<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Norcio i Plunio
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NORCIO I PLUNIO.

Cóż jest wznioślejszego nad przyjaźń?... Ale przyjaźń prawdziwą, szlachetną, wiekuistą, przyjaźń nie taką, która się zaczyna przy zupie, a kończy przy lodach składkowego obiadu, ale przyjaźń w poważnych okolicznościach życia zawartą!
Prawdziwy przyjaciel jest zwierciadłem, w którem ze wszelkiemi szczegółami odbija się dusza nasza. W przyjacielu widzisz tajemnicze dotychczas wnętrze swojej istoty, jak między dwoma lustrami własny żakiet. On jest otwartą księgą naszych myśli, czynów i upodobań, podczas gdy inni, obojętni ludzie są księgami w grubą skórę oprawnemi i zamkniętemi na kłódki.
Ludzie obojętni, nie widząc cię tydzień, zapominają twego nazwiska, a nawet fizjognomji, choćbyś się ani na jotę nie zmienił. Przyjaciel — pozna cię nawet wówczas, gdy brodę zapuścisz i zamiast wyszarzanych baranków włożysz nową, niedźwiedzią szubę. Gdy cię schwyci za rękę, albo za guzik, robi to tak, jakby cię nie miał zamiaru nigdy puścić. Gdy ci mówi „dzieńdobry,“ w przywitaniu tem słyszysz nietylko określenie twej własnej pomyślności, ale jeszcze — ów bezmiar kłopotów, w jakich on od rana do nocy pozostaje.
Twój przyjaciel jest drugim tobą. On jeden gustuje w twoich cygarach jak ty sam, — kładzie tyle kawałków cukru do herbaty, ile ty sobie kładziesz, a zaproszony na kolacją, uprzedzając twoje najskrytsze myśli, sobie częściej dolewa piwa niż tobie, ponieważ tybyś tak zrobił.
Gdy idziesz do teatru, kupuje bilet do tego rzędu krzeseł, w którym ty siedzisz, choć zwykle obiera sobie dalszy kącik. Jeżeli mu zabraknie pieniędzy, a ty za niego dopłacisz, nie obraża się, ponieważ miło mu jest składać własną ambicją na ołtarzu przyjaźni. Zato w czasie przedstawienia nie patrzy na scenę, tylko w twoje oczy i jak szalony bije brawo aktorce, do której uśmiechasz się w sekrecie.
Spotkawszy cię skrzywionego na ulicy, zgaduje wnet, że cię męczą nagniotki i nie czekając ani chwili, biegnie sam, aby ci kupić, usuwające ból, wełniane krążki. Ale nie waż się wówczas zwracać mu wydanych dziesięciu groszy, zrobisz mu bowiem przykrość i narazisz się na to, że przy pierwszej zaciąganej od ciebie pożyczce — szepnie z stłumioną goryczą:
— Jabym wprawdzie nie powinien prosić cię o pieniądze, bo ty ode mnie nawet krążków na nagniotki przyjmować nie chcesz!
Prawdziwy przyjaciel uszlachetnia cię, uspołecznia, dając ci możność częstego robienia niewielkich wydatków na cele altruistyczne, czyli takie, które nie ciebie i twoją rodzinę, ale jego i jego znajomych mają na celu. Podnosi cię też we własnych oczach, starannie notując w sercu twoje zdawkowe cnoty i nieustannie je przypominając.
Prawdziwy przyjaciel, o ile może, reklamuje cię między ludźmi, sławiąc twój majątek, siły fizyczne, ostre zmysły, dowcip, uczciwość i odwagę. Zdania jego mają tem większą wartość, że widzi on równie jasno twoje drobne wady, którym po największej części winien jest świat, ludzie przewrotni, chwilowa niedyspozycja, uniesienie, lub jakaś inna przyczyna, robiąca nas mniej miłymi dla bliźnich.
Prawdziwy przyjaciel wkońcu gotów jest zawsze oddać ci życie. Nie mówi jednak o tem przez delikatność, ani robi tak — z obawy, aby cię na zatargi z sądami nie narazić.
