<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O zwykłéj godzinie rannéj, o któréj zawsze prawie do więzienia przychodził, Metlica zastukał do drzwi, które stały otworem dla wszystkich. Tym razem wlókł się powoli, wszedł niechętnie; namyślał się, jak ma swemu pupilowi zwiastować złą nowinę. Od wczoraj wiedział o przegranym procesie, ale nie miał serca odebrać księciu ostatniéj nadziei. Znać to było z jego zafrasowanéj twarzy i podwojonéj troskliwości.
Znalazł téż Konstantego bardziéj ożywionego, poruszonego, niespokojnie przechadzającego się po izdebce. Zmiana humoru i fizjonomji księcia nie uszła jego baczności; nie wiedział tylko, czemu ją przypisać. W istocie kniaź wiedział już o przegranym procesie, ale nie sądził znowu, że Metlica miał o tém wiadomość; a że czuł, jak go to obejdzie, ociągał się z oznajmieniem, aby nie zmartwić. Obaj spoglądali sobie w oczy, usiłując myśli odgadnąć.
— Cóż, jak się tam stało? — zagadnął stary, rozglądając się niby dla porządkowania. (Dostrzegł, że łóżko od wczoraj nie było tknięte.)
— Jak zwykle! — westchnął kniaź. — Sen mnie od niejakiego czasu nie bierze... człowiek myśli a myśli... Jak się u was mają?
— Dość dobrze, dziękuję księciu — rzekł Grzegórz. — Kobieta moja przyszła już do siebie, a Julka... to jeszcze dziecko! i to szczęście dla niéj. Płacze, ale już zpoza łez czasem się i śmiech dobywa. Tylko ja... no, co tam mówić!
Nie dokończył i potarł czoło.
— Co tam mówić!... Nie potrzeba księciu czego?
— Nie a nic, mam z łaski waszéj wszystkiego do zbytku! — rzekł Konstanty ze smutnym uśmiechem. — Będę cię tylko prosił, ażebyś kilka książek odniósł Stefusiowi do koszar.
— I wziął inne? — spytał Metlica.
— Nie, innych już nietrzeba.
Znowu spojrzeli na siebie, badając się wzajemnie.
— Mój kochany opiekunie! — odezwał się po chwili książę, — to więzienie moje wiecznie trwać nie może, proces się także kiedyś rozwiązać musi... bez wątpienia źle.
— Pewno, że źle, — wtrącił Metlica z westchnieniem. — Mierzyński nic dobrego nie rokuje.
— Trzeba coś myśleć o sobie — dokończył więzień.
— Otóż to jest, trzeba czekać, — rzekł Metlica i zamilkł.
— Wziąć się muszę do jakiéjś pracy.
— Naprzykład?
— Poradź mi!
— Ja?.. o, to trudno! — począł stary. — Gdzieindziéj na bożym świecie, mówią że wszystko wszystkim otwarte. U nas inaczéj. Dla szlachcica, a co gorsza, dla księcia pozamykane wszystko, krom wojska i gospodarstwa.
— No i klasztoru — dodał książę.
— A, tego ja nie liczę; boć się książę w cztéry mury nie zamkniesz Pana Boga chwalić gębą, kiedy go możesz sławić rękami. Do wojska pójść? ano... Ale tam się spotka z tymi ludźmi, którzy waszmość prześladować poprzysięgli... wyżyć będzie trudno!
— I ja tak myślę, a wojskowy zawód bardzoby mi się uśmiechał.
— Onoby to było dobre, gdyby nasze wojsko nie stało po kwaterach i nie wojowało tylko z kurami chłopskiemi. A do cudzoziemskiego pójść, jeszcze teraz, nie godzi się. Gdyby można poczekać...
— To co? — spytał kniaź.
— Albo ja wiem?... cośby się może j zmieniło — rzekł spuszczając oczy Metlica.
— Czekać trudno, ale cóż począć?
— Jeśli już nie wojsko, to gospodarstwo na wsi — ozwał się ekskuchmistrz. — Jużcić księciu się ani do handlu, ani do rzemiosła nie brać, to darmo. Zresztą trzeba się było do tego sposobić... dziś późno.
— To tylko zapomniałeś, kochany Metlico, że, aby gospodarzyć, trzeba mieć na czém; a wiesz najlepiéj, że ja ani złamanego szeląga przy duszy, ani piędzi ziemi nie mam na świecie.
— To nic, — odparł Metlica. — Przecież się ziemię dzierżawi.
— Trzeba mieć za co wziąć dzierżawę.
— Hę! to fracha! — odparł Grzegórz. — Jużcić ja niedarmo pracowałem całe życie, znajdzie się coś grosza mojego u Kapostasa, poszukawszy. Wksmość będziesz gospodarzył i spłacisz mnie powoli. Któż to wie? Poszlibyśmy i my może mieszkać na wsi... zawsze to lepsze niż miasto, gdzie człowiek życia i czci niepewny.
