Sto djabłów/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sto djabłów |
Podtytuł | Mozajka z czasów czteroletniego sejmu |
Wydawca | Wydawnictwo „Kraj“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Druk Karola Budweisera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chociaż ówczesne wypadki polityczne nie dopuściły jawniéj wynijść na świat kwestji spółecznéj, nie ulega wątpliwości, iż w łonie narodu odezwała się już naówczas do życia. Przeszłość zbyt jeszcze ciężyła wielkiém brzemieniem na Polsce, ażeby odrazu idee nowe na wierzch wystąpić mogły. Mnóstwem dróg wszakże zlały się one na różne warstwy spółeczności naszéj i powoli na umysły działały: oddźwięk wypadków we Francji, pojęcia równości i braterstwa przyniesione przez wolno-murarzy, literatura, filozofja, ten duch wieku, który jest wieku prawem, głęboko już oddziaływały na starą rzeczpospolitę szlachecką. Tu one téż łatwiéj jąć się mogły narodu, bo nie szło o nic więcéj, tylko o rozszerzenie wolności przyznanéj w zasadzie jednemu stanowi uprzywilejowanemu, na wszystkie inne. Pojęcie swobody istniało i więcéj, niż gdzieindziéj było rozwinięte; szło o to, aby ci co dotąd z niego sami korzystali, podzielili się niém z innymi. Potrzeba tego ustępstwa była uznaną, prace sejmu konstytucyjnego acz nieśmiałe, dowodzą tego wymownie, a mocniéj jeszcze czyny i dobrowolne ofiary Chreptowiczów, Brzostowskiego, Zamojskich, Stanisł. Poniatowskiego. Ale te przykłady mało jeszcze skutkowały, o słowa łatwiéj było niż o czyny. Wszyscy się zgadzali prawie na oswobodzenie włościanina i emancypację pracy, ale mało kto mógł i miał odwagę jąć się reformy, która za sobą prowadziła zmniejszenie dochodów, ofiary osobiste, zmianę życia... Obyczaj stawał na przeszkodzie dobréj woli. Odkładano z dnia na dzień obowiązek... dla nałogów.
W wielkim świecie milczano, ruszano ramionami, niechętnie patrzano na prąd wieku, krzyczano na jakubinizm wszędzie i ludzie porządku chętnie się kupili pod sztandar carowéj... z obawy rewolucji. W Petersburgu wielkie ubóstwienie dla filozofji wieku, zastąpiła teraz wielka nieufność przeciw wszystkiemu, co płynęło z Francji.
Świat warszawski chociaż nadzwyczaj liberalnym być pragnął i o tytuły nikogo nie pytał, kto mówił po francusku, ubierał się przyzwoicie i miał grosz w kieszeni; chociaż w salonach nie był wybrednym, stał wszakże w niemym antagonizmie ze światem kupieckim, mieszczańskim i niemającym praw krwi i rodu. Tu znowu prąd był dwojaki... jedni, jak Thomatysy i im podobni, dobijali się o tytuły, nabywali szlachectwa i herby, aby z niemi się wcisnąć do wybranéj gromadki; drudzy z nią walczyli aż do szaleństwa, przepychem, zbytkiem, zewnętrznemi oznakami cywilizacji i przybierając jéj barwy, niepokonanymi byli jéj nieprzyjaciołmi. Na oko spółeczność prawie stanowiła jednolitą całość; na obiadach u Tepperów bywali książęta i dygnitarze, na teatrze Thomatisa widzieć było można i panią Krakowską i Mniszchów i Potockich, ale gdy się te dwie zbliżone ku sobie części rozpadły chwilowo, śmiano się z pretensji zbogaconych plebejuszów z jednéj, z dumy i arrogancji arystokratycznéj z drugiéj strony... Panowie nie mogli się obejść bez bankierów, bankierowie bez panów... Ale dwa te światy potajemnie sobie zazdrościły i cichą wiodły walkę... Jako cechę wieku zacytować można, że Prot Potocki sam bankierem został, czego jeszcze dotąd w Polsce nie bywało. Takich dowodów przetwarzania się polskiego świata znalazłoby się więcéj. Ale, nawiasem powiedziawszy, polski obyczaj, nieopatrzność, uczuciowość oddziaływały jeszcze tak, że Tepperowie rujnowali się zbytkiem szalonym straciwszy głowę, a Potocki również padał niedługo pożywszy, chcąc więcéj naraz objąć, niż mógł i umiał.
Niemniéj te dwa światy nawzajem się u siebie zapożyczające (szczególniéj wad i ułomności) nietylko przejednane nie były, ale głuchą, pokrytą, tajemną wiodły walkę.
Gdy kniazia Konstantego przygody rozeszły się po mieście, jego wystąpienie na reducie wzięło kupiectwo i mieszczaństwo za wypowiedzenie wojny szlachcie (chociaż samo jak ona grzeszyło), kniaź ów pozyskał sobie sympatję w świecie finansistów i kupców. Zwiększyła się ona jeszcze zabiciem hrabiego i ogłoszonym wyrokiem prześladowania; naostatek proces przegrany podniósł ją do najwyższego stopnia... Dowiadywano się niespokojnie, co książę zamierza i czy w istocie chce się uznać zwyciężonym, miasto opuścić i ukryć gdzieś na wsi. O tém złota młodzież nienawidząca zuchwalca, djabli wszyscy i można rodzina zabitego nie wątpili. Zawczasu się naśmiewano z rejterady... Powieści o tém chodziły i obijały się o uszy antagonistów arystokracji, którzy milczeli grzecznie, życząc innego sprawie obrotu.
Nazajutrz po tajemniczém zgromadzeniu w zamku, Metlica jeszcze był w domu, gdy mu przyniesiono od Kapostasa karteczkę, aby dla rachunków z nim był tak grzeczny i w biurze jego się stawił przed południem.
Chociaż niedobrze to wezwanie zrozumiał pan Grzegorz, bo na rachunki nie była pora wcale, zabrawszy jednak papiery, pospieszył do biura bankiera. Obok olbrzymich naówczas najwziętszych domów bankierskich Teppera, Schulza, Cabrita i Blanca, skromny kontuar Kapostasa bardzo niepoczciwie wyglądał, ale mówiono, że robił dobre interesa. Któż wówczas nie mógł korzystać z nieopatrzności i szału ogólnego? Zbytek, rozrzutność w wydatkach posunięte były do niezrozumiałych dziś rozmiarów. Nikt się nie liczył z dochodami, korzystali wszyscy, kupcy, rzemieślnicy, bankierowie, rządzcy, a ruiny majątkowe nawet najogromniejszych pańskich fortun, już się jako nieuchronna okazywały konieczność. Nikt nie umiał mierzyć się możnością, każdy się wstydził okazywać uboższym; a gdy Czartoryscy przeżywali miljony dochodów, ci, co z nimi bywali w jednych salonach i naśladować ich mieli sobie za obowiązek, miljony także tracili, odłużając dobra, które potrzymawszy się chwilę, szły na subhastę i wierzycieli.
Przy niepomierném zamiłowaniu w przepychu, przemysł krajowy był obumarły, nie wydawał nic; wszystko więc, co zbytek żywiło, sprowadzano z zagranicy, a kupcy kazali sobie opłacać czterykroć cenę i cło towarów. W takim stanie rzeczy, przy ciągłéj potrzebie pieniędzy, którą Fryderyk Wielki mówiąc o Polsce tak straszliwém napiętnował wyrażeniem, interesa bankierów mogły być najświetniejsze...
Brano i pożyczano, nie oglądając się na warunki. Na swą więc skromną skalę Kapostas także robił dość dobre interesa, ale kantor jego i on sam odznaczał się tém, że postaremu był tylko kantorem, a nie pragnął świetnieć i rywalizować z żadnym domem i żadnym społeczeństwa odłamem.
