<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rodzina hrabiego, który śmiercią przypłacił swą płochość, składała się naprzód z wdowy po nim, któréj wielkie przywiązanie do nieboszczyka objawiło się dopiero po jego zgonie tragicznym, z zamężnéj siostry wydanéj za bardzo majętnego ale niewiadomego pochodzenia i podejrzanego szlachectwa człowieka, który jak Tepper naprzód sobie kupił krzyż maltański a późniéj otrzymał śgo Stanisława i z pomocą zręcznego archiwisty wcale niezłą stworzył sobie genealogją, naostatek z rodzonego jego brata, który stanowił głowę familji i był jéj teraz ostatnim reprezentantem po mieczu.
Nie brakło imieniowi zaszczytów, szczególniéj w XVII w. otrzymanych. Rodzina sama spotykała się wzmiankowaną w XVI., ale jako zwykła szlachta dojrzewająca jeszcze do przyszłych swych losów. Dopiero za Wazów hrabiowie wystąpili jako magnaci i dygnitarze; jeden z nich otrzymał, będąc wysłany w poselstwie do Wiednia, ów tytuł hrabiego św. państwa rzymskiego, a że kolligacje szczęśliwie porobione, małżeństwa z dziedziczkami wielkich majętności zbogaciły jeszcze rodzinę, podniosła się ona do najpierwszych w rzeczypospolitéj. Hrabiowski tytuł, którego prawie w Polsce nigdy nie uznawano, wystąpił dopiero za Sasów i Poniatowskiego, gdy tradycje dawne coraz się bardziéj zacierały. Za ostatniego króla hrabiowie już stali tak daleko od prostych śmiertelników, tak byli wcieleni do arystokracji, iż nawet genealogję skromną znajdującą się w Paprockim inaczéj przerobić sobie kazali, znajdując ją śmieszną. Fabryki tego rodzaju historji fantastycznych bardzo były rozpowszechnione, i za kilkadziesiąt dukatów danych zręcznemu gryzipiórkowi, można było dostać jednego z królów Ostrogockich za przodka. Hrabiowie w nowém drzewie mieli go w istocie i jako przydomek imię protoplasty przykleili do swojego. Całkowity tytuł adoptowany przez ostatnich członków znakomitego rodu, brzmiał przepysznie, a że wyprzedane nawet dobra w nim figurowały, zajmował w aktach prawie pół arkusza.
Równo jednak z uporządkowaniem genealogji i tytułów i oddzieleniem się od pospolitego świata śmiertelników, szczęście jakoś mniéj służyć zaczęło dostojnym panom. Okazały się długi na ogromnych majątkach ogromniejsze od nich, a że wydatków na żaden sposób zmniejszyć nie było podobna, bez ujmy świetności imieniowi należnéj, że podróże za granicę były koniecznością i niezmiernie kosztowne, że rządzcy i plenipotenci o sobie nie zapominali a nikt w szczegóły interesów nie wchodził, fortuna ziemska powoli uszczuplać się, topnieć, niknąć i rozsypywać zaczęła, tak że w końcu z olbrzymich dóbr pozostały tylko świadectwa, że się je kiedyś posiadało.
Nieboszczyk był najzupełniéj zrujnowany i żył na łasce żony, ale nigdy do ostatniéj godziny nie zniżył się do oszczędności i porządku. Gra, kredyt, resztki pozakrywane, różne szczęśliwe operacje na dworze, pośrednictwa i t. p. dostarczały na zbytek. Mówiono, że kilka pięknych pań także, w dowód dawnych zasług, podtrzymywały hrabiego, znając jak zbytek dlań był koniecznością. Dobił się w ten sposób nieboszczyk do heroicznego końca, zostawując po sobie pamięć najmilszego, najdowcipniejszego, najukochańszego z ludzi. Opłakując go nabierano naturalnie nienawiści ku mordercy, którego nie zwano inaczéj w towarzystwach jak „le spadassin,“ „le Prince Lazarone,“ „le meurtrier,“ „le Cosaque.“
Młodszy brat opłakiwanego hr. Abdon, Zeno, Sylwester (trzech imion) za żywota starszego swego, chociaż nie zerwał był z nim urzędownie stosunków, prawie się nie widywał. Byli z sobą więcéj niż zimno... nienawidzili się jak bracia. Przyczyną tego nie było żadne, jakby sądzić można, charakterów przeciwieństwo, ale owszem zupełna ich tożsamość. Gdyby bliźniętami byli, podobniejsiby do siebie być nie mogli; ale starszy ubiegł brata, zaćmił zupełnie, unicestwił. Napróżno Abdon, Zeno, Sylwester starał się stanąć obok niego, wydawał się zawsze jak zła kopja przedziwnego arcydzieła; choć życie wiódł samoistne, uczynki jego zawsze przyznawano naśladownictwu brata. Nie cierpieli się więc tém bardziéj, iż zaćmiony hr. Zeno w jednéj rzeczy był od niego szczęśliwszym, zachował znaczniejsze fortuny reszty i nieco się majątkowo dźwignął. Tego mu ani nieboszczyk, ani jego przyjaciele darować nie mogli, przypisywano nawet szczęście to niesprawiedliwemu podziałowi majątku i krzywo patrzano na młodszego, który z każdą chwilą na reputacji tracił. Brat zamiast go wspierać w towarzystwie swym wpływem, szkodził mu, dowcipkował z niego, nazywał go swym niefortunnym Sozją, zrobił zeń pośmiewisko. Tak było za życia starszego, ale po jego śmierci rzeczy inną przybrały postać; hr. Zeno został głową rodziny i prototypem z kopji, znaleziono w nim chętnie un faux air nieodżałowanego brata, zaczęto się w nim rozpatrywać i przejednano. Nieznacznie dozwolono mu w towarzystwie zająć opróżnione miejsce. Winien to był szczególniéj trafności, z jaką w pierwszéj chwili po zgonie brata wziął na się głośno rolę nieubłaganego mściciela. Ówczesną społeczność znudzoną bawiło wszystko, a szczególniéj co na tragiczność zakrawało i na niezwyczajność. W dniach znużenia z przyjemnością chodzono na hecę patrzyć, jak psy wychudłego wilka rozszarpywały, lub uganiały się za okneblowanym niedźwiedziem... Heca ludzka bawiła niemniéj wyżytych i poziewających. Hr. Zeno przekonawszy się, iż spółeczność zapomnieć gotowa przeszłości, jeźli jéj da karm dla nienasyconéj pożądliwości rozrywek, namiętnie rzucił się na tak korzystną zemstę.
Bratu kosztowny wystawiwszy nagrobek, żył jego łupem, nosił się z miłością dlań, któréj nigdy nie miał, po salonach, zrobił z niéj sobie cel i zadanie życia, całą rodzinę, kolligatów le ban et l’arrière ban, powinowatych zaprzągł do wielkiego dzieła. Tym sposobem z biednego zapomnianego człowieczka, stał się bohaterem chwili. Był tak zajmującym, iż panie, które się dawniéj z niego wyśmiewały, znajdowały go bardzo niepospolitym, miłym i pełnym najszlachetniejszych uczuć człowiekiem. Szwagier, o którym wspomnieliśmy, obywatel z Podola, szlachcie niedawno wątpliwy, świeżo udekorowany orderem maltańskim trzeciéj klasy, którego mundur nosił z przyjemnością wielką, nie zapominając wstęgi św. Stanisława nabytéj za gotowy grosz przez Stępkowskiego wojewodę kijowskiego... pochwycił także zręczność tę podniesienia się, wyjścia na widownię, pochwalenia z koligacją i nowego wyszlachcenia. Ten jeszcze zapamiętaléj poślubił sprawę nieboszczyka, a że był bogaty, wspierał ją pieniądzmi. Człek to był prosty, bez wychowania, ale wielkiego węchu... Umiał milczeć, umiał odpowiadać tak, żeby się nie wydać ze swojém nieuctwem, naśladował maniery wielkiego świata z talentem, a w mniejszém kółku pozwalał sobie nawet (na próbę) grać rolę magnata z powodzeniem znakomitém. Dla oka wprawniejszego bywał śmieszny, dla pospolitych ludzi niezmiernie efektowny. Szczególniéj fizys swéj roli przedziwną sobie stworzył, chód, podnoszenie głowy, ruchy wspaniałe, pewne miny arystokratyczne, ale z tém wszystkiém popisywał się tylko w mniejszém kole, a wobec oryginałów, które kopjował, był bardzo pokorny.
W złocistym przepychu mieszkania, ekwipażów, służby, sprzętów, wydawał się dorobkowicz brakiem smaku i wiarą w błyskotki. Nie było dlań rzeczy za drogiéj ani za świetnéj... Od rana chodził w lamach i aksamitach, a liberja jego służby rywalizowała z królewską. Przyjmował wspaniale, obdarowywał po pańsku... ale mówiono, że wyjechawszy za Warszawę, w dobrach swych był nielitościwym sknerą.
Wdowa po nieboszczyku swoim żalem po niewiernym starała się dowieść miłości jego ku sobie, chociaż z sobą nie żyli oddawna; naostatek oddalona rodzina, stryjeczni, cioteczni, wujeczni i t. p. legitymowali się swą zemstą... Przyjemnie było okazać udziałem w niéj, że się było z tak dostojną rodziną spokrewnionym.
Pragnienie pomszczenia szło tak daleko po rozgałęzieniach różnych, iż zazdrośny hr. Zeno często się wyśmiewał nawet z kuzynków nieznanych, iż śmieli tę rolę przybierać, nie mając do tego prawa. Jako współpracowników wymienić tu jeszcze należy mężów tych pań, które hrabia bałamucił za życia, przez żony nawróconych lub zadowolnionych tém, iż się natręta pozbyli.