— Ale mój poczciwy Grzegorzu, ty na nieszczęście zawsze swój grosz uważasz za własność wspólną, a ja przecie zagryzłbym się, żyjąc na waszéj łasce.
— Na jakiéj łasce! cóż znowu! — oburzył się stary, — co to za łaska! Pożyczkę mi oddacie, a w procencie jeszcze będę miał chatę darmo... Ot! gdyby się co w okolicy znalazło... jabym już i końca procesu nie czekał.
— Zapewne, że niema go co czekać, — ze smutnym uśmiechem rzekł kniaź, — bo go można uważać za przepadły.
Spojrzeli sobie w oczy raz jeszcze.
— Czy książę co wiesz? — zapytał żywo Grzegórz.
— Od wczoraj, mój drogi Metlico... a ty?
— I ja także! — szepnął stary wzdychając, — ale... cóż wy na to?..
— Widzisz, jestem spokojny, jużem to Bogu ofiarował.
— Ale któż doniósł księciu? komu to było tak pilno przyjść ze złą nowiną?
Kniaź z pod poduszki dobył kartę i podał ją Metlicy. Na półarkuszu stało nakreślone pospiesznie:
„Na początek. Winszujemy księciu jegomości na łeb przegranéj sprawy z Woronieckiemi. Korjatówka cum attinentiis przepadła. To jeszcze nic... tylko tymczasem.. sygnaturka na celebrę... Spodziewajcie się więcéj, a wyłaźcie z jamy, jeśli tchórzem nie jesteście. Drugiego procesu do sądnego dnia nie będzie... za to ci ręczą ci, co o waszeci przysięgli pamiętać...“
„Dekret podpisany przed godziną.“
Grzegórz milcząco popatrzył na papier i stał długo zamyślony, potém nieznacznie, powoli wsunął go do kieszeni.
— Nim co będzie... nim się postanowi... o co jabym wielką prośbę miał do księcia jegomości, — rzekł po namyśle.
— Prośbę?.. czyż potrzebujesz mnie prosić?..
— Tak jest, prośbę. Ja z klucznikiem się porozumię... Gdybyście wy ze mną na godzinę w jedno miejsce pójść chcieli??
— Pójść? dokąd?
Metlica brodę i głowę tarł zakłopotany.
— Dokąd? w jedno uczciwe miejsce, gdzie się niezgorsi ludzie zbierają... Możeby wam to ducha dodało...
— Cóż tam mamy robić?
— Nic. Książę staniesz i będziesz słuchać; zechcesz się odezwać, jak wola... Jest to sobie zgromadzenie poczciwych, którzy wszystkim dobrze życzą... Niech książę pójdzie ze mną...
— Nie powiesz mi kto będzie?
— Nie mogę mówić nic, tylko sumieniem ręczę, że ludzie zacni, choć niepokaźni. Coś tam książę posłyszysz i dowiesz się, co z życiem pogodzi...
— Ale ja urzędownie jeszcze nie wyszedłem z więzienia, nuż mnie tam zobaczą?..
— Kto? — uśmiechnął się Metlica strzepując ręką, — tamto wszystko swoi, ze stu djabłów nie będzie nikogo...
— Więcéj mi nie powiesz?
— Nie mogę... pójdziecie?..
— Po co?.. jeśli chcesz?..
— Proszę...
Widząc, że książę się zgadza, skłonił mu się do kolan.
— Nie potrzebuję nawet prosić księcia o tajemnicę, to się samo z siebie rozumie... jabym głową odpowiedział...
Pokazał ręką sunąc po gardle.
— Klucznikowi powiem, że pójdziemy spocząć na godzinę do mnie, dam mu pół talara. Oniby się radzi księcia ztąd jednéj godziny pozbyć.
Znowu pochylił się czapką do kolan i szepnął na wychodném:
— O godzinie jak dobry zmrok padnie, długo tam nie zabawiemy. Zobaczysz książę, że się potém lżéj zrobi na sercu.., boć są i nieźli ludzie na świecie... ale... sza!!
Położył palec na ustach i wyszedł spiesznie.
Wieczorem ledwie się zciemniło, Metlica przyszedł z klucznikiem i zabrał Konstantego z sobą. Zdziwił się książę niezmiernie, gdy ujrzał, że go prowadził na królewski zamek, około którego mnóstwo było ludzi i koni, bo się jeszcze sesja sejmowa nie skończyła.
— Dokądże mnie prowadzisz? — zapytał.
— Ale już bądźcie spokojni, — rzekł Grzegórz z uśmiechem, — ani do króla JMci, ani przed izbę, za to ręczę... A może téż na górze inny a na dole inny sejm się odbywa? Kto to wie? Trafimy téż bodaj na posiedzenie, ale nie senatorów... Już ja ręczę, że księcia ani w kłopot, ani na złe miejsce nie wprowadzę.
