Poznać siebie trudno

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Poznać siebie trudno
Podtytuł Przysłowie objaśnione przez Bolesława Prusa
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POZNAĆ SIEBIE TRUDNO.
Przysłowie objaśnione przez Bolesława Prusa.

— Szach mat!...
— Co?
— No... szach mat!
— Czem?
— Naturalnie, że koniem...
— Jakim koniem?
— Czarnym koniem — białemu królowi... — tłomaczy eks-major Rombalski, podnosząc olbrzymie brwi.
Jakże, więc znowu kwestja? — dodaje chudy major i żółtemi, okrągłemi oczyma patrzy na partnera swego, któremu się zdaje, że go chce pożreć. Partner (pan Robek, znacie go wszyscy, ma własną kamienicę) mały, gruby i skłonny zarówno do gniewu jak i do apopleksji sinieje, ale milczy... stu innych graczy za danie mu mata zwymyślałby od ostatnich, lecz nastroszone brwi eks-majora budzą w nim szacunek i trwogę. On jeden jest tym człowiekiem, wobec którego gwałtowny Robek drży i ma słuszność, przynajmniej we własnem przekonaniu.
— Więc nie wierzysz, żem wygrał? — mówi eks-major. — No, przypatrzże się... Tu wieża, tu chłop i tu chłop... Gdzież twój król pojedzie?...
— Już wierzę, wierzę!... Naturalnie, że nigdzie nie pójdzie!... — odpowiada Robek, niespokojnie śledząc zmiany fizjognomji eks-majora. — Tylko się nie unoś, mój Ignacy...
— Alboż ja się unoszę? — pyta major zdziwiony, tonem istotnie nie oznaczającym najmniejszego śladu gniewu.
— Przecież ja ci nie mówię, że się unosisz... Zresztą szkoda słów niepotrzebnych. Nałóż lepiej fajkę, a ja przyniosę zapałek...
I wychodzi Robek do drugiego pokoju, kłapiąc z gniewu zębami. Spostrzega tam swoją córkę Helenę, siedzącą w otwartem oknie, i poczyna zrzędzić:
— Skąd te cugi, do kary Bożej?... Poco to okno otwarte, do paralusza?... Ty dziewczyno chcesz widocznie, ażeby mnie szlak trafił...
— Ależ tatku!
— Niema tu żadnego tatka! Ja nie twój tatko!... Gdzie zapałki?... Onegdaj wsypałem tu całe pudełko...
— Sam je tatko wypalił...
— To trzeba było znowu wsypać... Co tu za nieład, wszystko do góry nogami, wszystko do góry nogami przewrócone!...
Helena marszczy czoło i podając ojcu zapałki, mówi nadąsana:
— Pewnie tatko znowu dostał mata i na mnie złość wywiera!
— Ja mata?... Ja?...
— Przecież słyszałam.
Ojciec rozkracza kuse nogi i mówi, wybijając takt cybuchem:
— Jeżeli podoba mi się przegrać, to naprzód dlatego, że jestem gospodarzem a Rombalski gościem, a powtóre dlatego, że nie chcę w tym człowieku budzić pasji... Ale ty wolałabyś, żebym każdą partją wygrywał i żeby mnie major za każdym razem kładł trupem...
Robek mówi to szybko i tonem najświętszego przekonania. Helena wzrusza ramionami.
— Ja nie wiem doprawdy, co tatko widzi strasznego w tym biednym Rombalskim...
— Pasjonat!... tygrys w gniewie!...
— Jaki tam tygrys? Tatko to pasjonat, ale nie on, stary dziadyga, który zapewne nigdy się nie gniewał w życiu...
Robek aż skacze ze złości, słuchając tych uwag jedynaczki.
— Co ty mówisz?... — szepcze głosem stłumionym, oglądając się na drzwi drugiego pokoju. — Ty ludzi nie znasz, dzieciuchu!... To lew zażarty, to... to słoń raniony, którego w granicach przyzwoitości utrzymuje mój takt, moja zimna krew i moja przytomność umysłu...
Mówiąc to, za każdym wyrazem uderza pięścią w stół.
Za drzwiami rozległo się chrząkanie majora. Robek milknie, chwilę nasłuchuje niby wystraszony, a potem mówi głosem naturalnym:
— Przyszlij nam wody sodowej i soku malinowego. Niech się trochę uspokoi, bo już... już miał wybuchnąć!
Córka uśmiecha się i wychodzi do śpiżarni po żądane artykuły. Robek wraca do gościa.
— Gorąco! — mówi major.
— A tak!... tak!... — odpowiada Robek, patrząc na niego z pod oka. Jednocześnie myśli: „Jak się ten człowiek maskuje! Owieczka z wilczemi kłami...“
— O bardzo gorąco!... — mówi znowu major, który miał wogóle szczupły zasób zdań poza obrębem zwrotów używanych przy szachach.
— Jak to w takim dniu krew łatwo uderza do głowy! — odpowiada Robek.
— Uderzyła ci? — pyta major niespokojnie.
— Tak! tak!... mnie... mnie!... — śpiesznie odpowiada Robek, ciesząc się w duchu, że straszny major nie poznał aluzji wystosowanej do niego.
Służąca wnosi sok i wodę, a z drugiej strony we drzwiach ukazuje się człowiek młody, ubrany nader pretensjonalnie, z włosami à la święty Onufry.
— Komorne?... — krzyknął Robek, ujrzawszy grzywiastego młodzieńca. — Akurat cztery miesiące i dwa dni nie widziałem od pana czynszu.