Znano Kapostasa tylko jako patrjotę gorącego, jako związanego ścisłemi stosunkami z mieszczaństwem, a domyślano się w nim potrosze jakubinizmu i nowych doktryn. Mówiono, że spiskował; wszakże byłto człowiek zamknięty, milczący, napozór oddany swym interesom, obyczajów skromnych i niepnący się wysoko. Mimo téj roli podrzędnéj, gdy chciał, mógł on wiele, a wcale się z tém nie chwalił.
W kantorze było prawie ubogo i wielce niepozornie. Metlica się oznajmił jednemu z komisantów i po krótkiéj chwili wprowadzono go do gabinetu głowy domu. Byłto człowiek średniego wzrostu, dobréj tuszy, czarno zarastający, twarzy chmurnéj, mówiący mało, krótko i niechętnie. Na widok wchodzącego wstał od książki rachunkowéj, i skinąwszy na tego co go wprowadził, ujął pod rękę Grzegorza, odchodząc z nim ode drzwi w głąb pokoju.
— Powiedz mi, ale szczerze, czy twój kniaź zagrożony myśli z Warszawy uciekać, czy....
— Jeszcze nic nie postanowiono — odezwał się Metlica; — chce mu się do wojska, ale i tam znajdzie gotowych nieprzyjaciół. Ja radzę na wieś. Myślałem podnieść u was sumkę i wziąć dla niego dzierżawę.
Kapostas głową potrząsł.
— Czy się lęka?
— Niczego w świecie.
— Po cóż uciekać?... toćby to był tryumf dla złych, którzyby nie omieszkali z niego się naśmiewać. Trzeba w miejscu pozostać.!
— Ale książę nie chce siedzieć z założonemi rękami, proces przegrany.
— Wiem.
— Musi się jąć pracy.
— A do czegoż zdolny?
— On? — rzekł składając ręce Metlica z ojcowskiém rozrzewnieniem; — to człowiek, który się wszędzie przyda i potrafi co zechce. Serce złote, głowa dobra, pracowity jak mól.
Kapostas się uśmiechnął.
— Ale cóż umie?
— Na miłego Boga! wszystko! — rzekł Metlica. — Matka, dopóki żyła, nie szczędziła na wychowanie, a chłopiec korzystał z niego chciwie. Pytacie, co umie; pytajcie, czego nie umie.
— Mój ty poczciwy, — przerwał bankier, — przecież do czegoś się sposobił więcéj... ku czemu ma ochotę?
— Dobrodzieju! z niego można wszystko zrobić.
— Nawet w potrzebie kontrolora w banku?...
Metlica spojrzał i zamyślił się. Nie odpowiedział nic.
— Widzisz, panie Grzegorzu, — kończył Kapostas, — idzie tu o to, aby go na wieś nie wysyłać; trzymać go w Warszawie na złość tym, co go zgubić chcą; pokazać, że oni mu nic nie zrobią, a dać mu zajęcie. Nie będzie się wstydził pióra za uchem...
— On się nie powstydzi żadnéj pracy, za to ręczę! — zawołał Metlica, — ale widzicie... ja nie wiem, trzeba pogadać.
— Przydałby mi się w kantorze... no, i gdzieindziéj może — rzekł bankier.
Stary opiekun namyślał się.
— Muszę z nim pogadać.
— Pogadajcie... ale zresztą mniejsza co przedsięweźmie — dodał Kapostas; — idzie o to głównie, ażebyście go z miasta nie wyprawiali. Rozumiecie sami, jakie to będzie miało znaczenie... Jeśli go ztąd wymiotą, zwyciężyli; a oni — dodał z naciskiem — nie powinni zwyciężyć.
Wierzajcie mi, mówiłem o tém z ludźmi uczciwymi, którzy mi swą pomoc przyrzekli... Ignacy Potocki trzyma ze mną, że go podnieść potrzeba za to, że śmiał przeciw złemu wystąpić, a nie dawać zgnieść.
Metlica chciał w ramię pocałować bankiera, ten się żywo usunął.
— Tu nie o niego tylko idzie, — dokończył, — ale o coś więcéj. Jeźli djabły będą głowę górą nosiły, królestwo Boże nigdy nie przyjdzie... On męztwa dał dowody, a przecież sam nie będzie... pomożemy.. niech czoło stawi...
— O! o! jemu w to grać! — zawołał Grzegórz, — ale na czém się to skończy! na czém! Wam, co o większych rzeczach myślicie, niewiele znaczy, żali przepadnie jeden człowiek czy ocaleje... ale dla mnie... Mój drogi panie, ja go kocham jak dziecko, ja drżę o niego... ja się boję... nuż my go narazimy...
— Cóż mu zrobią?
— Kat że ich wie, co djabli zrobić mogą? wszystko. Ich nic nie powstrzyma, ani wstyd, ani litość, ani poszanowanie sieroctwa i męztwa... Siła złego tylu na jednego.
— Samopas go téż nie puścimy... znajdą się co czuwać będą! — z przyciskiem rzekł bankier, — rozumiesz mnie? Jeźli potrzeba straży, niewidzialną mu urządzimy... ale niepodobna dać mu zniknąć i zginąć... bo nie on padnie, ale my z nim...
Jeźli kniaź twój zechce, — dodał, — ma u mnie od jutra miejsce... We trzy miesiące nauczy się buchalterji, a pensją mu damy taką, żeby swemu tytułowi wstydu nie czynił.
Oto w dwóch słowach sprawa cała... idź i przynoś odpowiedź.
Metlica rozpromieniony, choć nie śmiał nic stanowczo przyrzekać, znowu do ramienia sięgnął, aby je pocałować, Kapostas rękę mu ścisnął.
— Idź, — rzekł, — co prędzéj to lepiéj.
Grzegórz się wysunął z bijącém sercem. Chciał wprost biedz do więzienia, ale po staremu poczuł, że nie zawadzi modlitwa... Znajdował się właśnie u drzwi kapucyńskiego kościoła... wszedł i pokląkł.
Co się tam w duszy działo w czasie modlitwy, któż zgadnie? Gdy wstał, spokojniejszy był... i powolniéj poszedł.. ale naprzód do koszar kadeckich, aby się ze Stefanem rozmówić.
Wywołano Stefana, który przybiegł z ciekawością, kto téż na co biednego kadeta mógł potrzebować, a zobaczywszy Metlicę, zląkł się. Szczęściem w ręku stary miał książki.
— Jak się ma Konstanty? — spytał żywo.
— Zdrowie to nic, zawsze ono dobre... ale.. nic pan nie wiesz?
— W koszarach? cóż mnie tu dojść może?
— Proces przegrany na głowę.
Stefan załamał ręce.
— Wié on o tém?
— Od wczoraj.
— Cóż myśli?
— Właśnie radzimy co robić, panie Stefanie, — szepnął Metlica, — gdybyście mogli pójść ze mną, pogadalibyśmy... Młodzi jesteście, ale go kochacie... Z więzienia trzeba wyjść, bo procesu nie będzie... boją się skandalu... wyszedłszy co robić?
Metlica tarł i brodę i włosy z desperacji.
— Czekaj chwilę, może otrzymam kartę do wyjścia, pójdziemy razem.
Jakkolwiek w koszarach rygor był wielki, obchodzono się z młodzieżą po ludzku; Stefan pułkownikowi opowiedział, o co chodziło, puszczono go. Po chwili więc poszli razem ze starym Metlicą.
Konstanty zobaczywszy ich, przywitał serdecznie, ale go zastali skłopotanym, milczącym, pogrążonym...
— Ja na ten raz nie z próżnemi rękami przychodzę, — zawołał kuchmistrz, — ale proszę panów, nim mnie zakrzyczycie, wysłuchajcie do końca... O nieszczęściu waszém m. książę, wiedzą już wszyscy, a że nie wszyscy z djabłami trzymają, dowód że już księciu dobre miejsce ofiarują.
— Służbę naturalnie! — westchnął książę.
Metlica się uśmiechnął.
— Nie służbę ale zajęcie.