To mówiąc Metlica potarł czoło, uśmiechnął się, poprawił paska i minąwszy główne wnijście, skierował się boczną bramą na pusty, wązki dziedziniec, do którego wprawdzie gwar z pierwszego podwórza dochodził, śmiech woźniców, rżenie koni i hałas służby; ale tu żywéj duszy nie było widać, ani światła w oknach pozabijanych deskami, które w tę stronę wychodziły. Gdy przednia część zamku cała była w światłach i gwarze, ta stała opasana milczeniem i ciemnością.
Stare zamczysko królewskie budowane powoli, wiekami, nosiło téż ślady różnych rąk i ludzi różnych, którzy nad niém pracowali. Od czasu przeniesienia stolicy z Krakowa, ba wcześniéj nawet klejono to królewskie gniazdo, rozszerzając je, dosztukowując, poprawiając. Każdy z królów i budowniczych zdobił je po swojemu i zapisywał mimowoli datę kamienną na gmachu coraz rosnącym. W końcu się z tego stworzyło coś dziwacznego, a ostatniemu królowi w opustoszałéj budowie było już za przestronno. Gdy zamek rósł, Polska malała.
Stanisław mieszkał już tylko w jednéj części, jak chwilowy lokator ledwie się śmiąc rozgospodarować. — Spadkobierca Wazów małym wyglądał w szerokiéj sukni swych poprzedników. Połowy zamku nie było czém przystroić, ani jak zapełnić, poprzednicy ostatni rychléj z niéj co zabrali niż dołożyli, mieli swój zamek i stolicę; sale ogromne stały pustkami, strzegły ich wybladłe królów wizerunki, gdzieniegdzie zczerniałe zwierciadło, połamane krzesło, z którego szczury dobyły wnętrzności na gniazda i stół okryty pyłem, na którym myszy pozostawiały ślady pochodów.
Stanisław August jak na króla żył ubogo, wydając wiele. Rodzina, kljenci, posługacze, pośrednicy zabierali mu do grosza; fantazje płacą się drogo, niepokój oddaje wszystko... Wyjąwszy apartamenta królewskie, w których czuć było, że panujący uważał się za gościa, prócz sali sejmowéj i mieszkań służby pańskiéj, dalsze części położone ku kościołowi św. Jana, niemal były opuszczone. Nie wiedziano, co robić z niemi, przekształcano je na pracownie dla Bacciarellich, na kryjówki dla artystów.
Nawet ten dziedziniec królewski, który poprzedzał szczupłe stosunkowo komnaty pańskie, najczęściéj stał pustkami. Niejeden raz się trafiło, że więcéj karet liczono na dziedzińcu ambasadora, niż u najj. pana, szczególniéj pod koniec jego panowania.
Przedpokoje Repninów, Bułhakowów, Stackelbergów pełniejsze były nad królewskie; w samym zamku patrząc na grono ludzi otaczających posła carowéj i nieszczęsnego króla, można się było omylić i jak ów dowcipny podróżny — waleta wziąć za króla...
Pod bokiem jego posługiwano się pustką zamkową, któréj on tak mało potrzebował, na najrozmaitsze cele. Znajdowała się tam niejedna kryjówka, o któréj przeznaczeniu małe tylko kółko wtajemniczonych wiedziało.
Z ciemnego dziedzińca wszedł książę za Metlicą do przedsienia kilką wschodami w dół, tu ciemność była zupełna, pokierować się mógł tylko doskonale znający te zakamarki zamkowe. Metlica nie dosyć znać pewnym był siebie, bo wyjąwszy latarkę musiał ognia skrzesać i siarniczką knot w niéj zapalić. Przed niemi był korytarz, który przeszli milcząc i stanęli u ogromnych drzwi. W nich mniejsza furtka zamkniętą była, ale Metlica miał klucz od niéj. Izba następna była rodzajem sklepionego przedsienia wyłożonego kamieniem, z oknami zabitemi deskami... nie było w niéj nic oprócz kilku ław dębowych i olbrzymiego ale zamurowanego komina.
Nie znaleźli tu żywéj duszy, a najmniejszy szmer nie zdradzał w sąsiedztwie ludzi. Drzwi do następnéj sali sklepionéj stare i zeschłe, bez zamku nawet, otwarły się za lekkiém popchnięciem; ale i ta sala była pustą. Znać dawniéj należała do przedniejszych w zamku; pozostały w niéj ozdobne odrzwia kamienne, reszty posadzki wydartéj i drewnianych obramowań między oknami. Powietrze wiało chłodem cmentarnym, zapach wilgoci i stęchlizny grobowy panował wszędzie.