Facet zmieszał się w pierwszej chwili, wnet jednak nadrabia miną i mówi:
— Chciałem prosić pana gospodarza o poświadczenie awizacji... Właśnie od kilku dni znajduję się w trudnych warunkach... Na szczęście przysłano mi z domu pięćdziesiąt rubli...
— Wybornie! — przerywa mu Robek, biorąc awizacją do ręki. — Należy mi się od pana trzydzieści i dwa ruble... Dłużej przecie czekać nie mogę, ani narażać się na tytuł chłystka... Jak mi pan zwróci należność, ja panu oddam podpisaną awizacją...
Młodzieniec trochę pobladł.
— Pan gospodarz — rzekł poważnie — zapomniał o naszej umowie?... Przecież miałem wówczas dopiero oddać za lokal, kiedy skończę moją sonatę...
— Którą pan zaczyna od czterech miesięcy i dwóch dni? — wtrącił gniewnie Robek.
— Napisałem już więcej niż połowę, lecz wcale nie z mojej winy nie mogę jej ukończyć...
— Hę?... — zdziwił się gospodarz. — Więc z mojej?...
— Tego nie mówię, ale od czasu jak okna otwieram, ani grać, ani pisać nie mogę z powodu hałasu.
— Co?... hałas?... w moim domu?... — pyta Robek tknięty do żywego.
— Przecież mieszkam w pańskim domu...
— Panie Wioliński! — krzyknął Robek — ja tu zgórą pięćdziesiąt lat siedzę i żadnych hałasów nie słyszę... Chyba brzęk muchy, albo skrzypienie własnych butów nazywasz pan hałasem... Tu cicho jak w niebie, panie Wioliński!...
— Czy nawet i teraz?...
— Tak zawsze cicho jak teraz! Mak siał...
— Niechże więc pan posłucha, co się dzieje — odparł niewypłacalny autor sonaty, wskazując na okno.
Robek nadstawił ucha.
— Nie słyszę nic! — rzekł stanowczo.
— Jakto, więc nie słyszy pan tej przeraźliwej harmonijki?
— A... No, to żaden hałas, on tak gra po całych dniach...
— Widzi pan! — przerwał triumfująco Wioliński.
Istotnie harmonijka grała tak zawzięcie, że aż się płakać chciało.
Robek otworzył lufcik.
— Kości kupuję!... Kości!... — doleciał głos z podwórza.
— A co?... czy spokojny dom?... — pytał Wioliński, podkręcając wąsika.
— Cicho, ty hultaju! — wrzasnął Robek na chłopca. — Piotrze! — zawołał stróża. — Jak mi ten łotr kwiknie kiedy na swojej harmonji, to mu ją o łeb rozbiję...
Harmonijka, stęknąwszy żałośnie — umilkła.
— Jezus! Marja! — odezwał się w podwórzu głos niewieści. — Chłopak już z kwartał gra i nawet ładnie się poduczył, a gospodarz dopiero mu dziś zabrania...
Robek był ciężko zmartwiony i mówił, nie patrząc na młodzika.
— Złej tanecznicy i fartuch zawadzi! Ale mniejsza o to... Jak mi zdrowie miłe, nie zważałem na harmonijkę... Odtąd będzie już pan miał spokój jak w grobie, jak w klasztorze... Choć swoją drogą nie wierzę, abyś pan za życia skończył ową sonatę, czy jak tam...
Lekceważenie jego genjuszu ubodło Wiolińskiego.
— Panie! — rzekł — słowo honoru daję, żebym ją ukończył, gdybym znalazł chociaż godzinę ciszy...
Robek obu pięściami w stół uderzył:
— Co?... — zawołał. — Godzinę ciszy w moim domu?... Lata całe... wieki, panie Wioliński, ciszy... Głową ręczę!...
— Słyszałeś ty coś podobnego?... — zapytał nagle majora.
Major wyciągnął szyję, co widać nie musiało być dobrym znakiem, bo gospodarz spuścił nagle z tonu i rzekł:
— Aha!... panowie się nie znają? Przepraszam! Pan Wioliński — major Rombalski... Godzinę ciszy!... W moim domu!...
Młodzik ukłonił się, major podniósł brwi.
— Pan Woliński? — powtórzył zamyślony major. — Woliński?... Znałem pańskiego dziadka. Kula urwała mu nogę. Skonał na moich rękach. Dziecko prawie... miał szesnaście lat!...
— W takim razie nie mógł być moim dziadkiem — odparł Wioliński.
Major uważnie popatrzył na niego.
— A prawda — rzekł — co za nieuwaga!... On miał lat szesnaście, a panu idzie już chyba pod trzydziestkę... Z którychże pan Wolińskich?...
Argumentacja majora o tyle mętna, o ile niewczesna, irytowała Robka, który rzekł:
— Widzisz Ignasiu, nieboszczyk, mając lat szesnaście, nie mógł mieć syna, a zresztą to nie pan Woliński, tylko — Wioliński!... Nazwisko pochodzi od nut, co to wiesz: jedna jest bas, a druga wiolin. Komponuje też kawałki muzyczne i mówi, że w moim domu nie znajdzie godziny ciszy...
— Słowo honoru, że tak!... — wtrącił młodzik.
— A ja słowo honoru daję, że w moim domu znajdziesz pan tysiąc... miljon lat ciszy!... — krzyczał zaperzony Robek.
Major podniósł rękę.