Prawdziwy przyjaciel jest — wielkiem szczęściem człowieka!...


∗             ∗
Pewnego dnia, Norcio, zwykle zgryźliwy, był w wyjątkowo złym humorze. Miał proces z rządcą swoich dóbr, którego nazwał złodziejem. Wypchnięty przez niego za drzwi gospodarz domu wymówił mu komorne. Ulubiony buldog Kastor wściekł mu się i jakąś babę pokąsał. Nareszcie — lokaj, który służył u niego półtora roku, bez żadnego powodu ukradł mu kilka listów zastawnych i — zginął jak kamień w wodzie.

Norcio był tedy w wyjątkowo złym humorze. Gdy wyszedł na ulicę, zdawało mu się, że dorożki głośniej niż zwykle trajkocą i że przechodzący mają złowrogie fizjognomje. Bruk także był twardszy niż kiedykolwiek, a rynsztoki zamiast nieznośnej, wydawały woń — zabójczą.
Uciekł do Saskiego ogrodu, ale tam męczył go kurz, zawadzał mu kompas, stojący obok wodotrysku, i — zirytował go doreszty — jakiś kantorzysta, oszpecony dziwnie długim nosem.
Norcia ogarnęła rozpacz. Już chciał wybiec z ogrodu i — albo utopić się, albo pojechać do Wiednia, gdy wtem spotkał pewną młodą mężatkę, która zawsze kojący wpływ wywierała na jego rozdrażnienie.
Ukłonił się jej i choć czuł lekkie kolki w boku, rzekł z uśmiechem:
— Jak też pani może chodzić po tym prawdziwie zoologicznym ogrodzie?
— Więc pocóż pan tu bywa? — spytała dama, mierząc go od stóp do głów.
— Aha! rozumiem, więc pani zalicza mnie do okazów menażeryjnych?
— No, nie! ale spotkawszy pana w ogrodzie, który nazywasz zoologicznym...
Norcio sapał, czując coraz silniejsze kłócie.
— Co dziś grają w teatrze? — spytała nagle dama.
— Nie czytuję afiszów.
Chwila milczenia.
— Gdzie pan wyjeżdża na lato?
— Nigdzie nie wyjeżdżam, a przynajmniej nie myślę o tem.
Dama zauważyła, że się Norciowi humor szybko poprawia.
— Dobrze pan dziś wygląda.
— A prawda! jak dezerter z Powązek — odparł Norcio już wesoło, a potem dodał:
Może pani zje ze mną lodów?
— Mam zwyczaj jadać same lody! — odpowiedziała dama, zarumieniona z oburzenia.
„Czego ona u djabła taka dziś kwaśna?“ — pomyślał zaniepokojony Norcio i wnet rzekł głośno:
— W cukierni moglibyśmy się dowiedzieć o tem, co grają...
— Wolę przeczytać afisz.
„Tej kobiecie coś jest — medytował Norcio. — Jeszcze mi nigdy nie odpowiadała tak szorstko.“
— Więc pani będzie dziś w teatrze?
— A pan będzie?
— Ja?... mam zamiar...
— Zatem — ja nie będę.
„Jezus Marja! — dziwił się Norcio w duchu. — Co się jej stało? Przecież nic złego nie zrobiłem?“
— Jakże się miewa szanowny mężulek pani i jej miłe dzieciaczki? — spytał głośno.
— Właśnie mąż czeka na mnie z dziećmi przy głównej bramie — odparła dama i skinąwszy mu nietyle głową, ile raczej powiekami, odeszła w stronę wodotrysku.
Teraz Norcio, zdumiony w najwyższym stopniu, spojrzał po sobie. Zzieleniał i uderzył się w czoło.
Jeden z guzików jego garderoby znajdował się nie na właściwem miejscu!
— Jakież ze mnie bydlę! — mruknął, aż się paru przechodniów obejrzało. — Co za nieuwaga! Śmiertelnie obraziłem kobietę!