Idąc tak, przeszli jeszcze mniejszą komnatę, w któréj szczątki zwierciadeł zostały, a w murze czarna misa, do któréj niegdyś spływała woda z gardła zzieleniałéj mosiężnéj poczwary. Gdzieniegdzie na ścianach okrytych szarą pleśnią i fantastycznemi rysunkami plam mokrych, czerniły się jeszcze jakieś prastare napisy Vivat rex! Tu i owdzie świeciły daty z końca XVII wieku. Po kątach stały kawały drzewa bezkształtne, malowane z jednéj, spróchniałe z drugiéj strony. Któż wie?... kulisy teatru, czy stopnie rozwalonego tronu?
Z gzémsów zrywał się światłem zaniepokojony nietoperz i krążył ponad głowami. Kniaź nie śmiał pytać i szli w milczeniu.
Kilka stopni w dół sprowadziło ich na wązki przedsionek, w którym dwa wojskowe kotły stare, z rodzaju tych, które na koniach jazda woziła, z rozdartą skórą tuliły się w kącie. Przy nich stało kilkoro drzewców od proporców, a na jednym świeciły się gwoździe i wisiały łachmany. Byłyli to trofea, czy chorągwie bez żołnierzy?
Maleńkie drzwiczki w murze, do których się zbliżyli, kute żelazem całe, z ogromnym zamkiem, stały zaparte. Metlica przyłożył ucho i kluczem, który trzymał w ręku, zapukał trzy razy po dwa. Z drugiéj strony nierychło odpowiedziały mu trzy uderzenia.
Jakiś głos niewyraźne zadał pytanie. Grzegórz niezrozumiałemi dwoma odpowiedział słowy. Klucz zgrzytnął w zamku, drzwi się uchyliły... światełko błysnęło z nich.
— Ilu?
— Dwóch.
— Gdzie znaki?
Metlica podał dwie białe blaszki. Chwila upłynęła na obejrzeniu ich, drzwi się rozeszły, a Metlica, ciągnąc za sobą kniazia, wsunął się w wązką szyję dzielącą pierwsze od drzwi drugich, otwartych. Tymczasem ten, co ich wpuścił, zasunął wnijście. Grzegórz poszedł przodem, prowadząc za sobą zdumionego Konstantego.
Znajdowali się znowu w sali wyglądającéj tak dziwnie, że ją było można uważać za skład łomu i niepotrzebnego sprzętu. Sklepiona, nizka, w obu końcach podparta była grubemi słupami. W pośrodku przestrzeń dosyć znaczna była wolna, ale po bokach i pod arkadami słupów pełno było narzuconéj starzyzny, którą wieki tu może składały.
Kilku ludzi stojących w kupie, których twarzy trudno było dojrzeć, rozmawiało w środku pocichu, jakby oczekując jeszcze na kogoś. Metlica zbliżył się do nich, szepnął coś jednemu z nich i bokiem poprowadził kniazia w zagłębienie, z którego salę najlepiéj rozeznać było można. Nateraz trudno było zgadnąć jéj przeznaczenie. Maleńki chór nad jedném wnijściem był pusty, nad drugiém była galerja oszklona.
Dwie czy trzy grube świece woskowe, podobne do gromnic, paląc się w lichtarzach, słabo oświetlały środek gmachu.
Był on tak opuszczony, okryty pleśnią, jak poprzednie. Ale najciekawszą rzecz tu stanowił ów sprzęt odwieczny zepchnięty w kąty i złożony kupami przy ścianach.
Zrazu trudno to było rozpoznać; ale gdy się oczy oswoiły z mrokiem, wszystko wychodziło powoli wyraźnie i zarysowywało się na czarném tle murów okopconych.
Pierwszym szczątkiem, który ciekawe oczy przybyłego uderzył, był wywrócony i połamany tron, którego korona na poręczy, jakby naumyślnie została strzaskana. Pozłota z niego się pościerała, zbladła purpura opadła, a na poręczy herby spłowiałe ledwie było można rozeznać. Obok niego brat rodzony takiż tron drugi, większy i wspanialszy, tego samego doznał losu. Pochylone jeden na drugi, trzymały się, jakby w trupim uścisku. Za niemi widać było odarte z sukna stopnie.
Tuż z jakiegoś katafalku trumna bez sukna i galonów, która nie służyła nikomu, gwoździe tylko nabite misternie zatrzymała jeszcze.
Obok kulisy teatru niezgrabnie malowane w niebywałe na świecie drzewa uśmiechały się spłowiałemi wieńcami, twarzyczkami amorków i cyframi niezrozumiałemi.
O ścianę sparte były resztki z tarcie zbudowanego łuku tryumfalnego, a wielkie Vivat przypadło nad samém wiekiem trumny.