— Ależ panowie!... — rzekł.
— Uspokój się!... — przerwał strwożony Robek. — Powiedz, czego chcesz?... tylko się nie unoś... Nie warto!...
Wioliński patrzył na nich jak na warjatów.
— Ależ panowie! — mówił major — nie szafujcie honorem o byle głupstwo, tylko załóżcie się, jak ludzie poważni...
— Trzymam! — krzyknął Robek. — Jeżeli pan Wioliński nie znajdzie u mnie... no... całej doby ciszy, to mi przepadnie u niego czynsz półroczny.
— A jeżeli znajdzie? — spytał major.
— To mu nie oddam jego awizacji i sam odbiorę pieniądze! — odparł kipiący Robek.
Podali sobie ręce, śmiejąc się: Wioliński wesoło, Robek szyderczo. Major przeciął.
— Wypłata natychmiast! — rzekł major.
— To zależy od umowy — odparł młodzik, którego tknął jakiś niepokój na myśl o stracie pięćdziesięciu rubli.
— Hę?... — spytał major, nie rozumiejąc o co chodzi.
— Ależ tak!... tak będzie, jak mówisz!... — przerwał Robek, ciągnąc Wiolińskiego do dalszych pokoi.
— Mój panie! — rzekł do artysty, gdy zostali sami. — Pan mi coś bardzo lekko traktujesz majora?
— Cóż znowu?...
— Rozumie się!... Pan rozmawiasz z nim jakby oto z pierwszym lepszym... Przerywasz mu pan, odpowiadasz z drwinami... Pan się narażasz!
— Jakim sposobem i wobec kogo? — spytał zdziwiony Wioliński.
— Mówmy ciszej! — rzekł Robek. — Wobec niego... To straszny człowiek...
— On?... Ten stary safanduła?...
Robek zasłonił uszy.
— Nic mnie to nie obchodzi — rzekł gwałtownie — jeżeli pana nieszczęście spotka... byle nie w moim domu. Na ulicy możesz mu pan zrobić grymas, skoro panu życie zbrzydło, ale tu ostrzegam, że Rombalski jest największy pasjonat, jakiego ziemia nosi...
— On?...
— To — powiadam panu — wściekły... wściekły krokodyl!... Mnie całe życie schodzi na tem, ażeby go ułagodzić!... U niego, panie, zabić człowieka to... fu!... tyle co świecę objaśnić! Był na wojnie, a co trupem położył, Bogu tylko wiadomo!
Takie wmawianie krwiożerstwa i pasji w człowieka spokojnego wydawało się artyście dosyć nienaturalnem. Ponieważ jednak był arcypojednawczych usposobień, postanowił zatem nie narażać się i obserwować gwałtownego majora. Zawszeć to okaz niepowszedni!
— Cóż, układacie panowie warunki? — spytał major, wchodząc do ich pokoju.
— Właśnie! właśnie!... Pan Wioliński będzie komponował tu, u mnie, natychmiast. Fortepian jest, niedawno nastrojony... Godzinę ciszy także znajdziemy, w moim... hałaśliwym domu!
— Więc zaczynamy zaraz? — spytał major uroczyście.
— Ależ moi panowie, to jest niemożliwe — rzekł artysta. — Natchnienie nie przychodzi na zawołanie...
— Cisza w moim hałaśliwym domu także nie przychodzi na zawołanie — odparł zgryźliwie Robek. — Otóż ja panu obstaluję ciszę, a pan niech sobie obstaluje natchnienie. Jedno warte drugiego.
— Niesłychana rzecz! — szepnął Wioliński.
— Panie! zakład święta rzecz! — wtrącił major, podnosząc brwi.
Teraz dopiero młody kompozytor spostrzegł, że wogóle łagodna fizjognomja Rombalskiego wydaje się złowrogą. Jego spokój i dobroduszność były widocznie maską okrywającą wulkan...
— Jakże, panowie, więc ja już nie mam prawa wychodzić stąd?...
— A tak! — rzekł major.
— No, niby można będzie na parę godzin — wtrącił Robek. — Ponieważ jednak tak niewiele brakuje panu do ukończenia sonaty...
— Rundele... pobielam!... — odezwał się głos za oknem.
— Ha! trudno — rzekł, usłyszawszy to, Wioliński. — Siadam do fortepianu, ale jeżeli nie będę miał godziny spokoju...
— Robek daruje panu czynsz półroczny — zakończył major.
Gospodarz uśmiechnął się gorzko, nie dlatego, aby wątpił o wygraniu zakładu, lecz z powodu bezczelnej rezygnacji Wiolińskiego, która uwłaczała domowi i świadczyła jak najgorzej o umyśle i sercu młodego człowieka.
„Co za upór! — pomyślał Robek. — Pięćdziesiąt lat mieszkam tu, a on chce mi dowieść, że niema godziny spokojnej. Pod mojem okiem i wobec mojej sprężystości!“
Wioliński siadł przy fortepianie, a major spojrzał na zegarek. W tej chwili było istotnie cicho.
— Słychać, jak leci mucha w trzecim pokoju! Uważasz? — spytał Robek majora.
— Cicho! — rzekł Rombalski.
— Jakto, więc mówić nie można?
— Pst!...
Muzyk uderzył parę akordów.
— Sonata! — rzekł Robek, trącając Rombalskiego.
— Zakład — szepnął major.
Ruchliwy gospodarz począł się krzywić.
— Może w szachy zagramy? — spytał.
— Tylko w szachy!