— Choćby ulice zamiatać, — zawołał Konstanty, — byle uczciwie...
— Czekaj książę... przecież Prot Potocki jest bankierem, a wy nie moglibyście być pomocnikiem w banku?
— Gdybym potrafił, z ochotą! — zawołał Konstanty.
— Trzy miesiące wam dają na naukę.
— U kogo, u Tepperów?
— Lepiéj, bo u małego a poczciwego człowieka, u Kapostasa, za którego ja ręczę.
Konstantemu lice się rozjaśniło, przyszedł uściskać starego.
— Toś ty zrobił!
— Jak Boga kocham, nie! sam Kapostas mi zaproponował. Jego są słowa: kiedy wszyscy go nękają, my mu rękę podamy.
— My? — spytał Konstanty.
Metlica spojrzał na Stefana i poprawił się. — To jest... on...
— Bogu niech będą dzięki, — rzekł kniaź, — wprawdzie nie spodziewałem się nigdy być w banku i wolałbym był co innego, ale wybierać nie mogę...
Zbliżył się do Metlicy.
— Formalności prawne ty ułatwisz przez Mierzyńskiego; jeźli proces się rozpocznie, każdego czasu gotówem do więzienia powrócić... teraz niema tu co siedzieć.
Jakkolwiekbądź, choć zagrożonemu na swobodzie, uśmiechała się ona... Konstanty męczył się klauzurą. Z pogodną twarzą uściskał Stefana i zaczęli razem tłumoczek szczupły pakować.
Nazajutrz Konstanty pobiegł naprzód do Kapostasa, który go przyjął wpatrując się bacznie, z powagą i grzecznością, ale bez zbytnich czułości. Zdawał się bronić idei dobrodziejstwa narzucanéj mu... zaręczał, że im ludzi brakło, że bardzo był rad mieć zacnego i zdolnego pomocnika.. Nimby się zaś urządziły zajęcia, radził księciu kilkodniowy spoczynek i urządzenie się, zaręczając, że czekać będzie na niego cierpliwie.
Z téj swobody nadanéj sobie, zupełnie zapomniawszy o niebezpieczeństwie osobistém, w które nie wierzył, kniaź korzystał, aby pójść podziękować kasztelanowi za okazane współczucie. Któż wié? może do téj wdzięczności mięszało się i wspomnienie kasztelanowéj, która na nim dziwne, głębokie uczyniła wrażenie. Ta smutna, poważna twarz niewiasty przez cały czas od owéj nocy, w któréj oddał w jéj ręce Julję, stała mu uparcie przed oczyma. Nie mógł jéj zapomnieć, gdy myślał, serce mu biło, rumienił się, wstydził sam siebie, a zarzekając, że zapomnieć powinien, nieustannie wracał myślami ku niéj.
Wychowany religijnie, wśród zepsutego świata, skromny jak dziewczę i szanujący małżeństwo jako sakrament, kniaź nie śmiał nawet przyznać się sam przed sobą, że ją kocha... czuł, że toby było zbrodnią, ale od wdzięczności egzaltowanéj, od jakiegoś ubóstwienia cichego powstrzymać się nie mógł. Na wytłómaczenie niewinności tego uczucia, jego legalności, Konstanty tworzył sobie sofizmata, przypominał przykłady, cytował wypadki, a serce biło!
Czystszego jednak przywiązania pewnie w owym wieku nikt nie obudził. Stworzył z niéj sobie bohaterkę, bóstwo jakieś, wykuł posąg, postawił na ołtarzu i ubóstwiał. Było to jego tajemnicą... nawet przed Stefusiem nie śmiałby był wymówić jéj imienia, aby go drżący głos lub pomięszanie nie zdradziło. Sam przed sobą zaklinał się, że to nie była miłość, że to nie mogło być uczucie grzeszne, ale idealna cześć dla istoty, którą czuł nieszczęśliwą, zacną i wielką...
Dlaczego jednak cała postać kasztelanowéj tak plastycznie przedstawiała się jego oczom? czemu piękność jéj wydawała mu się tak czarującą? zapewne dlatego, że Bóg ją uczynił we wszystkich względach doskonałością.
Zbliżając się do pałacu, serce mu okrutnie bić zaczęło, złożył to na nieśmiałość. Z wielką téż obawą oznajmił się w przedpokoju; kamerdyner poszedł nic nie mówiąc i po chwili powrócił z doniesieniem, że j.w. pana nie było w domu, ale pani kasztelanowa prosi. Konstantemu nogi się zatrzęsły, uczuł i niezmierną radość i niesłychaną trwogę, nie umiał klamki znaleść we drzwiach, potém zabłądził w pokojach, choć mu pokazano, gdzie iść, nareszcie doszedłszy do saloniku, w którym pani siedziała, jak przez mgłę tylko ją zobaczył i nierychło potrafił przywitać.
To pomięszanie musiało być zaraźliwe, gdyż o wiele doświadczeńsza i pewniejsza siebie pani kasztelanowa także zdawała się zarumienioną i skłopotaną. Wyrzekła coś niezrozumiałego pokazując mu krzesło.
— Przyszedłem, — odezwał się ochłonąwszy książę, — panu kasztelanowi podziękować.
— Męża mojego niema w domu... jest jak zwykle na sesji sejmowéj.
— Nie wiedziałem...
— Ale cóż się dzieje z panem, opuściłeś więc więzienie?
— A, pani! — zawołał kniaź, — wypędzono mnie prawie z niego. Procesu, na który ja oczekiwałem, nie będzie... a ten, który był całą moją nadzieją, przegrany.
— I cóż książę poczniesz z sobą? jedziesz czy zostajesz w Warszawie...
— Zostaję, — rzekł rumieniąc się Konstanty, — nie mam już dokądbym powrócił... ojcowiznę moją przyznano innym... Muszę pracować...
— Cóż książę myślisz?... jaką obierasz karjerę?
— Nie miałem wyboru, prawie wszystkie są dla mnie zamknięte. Ręka życzliwego człowieka otwiera mi taką, któréjbym był nigdy sam nie obrał sobie.
— Cóżto takiego? — zapytała, ciągle bardzo chłodną starając się okazać, kasztelanowa.
— Będę... pomocnikiem w biurze bankiera — cicho szepnął książę.
— U Tepperów, u Kabrita, u Prota Potockiego, czy u Blanka?
— Nie, pani, w małym domu u poczciwego Kapostasa... którego podobno nikt nie zna.
— Ale cóż za przyszłość?
— Ja nie mam żadnéj, i na to jestem zrezygnowany — rzekł Konstanty; — pracować muszę... los mną rozporządza.
Piękna pani popatrzała nań i zamilkła.
— A! — rzekła po chwili, spuszczając oczy — gdyby nie okoliczności nieprzyjazne, cóżby właściwszego było nad zawód wojskowy?.. ale o tém... prawda? i myśleć nie można.
— Tak, pani, mam nieprzyjaciół, którzyby mnie nie dopuścili...
Konstanty czuł się jak przykuty do krzesła, nie umiał odejść; słuchałby jéj głosu wieki, ale położenie tak go niepokoiło a sumienie gryzło, że mimo to rad był uciec co najrychléj. Na nieszczęście nie miał siły się ruszyć; na myśl przychodziło, że ją może widzi po raz ostatni. Ona patrzała nań z takiém serdeczném politowaniem...
— O mój Boże! — zawołała — jakato szkoda, żeś książę nie zastał mego męża; człowiek to serca najlepszego i dobréj rady... możeby i w tym razie co pomógł, oświecił... Któż zna tego Kapostasa?... Wiesz co, książę, albo poczekaj na niego, albo powróć jutro w rannéj godzinie, ażebyś zastał. Ja uprzedzę.
— Ale nie śmiałbym prawdziwie nadużywać...
— Ja o to księcia... proszę — dodała kasztelanowa.