Z boku, jakby na straży, stał rycerz żelazny, w zbroi od rdzy zjedzonéj, bez rąk, bez stóp i bez głowy. Na piersi miał wielki krzyż mosiężny, który sam jeszcze świecił się na niéj. W drugim końcu rzucono biały posąg marmurowy jakiéjś bogini zwycięztwa, któréj utrącono palmę. Niezgrabna a wymęczonym ruchem popisująca się rzeźba, okryta grubą warstwą pyłu, wyglądała jak najdziwaczniéj.
Kilka ławek jakby kaplicznych, stół wsparty na delfinie z potrzaskaną deką, stos płócien grubych, potłuczone garnki, potrzaskane drągi, pogięte żelaziwo, kupiło się po kątach.
Z pośrodka tych rupieci ogromna basetla, jakby siekierą porąbana, z wypiętym brzuchem, kaleka, skarżyła się na swych morderców.
Widok ten przykry był i przejmujący; mówiła z niego cała zapomniana przeszłość, odrzucona jako niepotrzebna; majestat, wesele, smutek; uczty, wojny i zwycięztwa.
Dobyty może z tych gruzów stolik prosty przyparty był do ściany i około niego gromadzili się ludzie wychodzący gdzieś z kątów, z cieniów, powoli coraz liczniéj skupiający się w pośrodku sali. Niekiedy skrzypnęły drzwi, przybywał człowiek, mówił coś pocichu, czekano. Metlica, zostawiwszy księcia na ławie pod chórem, sam czynił parę wycieczek ku naradzającym się i powracał.
Zgromadzenie składało się — o ile je mógł Konstanty rozeznać — z ludzi różnych, po większéj części mieszczan, rzemieślników i postaci nieznanych, ale wybitnie nacechowanych pochodzeniem ludowém. Parę tylko figur zdawało się do wyższéj należeć klasy. Wielu niepodobna było dostrzedz rysów, bo mieli na twarz nasunięte kapelusze, albo podniesione od sukni kołnierze, tak że im lice zakrywały prawie całe.
Nikt po wnijściu księcia niedyskretném nawet wejrzeniem go nie zmieszał. Zdawali się nazbyt zajętymi przedmiotem narady, by na przybysza zwracali uwagę.
Po kilkunastu minutach oczekiwania żwawo wszedł mężczyzna średniego wzrostu, niepozornéj twarzy, oczów czarnych ognistych, ubrany szaro, po polsku. Ruszyli się wszyscy ku niemu, ściskać poczęli za ręce, i pewien porządek zaczął w tym tłumie się robić sam przez się. Wszyscy rozstawili się i posiadali, milczenie zaległo salę, a ostatni przybyły podniósł głos. Łatwo się było dać słyszeć przytomnym, więc może z téj przyczyny, lub aby na zewnątrz nic nie wyszło, mówił niezbyt głośno, starając się stłumić umyślnie organ silny i donośny.
Gdy zbita w gromadę kupka ludzi rozstąpiła się, kniaź dopiero przy słabém świetle świec mógł lepiéj rozpoznać składające ją żywioły. Na przedzie stał wychudły, słusznego wzrostu, w odartéj i połatanéj sukni kapucyn z brodą po pas, bawiąc się różańcem. Obok niego w kapocie mężczyzna, który wzrostem i budową nie ustępował Metlicy; daléj nieco staranniéj ubrany, mały, czarno zarosły, ormjańskiéj twarzy, sępiego nosa mężczyzna, kilka figur niepoczesnych i jeden wieśniak w siermiędze, zpod któréj obnażona wychodziła szyja, a nad nią sterczała ogromna wygolona głowa. Zapracowane ręce trzymał sparte na kiju.
Przybyły uderzył zlekka w stół.
— Kto z was obywatele ma co do wypowiedzenia lub wniosku...
Milczenie panowało z razu.
— Mówcieno przodem wy sami, — ozwał się kapucyn.
— Od ostatniego naszego zgromadzenia się nic nie zaszło nowego, — ozwał się pierwszy, — rzeczy idą swym trybem. Sejm radzi tak, aby ludu pozbyć się słowy i obietnicami, a w rzeczy nic nie zrobić. My téż sami o sobie myśleć musimy. Obliczmy się, ilu nas jest i jaką mamy siłę.. zaważy ona przecie, gdy się poczuje tylko...
Czasy panowania ludzi nad ludźmi minęły, wszyscyśmy równi... i jako dzieci Chrystusowe i jako synowie rzeczypospolitéj...
Rzeczpospolitą naszą dobijają i dobiją, jeźli my jéj nie uratujemy. Sprzedawali ją i sprzedają jak szaty Chrystusowe... alić dość frymarku i nieszczęścia... Gdy panowie starsi bracia skaczą, a lud głodny, czas myśleć o lekarstwie... Piasto more.
Szmer dał się słyszeć między przytomnymi.