Sprowadzili przybory, usiedli i otoczyli się kłębami dymu.
Po kilku minutach gry, major wziął Robkowi laufra.
— Co to jest? — zawołał gospodarz.
— Strzelec wzięty! — odparł chłodno major.
Robek umilkł, lecz chcąc ulżyć swemu oburzeniu, począł walić o szachownicę pionami tak gwałtownie, że Wioliński wstał od fortepianu.
— Czy to już godzina? — zapytał Robka.
— Albo co?
— Ciszy niema! — odparł z uśmiechem muzyk.
— A niech was tu! — krzyknął gospodarz, przewracając szachy. — Pan nawet posuwanie chłopków nazywasz hałasem...
— Ma racją! — odezwał się major — ale ty nie masz racji figur przewracać... To szykana!...
— Naturalnie, że nas pan Wioliński szykanuje! — dodał prędko Robek. — Przepraszam cię, mój majorze, i — jeżeli pozwolisz, wynieśmy się stąd do drugiego pokoju.
W awanturze tej major zachował się z taką godnością i spokojem, że Wioliński nie wiedział, co podziwiać: czy nieprzyzwoity czyn gospodarza domu, czy umiejętność panowania nad sobą w strasznym majorze.
— Liczymy godziny na nowo — odezwał się major. — Jest siedem minut po czwartej. Niech pan gra swoje, a cisza już będzie.
Robek sapał ze złości.
Wioliński zaczął swoją kompozycją i prawie w tej samej chwili melodjom jego odpowiedział fortepian na górze, wygrywający gamy.
— No, panie! to już jest najgorsze, co artystę spotkać może — rzekł Wioliński, opuszczając ręce. — Tam zaczęli, jak słyszę, lekcją muzyki, odłóżmy więc nasz zakład na kiedy indziej.
Uwaga była tak słuszna, gamy na górze rozlegały się tak wyraźnie, że Robek nie wiedział już, co ma odpowiedzieć. Zerwał się więc z krzesła, chwilę postał w miejscu, a następnie pędem pobiegł na górę.
W kilkanaście sekund po jego wyjściu fortepian nagle ucichł. Natomiast rozległ się szelest kroków, przesuwanie krzeseł... Gdy Robek wrócił, był siny jak śliwka.
— Niech pioruny wszystko zapalą!... — mruknął, upadając na fotel. — Teraz już będzie cicho!
— Liczymy na nowo — rzekł major. — Piętnaście minut po czwartej.
— Panie Robek, ja cofam zakład — odezwał się Wioliński. — Nie chcę być powodem do awantur i zadowolnię się najzupełniej, gdy pana przekonam...
— Nie przekonasz mnie pan! — krzyczał Robek. — Ja pięćdziesiąt lat tu mieszkam, a dopiero z ust pańskich słyszę podobne impertynencje o moim domu!... Dla mnie honor droższy jest aniżeli komorne i ci tylko, którzy mają inne o tym przedmiocie opinje, mogą zrywać zakłady... Ja trzymam dalej!
— Siedemnaście minut po czwartej — wtrącił major.
Nie było rady. Wioliński już zły usiadł do fortepianu i począł znowu grać, myśląc o tem tylko, aby mu jak najrychlej przerwano.
Na wieki pozostanie tajemnicą okoliczność, dlaczego panna Helena, która dobrze znała Wiolińskiego, nie ukazała się dotychczas, pomimo hałasów, jakie się w domu odbywały. Ze wstydem wyznać musimy, że i młody kompozytor, znalazłszy się skutkiem zakładu w dość wyjątkowem położeniu, także zapomniał o niej, choć była wcale ładną.
Grał tylko jak za pańszczyznę, błagając nieba, aby się sprawa rozstrzygnęła rychlej i na jego korzyść.
Lecz w chwili, gdy był w największym ferworze i ze świeżo nastrojonego fortepianu wydobywał dźwięki, które goryczą napełniały serce oszczędnego Robka, do sali weszła Helenka w stroju świątecznym, z różą we włosach i kokardą na szyi.
Ujrzawszy ją, elegancki muzyk zerwał się na równe nogi.
— Nie uwierzy pani — zawołał — jaki oryginalny zakład zrobiliśmy z szanownym papą.
— Graj pan! graj pan!... — krzyknął Robek, prowadząc go do fortepianu.
— Co to znaczy? — spytała zdziwiona Helenka.
— Nie pytaj się!... nie przeszkadzaj panu Wiolińskiemu!... — mówił ojciec.
— Ależ to żadna przeszkoda! — wtrącił błagalnie o tyle genjalny, o ile rycerski kompozytor.
— Owszem — przeszkoda!... Pan potrzebujesz ciszy do ukończenia tej tam swojej sonaty. Komponuj pan! komponuj!...
Wioliński usiadł z grymasem przy fortepianie, a panna Helena na fotelu, spoglądała ona kolejno na wszystkich, odgadując, że w farsie tej musi być coś poważnego, jeżeli się do niej major wmieszał.
— Co to znaczy majorze? — spytała.
— Zakład!... — odparł Rombalski, podnosząc brwi i rękę.
— Nie z mojej winy, jak honor kocham! — odezwał się Wioliński, znowu wstając.
— Siadaj pan i graj!... — krzyczał Robek. — W moim domu jest cisza... Korzystaj pan z niej!...
— Niechże mi tatko wytłomaczy... — rzekła Helena.
— Ja pani wszystko wytłomaczę! — pochwycił Wioliński.
Robek już kipiał.