Obóz mścicieli składał się więc z przerozmaitych żywiołów, do których łączyli się nieprzyjaźni księciu młodzi djabli, wszystko, co chciało używać, szaleć, a gniewało się na jakubińskie występy przeciw arystokracji. Na ostatek choć milczących wprzęgano tu przeciwników w procesie a krewnych księcia... którzy posługiwali dobrze przeciw niemu świadcząc o rodzinie, że to byli wartogłowy niespokojne i wichrzyciele...
Po stronie swéj nie miał Konstanty niemal nikogo, kasztelana i kasztelanowę tylko, mecenasa Mierzyńskiego, który milczał... wreszcie kilku ludzi poważniejszych i mieszczaństwo.
Ci, co go bronili, nie śmieli otwarcie za nim ust otworzyć, przy drzwiach zamkniętych, w małém kółku, pocichu litowali się nad losem banity.
Rodzina nieboszczyka przy całéj swéj zaciętości byłaby może skończyła na wielkim hałasie i odgróżkach, gdyby nie znalazła przedsiębiorcy, który wykonanie mściwych planów wziął na siebie. Warszawa w ciągu tego czteroletniego sejmu, tak pełnego nadziei i życia, nagromadziła w swém łonie mnóstwo wszelkiego rodzaju mniéj więcéj przyzwoitych awanturników, graczów, szalbierzy i mniemanych artystów. Płynęli tu oni ze wszystkich Europy stolic, rachując na polską gościnność, dostarczały ich prowincje, kraje sąsiednie, a ci nawet, którzy zrodzeni w Polsce, całkiem się jéj wyrzekli, powracali w nadziei jakiegoś łupu. Cudzoziemców i krajowców różnego powołania, obojéj płci, niezliczone było mnóstwo, żywiących się okruchami z tego stołu i korzystających z niezmiernéj, nienasyconéj żądzy rozrywki, która pożerała Warszawę. Począwszy od alchemistów do śpiewaków, od brzuchomówców do proroków, od operatorów nagniotków do zręcznych wycinaczy sylwetek, spotykało się wszędzie rycerzy przemysłu, a niektórzy z nich ubierali się w tytuły, imiona, ordery, nie kontrolowane i dające wstęp do najlepszych towarzystw. Wśród podróżnych, których sprowadzała ciekawość, dyplomatów incognito i spekulantów na wielką skalę, trudno było rozeznać mataczy podrzędnych, umiejących się podawać za coś wielkiego. Jeden list rekomendacyjny lub przypadkowa znajomość dająca wstęp do domu, otwierała potém inne... a po pewnym przeciągu czasu awanturnik się naturalizował całkowicie. Do takich właśnie należał mało przed kilku laty komu znany pułkownik Pancini... Był to człowiek lat średnich, budowy atletycznéj, włoch imieniem, wychowany niegdyś w Polsce, potém długo w niéj niewidziany, gdyż — jak opowiadał — służył w różnych wojskach cudzoziemskich; mówiący doskonale po polsku, chociaż z pewnym obcym akcentem, a znający kraj jak mało kto...
Pułkownik Amadeusz Pancini nosił czasem jakiś fantastyczny mundur, który miał być sardyńskim, szczycił się łaskami wielu monarchów... był przytém znakomicie goły i gotów w każdym razie służyć temu, kto mu zapłacił.
Nietylko jako doskonały i trafny strzelec, jako władający wybornie szablą i szpadą, — ale jako roznosiciel biletów, pomocnik pełen pomysłów w różnych wycieczkach, faktor, pośrednik, szpieg, kawaler Amadeusz nie miał równego. Miał przytém i inne przymioty będące rękojmią najlepszą usłużności, któréj żadne drobne względy powstrzymać nie mogły, — lubił niezmiernie dobrze zjeść, pił namiętnie i grał wściekle. Dla nasycenia tych pasji naturalnie potrzebował zajęcia i gotów był dla nich poświęcić wszystko, co miał, a nawet to, co mieli drudzy. Nikt go nie złapał na uczuciu, na wstydzie i na śmiesznéj jakiéjś skrupulatności dziecinnéj, można było ręczyć, że za pieniądze zrobi wszystko... Nadzwyczaj dowcipny i akomodujący się swym protektorom, pochlebca nieco przesadny ale trafny, nie znający urazy i gniewu, znoszący żart i połajanie ze stoicyzmem, głuchy, gdy nie trzeba było słyszeć, ślepy, gdy widzieć nie należało... Kawaler Amadeusz był ulubieńcem wykwintnego świata, bo nim jak ścierką wytrzeć było można i krew i błoto... i co się komu podobało.
Tłumaczył nieco słabość, jaką dlań miano — jego dowcip, francuzczyzna wyborna, umiejętność języków i doskonała znajomość skandalicznéj kroniki całéj Europy.
Takim, jakeśmy go tu z profilu narysowali, był on dla — wielkiego świata, dla małych zaś mógł uchodzić i starał się być co się zowie wielkim panem i arystokratą.
Pułkownik Amadeusz Pancini wyglądał jak był powinien, mimo największego starania, aby się okazać przyzwoitym, czuć w nim było awanturnika zdala, chociaż poznawać dawał, że gościł w salonach. We wszystkie historje, w których potrzeba było przebiegłości, kłamstwa, wykrętów, bezczelności, umiał się wmięszać, z każdéj potrafił korzystać, a jak tylko miał kilka dukatów w kieszeni, djabeł go porywał i sadził do gry, póki do ostatniego kulfona nie przegrał.
Tego to szacownego pomocnika dobrał sobie hr. Zeno do przedsięwziętéj zemsty, zapewniwszy pułkownikowi na każdy raz, uchowaj Boże śmiertelnego wypadku, który był przewidziany, — silną opiekę i protekcję.
Pułkownik miał swoich ludzi, których werbował po szynkowniach i posługiwał się niemi. Ci byli zawsze na zawołanie, czyhał więc tylko na zręczność pochwycenia kniazia, którego z fizjognomji znał, a zaręczał, że jeźli się wyskrobie, to będzie miał wielkie szczęście. Pierwsza jednak próba poszła niefortunnie i pułkownik począł myśleć o nieco artystyczniejszém podejściu, a tymczasem z oka nie spuszczał powierzonego mu młodzieńca.
Następnego dnia, gdy kniaź był jeszcze w domu, niespodziana go spotkała wizyta rotmistrza Trąby, który przychodził pierwszą razą wyzywać go na pojedynek od Padniewskiego, chociaż późniéj spotkanie do skutku nie przyszło.
Rotmistrz Trąba był prostszego kalibru rębacz, wysługujący się każdemu, kto go potrzebował, niewymowny, milczący, niemal ograniczony, ale mężny i doskonały szermierz.
Na widok jego kniaź przypomniał sobie pierwsze wyzwanie i był pewien, że je chcą odnowić, chociaż Trąba był sam. Najtrudniejszą dlań było rzeczą rozgadać się i wytłumaczyć. Rękę miał doskonałą, ale gębę do jedzenia tylko. Od progu kłaniając się miął czapkę i przeżuwał wyrazy niezrozumiałe.
— Mościdzieju książę... oto tego... proszę mi nie mieć za złe. Okoliczności... ludzka rzecz... Co chciałem mówić... Nie o tym głupim interesie z Padniewskim, który jest błazen... Słowo uczciwości... Oto tego...
— Cóż pan rotmistrz każe?
— Prosta rzecz... mnie przysłali tu przyjaciele księcia... Tak jest. Muszę mu powiedzieć... Ale to ja do gadania na nic. Krzyżową sztuką to tego... Niechże się książę nie dziwi, widząc mnie tędy, owędy, oto tego, koło siebie. Jestem desygnowany alias komenderowany, ażebym w potrzebie machnął i przyszedł w pomoc.
Książę niespełna mógł te poplątane nici rozwikłać.
— Ale już nie, nie — przerwał rotmistrz — ja do gadania żal się Boże; ale gdy będzie potrzeba.
Tu plunął w ogromną dłoń i chwycił za rękojeść szabli.
Książę skłonił się. W istocie w rozmowę wdać się z człowiekiem, który miał swój własny język, dostępny tylko wtajemniczonym, było niepodobna.
— Bez urazy — rzekł rotmistrz — prosiłbym, abyś mi książę swoją szablę pokazał.
Stała staruszka w kącie, więc mu ją kniaź przyniósł z pochwą i rapciami. Była nie dzisiejsza, ale stal doskonała i w dobréj dłoni mogła cudu dokazać. Całą jéj wadą było może to, że ją nieco za lekką mistrz płatnerz wyrzezał.
Z miną znawcy rotmistrz naprzód obejrzał jéjmościankę po wierzchu. Pochwa była z czarnego jaszczuru, oprawa skromna w srebro wyzłacane, z czarném nabiciem. Rękojeść po staremu z łańcuszkiem.
Rotmistrz obejrzał z uwagą, kiwając głową.
— Jak się nazywa? — spytał.
— Kto?
— Jéjmościanka! — uderzył w pochwę.
— Zwała się od pradziada Złotopiórką. On ją z Konstantynopola przywiózł.
— Złotopiórką! — powtórzył rotmistrz i powoli wysunął z religijném poszanowaniem, począł ważyć w dłoni, popatrzał na arabski napis na klindze, cmoknął, odstąpił i w powietrzu parę razy machnął.
— Niczego Złotopiórka, — rzekł — niczego; ale jakby dla mnie, niéma co wziąć, ręka nie czuje... przywykłem do cięższéj. W potrzebie łeb uciąć można — dodał, oddając szablę księciu.