Było to jakby pożegnanie; rad nierad książę wstał z krzesła. Wtém w przyległym salonie bez oznajmienia otworzyły się drzwi gwałtownie, szelest jedwabnéj sukni żywo się poruszającéj dał się słyszeć i we drzwiach stanęła... pani starościna. Stanęła, tak jest; zobaczywszy bowiem kasztelanową i księcia, zagryzła wargi, ruchem udanym chciała się niby cofnąć napowrót i tłumiąc śmiech, zawołała:
— A! przepraszam, przerwałam miły tête-à-tête.
Książę sczerwieniał od gniewu. Nina rozśmiała się, choć się lekko zarumieniła i podbiegła ku przyjaciółce. Starościna ledwie pogardliwie ruszyć raczyła główką księciu i weszła, starając się nie widzieć go. Zamiast wyjść natychmiast, co byłoby niegrzeczném, Konstanty pozostał jeszcze chwileczkę.
Gietta umyślnie usiadła do niego plecami.
— Nie dziwię się, że książę dla oglądania kasztelanowéj cudów dokazuje; ale cały świat sądził, że książę siedzisz za zabójstwo w więzieniu.
— Siedziałem — odparł draśnięty książę — nie za zabójstwo, ale żeby zmusić do procesu o gwałt i porwanie kobiety... za który zabiłem hrabiego.
— To był mój blizki krewny — przerwała starościna.
— Niezmiernie mi żal... pani — dwuznacznie rzekł książę.
Starościna się odwróciła.
— Zmizerniałeś pan w wieży!
— Być może.
— Więc wypuszczono go?
— Wyszedłem sam.
— I zapewne wyjeżdżasz pan? — dodała starościna.
— Nie, zostaję w Warszawie.
Starościna odwróciła się znowu, popatrzyła w milczeniu i lekko dźwignęła ramionami.
— Zostajesz książę?... winszuję, to próbuje rycerskiego ducha.
— Gdybyś mnie pani w pierwszych chwilach wystąpienia mego na świat nie była nim natchnęła... zapewnebym go nie miał.
— Mój książę! — zawołała starościna, — tylko daj pokój wspomnieniom niepowrotnéj przeszłości. Ja nienawidzę tych starych łachmanów, powiędłych kwiatów, potłuczonych garnuszków i śmiecia dni wczorajszych. Są, co się niemi bawią; nie ja... Więc co było, a nie jest...
Konstanty czuł się trochę obrażony, a w takim razie zawsze przybywało mu przytomności i dowcipu.
— Pani starościna się myli, ja się do żadnych nie odwołuję wspomnień; bo jéj dobroć dla mnie mam za teraźniejszość.
— Otóż w tém się mylisz m. książę, — zawołała starościna — niezmiernie prędko przekonałam się, że książę...
Tu się wstrzymała.
— Niech pani mówi śmiało... ja otwartość cenić umiem.
— Książę nie należysz i nie będziesz nigdy należał do naszego świata, chociaż z tytułem do niego.
— Pozwoli mi pani spytać, do jakiego raczysz mnie zaliczać?
— A! już doprawdy nie wiem; jest ich tyle... Samże powiedz, jeśli mógłeś za prostą jakąś dziewczynę zabić takiego człowieka jak hrabia, cóżbyś zrobił za krzywdę wyrządzoną dystyngowanéj osobie?
— Słowo w słowo toż samo.
— Ale to są pojęcia jakubinów!
— Muszę więc być jakubinem, sam o tém nie wiedząc — odparł książę.
W ciągu całéj téj rozmowy oczy kasztelanowéj, choć się wstrzymywała, nie schodziły z Konstantego. Pierwszyto raz widziała go tak śmiałym, ożywionym i wytrzymującym zwycięzko napad starościny, słynącéj ze swych tryumfów.
— Pfe! pfe! — dodała Gietta — gdy wspomnę tego biednego hrabiego, jeszcze mi się chce płakać; tak dobrego towarzystwa, dowcipny, miły!... Prawda, un peu libertin, ale któż nim nie jest?... si bon garçon! Wiesz książę, że żona... żona, którą negliżował, z którą nie żył, którą niemiłosiernie zwodził... chodzi w grubéj po nim żałobie i odżałować się go nie może!... To już najlepszy dowód, jakito był dobry człowiek. Książę jesteś okrutny, niegodziwy!
— Pani jesteś litości pełną istotą! — odpowiedział książę; — nie miałem honoru znać hrabiego. Żałuję go szczerze, ale szło o honor kobiety.
Starościna parsknęła. Kasztelanowa napróżno dawała jéj znaki. Konstanty wziął za czapkę i zabrał się do pożegnania.
Nie mogąc mu przypomnieć przy Gieccie, aby przyszedł jutro, Nina przeprowadziła go oczyma i powiedziała tylko pocichu, że kasztelan pragnie widzieć się z nim koniecznie.
Dwie przyjaciółki zostały sam na sam. Pierwszém słowem Gietty było:
— On się w tobie kocha!
Kasztelanowa uśmiechnęła się pogardliwie.
— Słuchaj, ja się na tém znam!... Kiedy ja się, nie znając go, wdzięczyłam do niego... jak głupia... nie było w nim iskry czucia; teraz, ja ci przysięgam... on się w tobie kocha. Inny człowiek... ale ci nie winszuję.
— Wiesz kochana Gietto, że jabym nie dopuściła, ażeby się mężczyzna kochał we mnie...
— A! doprawdy! — rozśmiała się Gietta, — to zabawne... Pozwolisz czy nie, ale mu zawróciłaś głowę...
— Prędzéj ty... — odparła kasztelanowa, byle coś odpowiedzieć.
— Nie miałam tego szczęścia! — krzywiąc się rzekła starościna, — ale, powiedzże mi, bo ci się pewno spowiadał, co z sobą myśli?..
Nina zaparła się, żeby co wiedziała.
— Nie mówił mi, — odpowiedziała sucho.
Uśmiech Gietty dał do zrozumienia, że nie uwierzyła. Zmieniły rozmowę powoli. Starościna pomyślała w duchu:
— Gdybym była pewna, że on się w niéj kocha, a ona nie jest nieczułą... musiałabym jéj go odebrać... Trzeba ich pilnować... oni we dwoje bardzo mogą z sobą sympatyzować... dziecinnie serjo biorą życie...
Chwilę jeszcze trwała gawędka o sklepowych nowinach, o towarach u Hampli, u Jaszewicza, o sukniach panny Adeli... o nowych koniach młodych Tepperów... o przypadku księcia N., który spadł z konia pod oknem kochanki, o nieznośnéj dumie p. Lucchesini... o kaszlu i chorobie nieporównanéj Julji Potockiéj... naostatek starościna wyczerpnąwszy nowiny, pocałowała przyjaciółkę w czoło.
— Ninusiu! nie kochaj tego księcia... co najwięcéj, wart twojéj garderobianéj!! Adieu!
Wyszedłszy od kasztelanowéj, Konstanty, który się był umówił ze Stefanem, że go w koszarach zabierze i razem gdzieś na przechadzkę pójdą lub pojadą, pospieszył do kazimirowskiego gmachu. Stefan rozpromieniony czekał na niego, udało mu się dostać kilka dukatów, za które koniecznie chciał ufetować brata i zaklął go, aby koniecznie jechać na Wolą.
Wola była naówczas ulubionym celem przejażdżek nawet większego świata; codziennie prawie dawano tam obiady, podwieczorki, wieczerze, pikniki. Duży dom umyślnie na ten cel wzniesiony przez zbyt przedsiębiorczego zięcia Teppera, Szulca, wkrótce się stał modnym. Restauracja była wyborna, niezmiernie droga, wina nie złe... a odosobnione miejsce przypadało do smaku. Rzadko znaleść było można wolny pokoik, choć kilka sal i kilkanaście gabinetów zawierało obszerne domostwo. Stefuś uparł się jechać na Wolę, ciekawość go brała, Konstanty przystać musiał. Już nad wieczór najętym fiakrem dostali się na miejsce... Powozów i koni stało mnóstwo... z okien słychać było zdala okrzyki i wiwaty... liczne towarzystwo hucznie się zabawiało. Stefuś może tylko dobrze wszędzie widzianemu mundurowi kadeta winien był, że sobie osobną izdebkę uprosił.