— Kochana Helenko — rzekł, z trudnością hamując się — nie mów nic, a najlepiej idź sobie...
Helenka zaczerwieniła się, a major i muzyk zrobili miny stanowczo potępiające niedelikatność Robka.
Stary zmiarkował się.
— Idź!... — mówił — do miasta!...
— Pocóż ja pójdę do miasta? — zapytała Helenka, ledwie powstrzymując łzy.
Robek był zgnębiony, zresztą zanadto kochał córkę, aby nie czuł tego, że wyrządził jej przykrość.
— Idź do miasta — mówił, namyślając się — i... kup sobie... Czy ja wiem co? Aha! kup kretonu na suknią, o której mi mówiłaś...
I drżącemi rękoma wydobył pieniądze z wielkiego pugilaresu. Łzy Helenki cofnęły się gdzieś bardzo daleko, a miejsce ich zajął wesoły uśmiech.
— Ach! jeżeli takie zakłady robicie panowie, to bardzo dobrze!... — zawołała, całując ojca w rękę.
— Ale idź i nie przeszkadzaj panu Wiolińskiemu — rzekł ojciec.
— Nie panie! — odezwał się Wioliński — ja w takich warunkach nic nie zrobię. Natchnienie mnie odbiegło...
— Wiem, z winy Helenki!
— Uchowaj Boże! Panna Helena wcale mi nie przeszkadzała, ale kiedy się pan zaczął gniewać...
— Basta! — przerwał major. — Ponieważ on się gniewał, więc liczmy na nowo. Minuta po wpół do piątej!...
— Na nowo!... na nowo!... — krzyczał Robek. — Pokażę panu, że w moim domu jest cicho i że kto ma ochotę, może nietylko komponować, ale nawet płacić za lokale...
— Piasku białego wiślanego!... piasku!... piasku!... — doleciał piskliwy głos z podwórza.
— Ma pan ciszę! — rzekł Wioliński.
Robek skoczył do okna.
— Precz stąd, hultaju! — krzyknął na piaskarza. — Kości ci pogruchoczę.
— Prędzej się panu sadło rozleje! — odparł hardy łobuz.
— Kryminalisto!... ja ci dam!... — wrzeszczał Robek. — Stróżu!... Piotrze!...
Chłopiec uciekł, obrzucając klątwami podwórze.
— Ha, łajdak! — westchnął nieszczęśliwy gospodarz. — Już on tu więcej nie przyjdzie. Komponuj pan, panie Wioliński... Jazda!...
— Pięć minut po wpół do piątej! — rzekł major.
— Dokądże to będzie trwało? — spytał Wioliński.
— Do śmierci, panie!... Cisza do końca świata! — odparł Robek.
— Ale kiedyż się zacznie?
— Już się zaczęła.
Istotnie na ganku drugiego piętra zaczęła się... kłótnia między praczką i służącą.
— To nasz sznur! — krzyczała jedna. — Kupiłam go w maju, był nowy, taki sam... Dwa razy przechodził przez górę...
— A ten i razu nie przejdzie! Co mi tu pani będzie złodziejstwo zadawać?...
— Nie przejdzie, boś go pani napół rozcięła....
— Więc ja pani ukradłam?... O, żeby mnie i panią nagła śmierć... jeżeli to prawda!...
— Głupiaś pani! Żeby panią za każdy statek ukradziony śmierć spotykała, tobyś już na drugi dzień po urodzeniu smołę gorącą chlała w piekle!...
Baby krzyczały tak, że aż się dom trząsł.
— Cicho tam... — wrzasnął Robek przez okno.
Baby nie zważały na niego, prowadząc dalej swoje. Wówczas zdesperowany gospodarz wybiegł z pokoju i podążył na górę.
Wkrótce po jego wyjściu usłyszano krzyk jeszcze większy, a potem gwałtowne zatrzaskiwanie drzwi i zamków. Niebawem Robek wrócił zirytowany jak Belzebub.
— Graj pan, panie Wioliński!... teraz już jest cisza!... — wołał nieugięty gospodarz.
Major podniósł brwi.
— Kochany Józiu!... — rzekł.
— Kochany Ignasiu!... — przerwał Robek — tylko się nie irytuj. Jak cię poważam, niema o co!
— Ależ ja się nie irytuję...
— Uspokój się... panuj nad sobą!... — błagał Robek.
— Chcę ci coś powiedzieć...
— Dobrze, ale później!... Teraz ochłoń trochę...
Major jeszcze raz ruszył brwiami i usiadł.
— Graj pan! — szepnął Robek do Wiolińskiego — bo major wściekły... Ledwie go powstrzymać można od wybuchu!
Znakomitemu kompozytorowi przyszła na myśl historja doktora, który dostawszy się między warjatów, miał być przez nich w kapuśniaku ugotowany. Już nieustanne paroksyzmy Robka dokuczyły mu, cóż dopiero będzie, gdy wybuchnie major, ten człowiek, przed którym drżał sam impetyczny gospodarz?
Położenie Wiolińskiego było, jeżeli nie tragiczne, to przynajmniej melodramatyczne. Mimowoli nastroił się na ton bardzo poważny i począł komponować swoją własną, oryginalną elegją, w której znajdowały się najbardziej melancholiczne ustępy z najsmutniejszych marszów pogrzebowych.
Wtem — na podwórzu odezwała się katarynka i poczęła piłować znaną arją z „Pocztyljona z Longjumau.“ Wioliński, który ją słyszał codzień po całej godzinie i pamiętał wszystkie kiksy schorzałej katarynki, aż zzieleniał i wstał od fortepianu.
