uległości jego despotyzmowi, pospieszyła na spotkanie.
Podczaszy miał lat około siedmdziesięciu, był olbrzymiéj postawy, wysoki, chudy, z głową śpiczastą, łysy, ponurego charakteru, niekiedy gwałtowny i niecierpiący, by mu się kto śmiał sprzeciwiać. Pobyt w dobrach, w których był absolutnym panem, obcowanie z podwładnymi i uległą rodziną nawykłą do ślepego posłuszeństwa, uczyniły go prawdziwym królikiem. Dla niego kasztelanowa była jeszcze zawsze tą małą Ninką posłuszną, całując go w rękę, którą on wydał był gwałtem za kasztelana i do któréj praw swych wcale się wyrzekać nie myślał.
— A co? prawda? — zawołał w progu, nastawiając rękę — nie spodziewałaś się jéjmość dobrodziejka takiego gościa. Ruszyć podczaszego z jego Dryłówki, to niemała rzecz... ale gdy trzeba to mus... Każże mi asińdźka dać tu gdzie na dole przyzwoite pomieszkanie i i rozporządź, aby o koniach nie zapomniano. Dosyć droga kosztowała, owsa tu w miasteczku kupować nie myślę, to już wasza rzecz. Staropolska gościnność.
— Proszę się stryja o nic nie troszczyć.
— Ja też nie myślę.. A terazbym rad spocząć.
Cały dom zawieruszył na przyjęcie starego, oszczędnego w swym domu, ale niecierpiącego skąpstwa u drugich. Kasztelanowa nie śmiała go spytać o powód przybycia, a domyśleć się go nie umiała wcale; nie przyszło jéj nawet do głowy, żeby podczaszy miał się mięszać do jéj losów.
Starościna tegoż dnia została uwiadomioną o przyjeździe, wpadła zaraz do pałacu, powitała gościa i szepnęła mu zręcznie, aby się starał sam być u niéj wieczorem.
Nina ani dostrzegła całéj téj manipulacji. Objad zjadł podczaszy u siebie na dole, ale nie mówił nic, z czegoby się zamysłów jego domniemywać było można... Ku wieczorowi bez ceremonji kazał sobie podać konie i powóz gospodyni i pojechał do starościnéj.
Ta go już oczekiwała niecierpliwie. Zręczna pochlebnica umiała podczaszego otoczyć poszanowaniem, które mu do serca przypadało.
— No, mówże asińdźka, o co tu idzie, jak rzeczy stoją, abym wiedział, jak się z Ninką rozprawić, bom umyślnie wstrzymał się z rozpoczęciem.
— To com panu pisała — odparła żywo starościna — spodziewam się, że mnie zdradzić nie zechcesz, jest smutną prawdą. Kasztelanową zjednał sobie ten intrygant, awanturnik, kobieta słaba może paść jego ofiarą. Człek ubogi, bez grosza, najgorzéj widziany, niedawno popełnił morderstwo, żyje z motłochem ulicznym... słowem najnikczemniejsza figura... Trzeba ją bronić! Pan podczaszy na to nie pozwoli.
— Nie pozwolę! — stukając laską zawołał stary — nie pozwolę!.. nigdy w świecie.
— Kasztelanowa znajdzie inną i stokroć świetniejszą partję.
— Ja jéj sam męża wyszukam — rzekł stary.
— To będzie najlepiéj — odparła Gietta — a tymczasem wywieźć ją należy z Warszawy.
Podczaszy zaczął rozpytywać o całą historję księcia, o sposób, w jaki on zabrał znajomość z kasztelanową i. t. p: Gietta ułożyła to zręcznie, nie przyznając się do udziału, jaki w tém miała, wystawiła jako intrygę wciśnięcie się Konstantego do domu kasztelaństwa w chwili choroby i zgonu starego, opisała mu swój sposób zajścia z familją hrabiów, a że jéj nie zbywało na żywéj wyobraźni, potrafiła podczaszego aż do najwyższego oburzenia doprowadzić.
Rozmowa przeciągnęła się dosyć długo i stary postanowił tego dnia jeszcze zamilczeć, a dopiero nazajutrz wolę swoją objawić i oświadczyć kasztelanowéj rozkaz wyjazdu na wieś.
Z powrotem do domu podczaszy znużony drogą, zamknął się w swoim pokoju, rozmyślając nad przewrotnością ludzką i zasnął z mocném postanowieniem silnego i energicznego postępowania. Nazajutrz w porze śniadania Nina, nie domyślając się niczego, zeszła do opiekuna.
Pochmurny starzec, którego przymusowe milczenie (nie nawykł był długo z myślami się taić) doprowadziło do niecierpliwości, odesłał sługi i wpatrując się w spokojną wdowę, rozpoczął rozmowę, hamując się zrazu ile możności.
— Moja Nino — rzekł — spodziewam się, że pamięć moich usług musi ci być przytomną... i że asińdźka wierzysz w to, iż jéj dobrze życzę... Nie co innego też jak gorliwość moja o dobro asińdźki mnie tu sprowadziła.