— Ale jakże dojść do tego co zamierzamy? — spytano.
— Jak? — odparł mówca, — przeliczyć się i wziąć za ręce... a potém stanąć i rzec: Nie wyście narodem, boście ojczyznę zmarnowali i sprzedali, zjedli i wypili, ale my, cośmy wieki cierpieli i marli dla niéj... nie na polu bitwy, ale w znoju na zagonie, ale w głodzie na barłogu... bez czci i sławy i imienia ludzkiego.
Kapucyn podniósł głos i przerwał, obie ręce dźwignąwszy do góry.
— Chrystus się narodził w żłobie, żył w cieśli ubogiego domu, pracował, cierpiał i umarł za cały rodzaj ludzki, przestawał z celnikami i ubogiemi, cieszył tych co boleli... Tak, bracia moi... ale on téż rzekł, że przebaczyć należało wszystkim... Więc czyńmy co trzeba, aby ubogi lud podźwignąć, ale nie naśladujmy tych, co krwią się dlań dobijają swobody...
— A jeźli krwią niewolę zechcą uwiecznić? — zawołał mówca.
— Tylko słabi tyrani używają tego środka, — mówił ksiądz powoli, — a myśmy miljonem... i silni... pocóż jak oni broczyć się mamy, gdy dosyć tchnąć, aby te cienie obalić.
— A zemsta? — mruknął inny ktoś.
— Zemsty niema w chrześcjańskiém prawie, — łagodnie kończył mnich, — i gdyby jéj zepsute serce pragnęło, byłażby większa, jak w upadku i bezsilności zostawić życie i zgryzotę.
Zamilkł. Mówca nieco był zmięszany, nie odpowiedział już nic, rzucił okiem po przytomnych, jakby się z niemi porozumiewał milcząco...
— Czyńmy więc daléj co rozpoczęto... — rzekł po chwili, — Piasto more, do kmiecéj rzeczypospolitéj idźmy. Niech miasta przodują, ale po wsiach, po siołach, po osadach idźmy z pochodniami i zapowiadajmy swobodę ludowi... niech się gminy łączą, niech się porozumiewają, a ktoby tajemnicę zdradził — śmierć!!!
— Śmierć! — powtórzyli przytomni...
— Nie zaczynajcie od śmierci, jeźli życie nowe stworzyć chcecie, — przemówił zakonnik, — patrzcie na Chrystusa Pana, jak on prawdę szczepił... Ofiarą siebie i uczniów swoich, a nie występnych, bo prawda nie cierpi gwałtu, a kto ją chce narzucić, ten ją zaćmi... Patrzmy na Chrystusa, bo on jest światłością, a cokolwiek czynimy na ziemi, w nim wzór znajdziemy.
Mówca z uszanowaniem słuchał, ale na twarzy jego malowało się téż i zniecierpliwienie.
— Ojcze Serafinie, — rzekł, — nikt temu nie przeczy, ale tu się sprawy ziemskiemi musimy zajmować.
— Nic bez Boga! — zawołał kapucyn. — Prawica jego niewidoczna dlatego się wam zda, że ona spoczywa, aliści spójrzcie... sypią się gruzy... duch Boży przeszedł...
Wszyscy przytomni spoglądali to na mówcę, to na kapłana, który umilkł w téj chwili i kilka kroków ustąpił.
— Ci, co lud wieki gnębili, dają mu wrzekomą swobodę, — odezwał się mówca obejrzawszy się, — kują mu prawa powoli, każą mu czekać póki dojrzeje... a do dojrzałości słońce zasłaniają. Trzymają się oni za ręce jako jeden i to ich moc stanowi, bronią się jako jeden mąż... czemużbyśmy my ich naśladować nie mieli?.. Jeźli który z nas zaczepionym będzie, niech niewidoma siła staje w jego obronie; wszyscy za jednego, każdy dla wszystkich. Taką bronią walczyć musimy, jaką nas rażą. Miejmy więc narady swe i zarząd własny, i grosz na potrzeby wspólne, i ludzi wyznaczonych na posterunkach... wszędzie... U boku króla, w radzie, w sejmie i gdzie im się zdaje, że oni sami są...
— A jakże do tego dójść? — spytał mieszczanin z gromadki, — oni tam nie wpuszczą nikogo z nas.
— Albo my to swojego między niemi i z nich mieć nie możemy?.. Toć i oni ludźmi są, a nie we wszystkich piersiach rozmiękłych uczucie sprawiedliwości wygasło... Przyjmijmy ich pomiędzy siebie, aby nam służyli gdzie potrzeba... A jeźli sług prawdzie zabraknie, toć się służalcy kupują...
Szmer zdawał się potwierdzać wniosek mówiącego.
— W ciemnościach omackiem się nic nie robi... musimy wiedzieć, co się dzieje, aby iść. Rozdzielimy więc robotę.