Otóż, co chciałem powiedzieć, jest wszystko. W kieszeni od szarawarów małego Woczyplunia, pistolecika, miećby nie wadziło, a dobrze go naładować i podsypać. Reszta na łasce Opatrzności, w ranach Jezusowych.
Milczał, skrobiąc łysinę i kręcąc wąsa.
Tandem wszystko. Jak mnie książę zapotrzebujesz, choćbyś nie widział, proszę wołać tylko „Trąba, bywaj tu!“ a przystawię się.
To mówiąc, szeroką dłoń podał, czapkę ujął i z wielką ceremonjalnością szedł do progu. Tu nagle się odwrócił.
— Wie książę, ile ja ich na tamten świat wyprawił?
— Kogo?
— Trutniów, trutniów — dodał rotmistrz — gdym pierwszemu makówkę rozpłatał do mózgu, miałem lat osiemnaście. Zwyczajnie krewkość ludzka, lazł mi w drogę a szło o dziewczynę. Żałuję tego, spowiadałem się pod laską i dostałem rozgrzeszenie. Od téj pory trzydziestu sześciu non fallor na łono abrahamowe wyprawiłem. Trzydziestu sześciu, jeden tylko wątpliwy, mówili mi, że się wylizał, ale go, mości dobrodzieju, kładę na rejestr, bom się z niego wyspowiadał — i za każdym się spowiadałem, bo ja te rzeczy robię... tego... jak się zowie, regularnie. Otóż, com chciał mówić, jeszcze to nie koniec, przy pomocy boskiéj.
Skłonił się.
— Stopy całuję.
Księcia ten koadjutur w dobry humor wprawił.
Powoli rozpoczęła się nauka u Kapostasa, ale tu robota była niewielka i jakby tylko dla formy mu dawana. Listy do przepisywania, rachunki do sprawdzania i t. p. Czasu było dosyć, a skromne biuro bankiera miało tylko dwóch pomocników, poczciwych i skromnych, ubogich chłopaków, którzy się z księciem poprzyjaźnili wielce. Pochlebiało im może, iż książę ich jako dobrych towarzyszów traktował.
Kilka tygodni zeszło najspokojniéj, chociaż Konstanty często około siebie owych dwóch ludzi podejrzanéj powierzchowności widywał, a rotmistrz Trąba kilka razy mu się na dzień nawijał.
Poczęści uspokojony i dosyć rad ze swojego położenia nowego, a nadewszystko z milczącego Kapostasa, którego codzień bliżéj poznawał jako gorącego patrjotę — książę wrócił do dawnego swego cichego życia. Niekiedy odwiedzał Metlicę, który był zawsze dlań najczulszym, chociaż żona i córka już teraz uczuć tych wcale nie podzielały i przyjmowały go kwaśno. Drżał ile razy starego zobaczył, tak się lękał nowego wybryku Julki, niebardzo będąc pewien, żeby nieroztropna matka sama do tego nie pomogła. Minna miała wiarę najgłębszą w to, że byle córka jakiemibądź drzwiami wyszła na świat, niezawodnie świetny ją los spotka. Przykładów było dosyć małżeństw tego rodzaju z pięknościami, których młodość nie odznaczała się świetnemi losy. Minna miała pojęcia swojego wieku, wcale nie będąc rygorystką. Gniewała się najmocniéj na to, że Julkę trzymano w zamknięciu.
Konstanty jadał zwykle w Marywilu u następcy pana Grzegorza, który mu go cicho polecił, usiłując wmówić, że gdyby nawet darmo karmił księcia, będzie mu to zaszczytem i rekomendacją. Nowy restaurator nie stołował księcia bezpłatnie, ale bardzo starannie koło niego chodził, sadzał go na pierwszém miejscu i szeptał wszystkim przychodzącym pod sekretem kto to był, przekręcając nazwisko.
W téj skromnéj marywilskiéj garkuchni po tygodniowém jedzeniu strawa się przykrzyła, bo prawdę rzekłszy była nieznośną. Ale młodość!! jest najlepszą przyprawą do stołu.
W niedzielę umówili się ze Stefanem dla przetarcia ust, on po kadeckiéj kuchni, książę po marywilskiéj, pozwolić sobie raz lepszego stołu pod Białym Orłem na Tłumackiém.
Jak ze wszystkich gospód ówczesnych hotel pod Białym Orłem był najlepszy, tak i kuchnia tutejsza, acz nie tania, słynęła z dobroci. Zwyczajny objad z kilku potraw z półbutelką wina nie więcéj kosztował jak dzisiaj w jednéj z lepszych restauracji warszawskich. Wprawdzie smakosze urządzali tu sobie hulanki kosztowne, płacili wino po dwa dukaty, spijali burgunda i szampana, ale we wspólnéj sali objady były tanie. Schodziło się na nie osób mnóstwo wszelkiego stanu, szczególniéj w niedzielę, nawet z tych, które w mieście mieszkały: wojskowi, szlachta, obywatele wiejscy i mnogo cudzoziemców stojących w hotelu.
Towarzystwo bywało ciekawe, rozmowy zajmujące, niekiedy się trafiła mała burda przy kieliszkach, ale gospodarz miał talent w zarodzie ją zawsze pokonać.
Trzecią już niedzielę szli ze Stefanem pod Orła Białego, oba w humorach najlepszych. Zwykle siadali sobie w kątku wielkiego stołu, gdzie im miejsce robiono. Tym razem, choć dosyć było tłumno, książę i Stefan znaleźli jeszcze swe zwykłe krzesełko i pospieszyli się usadowić na nich. Cudzoziemców liczba była przemagająca. W prawo obok księcia zajął miejsce mężczyzna średniego wieku, po francuzku ubrany, postawy wojskowéj, wyprostowany, mimo lat, szarmancko się prezentujący, z pierścieniami na palcach, z dewizkami ogromnemi na żołądku, z żabotem białym jak śnieg i mankietami świeżemi jak rozkwitłe lilje. Z nadzwyczaj miłym uśmiechem oglądał się do koła i zdawał czekać tylko sposobności do zawiązania rozmowy, do czego książę jak najmniéj okazywał usposobienia.
Sąsiedztwo to i dlatego nie zbyt było przyjemném, iż podstarzały adonis wyziewał z siebie rozmaite wonie, przy obiedzie czyniące złudzenie, jakby się jadło pomady, puder i mydło. Peruka jego ziała fijołkami przekwitłemi, suknia piżmem, a chustka, którą dobywał często, obrzydłą ambrą. Wszystko to zmięszane razem sztukamięsie nie dodawało smaku.
Właśnie ją podawano po rakowéj zupie, gdy ów cudzoziemcem wydający się piżmowiec ozwał się do księcia grzecznie najlepszą chociaż z dziwnym akcentem polszczyzną:
— Aćpan dobrodziej ze wsi?
— Nie, mości dobrodzieju — mieszkam w mieście.
— Aaa! Miasto jest przyjemne, zwłaszcza gdy jak dzisiejsza Warszawa jest ożywione. Znam niemal wszystkie stolice europejskie, ale słowo honoru, że oprócz Paryża Warszawa z żadną porównać się nie daje.
— Warszawa w czasie sejmu, — podchwycił Stefan — jest oczywiście więcéj ożywioną i ludną niż zwyczajnie.
— Ale zawsze Warszawa Warszawą, — dodał sąsiad, — miasto rozkoszne, mieszkańcy Ateńczycy północy... kobiety nieporównane, wielki świat najlepszego tonu.
Dwaj młodzi zamilkli.
— Szczęśliwy, komu się dostało pędzić tu lata młodości.
Nie było i na to odpowiedzi.
— Panowie bywają na wielkim świecie? — dodał.
— My? nie, — rzekł książę, — ja jestem zajęty pracą, a mój brat służbą, któréj mundur nosi.
— A! przyszły obrońca ojczyzny! — zawołał grzeczny jegomość. — Czy wolno zapytać, jakie jest zajęcie szanownego pana?
— Jestem w biurze bankiera.
— Ślicznie! Miło jest patrzeć na złoto i chodzić koło niego, — westchnął sąsiad, — przyjemne zajęcie.
Nastąpiło milczenie. Ponieważ z tego tonu poczęta rozmowa nie doprowadziła do zbliżenia, o które znać szło temu panu, bo nikt do niego nie mówił i nie miał znać znajomych, po chwili począł wychyliwszy parę szklanek burgunda:
— Panowie jak ja nie macie tu znać znajomych?
— My? nie, — rzekł Stefan.
— Ja także; a szkoda, — dodał sąsiad, — są fizjognomje obiecujące wiele; ten czerwony nos naprzykład tyle mówiący o dobrém sercu swego właściciela... ten krągły żołądek drugiego, nadający mu patrjarchalną powierzchowność.
Stefan mimowoli się uśmiechnął; gość widząc, że czyni wrażenie, daléj począł prześmiewać współbiesiadników.
— Te polskie facjaty, których wąsy tak sumiennie napawają się wszystkiemi sosami, nie sąż wyśmienite? Niech panowie patrzą na tego, który z rewerencji dla atłasowego żupana, serwetę sobie zawiązał, gdyby u balwierza, a talerz trzyma pod brodą. O nieoszacowany!
Kniaź nawet nie mógł się powstrzymać od uśmieszku. Gość ciągnął daléj.
— A ten chudy, długi, który palców używa jakby jeszcze widelce wynalezionemi nie były, nie znaćże w nim wieśniaka, który ma w zanadrzu plik papierów, a na żołądku nieopuszczający go trzos: nervus rerum.
Tak przeszedł prawie cały stół wesoły towarzysz.