Wprowadzono ich do niéj sprzątając razem resztki jakiegoś obiadu przeciągnionego... ale wszedłszy postrzegli, że pokoik był tylko przepierzeniem z tarcie oddzielony od wielkiéj sali, w któréj panowała wrzawa nie do opisania. Nie chcąc się przysłuchiwać, co się tam działo, nasi dwaj goście mimowolnie musieli chwytać wcale niebudujące rozmowy...
Ale służący zaklął się, że innego pokoju nie ma, że wszystko zajęte i że przecie nie tak wielkie złe wesoły śmiech pańskiéj uczty usłyszeć.
— Bo to tam, proszę porucznika, — dodał, — same grafy i książęta!.. a co wina wypili i łakoci najedli... no!! a końca jeszcze ani widać! pewnie do jutra potrwa...
Z tém wyszedł... nie było więc sposobu i kniaź choć ze wstrętem uczestniczył uchem w téj szalonéj orgji. Niewidząc jéj można się było domyślać z odgłosów, a nawet wnioskować, że długo w istocie trwać musiała, aby dójść do tego stopnia wesołości i podniecenia. Każda podobna hulanka zaczyna się od nieśmiałych śmiechów i wystrzałów dowcipnych, rośnie do burzy i wrzawy, a kończy się zwykle prostracją i milczeniem, które tylko ostatnie wybuchy wesołości przerywają. Stefan z bratem trafili właśnie na tę chwilę rozpasania, w któréj się o całym zapomina świecie. Dla Konstantego nic przykrzejszém być nie mogło nad dochodzące go urywki mów i rozmowy, śpiewów i dowcipów, świadczących o niezwyczajnym stanie umysłów, z któremi człowiekowi chłodnemu pogodzić się trudno. Niepodobna wszakże było nie słuchać i nie słyszeć. Wiwaty biegły jedne po drugich, ale z imionami jakiemiś przybranemi, które nie dozwalały zrozumieć, do kogo się odnosiły. Słyszeli zdrowie Satanjela, Zorobabela, Nabuchodonozora, Assura, Lucyferowicza i t. p.
Wśród szmeru ogólnego zaczęto wołać
— Kaznodzieja! kaznodzieja!.. Kakofonjusz powie nam kazanie! Słuchajcie!..
— Dajcie mi pokój! nie jestem usposobiony...
— Wypij a uczujesz wstępującego ducha!.. Kakofonjusz mówi, silentium!
Powołany snać się wymawiał, ale nareszcie rozbitym kieliszkiem nakazano milczenie i chrypliwy głosik rozpoczął zapowiedziane kazanie.
— Bracia moi, — rzekł, — nie bądźcie trzeźwymi, albowiem trzeźwi głupimi są. Słowa wyjęte z księgi Noëgo, rozdział nie pierwszy, kielich nie ostatni. Tak jest... nie bądźcie trzeźwymi, albowiem wszystko złe rośnie z tego stanu, który życiem nazwać się nie może. In vino veritas, mówi mądrość narodów, zapomniała wszakże dodać, że w mniejszéj dozie prawda z drożdżami mieszka i w piwie, a nadewszystko w wódce... Aqua vitae, wodzie życia, spirytusie, który ducha podnieca. Co wart człowiek trzeźwy? funt kłaków.. Jest to świeca niezapalona, jest to piec bez drew, jest to ciało bez ducha, to jest spirytusu... A zatém powiadam wam, pijcie bracia, ale baczcie zarazem, że nie jednym spirytusem, wódką, winem i piwem upaja się człowiek... Upija się oczyma niewiasty, poi się widokiem i dźwiękiem złota, które w sobie ma principium wszelkiego upojenia... Pijcie więc z oczów miłość, ze szklanek wesołość i drwijcie z hipokrytów, którzy pod kluczem zamknięci zrzynają się sami dla siebie. Albowiem pijaństwo samotne grzechem jest i zaprawdę powiadam wam, że kto pije sam, ten szubienicy wart. Trunek zbliża ludzi, uczucia żeni, myśli splata, dłonie do uścisku wyciąga, a jeźli niekiedy ku czuprynom złych, mścicieli palce podnosi, dobrze jest, aby szaleństwo łyse chodziło i twarz miało opuchłą. In vino veritas, zatém bracia nalejmy i wypijmy wiwat co upaja!
— Brawo! — zawołał ktoś.
— Kakofonjuszu, kochanie, powiem ci, że dziś nader słabo mówiłeś... barwy w kazaniu brakło.
— Bośmy pili zamało...
Hałas nie dał posłyszeć rozmowy. Trwała ona długą chwilę. Ku ścianie przepierzenia zbliżały się głosy, jak gdy gromada ludzi przechadzających się podsuwa się i staje.
— Miałbym ochotę, — rzekł jeden, — wypić zdrowie Johanki, ale są tu stronnicy Jakubowskiéj i Rozetty, którzy mi nie dotrzymają placu...
— A ty będziesz pił zdrowie Jakubowskiéj?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo ona sprzeniewierzyła się nam.., przyjmuje Tepperowiczów i tym podobnych plebejuszów.
— Za pozwoleniem, proszę o głos! — krzyknął jeden, — zdrowie téj, która wkrótce wystąpi i zagasi wszystkie.
— Enigma! któż pije zdrowie zagadek?.. Mów, de qua agitur? — Niema sekretu tak wielkiego... — przerwał pierwszy. — Za kilka dni wszyscy ją admirować będziecie... Chrzczę ją imieniem Vendetty.
— Dlaczego?
— Bo jest dziecięciem zemsty... Znacie historją tego nieszczęśliwego hrabiego, którego infamis ów książątko zamordował. Szło o dziewczynę... Dopóki rzeczy tak stoją jak są, wygląda to na heroizm... ale dziewczyna owa, za którą hrabiego zabito, lada dzień z drugim ucieknie, a naówczas okaże się, że książątko biło się za to, o co się nikt nie bije... Wszystko przygotowane. Vendetta nie od tego, pochwycimy ją...
Konstanty słysząc te wyrazy, ścisnął rękę Stefana tak silnie, iż biedny kadet o mało nie krzyknął. Oba spojrzeli po sobie podziwiając traf, który im dał podsłuchać niecną zmowę... Teraz już książę bez namysłu zbliżył się do przepierzenia i słuchał.
— A kniaziątko? — rozśmiał się ktoś za ścianą.
— Weźmie kije, — odparł inny, — łupu cupu... cupu łupu...
— Czy jeszcze siedzi?
— Wyjdzie lub wyszedł z więzienia, naówczas nic łatwiejszego...
— Z przyjemnością mu kości podruzgoczemy.
Krew wystąpiła na twarz Konstantemu, zerwał się z siedzenia i w pierwszéj chwili chciał iść, biedz, stanąć przed nimi i powiedzieć im:
— Oto jestem, próbujmy się...
Ale broni nie miał, a oprócz tego siła była tak przeważająca, przeciwnicy tak pijani, iż historja mogłaby była na prostą burdę uliczną się zmienić.
Pospiesznie skończyli podwieczorek, bo Konstantemu natychmiast trzeba było lecieć na Mokotów i pomówić z Metlicą... Śmiechy i śpiewy towarzyszyły im do końca, ale napróżno starali się coś pochwycić... wrzawa rosła, a urywki rozmów po większéj części tyczyły się rzeczy obojętnych.
Zostawiając więc towarzystwo na Woli, pomnażające się jeszcze nowo przybywającymi, pospieszyli fiakrem do miasta.