— Ja, mości dobrodzieju, — ozwał się słuszny mężczyzna w polskim stroju, — mogę z JMPanem Morawskim wziąć na szyję moją miasto, bo nie chwaląc się, mam miłość i wiarę u braci... Na moje skinienie pójdą... Jeno trzeba ostrożnie i cicho, bo moskaliska nie śpią, a ich téż korcić będzie nasza robota; wiedzą, że się na nich skrupi.
— Niechże mi panowie słowo powiedzieć pozwolą, — odezwał się chłop, który na kiju oparty słuchał dotąd z uwagą.
Wszyscy zamilkli, stary westchnął.
— Słucha człek i radby tam wierzyć temu, co się obiecuje i prawi, ale trudno... Dziadowie i pradziadowie nasi chodzili w tém jarzmie, pono i dzieciom jeszcze naszym go nie zdejmą, Świat przerobić nie łatwo. A jeźli ludzie co prowadzą wszystko, wytropią nasze sprawy, nie kto szyją przypłaci tylko my. Jak nas potrzebują, tośmy bracia kochani, gdy po wszystkiém, znowuśmy chamy przeklęte. Co komu przeznaczone, nieuniknione... nie dożyjemy pono innego świata.
— Źle mówicie mości Mikołaju, — przerwał pierwszy orator, — inne czasy nadchodzą i świat się przemienić musi, ale na to pracować trzeba.
— Ażeby pracować, toć musi człek wiedzieć jak, a myśmy ciemni, przodkiem zdałoby się nauczyć nas... abyśmy ślepo nie szli, bo zawsze za kimś iść będziemy musieli, jednego dnia za dobrym przewodnikiem, drugiego za złym... i... skrupi się na nas...
Tęskne te wyrazy wieśniaka z Jabłonnéj zrobiły wrażenie i nastała cisza chwilowa.
— Prawdę mówicie, — rzekł ktoś inny, — ale abyście się uczyć mogli i podźwignąć, poczujcie się ludźmi i pracujcie z nami. My was źle nie poprowadzimy...
— A jak to dziś rozeznać? — spytał wieśniak, potrząsając głową.
— Bracie mój, — gorąco przerwał Kapucyn, — ja ci powiem. Coćkolwiek rzekną, abyś czynił, pomyśl, a porównaj, jeźli się to godzi z ewangelją, dobre jest jeżeli przeciwne, choćby się uśmiechało, odrzuć.
— A wieluż z nas i katechizmu z głodu zapomni! stęknął wieśniak...
— Ja wam powiadam, — odezwał się pierwszy mówca, tylko się kupić i wiązać do gromady, — a zrobimy, co zechcemy. Szlachta zginie!
— A co ją zastąpi? — odparł wieśniak, — u nas jest przysłowie, że nie ma gorszego pana i ekonoma jak z chłopa. Szlachta niedołężna, są i źli, są i dobrzy, ale tam choć iskra ludzka w sercu... a...
Nie dokończył.
—Co? wybyście ich bronili? — zawołał mówca. — A kto nas do tego upokorzenia i sromu wobec nieprzyjaciół doprowadził, jeźli nie oni? Kto z wolnych kmieci niewolników porobił? Kto sądy i rządy gromadzkie poznosił? Kto pańszczyzny z jednego dnia na sześć popodnosił? Albo to nie wiecie od swoich, że prapradziady wasze ledwie osypy dawali i jeden dzień do dróg chodzili, a byli sobie wolni?
Teraz to wszystko w prawo przeszło, a bogaty nie łatwo się wyrzecze majątku, choćby wiedział, że go nieprawnie dostał.
— Za wiele obiecujecie! — westchnął chłopek, — aleć — zobaczymy. Mówią przecież, że się nowe prawo pisze, które nas uwolni.
Mówca się rozśmiał.
— Pomalutku... pomalutku! — rzekł — nie praw przez szlachtę z łaski danych potrzeba... ale odkopania pogrzebionych, które Pan Bóg całemu rodzajowi ludzkiemu dał...
Gdy to mówił, z pod chóru, z ciemnego kątka, w którego głębi zdawały się być jakieś dźwięki ukryte, powoli a ostrożnie rozglądając się wystąpił nowy człowiek... Mówca postrzegł go pierwszy i zamilkł. Twarzy dostrzedz było trudno, kapelusz czarny taki, jaki we Włoszech noszą duchowni, zasłaniał mu czoło i cień rzucał aż ku ustom. Czarna chusta obwijała szyję i sięgała prawie pół twarzy. Płaszcz miał na sobie ciemny i laskę w ręku. Z razu wszedłszy nie postąpił do środka, sparł się na ławce i rozglądał, potém zwolna począł się posuwać, wybierając drogę najmniéj oświeconą i wcisnął się do mówcy. Przytomni coś szeptali między sobą... na chwilę umilkli wszyscy... Przybyły zwolna ręką chustę odgarnął i stanął przed stołem jakby do mówienia... Twarzy mu nie było widać cale, tylko dwoje oczów czarnych błysnęły niekiedy jak źrenice kota w ciemności.