Zdjął kapelusz i pędził jak warjat.
Wpobliżu wód mineralnych ujrzał przed sobą człowieczka pulchnego, miłego, ze sztywnemi wąsikami, pod któremi igrał porcelanowy uśmiech, zakończony wcale ładną hiszpanką.
Na widok uśmiechu w chwili, gdy z powodu mizernego guzika stracił względy damy, Norcio wpadł we wściekłość. Zbliżył się wielkiemi krokami do nieznajomego i — zdecydowany na najgorszą awanturę, krzyknął groźnie:
— Czego się pan śmiejesz?
Był pewny, że nieznajomy rzuci się na niego.
— Ja panie?... Ja się wcale nie śmieję — odparł nieznajomy z miną słodką jak miód. — Ja wogóle jestem raczej melancholiczny niż wesoły — dodał.
— Kłamiesz pan! — przerwał mu Norcio, z nowym atakiem gniewu.
— Ale jak Boga kocham, mówię prawdę! I nawet powiem panu, że kiedy w naszem kółku mieliśmy urządzić teatr amatorski i grać Hamleta, to wszyscy mnie gwałtem do objęcia tej roli namawiali.
— Więc jeżeli pan nie kłamiesz, to czemu drżysz?
— Ja drżę? — spytał nieznajomy. — Ależ panie, ja nigdy nie drżę.
To mówiąc, drżał jak galareta i uśmiechał się jak cherubin, w jednym z bocznych ołtarzy małomiasteczkowego kościoła.
Norcio patrzył na niego i milczał, nie wiedząc, co teraz powiedzieć.
— Pozwoli pan, abym, korzystając z miłej okazji, przypomiał się...
I uchylając kopelusza, dodał:
— Jestem Placyd Kichalski...
— Ja pana nigdy nie widziałem, nazwiska nie pamiętam... Nie znam pana! — odparł Norcio.
— Ale ja mam przyjemność znać i podziwiać pana oddawna i szczęśliwy jestem, że znalazłem sposobność do wyrażenia panu tego. Bo ja zawsze sympatyzowałem z panem, jako z jedynym człowiekiem, który posiada samodzielność, oryginalność, energją i odwagę wypowiadania swoich przekonań...
W duszy Norcia, gdy słuchał, coś — przewróciło się do góry nogami. Do tej pory ludzie unikali go, przerywali z nim rozmowę i nazywali nieznośnym dziwakiem, jeżeli nie brutalem. Dziś zaś, po tylu latach, znalazł się wreszcie człowiek, który szuka z nim znajomości i tak trafnie ocenia jego przymioty.
Norcio uczuł, że mu serce mięknie.
— Mój panie — rzekł, kładąc ręce pod poły surduta — mówisz mi, że mam odwagę cywilną — to jest prawda, samodzielność — i to prawda, że wkońcu jestem oryginalnym — i to prawda, gdyż nie lubię chodzić śladami głupich...
— Naprzykład na wieczorach u pani Petroneli nigdy pan nie używasz białego krawata, choć wszyscy tak robią, poddając się jej woli — wtrącił szybko Placyd.
— I to prawda! — odpowiedział Norcio. — Ale też i pan wydajesz mi się być oryginalnym... bardzo oryginalnym blagierem!
Pan Placyd roześmiał się na całe gardło.
— Cudownie! jak Boga kocham... — zawołał. — Oto mi się nazywa mówić prawdziwie po męsku! Ale drogi panie Norbercie — omyliłeś się pan. Ja nie jestem blagierem, tylko dobrym chłopcem, który pana poznał i nauczył się oceniać. Racz mi pan podać swoją dzielną rękę!
— A wieszże pan przynajmniej, jak ja się nazywam? — spytał nagle Norcio.
— Jakżebym nie wiedział! Pan Norbert Zgrzytowicz, wnuk jenerała, historyczne nazwisko! Czy raczysz pan przyjąć papierosa?... Mam prawdziwe hawańskie, w liść owinięte — ciągnął Placyd, podając Norciowi wielką papierośnicę ze skóry amerykańskiej, zdaleka pachnącej Stanami Zjednoczonemi.