— Teraz koléj na nas, niech się pan nie wstrzymuje! — rzekł książę.
— Ale ba! z młodości naśmiewać się, acz niewinnie, trudno — odparł dowcipny biesiadnik. — Uważaliście panowie, że na starość nie wiedzieć zkąd na twarzy rosną brodawki i jagódki, których zamłodu nie było; tak samo rydykuły i poczwarności... Proszę mi darować moją złośliwość — dodał; — jestem tu osamotniony, przybyłem za interesami, nikogo nie znam... bawię się, jak umiem.
— A bawi tu pan długo? — zapytał Stefan.
— Któż to wie? Przybywam z zakordonu austrjackiego, ze Lwowa, mam proces, a proces to rzecz, która jak nić złota wyciąga się do nieskończoności.
— W Warszawie znajomości są tak łatwe — rzekł książę.
— Ja ich nie pragnę — odrzekł sąsiad; — lubię bardzo młodzież; byłbym szczęśliwy, gdybym z panami dobrodziejami bliższe mógł zawrzeć stosunki.
Wziąwszy to za prostą grzeczność tylko, nasi panowie zaprezentowali się nieznajomemu, który nawzajem powiedział im, że mieszka na Rusi, że służył wojskowo i że się zowie kapitanem Panasiewiczem.
Usłyszawszy imię księcia, ów kapitan głęboko się zamyślił.
— Przepraszam bardzo w. ks. mość — rzekł, — czy nie byłbyś synem Hrehorego Korjatowicza, którego ja swojego czasu znać miałem szczęście?
— Właśnie — odparł Konstanty.
— O mój Boże! — ręce składając dodał sąsiad — jakżem szczęśliwy, że syna mego dobrego przyjaciela oglądam! Jakkolwiek młodszy wiekiem, mogę powiedzieć, że nieoszacowany Hrehory był mi zawsze druhem.
To mówiąc, ścisnął dłoń Konstantego i począł prawie rozczulony:
— Co to był za człowiek, co za człowiek święty! charakter niezłomny, dusza prawa...
Księciu jakże to do serca nie miało trafić! Poczęli żywiéj i poufaléj mówić o rzeczach różnych. Kapitan rozpytywał o los syna swego przyjaciela, a dowiedziawszy się nieco (gdyż książę ze wszystkiego spowiadać się nie myślał), począł utyskiwać na świat, niesprawiedliwość ludzką, na prawników, których kauzyperdami nazywał, na pieniaczów itd.
Objad się skończył, kapitan kazał podać butelkę i sam ciągnąc należycie, najpokorniéj prosił nowych znajomych, aby z nim po kieliszku wypili. Stefan za siebie i brata podobnąż płacąc grzecznością, zdobył się na drugą; czas upływał na najprzyjemniejszéj gawędzie.
Nieznajomy okazywał się jednym z tych bywalców, którzy znają cały Świat, na pamięć umieją koligacje i stosunki familijne, a w rozmowie de visu opisywał tyle krajów, z takim dowcipem, iż nie można się go było nasłuchać.
Nareszcie za długo przeciągnąwszy rozmowę, należało się rozstać. Kapitan oznajmił, że stoi na Marywilu, i prosił księcia, aby go kiedy odwiedził.
— W każdym razie spodziewam się — dokończył, — że się choć w niedzielę tu spotkamy, a gdy się lepiéj poznamy...
Obaj bracia wyszli bardzo ubawieni, kapitan Panasiewicz pozostał przy butelce, mając tam na kogoś czekać. Jeszcze mało co odeszli z Tłumackiego ku Bielańskiéj ulicy, gdy dwa draby, których książę zawsze za sobą widywał, ukazali się w pewném oddaleniu. Konstanty był w usposobieniu nieco żywszém... niecierpliwiło go to.
— Wiesz co, Stefanie, natrzyjmy na nich, żeby się ich raz pozbyć. To są hrabiowscy szpiegowie czy zbiry... trzeba choć nastraszyć!
Stefanowi w to było grać. Skoczyli tak żwawo, iż, zanim się obejrzeli dwaj ichmoście, każdy swego trzymał za kołnierz.
Szczególna rzecz... ci ludzie zagrożeni poczęli się śmiać, patrząc na siebie. Nie obeszło ich to bynajmniéj.
— Niechaj książę puści — rzekł pocichu ten, którego on pochwycił; — do czego się to zdało? Książę mnie przecież musi znać!
— Ja?
— Ale no... toć krok w krok chodzimy za nim ciągłe...
— Właśnie to mi dojadło!.. Czego się za mną włóczycie? mów!
Drab w głowę się poskrobał.
— A kiedy kazano!...
— Kto? kiedy?...
— A Jezu miły!.. toć książę musisz wiedzieć... my z komendy rotmistrza Trąby — rzekł pochwycony.
Konstanty puścił swojego, wstyd mu się zrobiło.
— Powiedzcież rotmistrzowi — rzekł — że to niepotrzebne. W biały dzień co mi się ma stać?!
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — szepnął posługacz. — Ale gdyby książę dał na piwo przy téj zręczności...
Skończyło się tedy na datku i śmiechu. Konstantemu zdawała się ostrożność zbyteczną zupełnie i postanowił przy pierwszéj zręczności zaprotestować przeciw téj nazbyt troskliwéj opiece.
Przeszedłszy się, wrócili ze Stefanem na Marywil.
Tu znowu czekał na nich Metlica, ale z miną chmurną i tajemniczą; co najprędzéj wziął ich obu na górę. Drzwi zamknął, poprowadził do okna i chwycił Konstantego za ręce.
— Jedliście objad pod Orłem?
— Tak jest.
— Siedział przy was podżyły mężczyzna... —
— Kapitan Panasiewicz z Rusi; wiele z nim mówiliśmy, znał mojego ojca, miły nadzwyczaj człowiek.
— Przypatrzyłeś mu się książę dobrze?
— Doskonale.
— Poznasz go łatwo?
— Dlaczego?
— Taki to Panasiewicz, jak ja Lubomirski — dodał Metlica, zniżając głos — to bestyja, szpieg, zbój, co go na was nasadzili hrabiowie.
— Ale cóż ci się śni?!
— Nie śni... wiem co mówię — żywo dodał Metlica; — ale wszystko dobrze... Nie prosił was do siebie?
— I owszem! mówił, że stoi także na Marywilu.
— Jeszcze nie, ale pewnie się przeniesie na kilka godzin, aby zrobić historję. Otóż mości książę, my jemu sztukę spłatamy, ale cyt!... książę o niczém nie wiesz... Bądź dlań jak najgrzeczniejszym, reszta to już nasza sprawa.
— Zdaje mi się, kochany Grzegorzu — śmiejąc się zawołał książę — że ze zbytku twéj dobroci dla mnie czasem ci się coś przywidzi. Kapitan Panasiewicz jest kapitanem Panasiewiczem.
Metlica zaczął głową, ramionami i rękami zaprzeczać.
— Czekajcie, czekajcie!... przekonacie się!... Ja tego ptaszka znam dawno... Zobaczymy, kto zręczniejszy... mamy z sobą na pieńku. O jedno proszę... nie odwiedzajcie go bez mojéj wiadomości. On się widać wybiera chwilowo przenieść się do Marywilu, bo tu łatwiéj jak gdzieindziéj historję spłatać bezkarnie; ale ja znam wszystkie kąty i urządzę to jak mi potrzeba. Będziemy mieli z czego się śmiać.
Łatwo się domyślić, że mniemanym kapitanem był nie kto inny tylko pułkownik Amadeusz, zaczynający dosyć zręcznie zastawiać sidła na Konstantego. Ale dozór był pilny i w pierwszéj chwili całego planu się domyślono. Metlica miał w Marywilu stosunki i znajomości, tak że gdy nazajutrz pułkownik począł sobie szukać mieszkania z dwóch pokojów na ustroniu, do którego miał zwabić Konstantego, nasadziwszy swoich ludzi na niego, Metlica kazał mu dać dwie izby jakich żądał, ale urządził wprzód obok nich kontrminę i schronienie dla rotmistrza Trąby i swoich ludzi.
Pancini zacierał ręce, winszując sobie, że tak szczęśliwy miał pomysł.
W parę dni zjawił się u Konstantego, oddając mu pierwszy wizytę.
Dla młodego i gorącego charakteru człowieka, najtrudniejszém było udać zupełną nieświadomość i przyjąć niecnotę nieokazując mu pogardy.
Konstanty nie mógł na sobie wymódz wesołości i swobody, zmięszany był, milczący; złożył to wszakże na kłopoty i interesa. Mniemany Panasiewicz nazbyt pewnym był siebie, ażeby się mógł czego domyślać.
Usiadł na podaném krześle rozglądając się.
— Widzę, — rzekł, — że w. ks. mości w Warszawie nie bardzo się powodzi! Stancyjka uboga.... ha! ale młodość, mości książę, młodość, to bogactwo. Jest czas na wszystko. Słyszałem tylko w mieście, żeś książę zadarł z wielą i o jakimś wypadku.
Książę rzucił nań wejrzenie, w którém tylko tak zaślepiony i zarozumiały jak pułkownik mógł nie wyczytać wyrazu pogardy.
— Jestem zadowolniony z tego co mam — rzekł sucho.
— Widzę, że książę dawnéj metody się nie chcesz trzymać, ażeby klamki możnych nie puszczać. Tak to było i z ojcem jego. Każdy ma swój system i temperament.
Ale mnie téż, — zawołał wstając, — odwiedzić racz. Kiedy? powiedz! bym przecie był w domu. Stoję pod numerem trzydziestym.
— Tak mało mam czasu przy moich zajęciach.