— Mówiliście dobrze, panie Mikołaju, — rzekł, obracając się do chłopa, ale, że tysiące lat źle było na świecie, nie idzie zatém, aby tak zawsze być miało. Dobre i sprawiedliwe powoli się zdobywa, wiele pokoleń nie ujrzawszy ziemi obiecanéj umrze... a wnuki ją przecie zobaczą. Ludzie po całym świecie jakby ze snu się budzą i przeglądać zaczynają... wszyscy uczciwi podają sobie ręce, a nie tracą nadziei, że zwyciężą.
W Polsce téż nie umarła pamięć jeszcze, że było inaczéj i że wszyscy byli wolni, ino wrócić trzeba do pierwszego stanu Piasto more. Z kmiecia powstał szlachcic, którego wysłali na wojnę, a powrócił z niéj — panem. Odegnawszy nieprzyjaciela, braci się narzucił, zapomniawszy, że z nich wyszedł. W drugiém i trzeciém pokoleniu już się naród podzielił, jakby innéj matki dzieci... Ale czas wrócić do starego porządku, bo u nas dziś niemieckie prawo i obyczaj, a dawnego polskiego wszyscy zapomnieli.
Więc ino do kupy, kto poczciwy i do roboty, — a prawda zwycięży.
— Amen! — rzekł westchnąwszy włościanin.
— Po wsiach zbierajcie ludzi, opowiadajcie im cicho prawdę tę i niech będą w pogotowiu. Dosyć cierpieliście.
Zaczęto szeptać... i kilku wyszedłszy zgromadziło się do koła stołu.
Pierwszy mówca, dobył z zanadrza nawieszanych na sznurek blaszek, pytał i począł je rozdawać przytomnym.
— Dobrze wypróbować trzeba każdego, komu się znak da, — bo uchowaj Boże, zdrady, głową nałożyć przyjdzie! — rzekł ten, który mówił ostatni.
W chwili rozdawania znaków, Metlica się wysunął i poszeptawszy coś, wrócił na miejsce do kniazia, niosąc mu blaszkę.
— Słyszeliście? — rzekł — należeć będziecie do nas... weźcie znak...
Konstanty się zawahał chwilę, potém rękę wyciągnął i ujął podane godło.
Przytomni rozchodzili się powoli i nikli po jednemu. Nieznajomy, który ostatni przyszedł, wysunął się najpierwszy, Metlica pociągnął zapatrzonego księcia za rękę i rzekł mu cicho.
— Idźmy.
Nikt na wychodzących nie zważał. —
Grzegórz zapalił latarkę u gromnicy i napowrót poszli tąż samą drogą. U drzwi stał ten, który im je był otworzył i podawszy rękę, wypuścił... Gdy się znaleźli znowu w pustych salach zamkowych, Metlica stanął i szepnął cicho.
— No, co wy na to? nie rośnie wam serce?
— Jedno tylko czuję, że okrutne brzemię wzięliśmy na słabe ramiona, — odpowiedział Konstanty, — ale nie przetoż je rzucać.
— Macie przeciwko sobie swoich, mieć będziecie za sobą oto tych, — a nie sądźcie, aby tak słabymi byli, jak się wam może zda...
Poszli daléj w milczeniu. Na progu ostatnim wychodząc w dziedziniec Grzegórz latarkę zdmuchnął. Cicho znowu było i pusto, jak przedtém, żywego ducha w podworku. Bramę otworzył ktoś i zamknął za niemi, nie mówiąc słowa. Po za nią mimo spóźnionéj pory gwar miejski i ruch znaleźli, część zamku była oświetlona, reszta pańskich powozów gnała w miasto z lauframi i pochodniami. Noc była chmurna... ale na ciemnych obłokach posąg Zygmuntowski czerniał ze swą kolumną posępnie, w dali za bramą krakowską ulica łyskała latarniami. Tu i owdzie stały pańskie powozy u wrót pałaców, a po szynkach odzywała się chrypliwa muzyka. Metlica nie opuścił kniazia, aż go do więzienia odprowadził... ścisnęli się za ręce.
— Do jutra!
— Cóż myślicie z sobą...
— Zobaczemy.
Konstanty wszedł do swéj izdebki, jakby ze snu dziwnego i niezrozumiałego przebudzony... myśli biły się po głowie, jak chmury po niebie poszarpane i bezładne. Sam dobrze nie wiedział, co począć, ale tego był pewien, że w oczekiwaniu bezwładném pozostać nie mógł. Same groźby budziły do czynu... i wyzywały.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.