Niemógł powątpiewać Konstanty, że to co słyszał, mieć musiało jakąś podstawę i nie było prostym wymysłem... a serce mu się ściskało na wspomnienie téj Julki, która gdyby nawet ten raz uratowaną być mogła, zdawała się przeznaczoną na zgubę. Wychowanie, płochość matki, codzienny widok kobiet zepsutych i wesołego ich życia zasiał tam już ziarno, które wyrwać było zapóźno. Kniaź znał Julkę oddawna, jako wesołe dziecię, trzpiota, rozmarzoną głowę, ale nie przypuszczał, aby po tak tragicznym wypadku mogła widząc rodziców łzy, rozpacz, śmierć człowieka, któréj była przyczyną... nie upamiętać się i nie obawiać przyszłości... Co było począć? Powiedzieć ojcu i matce? było ostatnim środkiem, najgwałtowniejszym, a dla Metlicy ciosem, któregoby może nie przeżył, dla Minny... przestrogą próżną... Jéj miłość dla dziecka graniczyła ze ślepotą, a rachuby były niegodziwe... Nicby to więc może nie pomogło. Konstanty postanowił starać się widzieć z Julją sam na sam i rozmówić otwarcie.
W Mokotowie téż nie zastał ojca, który był jeszcze w mieście, i łatwo mu było dać znak Julce, aby za nim wyszła do ogrodu. Od owéj obrony i podróży nocnéj dziewczę miało wstręt coraz widoczniejszy do Konstantego, podzielała go matka także; ale Julka nie wiedząc o co chodziło, na dany znak wybiegła do ogródka.
— Panno Jujo! — rzekł kniaź — mamy coś do pomówienia bardzo serjo... proszę mnie słuchać jak brata.
Julka oczy błyszczące nic nie mówiąc skierowała na niego i poprawiła włosów.
— Czy pani możesz żądać śmierci i nieszczęścia rodziców?
— Co książę mówisz?
— Powtarzam, czy możesz żądać nieszczęścia, rozpaczy, śmierci rodziców?
— Ale cóż to ma znaczyć?
— Pomyśl pani, a odgadniesz.
Julka zapłonęła.
— Ja wiem wszystko, — zawołał książę; — dowiedziałem się przypadkiem. Na miłość Boga!... czyż możesz pani, będąc tak okropnie zdradzoną, wierzyć lada komu?... czyż dom rodziców już pani obrzydł?
Julja zdziwiona popatrzyła oczyma pełnemi gniewu.
— Myślisz książę, że mi tu tak dobrze? — zawołała. — Ojciec mnie nie kocha, matka mnie nie rozumie... siedzę zamknięta jak w klasztorze... wszyscy mnie palcami wytykają. Takiego losu nie zniosę.
— Ale gorszy cię czeka! — zawołał Konstanty. — Nie znam imienia tego człowieka, który mimo dozoru rodziców wkradł się tu nie wiem jakim sposobem, ale to człowiek podły,
— Nie znasz go pan i mówisz...
— Bom przed godziną słyszał, jak się chwalił, że, wykradając cię, dowiedzie, iż niewartą byłaś, aby za ciebie ginął człowiek. Jestto rzecz uknuta umyślnie.
— To nie może być! — krzyknęła Julja.
— Czyż myślisz, że taką rzecz jabym skłamał?
Ruszyła ramionami.
— Albo ja wiem?
— Zlituj się nad sobą, — dodał kniaź — dziś jesteś niewinną ofiarą, jutro staniesz się pośmiewiskiem i... zabijesz ojca!
Julja zaczęła płakać.
— Ojciec, ojciec! — poczęła łkając, — ojciec mnie już nie kocha... ja tu nie mam co robić. Przyszłości niéma dla mnie... Mam ginąć... przeznaczenie takie... to zginę!
— Zlituj się, zlituj! — załamując ręce wołał książę, — niechże się serce w tobie obudzi!
— E! co mi tam książę prawisz! — zza łez odparła nagle. — To są bajki, ja nie nie wiem.
Konstanty zmianą głosu stanął zdumiony; spodziewał się przemówić do serca... znalazł je zamkniętém.
— Byłaś już przyczyną śmierci jednego człowieka! — zawołał — strzeż się, ja i drugiemu nie przebaczę.
— Kto księcia prosił o opiekę? — przerwało dziewczę — co księciu do mnie? ja nic nie wiem, proszę mi dać pokój!
Napróżno usiłował ją zatrzymać. Julka rozgniewana pobiegła i schroniła się do matki. Z matką mówić było niepodobieństwem, przestrzedz ojca czy nie? sam nie wiedział. Przechadzał się po ogródku, myśląc, że Metlica powróci, a rozmowa mu nastręczy sposobność jakiéj przestrogi ostrożnéj; ale wieczór się robił, a Grzegorza nie było. Nie zdało mu się groźném odłożyć sprawę do jutra. Wszedł tylko pożegnać Minnę. Zastał ją zapérzoną, czerwoną, gniewną, a Julkę zapłakaną w kącie. Okiem pełném złości spojrzała na niego, i skinąwszy nań, wyprowadziła go z sobą.
— Mój książę! — zawołała — daj już pokój téj opiece swéj nad naszą córką... Co książę jéj znowu dziś powiedziałeś przykrego, że dziecko płacze?
— Ale nic, nic, moja pani.
— Na to jest ojciec i matka... Książę pozwól sobie powiedzieć, że niepotrzebnie się mieszasz do naszych spraw. Ot, żeby nie ten ratunek i nie to zabójstwo, onby się był rozwiódł ze swoją starą i Julka byłaby hrabiną!
— Kochana pani! wiesz, że ja wam dobrze życzę.
— A źle robię — porywczo odparła Minna. — Już mnie zostaw staranie o dziecku.
Kniaź nic powiedzieć nie mógł, zamilkł, ale już na odchodném zwrócił się do Minny.
— Bądź pani pewną, że się nie wmieszam do niczego; ale...
— Co za ale? czy pan co wiesz?
— Wiem tylko to, że Julka jest dzieckiem i że przy pierwszéj zręczności lada chłystek ją zgubi. Pamiętaj pani, że jéj pierwszy krok był nieszczęściem, a drugi będzie... wyrokiem jéj losu na zawsze.
Minna ruszyła ramionami i mrucząc weszła do domu.
Ciemno już było zupełnie, gdy nie doczekawszy się Grzegorza, kniaź wyszedł z dworku i pieszo wybrał się z powrotem do miasta, gdzie tymczasowo znowu na Marywilu obrał sobie skromne mieszkanie.
Spory kawał drogi aż do Nowego Światu o téj porze był całkiem prawie pusty... Nocną porą przedmieścia i okolice Warszawy niebardzo były bezpieczne. Dopiero w czasie czteroletniego sejmu z zaprowadzeniem ogólnego w kraju porządku rozstawiono nocne warty po odleglejszych ulicach i ruchome patrole. Ale te nie były liczne ani zbyt czynne. To téż puszczać się po zapadłym mroku w ulice mniéj ludne samemu, zmusić tylko mogła konieczność. Sama fizjonomja pustszych części Warszawy o mroku nie dodawała odwagi. W małych drewnianych domkach ledwie się gdzie przez szpary okiennic świeciło, przechodzących prawie nie było widać, światło miały tylko główne ulice. Drogi nie były brukowane, a po deszczu ogromne błoto, kałuże w miejscach nizkich często całe je zalewały.
Zbliżając się ku alejom, posłyszał kniaź chód człowieka, który zwolna za nim dążył, mierząc jakoś kroki swe tak, ażeby go ani wyprzedzić, ani zbyt daleko nie pozostać. Pochód ten trwał tak długo, że książę wkońcu postanowił stanąć i dać się wyminąć, aby się przekonać, kto szedł za nim. Ale gdy się zatrzymał, niewidzialny ów towarzysz, którego w ciemnocie dojrzeć było niepodobna, przystanął także. Poszedł więc daléj, a za sobą znowu usłyszał chód powolny.