Jednocześnie poskoczył do okna Robek.
— Stróżu!... Piotrze!... chodź tu zaraz na górę.
— Józiu!... — zaczął major, biorąc go za rękę.
— Ignasiu!... Ignasiu!... — przerwał mu Robek. — Tylko nie gorączkuj się, proszę cię...
— Pozwól, że ci powiem kilka słów... — ciągnął major.
— Owszem — tylko się nie irytuj.
— Przecież jestem, jak widzisz, spokojny.
— Tak!... tak!... ale zawsze trochę poirytowany. Odpocznij, ochłoń... Jak Helenkę kocham, sprawa nie warta twego zdrowia! — tłomaczył mu Robek.
Wszedł stróż.
— Słuchaj-no ty stary cymbale!... — zawołał siniejąc gospodarz.
— Józiu! pozwól, abym ja z nim pogadał! — odezwał się major, podnosząc brwi.
— Zaklinam cię, daj pokój! — błagał Robek. — Słuchaj! — rzekł do stróża — stój mi w bramie jak słup i pilnuj, ażeby nie wszedł na podwórze żaden kataryniarz, piaskarz, rondlarz...
— Drutowat’!... drutowat’!... — zawołano na podwórzu.
Jednocześnie katarynka grała wyjątek z „Violetty.“
— Jeżeli mi wejdzie który do wieczora i wrzaśnie albo zagra, jak ci oto hultaje, co się teraz drą za oknem, to cię ze służby wygonię...
— To już nikogo nie puszczać do kamienicy? — spytał przerażony stróż.
— Wszystkich — z wyjątkiem tych, co krzyki wyrabiają. Machaj!...
Stróż zbiegł ze schodów z łoskotem toczącej się beczki cukru. Naklął kataryniarzowi, to samo druciarzowi i obu wygnał na ulicę. Nastała niezamącona cisza.
— Panie Wioliński!... — odezwał się major, wlepiając okrągłe oczy w muzyka.
— Ignasiu! — krzyknął Robek — uspokój się!...
— Ależ Józiu! pozwól, niechże ja się choć raz odezwę w tej sprawie... — prosił major.
— Jeżeli mi dobrze życzysz, pohamuj się!
— Ha! — rzekł major — czekajmy końca...
W tej chwili wszedł jakiś nieznany mężczyzna w średnim wieku z postacią okazałą i dumną.
— Coto znaczy, panie Robek — rzekł przybyły z gniewem — że mi pan dom nachodzi?... Powiedziano mi, żeś pan mojej córce grać zabronił?...
— Panie... — zaczął major, występując na środek.
— Ignasiu, pozwól!... — przerwał Robek.
— Czego ty mi ciągle głos odbierasz? — zapytał major.
— Wytłomaczę ci się później, mój drogi. Pomoc takiego jak ty człowieka jest zawsze szanowną, lecz odwoływać się do niej nie mam jeszcze prawa — mówił Robek. — Panie! — zwrócił się do gościa — prosiłem córki, aby godzinę nie grała, ponieważ...
— Czy może kto chory?
— Wszyscy zdrowi są, panie, ale wypadła tego rodzaju okoliczność, żem musiał prosić.
— Pan jesteś impertynent...
— Coto, panie?... pan mi uwagi robi w moim domu?
— Józiu! — zawołał major, bystro patrząc na Robka.
— Przepraszam cię!... — przerwał gospodarz. — Objaśnię to panu później — rzekł do gościa — lecz teraz proszę, aby nas pan na godzinę w spokoju zostawił.
— Jeżeli pan nie masz gorączki — rzekł gość — to załatwię z panem rachunki na innej drodze. Tymczasem oświadczam, że w domu pańskim dłużej mieszkać nie będę i żądam, abyś najdalej za pół godziny moją żonę i córkę przeprosił.
Gość wyszedł, nie ukłoniwszy się nawet.
— Feralny dzień! — mówił Robek — ale go przeprę i przekonam was, że nawet dziś, w tak wyjątkowych okolicznościach, musi się znaleźć godzina ciszy. Ciszy takiej jak zawsze!
— Piąta! — rzekł major.
— Graj pan, panie Wioliński...
Znakomity artysta był obecnie w takim nastroju ducha, że aczkolwiek potrzebował pieniędzy i miał wszelką pewność wygranej, mimo to czuł nieprzepartą chęć do wycofania się ze sprawy. Rzecz zaczęła się od wesołej farsy, lecz dzięki uporowi i gwałtowności Robka, z każdą chwilą stawała się nieznośniejszą, a nawet niebezpieczną.
— Graj pan! graj! — powtarzał Robek.
— Nie, panie, grać już stanowczo nie będę — odparł Wioliński — i obecnie proszę pana o uwolnienie.
— O nie, panie! pierwej przekonasz się, że w domu moim można znaleźć godzinę ciszy.
— Ależ panie, ja tu już siedzę blisko godzinę i radbym wkońcu doczekać jakiegoś ściślej określonego terminu. Inaczej owa godzina przeciągnie się do nieskończoności.
Robek stropił się.
— Jeżeli pan — prawił dalej muzyk — koniecznie chce utrzymać zakład, z którego ja radbym się już wycofać, w takim razie czekam najdłużej do szóstej. Do tego czasu mogą nam przerywać, ale potem — daruje pan...