To mówiąc, patrzył mu w oczy wesoło, swemi małemi, poczciwie błyszczącemi oczkami.
Norciowi przypomniał się jego wierny buldog Kastor. Żółciowy bohater nasz mimowoli westchnął i — wziął od Placyda papierosa.
Był zwyciężony, lecz czuł — że znalazł przyjaciela.
Teraz obaj panowie: szczupły Norbert i okrągły Placyd, udali się w jedną z bocznych alei.
Po chwili Norcio rzekł:
— Niezły tytoń. To jak się pan nazywasz, jak?
— Placyd Kichalski do usług. Moi krewni jednak i bliżsi znajomi nazywają mnie Pluniem, tak jak was — Norciem.
To was — rzucone w kilka minut po zaznajomieniu się, niemile tknęło Norcia. Nie oburzył się jednak, pierwszy raz w życiu myśląc o tem, ażeby nie zrobić przykrości bliźniemu.
— Obrzydliwy ogród! — mruknął Norcio.
— Szkaradny! — pochwycił Plunio. — Spojrzyj-no pan na te drzewa, blachą obite, na te ordynaryjne słupy latarniowe.
— Widziałem to nieraz! — przerwał Norcio. — Swoją drogą jednak — dodał po chwili — można i tu niekiedy dobrze czas przepędzić.
— Tak — szczególniej w przyjemnem towarzystwie, to tu jakoś mile czas schodzi. Godziny biegną jak minuty.
— Bywają też i djabelne nudy.
— Ale jakie! — wtrącił Plunio — osobliwie w sobotę, kiedy się Żydzi zbiegną.
— Nie wspominaj mi pan o tych gałganach! Słuchać o nich nie mogę — przerwał Norcio.
— Łotry skończone! Ja, kiedy mówię o nich, to czuję dławienie w gardle — dodał Plunio.
— Chociaż — odezwał się po namyśle Norcio — i między nimi trafiają się ludzie porządni.
— O niewątpliwie! Ja sam znam między Żydami ludzi bardzo comme il faut, z zacnym charakterem.
Norcio musiał przyznać w duchu, że nigdy jeszcze tak miłego towarzysza nie spotkał. Wszyscy jego znajomi spierali się z nim o byle co, na każdym kroku, ten zaś — miał dziwnie zgodne z nim opinje.
To też ku własnemu zdumieniu Norcio rzekł:
— Zjesz pan ze mną lodów?
— Właśnie chciałem wam w tej chwili zaproponować — pochwycił Plunio.
— W tej chwili nie pan mnie, ale ja panu chciałem proponować, ja więc mam pierwszeństwo!... — przerwał mu Norcio dobitnie.
— Ależ naturalnie, rozumie się! — zawołał Plunio. — Zawsze, wszędzie i we wszystkiem ustępuję wam pierwszeństwa.
Przy lodach Norcio opowiedział Pluniowi o swoim psie, który mu się wściekł, o lokaju, który go okradł, i o gospodarzu, który mu komorne wymówił. Zakończył zaś tak:
— Chciałbym się z domu tego hultaja natychmiast wyprowadzić, choć to środek kwartału, ale cóż — kiedy nie mam mieszkania!
I posmutniał.
Plunio aż skoczył na krześle.
— W tym domu, gdzie ja mieszkam, jest na pierwszem piętrze pięć pokoi w każdej chwili do wynajęcia.
— Potrzebuję trzech...
— Cudownie! — zawołał Plunio. — Wy weźmiecie trzy, a ja od kwartału dwa.
— Nie lubię, jak mi się kto szwęda po mieszkaniu.
— To też możemy jedne wspólne drzwi zamknąć na klucz.
Norcio pomyślał.
— Byłoby to dobrze, ale ja nie lubię przeprowadzki.
— Ja was przeprowadzę! Nie wtrącicie się do niczego — zawołał Plunio.