Mało go to obchodziło, wziął bowiem za przypadek i rzecz naturalną to jakieś niby ściganie. Nie miał nic przy sobie prócz szabli, która go nigdy nie opuszczała, a ta w każdym razie zdawała mu się aż nadto dostateczną.
Na Nowym Świecie więcéj już nieco krążyło ludzi i powozów, a doszedłszy bezpiecznie do miasta, kniaź nie miał powodu zważać, co się za nim działo. Ludzie szli, mijali go, krzyżowali się, nie zwracając uwagi.
Kiedy ku Krakowskiemu Przedmieściu się zbliżał, pod jedną z kamienic, około któréj musiał przechodzić, zastanowił go leżący na ziemi żebrak.
Mnóstwo ich wówczas przepełniało ulice, dopóki sejm nie kazał ubogich rozdzielić po klasztorach i szpitalach. Widok więc nie miał w sobie nic szczególnego, ale leżący jęczał strasznie. Kniaź stanął przy nim. Byłto barczysty, silny mężczyzna, zarosły, z rozczochraną głową, odziany w najobrzydliwsze łachmany; obok niego na ziemi leżał ogromny sękaty kij.
— Dobrodzieju! ratuj! — zawołał.
— Co ci jest?
— Noga, noga... padłem!.. albo zwichnięta lub złamana. Podnieść się nie mogę... o miły panie... a tu nikt nie ma litości...
To mówiąc, grzebał się po ziemi, chcąc niby powstać, a nie mogąc się dźwignąć.
— Litościwa duszo, panie dobry! — mówił, podnosząc głowę — ot tu o dziesięć... dwadzieścia kroków moja chata, a niéma sposobu doleźć!
Kniaź, nie namyślając się nawet, pochylił się i podał mu dłoń silną. Żebrak, zawsze stękając, jęcząc, powstał jakoś za prędko na kalekę, ale na to Konstanty nie zważał. Zerwawszy się na nogi, podparł się kijem i zawołał:
— Dobrodzieju! podprowadźcie... Pan Bóg nagrodzi... trzy kroki, ot tu...
Pokazywał uliczkę ciemną w lewo.
Konstanty podał mu rękę. Zpod napuszczonych włosów dziki wzrok błysnął. Poszli powoli razem.
— Ot tu zaraz, tu niedaleczko — mówił ubogi.
Ale uszli kilkadziesiąt kroków, a domu zapowiedzianego nie było widać. Uliczkę wązką, błotnistą, napół zarzuconą stosami drzewa i kłodami, które przed chatami leżały, trudno było przejść. Żebrak kilka razy stał, spoczywał, potém szedł daléj. Światło słabe od ulicy znikło zupełnie. W ciemnościach widać tylko było okalające parkany, nędzne chałupy, gdzieniegdzie dom ciemny nowy... ani żywéj duszy wkoło.
Żebrak, podszedłszy kawał, począł kaszleć i chrząkać głośno.
Silny ten kaszel, powtarzający się jakby naumyślnie, zdziwił trochę kniazia, ale żebrak zaraz potém jęczeć zaczął.
— Ot tu... zaraz... ino jeszcze kroków kilka, — mówił kaleka.
Kniaziowi przypomnienie gróźb, przestrogi starego Metlicy dopiero tu na myśl przyszły. Mimowolnie uderzyło go, że ubogi, który zrazu kulał mocno, szedł coraz żywiéj i przestał napadać na chorą nogę. Ścieżka szła popod parkanem samym.
— Macie tu już do domu niedaleko, — rzekł, — możecie się oprzeć o płot, a ja nie mam czasu...
Żebrak pochwycił go za rękę gwałtownie i przeraźliwie świsnął... nie było już najmniejszéj wątpliwości, że się gotowała napaść, a cała żebracza historja była niecnym podstępem. Jakkolwiek mniejszy wzrostem od draba, który go pochwycił, Konstanty był nadzwyczaj silny, wyrwał się więc z jego ręki i w mgnieniu oka dobył szabli. Udało mu się kij już nad głową wiszący odbić i ciąć w ramię zbrodniarza. Ale w téjże chwili, gdy żebrak bardzo żwawo odskoczył nawoływując swoich, Konstanty o kilka kroków odszedłszy, przyparł się na wszelki wypadek plecami do parkanu i stanął obronno. Uciekać ani chciał, ani mógł, uliczka bowiem była ciemna, zarzucona, błotnista. Z chaty nieopodal wybiegło na krzyk dwóch ludzi z dragami, którzy szybko podeszli do złoczyńcy. Ten jęczał, bo mu krew płynęła z ramienia i ochota odpadła od dalszéj napaści.
— Gdzie on? gdzie on? — zaczęli wołać, nie widząc nic po nocy. Drab także znać był oślepł od tęgiego razu i z oczów stracił w niewielkiém stojącego oddaleniu.
— Uszedł! — zawołał. — Jużeśmy go prawie mieli w rękach. Szedłem za nim od Mokotowa, na rogu przypadłem jęcząc, wiedząc, że mnie podprowadzi... No, i szedł ze mną aż tu... dopiero coś zwąchał i począł mi się wyrywać... Ale nie przepadło... do drugiego razu... Ino mi się dobrze dostało, bo mnie okrutnie płatnął.
Począł kląć.
— Boś téż głupi! — rzekł drugi, — trzeba było jęczeć... a nie siłą go brać, jakbyś go był prosił, byłby podszedł kroków kilka i mielibyśmy go w rękach...
Stał tak chwilę w milczeniu kniaź, aż powoli odeszli, słyszał jeszcze mówiących między sobą:
— Nie udało się, nie udało... lepiéj o tém i nie gadać... byle jeszcze na nas nie naprowadził straży...
— Albo my głupi czekać?..
Głosy ucichły w oddaleniu. Schowawszy szablę do pochwy, kniaź odszedł powoli nazad ku Krakowskiemu, zapamiętawszy miejsce i chatę, z któréj ludzie wyszli. Nie miał się co łudzić, uniknął bardzo szczęśliwie zasadzki, któréj przynajmniéj tego dnia się nie spodziewał. Baczniejszy więc na siebie zwrócił się do mieszkania. Zdziwił się bardzo, zastawszy w bramie Metlicę, który z Hirszem rozmawiając czekał na niego, a zobaczywszy, ściskać począł.
— No! chwała Bogu, że książę cały powracasz, w śmiertelnym byłem strachu, — zawołał, — po nocy samemu chodzić! kiedy już wiedzą, żeś książę wyszedł z więzienia, a my jeszcze się nie pilnujemy...
— Miałeś dobre poczciwego serca przeczucie, — odparł Konstanty, — o niewiele szło, że mógłem niecały powrócić.
W kilku słowach opowiedział swoją przygodę. Stary słuchając pobladł.
— To nie żarty! — rzekł, — wcześnie rozpoczęli i na taki sposób.
Spojrzał na Hirsza, który brodę gładził i ramionami ruszał.
— Jużciż w biały dzień nic mi nie zrobią, — odparł obojętnie książę, — a nocą... no, będę ostrożny.
Więcéj mu w téj chwili na sercu leżało to, co się o Julce dowiedział i niepocieszająca z nią rozmowa, niż własny wypadek. Dobył śmiejąc się szabli, na któréj krew była, otarł ją i życząc dobréj nocy Metlicy, a prosząc go, aby do domu powracał co rychléj, zamknął się w swéj izdebce.
W młodości, w tym szczęśliwym wieku, w którym rzeczy się cenią istotną ich wartością, choć zdaniem ogółu jest to chwila złudzeń i marzeń, myśl o ukochanéj, szlachetniejsze uczucie, poryw duszy ku czynowi świetnemu, tłumią wrażenia obawy osobistéj i żal po stratach grosza i mienia. Konstanty nie myślał już wcale ani o przegranym procesie, ani o niebezpieczeństwie, poił się zawczasu nadzieją, że jutro raz jeszcze zobaczy kasztelanową.