— Racja! racja! — rzekł major — chociaż gdybyś Józefie chciał posłuchać mnie...
— Mój drogi — przerwał Robek — zgadzam się na wszystko, lecz proszę cię, abyś się wmieszał do sprawy dopiero wówczas, gdy ja sam tego zażądam. W tak wyjątkowych warunkach nadmiar gwałtowności może nas zaprowadzić zbyt daleko. O!... lepiej posłuchaj, jaka teraz cisza!... Masz pan, panie Wioliński, sam się przekonaj...
Z podwórza zawołano:
— Panie gospodarzu!... panie Robek!...
— Czego chcecie u djabła? — spytał Robek, wytykając głowę oknem.
— Piotr stoi w bramie i okrutnie woła pana do siebie... Mówi, że mu pan nie kazał odchodzić...
— No, no! niech przyjdzie... Co to może być?...
Wezwany stróż ukazał się na podwórzu z miną wielce przestraszoną.
— Panie mój — wołał do okna — czy pan kazał komu wynieść rzeczy od siebie?... Bo tu jakiś szedł z dużem zawiniątkiem i mówił, że pan mu kazał... Chciałem pogonić, bo mi się nie widziało, ale uciekł, a ja od bramy odejść nie mogłem...
Major już był w przedpokoju, za nim podążył Wioliński.
— Mój paletot ukradli!... — krzyknął artysta.
— I mój!... — powtórzył major.
— Co wy mówicie? — jęknął Robek. — O hultaj stróż!...
Do przedpokoju wbiegła zapłakana Helenka.
— Ach, tatku, zgubiłam mój kreton! — zawołała, wybuchając płaczem.
— Co mi tam kreton!... Tu nas okradli... Goń złodzieja, Piotrze!...
Wioliński pocwałował na ulicę.
— Kupiłam kreton — opowiadała Helenka — i ledwiem wyszła ze sklepu, jakiś niegodziwiec zaczepił mnie...
— A kajdaniarz! — mruknął major, myśląc o swoim paletocie.
— Pan Robek w domu? — zapytał ktoś w sieni.
— Jestem! jestem!... Uspokój się, majorze, przyszedł rewirowy... Pewnie złodzieja złapano...
— Ja taka przestraszona szłam i w drodze widać wysunął mi się pakiet — mówiła Helenka.
— Chwała Bogu! — rzekł major, patrząc na rewirowego.
— Cóż, złapał pan złodzieja? — pytał niecierpliwy Robek urzędnika władzy policyjnej.
— Ja o żadnym złodzieju nie wiem — odparł rewirowy. — Ale pan zamknął na strychu jakieś dwie baby, które wytknęły głowy przez dymniki i krzyczą tak, że się na całej ulicy rozlega.
Robek schwycił się za głowę.
— A niechże cię!... na śmierć zapomniałem...
I pobiegł z rewirowym na górę.
W sieni wyminął się ze służącym lokatora z drugiego piętra, który niósł jakąś kartkę. Helenka, usłyszawszy, że odpowiedź ma być natychmiast, rozwinęła ją i przeczytała:

Wielmożny Józef Robek. Jeżeli pan w tej chwili nie przeprosisz mojej żony i córki, w takim razie za godzinę przyszlę sekundantów.

Herkules Dyndalski.

— Majorze, co to jest? — spytała przerażona Helenka.
— Aj! nic!... głupstwo!... — odparł zakłopotany major. — Józef robi awanturę po awanturze... Zabronił tej pannie grać, źle przyjął jej ojca, no i teraz...
— Teraz tatko musi się pojedynkować? O Boże?...
Tatku! — zawołała do wchodzącego Robka — tatko nie będzie się pojedynkował, ja nie chcę, ja umrę!...
W przedpokoju ukazały się dwie baby, krzyczące jedna przez drugą:
— To tak!... to porządne panowie będą teraz uczciwe kobiety na strychu zamykali jak złodziei?... Dobrze!... pójdziemy do sądu...
Robek upadł na fotel i schwycił się za głowę. Płacząca Helenka uklękła przed nim i mówiła:
— Tatko nie będzie się pojedynkował!... O Boże!... czyż podobna pojedynkować się w tym wieku!...
— Co ty mówisz?... Z kim ja się mam pojedynkować? — pytał nieszczęsny Robek.
Helenka podała mu kartkę.
— O, pójdziemy do sądu! — krzyczała jedna z bab. — To nie te dziś czasy, mój panie, żeby ci co mają kamienice więzili ludzi niewinnych!...
Szczęściem dalszy wylew elokwencji przerwał Wioliński, który wróciwszy z niefortunnej pogoni za złodziejem, przy pomocy rewirowego wyrzucił obie damy z przedpokoju.
— Cóż? — spytał major artysty.
— Ani śladu! przepadł jak kamień w wodzie z naszemi paletotami! — odparł Wioliński.
Robek w tej chwili zerwał się z fotelu.
— Tatku!... ojcze!... — błagała Helenka — tatko nie będzie się pojedynkował.
I mówiąc to, całowała ojca po rękach.
— Za pozwoleniem! — odezwał się major — dajcież mnie choć teraz przemówić...
— Mów, rób co chcesz!... — krzyknął Robek. — Nie będę cię już powstrzymywał... siły mi już nie starczą do oganiania się przed tą całą zgrają i do hamowania ciebie...
— Mój kochany! — zaczął major — pozwól sobie przedewszystkiem powiedzieć, że kwasu tego narobiła twoja gwałtowność. Dziwię się, że człowiek w takim wieku może dopuszczać się podobnych wybryków i ostrzegam cię, że jeżeli się nie pohamujesz...