— No, wieczorkiem jutro... proszę i będę czekał, wracam umyślnie do domu około ósmej, a po ósméj oczekiwać będę? Słowo...
Konstanty się wahał, taki mu wstręt czyniło udawanie, ale w końcu gniew przemógł i odezwał się:
— Dobrze, panie kapitanie! Jutro po ósmej!
Rozstali się z tém, a kniaź wedle umowy zawiadomił natychmiast Metlicę, który nadszedł niezwłocznie. Już miał krótko się rozmówiwszy z nim wychodzić Konstanty do biura, gdy w progu ozwało się:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Był to znany z więzienia księciu p. Seweryn Orzeszko podkomorzyc Piński, którego za poręką wypuszczono.
— Szanownego sąsiada dobrodzieja — zawołał z nizkim ukłonem, — przechodząc tędy submittuję się w celu zapytania, czylibym nie mógł otrzymać pół talarka dla pokrzepienia zdebilitowanego żołądeczka!
— Wszystko to być może, — z uśmiechem odpowiedział Konstanty, — ale cóż pan tu robisz?
— Wypuszczono mnie! nie żeby chciano uznać klar niewinności mojéj, ale tymczasowo... za poręką. Jestem bez zajęcia, obowiązku i co gorzéj bez sustentacji... Aczkolwiek mam tu familją i znajomych, ale wytarty kontusz odstręcza.
Metlica patrzył nań ciekawie.
— W więzieniu, — odezwał się Seweryn, — zastępowałem częstokroć klucznika... zdałbym się do dozoru. A po cichu powiem, gdyby Moskalów trzeba było rznąć, toby mi było najprzyjemniejszém; ale tsyt! bo mnie ambasada szpieguje!
Grzegorzowi coś znać na myśl przyszło, bo po krótkiéj rozmowie zamówił podkomorzyca pińskiego nazajutrz wieczorem na Marywil i z pół talarkiem, który był in votis, odprawił.
— Co ty chcesz z nim robić? — spytał książę, — to pół warjata!
— A no! zobaczymy... na wszelki wypadek bezpieczniéj się posłużyć pół warjatem.
Nadszedł nareszcie wieczór oczekiwany; Metlica polecił tylko, ażeby książę idąc, pistoletu i szabli nie zapomniał. Ciemno się robić zaczynało wśród tych budowli nagromadzonych tak, że i we dnie nie bardzo były jasne, gdy Konstanty usłyszawszy wybijającą godzinę ósmą i przeczekawszy chwilę, wybrał się pod numer trzydziesty.
Jakkolwiek odważny i pewien, że mu w pomoc przyjdą, książę wiedząc o zasadzce, czuł bijące nieco serce i niecierpliwość niepohamowaną. Zapukał do drzwi, przyszedł mu je otworzyć sam kapitan Panasiewicz i z ukłonem wpuścił go do izdebki, bardzo zręcznie, co oka Konstantego nie uszło, spuszczając drzwi na klucz.
Maleńki przedpokoik ciemny poprzedzał izbę dość obszerną, umeblowaną niewykwintnie, z których dwoje drzwi zamkniętych szły na prawo i lewo do dalszych pokojów. W środku stał stół nakryty, a na nim kilka butelek i szklanki. Świeca paliła się już w lichtarzu i okna od ulicy były wnętrznemi okienicami pozamykane...
Bystro spojrzał na wchodzącego kapitan i zobaczył szablę u boku.
— O mój Boże, — rzekł, — co książę za ceremonje robisz z sąsiadem, po co ta szabla! trzeba ją było doma zostawić... tać to darmo zawadza.
— Wiesz kapitanie przysłowie: Bez karabeli ani z pościeli...
— O! to tam kiedyś tak bywało, ale dziś...
Siedli, kapitan miał znać myśl podpoić wprzódy młodzika, nimby się do niego wzięto... butelki stały przygotowane... Konstanty wręcz odmówił, przepraszając, że chory.
— Ale to nie może być! kieliszek, co znowu... nie zawadzi!..
I nalał przysuwając natarczywie...
Konstanty przez grzeczność do ust go przytknął. Spojrzeli sobie w oczy... Panasiewicz miał minę niespokojną, skłopotaną, widocznie nie wiedział, jak ma się wziąć... Rachował widocznie na kieliszek i kłótnię przy nim... Oczy jego biegały... ręce drżały... Konstanty siedział zupełnie spokojny wlepiając weń badające, nieco sarkastyczne wejrzenie. Doskonały znawca ludzi i fizjognomji gospodarz wyczytał w tym wzroku i wyrazie ust coś takiego, co go z każdą chwilą więcéj mięszało. Ta szabla u boku... odmówienie kieliszka, ten tryumfujący uśmieszek...
— Pij bo książę, dalipan... co u kata? bo się będę gniewał! — zawołał gospodarz. — Tych parę butelek musimy we dwóch wysuszyć, a nie, to nie puszczę.
— O, o! — zaśmiał się książę — ja nie piję.
— Książę musisz pić!
— Panie kapitanie, ja z musu nigdy nic nie robię... to moja natura.
Kapitan się skrzywił; było mu jakoś nieswojo i ciężko, perukę poprawiał, stukał szklanką, spozierał zpodełba.
— Ale bo — rzekł — dalipan, mógłbym się na księcia pogniewać i na serjo. Przyjść w odwiedziny i tak chcieć odejść na sucho... Łatwoby w tém upatrzyć pewną nieufność; szabla przy boku, pić nie chce! Mógłbym się urazić.
— Ano — zawołał Konstanty — a gdybyś się pan uraził? hę!
Panasiewicz nie spodział się odpowiedzi... otworzył usta.
— Gdybym był obrażony, tobym naturalnie poszukiwał satysfakcji dla mojego honoru.
— Honoru? — szydersko powtórzył kniaź nie mogąc już wytrzymać — honoru?
Panasiewicz zerwał się, słysząc wymówiony ten wyraz z intencją oczywiście złośliwą. Tak mu się to zdało dziwném, że nie wiedział co począć.
— Mości książę, cóż to ma znaczyć?... jesteś u mnie w gościnie!
— A tak, — rzekł Konstanty — ale czy w gościnie?
— Jakto? a....
Panasiewicz oparł się o stół i począł głośno chrząkać.
— Kapitan dostałeś kaszlu? — spytał kniaź.
— Nie... ale mnie djabli biorą, bo w. ks. mość przyszedłeś kpić sobie ze mnie. Ja tego nie lubię!
— Nie wiedziałem! — uśmiechnął się książę.
Oczy gospodarza zapałały. Nagle, sam nie wiedząc prawie co robi, palnął szklanką o podłogę.
— Do mnie! moi! do mnie!... Ja ci tu pokażę żarty!
Instynktowo Konstanty stanął na nogi i w mgnieniu oka dobył szabli.
Panasiewicz krzyczał jeszcze „do mnie moi!“ gdy jedne z drzwi bocznych otwarły się z trzaskiem, ale zamiast spodziewanych drabów swych pułkownik ujrzał osłupiały wpadającego niemi rotmistrza Trąbę, Metlicę i dwóch barczystych ichmościów. Poznał już co się święci, a że nie miał broni pod ręką, rzucił się przez przedpokój uciekać. Nim jednak dopadł drzwi, Trąba chwycił go za kołnierz, podniósł od ziemi i rzucił tak silnie o podłogę, iż można było sądzić, że się rozbił w kawałki. Jęk straszny dał się słyszeć, a tuż ludzie podpadli, którzy go zakneblowali...
Przez otwarte podwoje, któremi weszli obrońcy, widać było w drugiéj izbie kilku ludzi związanych, leżących na ziemi i ogromne kije przy nich.
Leżący na podłodze nieszczęśliwy Pancini miotał się daremnie i osłupiałemi wodził oczyma.
— Mości dobrodzieju! — wołał Trąba, któremu z radości ręce się trzęsły — co tu jemu zrobić? hę?... dawajcie tu plastry, bo się niebożątko potłukło!
Dwóch ludzi pokazało się z kijami. Na widok ich pułkownik zaczął ręce składać, a Konstanty ich sam odepchnął.
— Cóżto!... książę myślisz tego zbója, łajdaka, tego owego, mości dobrodzieju, bronić? — krzyknął Trąba. — Ale po lichoż ja się fatygowałem, jeśli nie mam mieć satysfakcji wlepić mu co najmniéj pięćdziesiąt?!
— Trzeba mu dać pamiątkę! — dodał Metlica.
— Puśćcie go z djabłami, dość będzie miał strachu! — rzekł książę — co sobie będziemy ręce walali!
— My nie! — krzyknął Metlica — ja tu mam takich, co tę operację odbędą; a żeby nie krzyczał, chustkę w pysk!
— Na miłość Boga! — począł książę. — Ja nie pozwolę!
— A cóż?.. a cóż? — ozwał się zdumiony Trąba. — Czy mu może, przeprosiwszy go, kolację sprawić?
— Cyt! — przerwał Metlica — niech mi książę pozwoli, ja mam myśl kuchmistrzowską, doskonałą... To szelma lizipółmisek, smakosz... bić nie warto... wysmaruje się i odejdzie... Ale go tu zamkniemy na parę tygodni na chleb i wodę. Damy stróżów, posadzimy podkomorzyca dla dozoru... i nie puścimy, aż wyschnie na szczepę.
Kapitan Trąba popatrzył na mówiącego z podziwieniem i strachem razem, środek proponowany wydawał mu się snać srogiém okrucieństwem.
— A nuż bestja na złość zdechnie? — szepnął, łokciem uderzając, do Metlicy.
— Nie bójcie się!... związać go w kij! — zawołał kuchmistrz — położyć na łóżku, stróżów postawić... Chleb i woda... Jeśliby krzyczał, kij pomoże.