Porzuciłem Dryłówkę na łaskę Bożą, a oficjaliści mnie tam niezawodnie okradną. Ale co obowiązek to obowiązek. Coś tu u asińdźki źle się dzieje.
— U mnie? — zdziwiona spytała kasztelanowa.
— A no tak! tak! nie trzeba nic ukrywać przedemną, bo to już uszu mych doszło; masz tu jéjmość jakiegoś drapichrusta, awanturnika, kawalera de bona fortuna, który, mówią, potrafił serduszko zbałamucić; co to to jest?
Podczaszy sparł się na lasce i surowo począł wpatrywać się w oczy pupilli, która zmięszana zrazu, nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Któż coś podobnego mógł stryjowi powiedzieć?
— Ale wszyscy o tém gadają... Cóż to za jegomość ten preferowany, jak słyszę, jakiś hołysz i zabójca?
Na te słowa krew uderzyła do twarzy biednéj wdowie.
— Nie wiem, kto mógł spleść stryjowi podobną potwarz — zawołała. — Mogę mu zaręczyć, że dzieckiem nie jestem, że nadto znam świat, abym lada awanturnikowi dała się obałamucić.
— Tak! musi być nie lada awanturnik! — odparł podczaszy. — W istocie opowiadano mi o nim dziwne historje... i przyznam się, że jeden strach tylko o asińdźkę mnie tu sprowadził.
— Bardzo jestem wdzięczną za jego łaskawe zajęcie się mym losem, ale — dodała z niejaką dumą — nie spodziewałam się, abyś podczaszy tak złe o mnie miał wyobrażenie.
— Ani gorsze, ani lepsze, moja jéjmość, jak jeneralnie o wszystkich kobietach — mówił stary. — Długo żyjąc na świecie, przekonałem się, żeście wszystkie gęsi, nie wyjmując żadnéj. Tak! tak! za młodu gąski, na starość gęsi... a z tego się nie wychodzi Każda z was da się złapać na słówko.
— Panie podczaszy! — przerwała kasztelanowa — na to nie ma odpowiedzi. Moje szczęście i przyszłość głównie dziś mnie obchodzi.
— A również i familją! — zawołał stary stukając laską. — Przepraszam, my ci głupstwa zrobić nie damy, jak kocham Boga i Matkę najświętszą.
— Podczaszy! nie znasz człowieka, o którym mówisz — przerwała Nina żywo — jest to najszlachetniejszy z ludzi!
— Ta! ta! ta! hołysz, urwisz, zbójca, nigdzie go nie przyjmują, żyje z hałastrą, z mieszczaństwem, na koszcie traktjernika, którego córkę zbałamucił.
— On! — zakrzyknęła kasztelanowa.
— Tak! tak! i dlatego ją tak odbijał u hrabiego... to wszyscy wiedzą! Wcisnął się tu do domu, potrafił przypochlebić, spekuluje na jéjmościn majątek... ale nie damy mu ani was ani majątku. A od czegoż ja jestem...
Zdziwiona, przerażona, kasztelanowa zamilkła, powoli oburzenie na ten despotyzm zaczynało ją przejmować. Nawykła do posłuszeństwa z trudnością teraz mogła się z niego wyłamać, ale uczucie silne podtrzymywało ją.
— Panie podczaszy — ozwała się, zebrawszy myśli — jestem wam bardzo wdzięczną... ale zdaje mi się, żem teraz panią méj woli.
— To się asińdźce zdaje — krzyknął stary gwałtownie — a ja jestem pewny, że głupstwa nie dopuszczę; kobieta prawnie i słusznie małoletnią jest do śmierci i zawsze sub potestate. Na to się znajdą sposoby... a ja przeciwko stosunkom i projektowanemu małżeństwu kładę veto.
Kasztelanowa wstała drżąca z krzesła.
— Siedź asińdźka! — zagrzmiał stryj — siedź. Co to to jest? nie możesz mnie starego posłuchać cierpliwie? Ja znam moje prawa i na włos z nich nie spuszczę...
— Kochany stryju — łagodniéj odpowiedziała kobieta, któréj się w głowie zawracało. — Zobaczcież, poznajcie tego człowieka wprzódy.
— Poco? żeby mnie obałamucił, jak kasztelana; cóż to nie jasne jeszcze wszystko. Kto za nim świadczy? Nie ma w Warszawie jednego człowieka. któryby za nim dobre słowo powiedział... wszyscy są przeciwko niemu. Proszę mi jedną zacytować autoritas?
Nina przerażona spuściła głowę.
— A widzisz asińdźka — mówił stary — ewidencja za mną, poco tu długo rozprawiać, śledzić, szukać, kiedy prawda na dłoni. Żeby to było co poczciwego, miałby przyjaciół. Książę! samozwaniec jakiś, odrzutek społeczeństwa, i jabym miał pozwolić na to, aby asińdźkę uplątał, wyrwał z jéj świata, a zmusił do upodlonego życia..? nigdy!
Kasztelanowa rozpłakała się, ale cóż miała powiedzieć na obronę jego i swoją?
Gwałtownie poruszona, chustką zakrywszy twarz i nie słuchając już podczaszego, który ją wstrzymywał, wyszła.