<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Straszna noc
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
SKUTKI NIEROZWAGI.

Na drugi dzień Euzebjusz i znajomy, u którego nocował, obadwaj przyjaciele Januarego, zerwali się o siódmej rano. Spali w ubraniach, tualeta więc niewiele im czasu zabrała; umyli się też metodą skróconą i nie czekając na śniadanie — wybiegli.
— Możeby wstąpić po policją? — spytał Euzebjusz.
— Dajmy spokój! — odparł znajomy. — Któż wie, czy January nie rozmyślił się?...
— A niechże Bóg broni! — krzyknął Euzebjusz troskliwy o honor przyjaciela. — Przecie wiesz, jaki to był człowiek słowny...
— Więc może tylko raniony — ciągnął znajomy, któremu January winien był około dwudziestu rubli.
— Założę się, że już nie żyje! — przerwał Euzebjusz. — Z tem wszystkiem możemy wezwać policją wówczas dopiero, gdy mieszkanie znajdziemy zamknięte.
Na ulicach wyjaśniało się, stróże zamiatali chodniki. Znajomi nasi spotykali wozy z pieczywem, wozy z drzewem, wozy z jarzynami, wozy z węglami, wozy z mięsem, wkoócu nawet wozy puste, lecz ani jednej dorożki. Biegli więc piechotą, co rozgrzewało i podwyższało ich energją.
O ósmej stanęli przed kamienicą, w której mieszkał January.
— Odpocznijmy chwilę! — odezwał się Euzebjusz, nie mogąc tchu złapać.
Jego kolega również ciężko dyszał.
Po kilku minutach weszli na schody i prawdopodobnie skutkiem zmęczenia, wstępując coraz wolniej, dotarli wreszcie na szczyt drugiego piętra, a nawet do drzwi nieszczęśliwego.
Tu — dobre wychowanie obu panów zajaśniało niezwykłym blaskiem.
— Proszę cię!... — rzekł Euzebjusz do kolegi, wskazując mu drzwi.
— Ale bądź łaskaw!... — odparł kolega, zlekka popychając do klamki Euzebjusza.
— Kiedy bo robisz niepotrzebne ceremonje w takiej chwili...
— To ty, mój drogi...
Euzebjusz przypomniał sobie, że drzwi muszą być zamknięte, zrobił więc minę stanowczą i — pocisnął klamkę.
Klamka puściła, drzwi uchyliły się.
W jednej chwili obaj panowie byli już na drugim końcu korytarza.
— Nie — ja tam nie wejdę! — rzekł blady jak ściana Euzebjusz. — Zanadto go kochałem.
— Czyby nie należało wezwać jakiejś osoby obojętnej dla zmarłego? — spytał nie mniej blady kolega.
Szczęściem Euzebjusz znał jednego z sąsiadów. Zapukał — sąsiad wyszedł w szlafroku.
— Dzień dobry panom — rzekł — a co słychać?
— Stało się u Januarego jakieś nieszczęście i chcieliśmy, ażeby pan towarzyszył nam przy wejściu do jego pokoju. Pojmuje pan?... Pan jako domowy... znający gospodarza — mówił gorączkowo Euzebjusz.
Nie śmiemy twierdzić, aby pochlebne skądinąd wezwanie to podobało się sąsiadowi. Z tem wszystkiem, nie mając głowy nabitej widziadłami, posiadał jeszcze odrobinę zimnej krwi i postanowił pójść. Wstąpił tylko do swego mieszkania, zdjął z głowy czapeczkę, a natomiast uzbroił się długim i grubym cybuchem. Potem bez śladu wahania, jak żołnierz do szturmu, pomaszerował w kierunku pokoju Januarego i — szeroko otworzył drzwi.
W mieszkaniu panował najwyższy nieład: wieszadła były puste, szafa, biurko i komoda — pootwierane. Na środku podłogi rozlewała się wielka purpurowa kałuża.
Na ogołoconem z kołdry i poduszek łożu, Euzebjusz ujrzał — zwłoki przyjaciela. January leżał bokiem, z głową oplecioną własnemi ramionami.
— Co to jest? — spytał przerażony sąsiad.
— Nie żyje! — odparli jednocześnie Euzebjusz i jego znajomy.
— Cóż mu się stało?
— Zabił się...
Sąsiad podszedł do trupa i ostrożnie dotknął go cybuchem dla wypróbowania, czy nieboszczyk już skostniał. Szturgnął go raz, potem drugi...