Trąba był widocznie za prędkiém i jednorazowém wymierzeniem kary i ze smutkiem przekonywał się, że od kijów wstrzymać się będzie trzeba.
— Niby to... tego... delikatnością się unosicie, — zawołał — a on albo się wyrwie i uciecze, albo nam biedy narobi.
— To moja rzecz, — odparł Metlica, — rozwiązać mu gębę.
Odjęto knebel. Pułkownik osłupiałemi wodził oczyma, pieniąc się ze złości.
— Nim co będzie, pan pułkownik raczy zeznanie napisać, które ja podyktuję, — odezwał się Metlica.
— Jakie zeznanie!
— Przecież ludzie z kijmi stoją! — dodał Trąba, który miał wielką ochotę do natychmiastowego rozprawienia się ze skórą winowajcy.
— Ale jakie zeznanie! — burzył się Pancini, — jam nic nie winien!
— Ale w drugiéj izbie leżą ludzie, którzy poświadczą o zasadzce, — mówił spokojnie Metlica.
— Podpiszę, niech djabli wezmą, ale mnie puścicie...
— A, jeżeli puścić mamy, to tego... opinuję za pięćdziesięcią, — dodał Trąba, — poco tu na tyle półmisków rozkładać... pludry ściągnąć, dać pro memoria, octem zalać i puścić.
Pułkownik rzucił nań wzrok wściekły, ale opór był próżny, a zajadły na jego skórę rotmistrz stał czekając skinienia.
Podano pióro, papier i kałamarz, a Grzegórz stojąc przy pułkowniku, podyktował mu dobrowolną cedułę, jako zapłacony przez hrabiów... na zdrowie i życie księcia uczynił zasadzkę i t. d. i t. d.
Trąba pilnował, aby pisał wyraźnie, przy téj zręczności pozwalając sobie dać mu kilka razy w kark. Książę go wstrzymywał.
— Daj mu już pokój!
— Cóż? nic? potrąciłem go lekuchno, aby bestja pisała po ludzku... gryzmoli jak kura...
— Ale ty rotmistrzu — szepnął Metlica — także nie kaligrafujesz?
— Ja... bo ja w pisanie się nie wdaję! Znakiem krzyża świętego!.. a szablą w powietrzu... to najlepsze pisanie! — ofuknął Trąba. — Kto jak ja nie pisze, ten nigdy głupstwa na papier nie położy i cyrografu na siebie nie da...
Po podpisaniu dokumentu, który jako świadek Metlica i rotmistrz znakiem krzyża korroborowali, na skinienie Grzegorza związano winowajcę, który klął niepomiernie i położono na łóżku... Dwóch czy trzech ludzi pochwyconych z nim odesłano, jako wziętych na zasadzce, do marszałkowskiéj straży; Metlica w ostatku zwołał podkomorzyca pińskiego, który wszedł kłaniając się nizko.
— Sługa uniżony, do stóp się ścielę... o co tu idzie?
— Oto jest człek chory, — rzekł wskazując leżącego pułkownika Grzegórz, — bardzo chory, lekarz go skazał na djetę, nic prócz chleba i wody! A że rozumu nie ma, musi leżeć związany... Czy pan podkomorzyc nie podejmiesz się dozoru?
Staruszek się aż oblizał.
— Czy i ja mam być na djecie?
— Uchowaj Boże! owszem, będziesz pan jadł z tym warunkiem, abyś mu nie dawał. Dwóch ludzi na wypadek przydamy w pomoc pod waszą komendę.
Podkomorzyc złożył ręce z radości.
— Ja go dopilnuję! woda i chleb. — A nachylając się do ucha Metlicy spytał: — Czy on nie miał stosunków z moskalami?
I po gardle posunął sobie ręką.
— Jest ich przyjacielem serdecznym, — odpowiedział kuchmistrz, — ale niech Bóg uchowa, by mu się co złego stało... tylko go trzeba wyleczyć postem o chlebie i wodzie...
— Ja go dopilnuję, — odezwał się podkomorzyc, — człowiek teraz po śmierci nie ma co robić.
Po chwilce niespokojnie zwrócił się do Metlicy.
— Za pozwoleniem szanownego olbrzyma, czy gdyby mu dokuczały muchy, mam opędzać lub nie?
— Uchowaj Boże! to dla niego będzie zbawienne...
— A! a! — mruknął podkomorzyc, — i nie więcéj.
— Nic, prócz żeby extra wody i chleba niczego się nie tknął, a jeźliby krzyczał, gębę mu zawiązać.
Całe to przygotowanie do męczeństwa z zimną krwią urządził Metlica; księcia już nie było, uciekł do swéj izdebki.
Podkomorzyc natychmiast pomyślał o wygodnéj siedzibie, zdjął buty przez oszczędność, kontusz na kołku powiesił i chciał zajrzeć do stojących butelek, ale domyślano się nie daremnie w nich jakiejś mięszaniny odurzającéj i wylano przez okno.
Natomiast dla pana Orzeszki przyniesiono wieczerzę i pokuta pułkownika uroczyście się rozpoczęła.
Zmęczony Metlica obmyśliwszy dla rotmistrza Trąby przyzwoite pokrzepienie na dole w restauracji, rozmówiwszy się ze stróżami, otarł pot z czoła i powoli zszedł do mieszkania swego pupilla. Zastał go smutnie siedzącego na łóżku i przykrém wrażeniem sceny téj przybitego.
Zbliżył się całując go w ramię.
— Mój książę, — odezwał się, — dalipan nie można było inaczéj, Trąba by go był spłazował i zbił na kwaśne jabłko, ja go znam. Dopóki nie zacznie, jeszcze go wstrzymać można, ale jak raz w ferwor wpadnie, niepodobna go oderwać... Mógł być kryminał... Bezkarnie znowu puścić niepodobna. W ten sposób, nim hrabiowie dojdą, co się z ich prawą ręką stało, my odetchniemy... niema się co teraz obawiać.
— Szkaradne życie! nieznośna rzecz! — rzekł książę — lepiéj iść za świat... lepiéj.
— Ale uspokójże się, mój drogi książę, wszystko to po świecie chodzi, a dlatego ludzie żyją i rady sobie dają... Masz przecie w. ks. mość przyjaciół, nie licząc mnie, którzy mu zginąć nie dadzą. Ot i ten kasztelan nieboraczysko.
— Dlaczegóż nieboraczysko? — podchwycił książę.
— A no, bo podobno niewiele mu się należy.
— Kasztelanowi? — spytał zdumiony kniaź.
— Czy to książę nic nie wiesz?
— Nic a nie. Czy mu się co stało?
— Bóg wie, różnie ludzie opowiadają. U hetmana był na wieczerzy, a to wiadomo, co tam dokazują, najświętszy człowiek się nie wymówi, gdy poczną klękać, prosić, zaklinać, aby pił. Podobno przebrali miarę... i odnieśli go do domu biedaka w bardzo złym stanie... Puszczali krew... doktorowie siedzą przy nim, jest Lafontaine... ale wszyscy mówią, że nie wytrzyma...
Usłyszawszy to Konstanty schwycił się z łóżka...
— A jam się ani dowiedział! ani poszedł nawet... Byłbym najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym natychmiast tam nie pospieszył.
— A poco? — spytał Metlica.
— Nie pytaj, — odezwał się książę, — był to jeden człowiek, który mi pewne okazał współczucie... Muszę iść...
— Dziś? — zdziwiony spytał Metlica.
— Natychmiast... Jeźli przyjmą usługi moje... zostanę tam... mój Grzegorzu, wytłumacz mnie u Kapostasa...
Pierwszy raz widząc żywość, z jaką Konstanty rwał się wychodzić, niepokój jego... Metlica domyślił się ściślejszych z tym domem stosunków, niżeli wiedział i sądził. Nie sprzeciwił się wszakże wcale i podprowadził księcia za bramę, sam jeszcze czując potrzebę upewnienia się, że pułkownika nie puszczą.
Ulice mimo późnego wieczoru były pełne powozów i pieszych, a malownicza ich fizjognomja w blasku pochodni i latarni jeszcze się fantastyczniejszą stawała. Wspaniałe ekwipaże, jezdni, laufry, wojskowi, tłum wreszcie najdziwaczniéj strojny, wesołe twarze powracających z winiarni i wieczerzy nadawały Krakowskiemu przedmieściu jakiś pozór świąteczny. Ale około pałacu kasztelana cicho było, ciemno i smutno... W oknach od podworca cale nie było światła ani jednego powozu w dziedzińcu... książę dopadł przedpokoju i szczęściem dla siebie znalazł w nim służącego w usposobieniu rozżaloném, skłonnego do rozmowy, bo zbolałego od strachu, aby ukochany pan nie porzucił ich na zawsze. Był to niemłody już człowiek, który kasztelana kochał jak cały niemal dwór. Biedny płakał pocichu ocierając łzy.
— W téj chwili dopiero dowiaduję się o słabości kasztelana, — począł książę, — jestem mu winien wiele, radbym, aby wiedział, iż tu u drzwi stoję... łaknąc pocieszającéj wiadomości. Jestem książę Korjatowicz.
— A! mości książę! — wstając powoli odparł sługa, — źle u nas! Do pana ani myśleć dostąpić, ale powiem to saméj pani.
— Uczynicie mi łaskę wielką, — dodał Konstanty, — może w czémkolwiek mógłbym się przydać, powiedzcie, że stoję tu na rozkazy.