— Ja mam się hamować, ja? — pytał Robek. — I ty mi to mówisz?...
— Czy nie mam prawa?
— Rozumie się, że nie masz... Ja ani na chwilę nie straciłem zimnej krwi i o tem tylko myślałem, ażeby ciebie od awantury powstrzymać...
— Ty mnie? — pytał zdziwiony major.
— Jeżeli nie wierzysz mi, to pytaj Helenki, pytaj pana Wiolińskiego... Oni widzieli, jak pracowałem nad tem, aby cię powstrzymać od dzikiego wybuchu...
— Mnie?...
— Naturalnie! Ile razy dostrzegłem w tobie cechy zbliżającej się pasji, prosiłem, błagałem cię, uspakajałem...
— Ależ człowieku, tyś mi mówić zabraniał!...
— To! to... właśnie!... — krzyknął Robek. — Wybuchnąć ci zabraniałem.
— Powiadam ci, żeś mi mówić zabraniał i wyszedłeś na tem najgorzej.
— Jakim sposobem?
— Takim — odparł major — że ja, widząc na co się zanosi, chciałem ci zaproponować, abyś nie posuwając rzeczy do ostateczności, uznał zakład za przegrany. Ale ty nie dałeś mi przyjść do słowa!...
Robek załamał ręce.
— Mój kochany majorze, ty siebie nie znasz... Najlepiej więc zapytaj pana Wiolińskiego, jaką miałeś minę, kiedym cię reflektował?
— W istocie — odezwał się Wioliński — pan major miał taką minę, jakby chciał reflektować pana, panie Robek...
— Mnie?... z jakiej racji?
— Z takiej, że pan ciągle kipiał gniewem...
— To nie ja!... to major!... On nieustannie kipi... Ja mam zimną krew, umiem panować nad sobą... Niech Helenka powie.
— Ja już tatkowi nieraz mówiłam, że pan major jest łagodny, a tatko pasjonat...
— Ja pasjonat? Przy moim takcie, przy mojem umiarkowaniu?... Jestem trochę żywy, to prawda, ale nigdy nie przejdę pewnej granicy.
Major wzruszył ramionami.
— No, kochany Józiu — rzekł pozwól, abym poszedł w twojem imieniu do Dyndalskiego, boć przecie z nim trzeba skończyć...
— Ach! panie majorze, tylko żeby pojedynku nie było! — prosiła go Helenka, składając ręce.
— Idź! idź!... kiedy chcesz — odparł Robek. — Zobaczymy zaraz twoją zimną krew.
Gdy major wyszedł, Robek rzekł do Wiolińskiego.
— Mój panie! przegrałem zakład i mnóstwo rozmaitych strat poniosłem, ale żadna mnie tak nie boli, jak upór majora. Człowiek ten nie zna siebie i przed wszystkimi rozgaduje, żem ja złośnik, a on musi moje głupstwa odrabiać... Głupstwa!... No — a przysięgam wam, że gdybym ja go nie hamował, już do tej pory alboby nie żył, albo... miałby mnóstwo procesów kryminalnych. Tylko mu naturalnie nie powtarzajcie tego. Wolę ja w jego oczach uchodzić za półgłówka, aniżeli rozdrażnić go i doprowadzić do wybuchu!
— Bardzo słusznie! bardzo słusznie! — potwierdził Wioliński, który rad był jak najrychlej pożegnać pełnego zimnej krwi Robka i jak najrzadziej przekonywać się o jego niezrównanym takcie.
Major wrócił.
— I cóż?... — spytała Helenka, blednąc.
— No nic! — odparł Rombalski. — Opowiedziałem mu jak było i przeprosiłem za popędliwość Józefa...
— Za moją?... Dobrze, niech i tak będzie! — wtrącił Robek.
— Skończyło się jednak na tem, że Dyndalski mieszkać tu już nie chce.
— Taki dobry lokator! — westchnął Robek.
Gdy major i Wioliński pożegnali stroskaną familją, Robek rzekł do córki:
— Oto masz, co mi narobił ten twój łagodny major! Zmusił mnie do zakładu z tym golcem, niby artystą, któryby nawet fortepianu porządnie nie wyczyścił i — pozbawił mnie najakuratniejszego lokatora. Nie mówię już o tem, że nas okradli, że mogę mieć proces z babami i żeś ty kreton zgubiła...
— Ależ tatku, wszakże major spokojny człowiek. Co on komu złego zrobi, choćby się najbardziej rozgniewał?
— Co mi tu pleciesz, pleciucho?... — krzyknął ojciec, wytupując nogami. — Widziałaś ty jego oczy, hę?...
— To też on tylko oczy i brwi ma straszne, ale się nigdy nie gniewa.
— No, więc powiedz, dziewczyno, gdzie ty masz logikę, gdzie regestr w głowie?... Jeżeli on jest taki straszny nawet wówczas, kiedy się nie gniewa, to jakiżby on był wtedy, gdybym ja go nie pohamował we wściekłości.
Helena nie wiedziała już, co na to odpowiedzieć.
— Tobie się zresztą nie dziwię — mruczał stary — boś młoda, niedoświadczona. Ale on, on, osiemdziesięcioletni człowiek, także nazywa się spokojnym, a mnie robi gwałtownikiem. Oj! miał świętą racją ten wielki filozof, który powiedział, że poznać siebie trudno!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.