— Co to?... u stu tysięcy djabłów! — wrzasnął January, siadając nagle na łóżku.
Trzej panowie znaleźli się w jednej chwili za progiem.
January zaczął się oglądać po pokoju i przecierać oczy.
— Panowie! — krzyknął sąsiad — ależ on żyje!... jak Boga kocham, żyje!...
— January! — zawołał tkliwym głosem Euzebjusz — January to ja!... Przyjacielu!...
January wciąż oglądał się osowiałym wzrokiem.
— Co u djabła?... — mruczał. — Gdzież mój rewolwer, zegarek... futro?... Ależ mnie okradli?... Zabrali mi bieliznę, garderobę, porozlewali wino na podłogę, świsnęli nawet re...rewolwer!... Och! jakże mnie łeb boli!...
I upadł znowu na ograbione łóżko.
Gdy trzej panowie zbliżyli się do cierpiącego na głowę nieboszczyka, uczuli silny zapach spirytualjów.
— On żyje, panowie!... — upewniał sąsiad — ale, jak widzę, strąbił się, i to porządnie. Pięć pustych flaszek!... Jak mi honor miły, zuch chłopak!
— Co tu robić? — spytał Euzebjusz.
— Facecje! — odparł sąsiad. — Przenieśmy go do mego pokoju, bo tu widzę, niema na czem spać... rozbierzmy go, a jak się wyśpi i napije herbaty z cytryną, to nam wszystko opowie...
Zrobiono tak, i w pół godziny później, rozebrany jak się należy, January spał na wygodnem łóżku sąsiada.
Trzej panowie tymczasem poszli do pokoju Januarego, obejrzeli pootwierane szuflady, odczytali pamiętnik samobójcy, jego list do Euzebjusza i zakomunikowali sobie nawzajem swoje wrażenia. Jednomyślnie zdecydowano, że żaden z nich nie bał się wejść do nieboszczyka, lecz że sąsiad, który wszedł tam pierwszy i cybuchem wskrzesił Januarego, jest niewątpliwie o tyle szlachetnym, o ile godnym podziwu filantropem.
— W każdym razie, moi panowie — mówił sąsiad — jest to rzecz okropna, ażeby... panie... taki człowiek, jak ten oto January, panie, miał ginąć z własnej ręki przez lichwiarzy. Bo, o ile wiem, (a wiem dobrze), w tych tysiąc trzystu rublach, które on im winien, jest zaledwie sześćset do siedmiuset rzeczywistego długu, resztę zaś stanowią, panie, procenta!...
— Trzebaby go wyciągnąć z błota — wtrącił kolega Euzebjusza. — Winien mi on wprawdzie coś, ale chętnie pożyczę mu więcej, byle ustatkował się i z lichwiarzami zerwał...
W tej chwili usłyszano brzęk pałasza, i na progu — ukazał się rewirowy. Przybyły obejrzał pokój, krwawą plamę na podłodze i nieco dłużej zatrzymał wzrok na obecnych mężczyznach, aby bez zaciągania cudzej informacji mógł dociec sam, który też z nich jest samobójcą i kwalifikuje się do opieczętowania?
Pokazuje się jednak, że obserwacja nie zawsze wykrywa trupa, ponieważ rewirowy uznał za stosowne zapytać:
— A gdzie nieboszczyk?... bo nam tu potrzebny będzie do protokółu.
— Skądże znowu przywidział się panu nieboszczyk? — odparł sąsiad, dosyć zdziwiony tą wizytą.
— Jakże skąd?... Rewirowy z ulicy Chmielnej mówił mi, że w tym domu zabił się pan January, rachmistrz...
Euzebjuszowi zrobiło się niedobrze. On mieszkał przy ulicy Chmielnej, on ogłosił sąsiadom o samobójstwie Januarego i sprowadził mu na kark policją!... Świadomość winy zbudziła w nim energiczne postanowienia, rzekł więc:
— Widzi pan naczelnik...
Naczelnik zdjął czapkę.
— Widzi pan naczelnik, mój kolega January chciał mnie zastraszyć i wysłał do mnie list z doniesieniem, że się zabije.
— To pan list odebrał?...
— Ja! ja!... i ja mieszkam na Chmielnej, ode mnie wyszła pogłoska...
— A to pan musi do protokółu stanąć.
— Dobrze! dobrze!...