— Nie chciałbym też nigdy gadać z gospodarzem, bo to wszystko błazny.
— Ja za was będę płacił.
Norcio znowu zamyślił się.
— Lokaj mnie też strasznie okradał zawsze.
— Mój będzie wam usługiwał, a nad wydatkami — ja czuwam!
Norcio w tej chwili pomyślał, że nowy przyjaciel będzie go okradać jeszcze lepiej, ale ugryzł się w język. Zresztą pieniądze nie obchodziły go, byle nie miał z niemi kłopotów.


∗             ∗

W parę tygodni po opisanych wypadkach, Norcio miał już znakomicie lepszy humor.
Przedewszystkiem zmienił mieszkanie i dostał się pod opiekę Plunia. Z nowym gospodarzem domu nie rozmawiał, a nawet nie widział go; pieniędzy lokajowi nie wydawał, ponieważ Plunio pełnił obowiązki jego kasjera i szafarza. Słowem był spokojniejszy niż zwykle.
Niezależnie od tego Plunio robił mu drobne przyjemności. Na każdą nową sztukę, nie pytając, kupował bilety do teatru, obmyślał spacery na nieznane ulice, a gdy Norcia w wycieczkach tych nogi zabolały, umiał zawsze jakby z pod ziemi wydobyć dorożkę. Wystarał mu się też o młodego buldoga i nazwał go Kastorem, co bardzo rozrzewniło Norcia.
Ludzie, którzy jak wiadomo, mocniej interesują się sprawami bliźnich niż swemi, zauważyli w Norciu pewną zmianę na korzyść i przypisali to nie bez racji uszlachetniającemu wpływowi Plunia. Ważniejszem jednak było to, że młoda mężateczka, którą Norcio admirował (i obraził onego czasu w Saskim ogrodzie), zaszczycała go znowu swemi względami. Pod działaniem jej jasnych spojrzeń Norcio mniej klął, częściej się śmiał i nawet — począł okazywać pewną skłonność do tycia.
Dwaj przyjaciele byli już ze sobą na ty. Norcio nazywał Plunia — Pluniem, a Plunio Norcia — Norciem.
Wkrótce Norcio zapoznał Plunia ze wszystkimi swoimi znajomymi, Plunio zaś wszystkim podobał się i wyrobił sobie jak najlepszą opinją.
Bywało w restauracji jedzą obaj raki. Plunio je i — wedle zasad przyzwoitości — palce oblizuje, a Norcio złości się,
— Garson! jakieżeś mi to u djabła raki podał? To zepsute kocie mięso w zeszłorocznych skorupach!
— Kochany Norciu, uspokój się... — mitygował go Plunio.
— Ależ jaśnie panie, to są świeże raki. Pływałyby, gdyby je w wodę włożyć — tłomaczy się garson.
— Błazen jesteś ze swojemi konceptami — krzyczał Norcio. — Nie służysz tu dla konceptów, ale dlatego, ażebyś wypełniał rozkazy gości.
— Drogi Norciu, uspokój się... — błagał Plunio.
— Cicho bądź, bo i tobie głupstwo powiem!
Garson mocno urażony odchodził i mówił w kuchni:
— Ten Kichalski to porządny pan, ale ten złodziej Zgrzytowicz to czysta bolączka. Jabym wolał cholerę angielską widzieć aniżeli jego!
Innego dnia poszli razem do krawca, u którego Norcio obstalował sobie wykwintne sakpalto. Była to rzecz kosztowna i ładna, Norcio przecie ledwie ją przymierzył, wpadł w gniew:
— Co to za worek? — krzyczał. — W pachach ciasny, pod kołnierzem marszczy się. Taki strój może być dobry dla charcików angielskich, ale nie dla ludzi.
— Pan baron grymasi — odparł krawiec, który Norcia zawsze tytułował baronem. — Choćbym nawet chciał panu baronowi poprawić, to nie mogę, gdyż leży wybornie.