Gniewał się za to na siebie, ale umiał się przed sobą wytłumaczyć, że w tém nic nie było zdrożnego, że uczucie jego pochodziło z najczystszego dla niéj poszanowania i wdzięczności.
W tych szczęśliwych obietnicach jutra zasnął i przespał noc niespokojnie, bo mary napaści wieczornéj, hałas słyszany na Woli, powróciły mu we śnie.. Dopiero nadedniem głębszym snem znużenia spoczął i nie zbudził się, aż dosyć późno, a że godzina wyznaczona przez kasztelanową była wczesną, uląkł się, żeby nie stracić zręczności widzenia jéj. Pospiesznie więc ubrawszy się i rozliczywszy, ile czasu potrzeba na drogę, którą miał odbyć pieszo, puścił się z bijącém sercem do pałacu.
Kasztelan tym razem był w domu i musiał na niego czekać, bo go natychmiast wpuszczono. Saméj pani za to nie było.
Wyświeżony rumiany staruszek, z dobrodusznym uśmiechem, podobny był do pięknie rozkwitłéj malwy jesiennéj, miło na niego było spojrzeć, taką pogodę miał na obliczu, taką dobroć i uprzejmość na ustach. Był to mąż starego świata, żyjący jeszcze w tém dawném kole zaczarowaném patrjarchalnego żywota, którego przemiany się nie spodziewał. Nie gniewało go to, co się działo, bo ufał w miłosierdzie Boże, iż wszystko do starego powróci porządku. A jakżeby świat istniał inaczéj?.
Kasztelan miał wielkie poszanowanie dla imion i dostojności, ztąd wielki szacunek dla księcia, nad którego losem bolał wielce. Aby mu dodać animuszu, przywitał go serdecznie, posadził wygodnie, sam krzesło sobie przysunął i ręce na kolanach sparłszy, powoli począł:
— No, radźmy tedy, mój mości książę, radźmy... jak tedy nasze sprawy stoją?..
— Zdaje mi się, że pan kasztelan wié o tém...
— Ale mi mówiono, żeś książę przyjął propozycję bankiera? którego?
— Kapostasa.
— Kapostasa! — powtórzył stary, ocierając się i chrząkając. — Mało go kto zna, uczciwy człek, ale co tam robić? jaka przyszłość? Kapostas, o ile wiem, wekslarzem jest ledwie... nie bardzo majętny, a przyznam się... przyznam się, że choćby i Tepper i Blanc sobie życzył tego, nie radziłbym. To zawód nie dla księcia...
— Cóż mam robić? co wybrać? są nieszczęśliwe losy, którym się poddać potrzeba
— Mój mości książę, poddawać się, woli Bożéj, zapewne, aleć to próba a nie wyrok. Opatrzność człowieka stawi umyślnie w ciężkiéj perpleksji, aby go do czynu zmusić... Wiem to dobrze, iż książę masz przeciwko sobie wielu... ale nastawić czoło należy... Dlaczegobyś szukał rady nie tam, gdzie położenie jego rodziny mu wskazuje, ale u Kapostasów i mieszczan?.. Jabym na miejscu w. ks. mości poszedł do króla z memorjałem wprost, submitował się i poddał pod jego opiekę. Wierzcie mi, że Stanisław August ma serce dobre. Jakkolwiek go sądzą politycy, człowiekowi odjąć nie można uprzejmości wielkiéj, dobroci i chęci usłużenia nawet najmniejszemu... a cóż dopiero pokrzywdzonemu?
— Ależ właśnie około króla JMci skupiają się najnieprzyjaźniejsze mi żywioły.
— Nic to nie szkodzi, jéjmość moja, która zarówno ze mną dobrze mu życzy, jest krewną choć daleko rodziny. Przez nią, przez marszałkową, panią Krakowską wyrobiemy posłuchanie, usposobiemy króla.
— Ale cóż król przy najlepszéj woli pomódz mi może?
— Przejedna księcia z nieprzyjaciółmi... to główna rzecz. Może też choć proces skończony z książęty Woronieckiemi coś się da uczynić.
Konstanty słuchał z głową spuszczoną, nie przykładając serca do tego... Był wdzięczen, czuł że tą droga pójść mu się nie godzi, że toby go uczyniło niewolnikiem, niewiele los polepszając.
Podziękował więc kasztelanowi.
— Zostaw mnie pan moim losom — rzekł — znasz przysłowie stare: harda dusza w ubogiém ciele. Takim był nieboszczyk dziad, ojciec i ja. Nie prosiliśmy nigdy nawet królów o nie w świecie... i zginiemy snać niepoprawni.
Kasztelan ujął go za ręce.
— Szlachetne pobudki — to pewna, ale mój książę — siła złego wielu na jednego... Dobrze walczyć, gdy jest nadzieja, że się nieprzyjaciela zmoże; tu zaś... nie widzę żadnéj...
Westchnął.
— Jeden król mógłby wmościów pogodzić powagą swoją, chociaż rodzina hrabiego — nie taję — o żadnéj zgodzie dziś słuchać nie chce.
Książę zamilkł, kasztelan także.
— Mój mości książę — rzekł — o jedno go proszę; gdy rady dobréj albo pomocy przyjacielskiej zażądasz, uczyń mi ten zaszczyt, abyś mnie użył. Przyjdzie może rozmysł, znajdzie się potrzeba, proszę wierzyć, że jestem i będę w gotowości służenia mu.
Było to jakby pożegnanie, wstał Konstanty i poczciwego starca jak ojca ucałował w ramię. Kasztelanowa nie pokazywała się, nie miał nadziei widzenia jéj, i podziękowawszy odszedł.
— Bądź co bądź — rzekł w duchu kasztelan — czy on chce czy nie, ja królowi jmości casus powiem i swoje uczynię. Nie godzi się, aby człowiek dobrego rodu, pięknego imienia zwalał się tak uciśnięty przez swoich. Mieszczaństwu by z tego urosła pociecha.
Około południa pobiegł Konstanty do Kapostasa, choć był wolnym od obowiązków, chciał tylko dowiedzieć się, kiedy może stanąć do pracy.
Zastał go w towarzystwie kilku osób nieznajomych, które wprędce naradziwszy się z nim, wyszły. Pryncypał jak zwykle był chmurny i milczący, przywitał księcia poważnie, polecił mu wielką oględność... a że stał z piórem za uchem, nie wypadało go wstrzymywać długo i książę zameldowawszy się tylko, wysunął.
Bankier nie powiedział mu najważniejszéj nowiny: od wczora odebrał był kilka listów z groźbami, jeśli księcia zatrzyma w biurze, obiecującemi mu niemiłe ostateczności. Parę domów szlacheckich, z któremi był w stosunkach, z tegoż powodu zażądały sum swoich i zrywały interesa.
Wszystko to uśmiech tylko wywołało na usta Kapostasa, który się wielce o to nie troszczył, a jeśli co mogło go skłonić do czynnego zaopiekowania się prześladowanym, to właśnie owe nierozsądne pogróżki.
Wyszedłszy z biura Konstanty, powrócił na Marywil... a że teraz ostrożniejszym był w istocie zdziwił się, postrzegłszy, że dwóch jakichś wcale niepozornych ichmościów niepostrzeżenie szło za nim aż do bramy i w niéj na straży zostało.
Przyznać trzeba, że położenie biednego człowieka mogło było najcierpliwszego rozdraźnić; ale Konstanty, który może wśród powszedniego życia byłby stracił energję, czuł się niezwyczajnemi wypadkami podnieconym i wyrabiał w sobie siłę do pokonania przeciwności, które go spotykały. Kilka razy wśród dnia wypadło mu wyjść i powrócić na Marywil, zawsze ci dwaj ludzie gdzieś niedaleko się kręcili, lubo widocznie starali się nie być postrzeżonemi. Konstanty także udawał, że ich nie widzi i męczył ich nieco, kręcąc się bez wielkiéj potrzeby po mieście.