— Ale tamten pan żyje?
— Zdrów jak ryba! — odezwał się sąsiad.
— I on musi do protokółu stanąć. On tu jest?...
— Śpi teraz w moim pokoju — odpowiedział sąsiad — bo uważa pan naczelnik, okrutnie się dzisiejszej nocy strąbił. Pięć butelek, panie, rypnął, jak orzech zgryzł!...
— Nic to nadzwyczajnego pięć butelek. Jeszcze widzę, że z pół butelki rozlał na podłogę!... Czerwone wino... głupstwo!
— Ale uważa naczelnik — ciągnął sąsiad — pana Januarego okradli dziś w nocy. To gorzej!...
— Cóż gorzej!... Spisze się protokół, i będzie wszystko dobrze. Ale on żyje?...
— Żyje! żyje!... Zresztą, przechodząc około moich drzwi, zajrzyj pan do pokoju. On tam śpi! — rzekł sąsiad.
Rewirowy pokręcił głową, ale wkońcu odszedł. W połowie korytarza zatrzymał się jeszcze i dodał:
— Niech jednak panowie, z tym panem nieboszczykiem wstąpią dziś do cyrkułu, to będzie najlepiej. Spisze się odrazu protokół i koniec!
— Aleś go pan djable urządził! — odezwał się do Euzebjusza sąsiad. — Nie lepiej to było odrazu przyjść tu, sprawdzić, przekonać się, aniżeli mówić na niepewne. Będzie miał teraz January dużo ceregielów!...
Euzebjusz, zapomniawszy o uczuciach, jakie napastowały go w nocy, ubolewał teraz, że mu na myśl nie przyszło odwiedzić Januarego jeszcze wczoraj, o jedynastej. Nie wiedział poczciwiec, że jego safandulstwo rzeczywistą oddało przysługę desperatowi, który dziś żyje, a przy większej nieco gorliwości ze strony Euzebjusza — gryzłby już ziemię!
Schody znowu zadudniały, tym razem pod cywilnemi krokami. Jakiś jegomość dobrze szpakowaty, w czarnych zapotniałych okularach, wpadł do pokoju, krzycząc:
— Gdzie on jest?... Postąpił niehonorowo, jak Boga kocham! Miał mi dziś oddać osiemset rubli, oblagowywał mnie, że się żeni, że posag dostaje, i otóż... ożenił się! Bardzo ładnie strzelać sobie w łeb i ludziom zawody robić!... Gdzie on?...
Sąsiad Januarego przybrał fizjognomją lodowatą i pocierając sobie brodę, spytał:
— A gdyby też January zostawił dla pana pieniądze?...
— To... to... postąpiłby jak człowiek uczciwy.
— Ale tylko tyle, ile od pana wziął, to jest pięćset rubli.
— Pięćset? — krzyknął gość. — Ależ ja dałem osiemset.
— Bajki!...
— Oto nagroda za moje dobre serce!... Ha... dajcie i to... niech go...
— I tego nie damy gotówką natychmiast, tylko wystawimy kwit na miesiąc, aż do uregulowania interesów.
Jegomość zamyślił się.
— To już ja wolę zaczekać — rzekł.
— Jak pan chce — odparł sąsiad.
— Ach, Boże! jaki teraz świat — biadał gość, machając ręką. — Tyle długów narobił, i masz, zabija się, akurat wtedy, kiedy mnie powinien spłacić!... Tu widzę, rzeczy niema w tym pokoju? Co to znaczy?...
— To do pana nie należy. Dowidzenia!...
Jegomość począł biegać po pokoju, ręce łamać, a wkońcu — zdecydował się.
— Piszcie panowie kwit na sześćset rubli!...
— Na pięćset — odparł sąsiad.
— Ach, Boże, co za przewrotny charakter!... Tyle miesięcy wytrzymał mój kapitalik, i ani grosza zarobku!... On w grobie nie będzie miał spokoju za moje trzysta rubli...
Euzebjusz napisał tymczasem kwit na pięćset rubli, dwaj obecni panowie poręczyli, a jegomość zwrócił im weksel Januarego na osiemset rubli.
— W każdym razie — rzekł sąsiad, chowając weksel do kieszeni szlafroka — oszczędziliśmy poczciwemu Januaremu trzysta rubli. Chłopak odetchnie!...
— Co to znaczy? — wrzasnął gość.