Służący poszedł, pozostał dosyć długo i otworzył nic nie mówiąc drzwi salonu księciu. Pusty był, jedna świeca woskowa paliła się na stole. Z dalszych pokojów dochodził tylko głuchy szmer chodzących na palcach osób i szepczących ludzi.
Po chwili, która mu się jak wiek długą wydała, Konstanty ujrzał wchodzącą kasztelanową, bladą, w sukni codziennéj, nie ubraną, z twarzą, na któréj dobrze znać było kilkonocną bezsenność i niepokój.
— A, pani! — zawołał, posuwając się ku niéj — ja dopiero w téj chwili dowiedziałem się o słabości kasztelana. Czy mi niewolno ofiarować wam posług moich? jestem swobodny, mogę czuwać; możecie mnie posłać, jeśli potrzeba; zostawcie mnie w przedpokoju na straży.
Nina, milcząc, podała mu rękę, którą on ucałował. Łza błyszczała w jéj oku.
— Zdziwisz się książę, gdy przyjmę jego ofiarę... W domu jestem prawie sama... głowę tracę. Jeśli możesz... kasztelanowi, choć mało ma przytomności, miło będzie spojrzeć na twarz życzliwą.
— A ja tak będę szczęśliwy, jeśli mi pozwolicie służyć!
Konstanty z bijącém sercem posunął się w głąb pokojów za kasztelanową; w sypialni leżał stary na łożu o poduszki sparty, z rękami jak do modlitwy złożonemi, w których trzymał ściśnięty różaniec z krzyżem. Głowa jego siwiejącym otoczona włosem była dziwnie wypogodzonego oblicza, blada już teraz po apoplektyczném uderzeniu w części sparaliżowana. Oczy obracały się z trudnością, usta poruszały się bez głosu, ale znać było, że miał całą przytomność. Liczni słudzy otaczali łoże z widocznym żalem, krzątając się około chorego starca.
Lekarz tylko co był odszedł, przepisawszy leki, ale pocichu przygotowując do nieuchronnego końca. Książę wcisnął się na palcach i wskazane mu miejsce zajął przy łożu. Kasztelana potrzeba było podnosić, poić... zgadywać myśli jego, gdyż ani mówić, ani poruszyć się nie mógł. Zobaczywszy przybyłego, chory długo nań patrzał, jakby sobie chciał tę twarz przypomnieć, potém głową poruszył i rękę drżącą z trudnością wyciągnął, jakby szukał jego dłoni.
Scena była pełna powagi i boleści, dom cały w żałobie, w trwodze, a kasztelanowa nieumiejąca sobie dać rady, płacząca bezsilnie jak drudzy. Na gościa więc spadł obowiązek pokierowania wszystkiém. Z krewnych nikt nie mógł przybyć tak rychło, a przyjaciele nadto byli zajęci sprawami sejmowemi, polityką, zabawami, żeby się z nich który chciał dla chorego starca poświęcić. Książę uczuł, że przybył bardzo w porę, i dziękował Bogu, iż tak szczęśliwie był natchniony.
Wszyscy byli znużeni, mało kto przytomny; chory potrzebował ciągłéj czujności. Konstanty więc ofiarował się pozostać przy nim i siadł przy łożu, którego nie opuścił do rana.
W stanie chorego nie było ani polepszenia, ani pogorszenia znacznego, ale bezwładność bolesna... dla otaczających. Kilka razy w ciągu nocy kasztelanowa przychodziła, stawała, patrzała, czasem przemówiła słowo i nie otrzymawszy odpowiedzi, wracała na modlitwę.
Z rana książę posłał po lekarza, zdawało mu się, że kasztelan tracił siły... Wezwany przybył, ale nie znalazł zmiany na nieszczęście i na zapytanie poufne odpowiedział, iż niéma żadnéj ocalenia nadziei. Uderzenie, któremu uległ kasztelan, nie było pierwsze, a było wielce gwałtowne.
Stary nie miał we zwyczaju tak ucztować jak drudzy, a z saskich czasów pozostały tradycja i zwyczaj dotrzymywania placu, czy kto mógł czy nie, wymówić się było niepodobna; pilnowano aby nikt wody sobie nie dolał lub kieliszka nie wypróżnił gdzieś w kąt. Zaklinano na wszystko najświętsze, na miłość ojczyzny, braci, przyjaciół, często na Boga i Trójcę świętą... zawstydzano, przymawiano tak, że człowiek co pić nie chciał, musiał w końcu bądź co bądź spełniać kielichy. Tak się stało owéj nocy u hetmana z kasztelanem, który długo się opierał i naostatek po kilku kielichach o ostrożności i wszelkiéj wierze zapomniał, a skutkiem téj hulanki było uderzenie apopleksji. Inni nie lepiéj pono z tego szalonego bankietu powychodzili.
Ranek zszedł w tém milczeniu grobowém, które otacza łoże chorego bez nadziei, może straszniejszém niż śmierć sama. Wszyscy kochający starego z nim razem zawieszeni byli pomiędzy życiem a zgonem. Niektórzy biegli do kościołów, dawali na msze, inni odmawiali w domu litanje, stręczono lekarki i lekarzy...
Sama kasztelanowa chodziła jak posąg, nie mówiąc słowa, blada i znękana. Ile razy zbliżyła się do łoża stając tak, aby chory mógł ją zobaczyć, bo nie łatwo oczy obracał, stary patrzał na nią długo i łza mu powoli dobywała się z powiek, a rysy twarzy pod brzemieniem cierpienia krzywiły się jak do płaczu.
Tak minął dzień cały, nad wieczór zdziwiony bardzo książę usłyszał z ust starca dobywający się szmer niewyraźny... zdawało się, że miał mowę odzyskać. Obrócił się do Konstantego i wyszeptał z trudnością:
— Księdza! księdza!
To mówiąc znowu drżącą rękę wyciągnął ku niemu i podaną dłoń uścisnął.
Książę wyszedł z pokoju do kasztelanowéj zwiastując jéj, że chory przemówił i że zażądał duchownego. Natychmiast spełniając jego życzenie, posłano po staruszką wikarjusza u św. Jana, który był zwykłym kasztelana spowiednikiem i od lat wielu przyjacielem.
Ale nim podążył ks. wikary, usta kasztelana rozwiązały się niemal zupełnie, po cichu mówił, jednak wyraźnie i przytomnie. Napróżno usiłowano go uprosić by milczał, czuł że mu niewiele chwil pozostawało, a do mówienia bardzo wiele.
Przywołał kasztelanową i poprosił jéj, aby zaraz po bytności księdza przywołano rejenta.
— Ale, proszę cię, nie trwóż się i nie spiesz napróżno, — zawołała — dzięki Bogu już ci lepiéj.
Stary głową potrząsł.
— Uprosiłem sobie u Pana Boga, abym przytomnie, przejednany z nim i spełniwszy obowiązki świat pożegnał, ale żyć nie będę. Czuję to.
Chrześćjański obrzęd pożegnania ze światem u łoża konającego, tak jak go niegdyś u nas odbywano, z głęboką wiarą w nieśmiertelność, był może ze wszystkich w życiu człowieka najuroczystszy, najbardziéj poruszającym. Gdy chory pobłogosławiony, połączony z Panem, powoływał do łoża tych, z którymi przebył ciężką pielgrzymkę, gdy z kolei rękę stygnącą przychodziły całować dzieci, przyjaciele, sługi, domownicy... rozpłakani, a kapłan czytał modlitwy konających przy blasku drżącéj gromnicy, zdawało się, że dwa światy — ziemski i niebieski zbliżały się, pochylały, ocierały o siebie, że duchem postrzedz było można ulatującego z ciała ku wieczności ducha oczyszczonego modlitwą i miłością.
Nigdy żywi o zaziemskie światy bliżéj się nie ocierali, jak w téj godzinie często oznamionowanéj już widzeniami niebios, które drętwiejące wypowiadały usta.
Nikt spokojniéj, bogobojniéj, święciéj nie umierał nad kasztelana. Przywrócona mowa i myśl przytomna posłużyły mu do zamknięcia sumiennego porachunku z ziemskiém życiem. Niepokoił się tylko, aby o kim lub o czém nie zapomnieć przed zgonem, a żona i bliscy napróżno mu starali się wmówić, że żyć będzie.
Nie odpowiadał im na to i przerywał dając rozkazy i rozporządzenia.
Pożegnawszy wszystkich i czule podziękowawszy żonie za osłodę dni ostatnich i poświęcenie dla siebie, kasztelan miał jeszcze dość siły przywołać rejenta i podyktować testament, który drżącą ręką podpisał.
Wszyscy w téj chwili przez uczucie delikatności odstąpili i nikt nie wiedział o ostatniéj woli zmarłego. Staremu słudze zadysponował potém, w co go ma ubrać po śmierci i kazał znów prosić żony. Te kilka godzin pracy znużyły go tak, iż ująwszy rękę kasztelanowéj, która przy nim siedziała, począł zwolna usypiać. Dłonią, w któréj trzymał krzyż z różańcem, ucisnął piersi i zamknął powieki. Wszyscy cieszyli się tym spoczynkiem... spał oddychając lekko i wkrótce machinalnie puścił rękę żony, która widząc go tak widocznie zdrowszym, pocichu odeszła do siebie.
Ludzie téż znużeni popadali, gdzie kto mógł, aby spocząć nieco, i noc nadeszła niosąc z sobą nadzieję... Ale gdy nad rankiem weszła kasztelanowa do pokoju sypialnego, zastała Konstantego klęczącego w nogach łoża, a starca zimnym już i martwym... Wpośród tego snu błogiego Bóg zesłał mu śmierć.
Taki był koniec człowieka prawego i zacnego, któremu oszczędził pan Bóg wiele boleści zabierając go do siebie.