— Niech pan tak nie krzyczy, bo się January obudzi i jeszcze pana ze schodów...
— Więc on żyje, ten bankrut?...
— Nietylko żyje, ale i doskonale wygląda! — mówił sąsiad. — A skądże pan słyszał, że on umarł?...
— W „Kurjerze,“ panie, wyczytałem, że... nie umarł, ale własną ręką targnął się na życie... To zbrodnia!... Jabym się nigdy na coś podobnego nie odważył...
— Daj mu pan spokój, ani myślał się targać!... Zdrów chłop jak rzepa.
Szpakowaty jegomość popatrzył pilnie wszystkim trzem w oczy, zacisnął wargi, machnął znowu ręką i nagle wybiegł, mrucząc:
— Oszusty!...
Waleczny sąsiad wybuchnął i pogonił za nim, wołając:
— Ja ci tu dam... lichwiarzu!...
Majestatyczny był w tej chwili. Wiatr uniósł poły jego szlafroka, niby dwa skrzydła, wyrastające z bioder. Oczy rzucały błyskawice, i zaiste... wyglądał jak rozgniewany archanioł, goniący smoka.
Ale smok uciekł.
— Skąd u licha „Kurjer“ dowiedział się o Januarym? — pytał zgryziony Euzebjusz.
— Oni wszystko wiedzą! — odparł zirytowany sąsiad. — Jednego razu, panie, ja tylko pomyślałem sobie, żeby jakiejś facetce na ulicy powiedzieć: „Dobry wieczór!“ — a ci zbrodniarze napisali, żem ją zaczepił i że będę miał proces. Te dzienniki, panie, to największa klęska kraju! to morowe powietrze!...
— W każdym jednak razie odzyskaliśmy trzysta rubli — szepnął milczący dotychczas znajomy Euzebjusza.
— Wszystko odzyskamy, panie! — mówił energiczny sąsiad. — Jeżeli już napisali o jego śmierci, to się tu Żydzi zlecą dziś jeszcze, i od każdego coś utargujemy. Zobaczycie, że zostanie najwyżej sześćset albo siedemset rubli długu, no... a to chyba spłaci?...
— Najpóźniej we dwa lata! — odparł Euzebjusz.
Tymczasem do mieszkania sąsiada służący wniósł samowar. Na ten widok trzej panowie doświadczyli bardzo błogiego uczucia. Było to — jakby piękny wschód słońca po niesłychanie burzliwej nocy.
Przyjaciele weszli do pokoju, gdzie spał January — na palcach. Ale dusza samobójcy nie oddzieliła się jeszcze tak dalece od ciała, ażeby i jej nie miał obudzić miły sercu każdego — szum wody, gotującej się w samowarze, i brzęk łyżeczek. To też January ocknął się, ziewnął szeroko i zapytał:
— A co to?... herbata?...
Energiczny sąsiad, któremu — według jego mniemania — January winien był życie, usłyszawszy pytanie to, wymownie świadczące o duchowym spokoju delinkwenta, rozrzewnił się i wzruszony zapytał:
— A co... będziesz się pan drugi raz zabijał?...
— A bo ja głupi! — odparł szorstko January. — Dość już mam tego smaku!... Do śmierci nie zapomnę tej nocy... Brrr...
Wkrótce potem wszyscy pili herbatę, zastępując brak masła do bułek już to słuchaniem przygód samobójcy, już to opowiadaniem jemu samemu, w jaki sposób ocalono mu trzysta rubli.
Wkońcu zakonkludował Euzebjusz:
— Wiesz co, mój January, weź ty się już chyba do roboty...
— A cóżto u djabła, czy ja mało robię?... Nie roboty, ale żony mi potrzeba, żony!...
W tej chwili sąsiad westchnął. Był on nieuleczonym starym kawalerem i poza obrębem możności prawienia damom komplimentów, niczego już od świata nie pragnął.

W taki sposób January uleczył się z desperacji, a uczciwi ludzie pomogli mu wyjść z kłopotów. Gdyby każdy, mający zamiar spełnić samobójstwo, od chwili przyłożenia pistoletu do głowy, albo sznurka do szyi, zatrzymał się choć na dwadzieścia cztery godzin, przekonałby się niezawodnie, że niema sytuacji bez wyjścia, i że poprostu dla ciekawości warto jeszcze kilkanaście lat przebiedować na świecie.

Warszawa w grudniu 1878 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.