Po śmierci kasztelana książę musiał jeszcze pozostać w domu, aby się zająć pogrzebem i najpilniejszemi formalnościami i dopomódz wdowie, która bez przesadnych oznak rozpaczy, głęboko była przejętą i strapioną... Rodzina tak rychło przybyć nie mogła, trzeba więc było zapomniawszy o sobie, zarządzić pogrzebem uroczystym. A wedle obyczajów ówczesnych skromnym on być nie mógł; mierzono wspaniałością jego przywiązanie familji; cichego i oszczędnego nie pojmowano.
Senatorska godność zmarłego, jego imię, stosunki, popularność, wymagały pompy zresztą tradycją już uświęconéj, katafalków, mów, egzort, biskupa do konduktu, zakonów, bractw i t. p. Rodzina pospieszyła zawiadomić, iż wszelkie koszta poniesie, wdowa także chciała uczcić nieboszczyka jak najwspanialszym pogrzebem, któremu prawie całe sejmowe zgromadzenie było przytomném; odbył się więc solennie, według wszelkich wymagań, a duchowieństwo i przyjaciele zaproszeni zostali na stypę do pałacu, na którą téż nic szczędzić nie było można.
Książę był już tak znużony, a zgon kasztelana tak żywo mu jego własne przypomniał straty, iż ostatniego dnia poszedł przed ucztą pożegnać kasztelanowę.
— Niech mi pani daruje, — rzekł, — że już dziś służyć nie mogę, a przychodzę u nóg jéj złożyć dzięki za tę łaskę, któréj doznałem. Daliście mi państwo dowód prawdziwéj życzliwości, dozwalając z sobą dzielić chwilę uroczystą i bolesną. Wierz pani, iż nigdy o tém nie zapomnę.
— A! książę, — odparła ściskając jego rękę wdowa, — jabym to wam dziękować powinna. Byliście mi pomocą, pociechą, jedynym przyjacielem w chwili strapienia. Ale ja wam nie będę dziękować. Wierzcie mi, z tą ufnością, z jaką wy szliście ku mnie, jam przyjęła ofiarę czując, że mnie bez słów zrozumiecie... Między wami książę a mną podzielony żal zawiązał stosunek przyjaźni, który się nie zerwie tak łatwo. Jesteś mi bratem, ja ci siostrą być przyrzekam... i nie żegnajmy się... ale... do widzenia!
— Pani pozwoli się spytać... czy myśli zostać w Warszawie, czy wyjeżdża.
— Zostaję, — rzekła kasztelanowa, — dom mój z wyjątkiem was, m. książę i kilku osób będzie dla wszystkich zamkniętym. Dokądżebym pojechała? Samą jestem na świecie... nie mam nikogo! Jak tylko rodzina przyjedzie, ustąpię z pałacu, a wówczas pomożecie mi nająć skromne mieszkanie...
Książę ucałował jéj rękę i wyszedł wzruszony. Cała ta przygoda, tych dni kilka przebytych w atmosferze śmierci, obraz konającego... żal ludzi otaczających, praca nieustanna znużyły go tak, iż ledwie doszedłszy ubogiéj swéj izdebki, musiał się w łóżko położyć.
Noc przeszła w gorączce... nazajutrz rano posłał po Stefana, nadbiegł wreszcie i Metlica przeczuwszy, że był już w domu. Znaleźli go tak osłabłym i znękanym, że Grzegórz chciał biedz po doktora, ale Konstanty posłał go do Kapostasa i prosił, aby się zatrzymać do jutra. Czuł, że siły młodości pokonają to chwilowe niezdrowie.
Od Stefana dowiedział się Konstanty, iż nieszczęśliwy pułkownik siedział jeszcze o chlebie i wodzie, pod dozorem podkomorzyca, który do postu tego, proprio motu, jako człek religijny, dodał głośne odmawianie modlitw po dniach całych. Niekiedy jako głównokomenderujący przychodził na inspekcję rotmistrz Trąba i nie odszedł, żeby parą szturchańcami nie nauczył mores, jak powiadał, więźnia nieszczęśliwego.
Konstanty znajdował, że kara ta za długo się ciągnęła... inni sądzili ją za łagodną jeszcze.
W mieście niewiadomość o losie pułkownika budziła najdziwaczniejsze domysły. Nie taił się Pancini, że miał wielką wyprawę swą rozpocząć, by zemsty długo zwlekanéj dokonać; gdy po tych obietnicach nagle jak w wodę wpadł, hrabiowie nie wiedzieli, co myśleć, a lękali się go szukać i dowiadywać... Byli tak w nim zaufani, iż nie posądzali nawet o niezręczność i niepowodzenie... sądzili, że zachorował, że się zgrał, że osobista jaka przygoda z placu go ściągnęła... ale czekali, czy nie wypłynie znowu nad wodę. Z każdym dniem jednak byli niespokojniejsi, pułkownika nie było i nie było widać.
Hrabia Zeno chodził chmurny, gdy jednego poranku dano mu znać, iż pułkownik... się zjawił.
Sam wybiegł naprzeciw niego i zdumiony postrzegł człowieka tak strasznie wychudłego i zmienionego, bladego, zestarzałego, iż na widok jego z przestrachu krzyknął.
— Co się stało? pułkowniku!
O kiju, milcząc Pancini wszedł do pokoju, bo przy sługach mówić nic nie chciał, a taić swych cierpień nie myślał, boć przecie spodziewał się, że otaksowane i zapłacone zostaną. Dlatego wprost po wypuszczeniu z obrazem swéj niedoli stawił się u hrabiego.
— Co ci się stało? — powtórzył hrabia.
— Nim odpowiem, pozwólcie mi siąść, bo się słabo robi, — rzekł pułkownik i padł na krzesło.
Hrabia patrzał milczący.
— Widzisz hrabio we mnie ofiarę... patrz, do jakiego stanu przywiodła mnie gorliwość dla sprawy waszéj.
— Ale cóż wam jest? co jest? co się stało?
— Stało się coś tak okropnego, tak nieprzewidzianego, tak bajecznego, że ja sam dziś tego pojąć nie mogę. Wszystko było ukartowane jak najdoskonaléj, ludzi miałem pod ręką, młodego człowieka namówiłem, żeby przyszedł do mnie, poznawszy się z nim. Byłem najpewniejszy, że mi nie ujdzie cało!! Ale szatan się w to wmięszał! Ah! Zdradzono mnie, jestem pewny, że któryś z ludzi mnie zaprzedał... Judasz!.. W chwili, gdy mieli wpaść moi, wpadli nasadzeni ich ludzie... i...
Hrabia załamał ręce.
— Zbito cię?
— Zbito! to mało! zgruchotano mnie! zbezczeszczono i dwa tygodnie związanego w łóżku trzymali o chlebie i wodzie, żem ledwie nie umarł... Na dobitkę wymogli na mnie podpisanie zeznania, że... to jest... wszystko...
— Jak to! nasze imię?..
— Oni o niém dobrze wiedzieli...
Hrabia Zeno pochmurniał.
— Pozwól sobie powiedzieć, pułkowniku, — rzekł, — że podobnéj niezręczności, że się tak grzecznie wyrażam, w życiu jeszcze nie praktykowałem na nikim, co się interesa podejmuje prowadzić.
— Panie hrabio, — przerwał pułkownik, — to co powiadasz jest najczarniejszą niewdzięcznością... ja dla was może życie utracę, ja proszę o doktora, aby poświadczył, w jakim stanie powracam.
— Ale cóż mnie do tego? — dumnie odparł hrabia, — wziąłeś na swoje ryzyko interes... spisałeś się niezgrabnie, ja ręce umywam. W dodatku jeszcze nas skompromitowałeś.
— I skompromituję gorzéj, ukazując się na świecie w tym stanie.
— O cóż ci idzie? nic nie zrobiłeś?
— Jestem umierający.
— Ale co mnie potém?
Pułkownik spojrzał ze zgrozą.
— To tak? spytał, — czy to słowo ostatnie?
Hrabia Zeno poczynał się gniewać na serjo.
— Patrzcież go! — zawołał, — nie zrobił nie i ma pretensje. A kto ci winien, żeś niezgrabny?
— Więc zobaczymy! — rzekł pułkownik wstając z krzesła, — ja sprawę moją oddaję pod sąd polubowny.
— Ja z tobą żadnéj sprawy nie mam. Zapłacę ci i ruszaj do stu kaduków.
Tu nastąpił targ, a z niego wyrodziła się kłótnia, któréj opisywać nie widzimy potrzeby.
Pancini biegły był w tego rodzaju interesach i umiał je prowadzić, a słowy się nie łatwo obrażał. Obawa skandalu zmuszała do zaspokojenia go i bądź co bądź trzeba było przyjąć uciążliwe warunki za to, że się interes zepsuł.
Zepsuł się bowiem tak dalece, iż hrabia, który miał po sobie opinję, zaczynał dosłuchiwać się śmiechów i żartów. Koadjutorowie księcia dowcipném postępowaniem zyskali pochwały powszechne, blady pułkownik po poście przymuszonym znosił jeszcze drwiny powszechne. Przygoda jego niewiedzieć przez kogo i jak rozgłosiła się, rozniosła i uczyniła go śmiesznym. Kopije cyrografu, który podpisał, chodziły po rękach. Hrabiowie się wściekali. Książę tymczasem chodził spokojnie w biały dzień, jakby najgrawając się z bezsilnéj zemsty swoich nieprzyjaciół.
Ale nie należało się łudzić tém pozorném zwycięztwem, bo ci co znali rodzinę wiedzieli dobrze, iż ona tém świetniejszéj i głośniejszéj jeszcze zemsty zapragnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.