— Istotnie tak jest! — wtrącił Plunio.
Norcio zaczął sapać.
— Płacę panu dobrze — mówił do krawca — i zawsze zgóry, a pan zawsze robisz mi paskudztwo. To jest szwindel panie, nie handel. Ja w tem chodzić nie będę...
— Owszem — przerwał krawiec — zrobię panu baronowi inne sakpalto, a to niech pójdzie na moją stratę.
— Nie pójdzie, panie — odezwał się Plunio — gdyż ja je wezmę dla siebie.
— Mój drogi, nie róbże głupstw! — zawołał Norcio. — Wyglądałbyś w niem jak ogórek w skórze szparaga.
— Owszem — rzekł krawiec — rozpuści się tylko parę szwów i na pana Kichalskiego będzie pasował.
Gdy wyszli, Norcio odezwał się:
— Sakpalto zapłacone już, nie płaćże mu drugi raz.
— Przecie nie zechcesz mi robić prezentu z odzieży — odparł nieco obrażony Plunio.
— Głupiś! Ja ci prezentów nie robię, tylko nie chcę, ażebyś drugi raz płacił. Zresztą od przyjaciela mógłbyś i prezent przyjąć.
— Chyba za to, że mnie ciągle obrażasz! — mruknął Plunio.
— Bagatela! Jak ja ci powiem co, to mi odpowiedz tak samo i basta. No, daj pyska! — mówił Norcio i pochylił się ku hiszpance Plunia.
Dwaj przyjaciele ucałowali się i już więcej o sakpaletocie mowy nie było.
Przyjaźń dla Norcia tak dalece absorbowała Plunia, że zerwał wszystkie swoje poprzednie, dosyć skromne stosunki. Dawni znajomi ze zdziwieniem patrzyli na jego piękną garderobę i wykwintne maniery i z szacunkiem ustępowali mu z drogi, gdy nieraz w interesie Norcia jeździł najętą karetą.
— Wiecie — mówili — że Kichalski odebrał spadek po jakimś stryju z Turcji. Spłacił już wszystkie długi, żyje jak pan, a nawet mieszka na współkę z tym brylantowym młodzieńcem Zgrzytowiczem.
— To podobno jego kuzyn — dodawali inni.
— Szczęśliwy człowiek! Co roku posuwa się o jeden szczebel wgórę. Pamiętam go przecie, jak nie miał co jadać na kursach, a dziś — młóci po dwa tuziny ostryg codzień.
Norcio, jako wnuk jenerała, urodzony z hrabianki Gęgałskiej, pomimo swego pesymizmu i brutalstwa, obracał się wśród najlepszych towarzystw. Ponieważ był hojny, lubił wyprawiać huczne kolacje, dużo przegrywał i bez miary pożyczał pieniędzy, ludzie więc cierpieli go i szanowali. Ponieważ zaś uchodził za miljonera, niejeden zatem ojciec pragnął mu powierzyć swoją córkę.
Norcio cenił wprawdzie kawalerską swobodę, lecz myślał też i o zmianie stanu, ponieważ lekarze radzili mu, ażeby się jak najśpieszniej ożenił. Byłby to nawet zrobił oddawna, gdyby nie jasnooka mężateczka, za którą od pół roku przepadał, pielęgnując w sercu pewne nadzieje wzajemności.
Głównie miał on dwie partje na oku. Jedną była panna Idalja, córka przemysłowca, oparta na posagu, wynoszącym pół miljona rubli, — drugą zaś panna Cecylja, córka właściciela dużego ziemskiego majątku, mniej posażna, ale ładniejsza i młodsza.
Ponieważ Idalja była, jak to mówią, pod ręką, bo w mieście, — Norcio więc popędy swego serca dzielił tymczasem między nią i młodą mężatkę.
Plunio, który poznał się z tem całem towarzystwem, wspierał przyjaciela, jak umiał.
Niekiedy mężczyźni żartowali z niego.
— Mój panie Kichalski — mówił jeden — ależ Norcio wymyśla panu w oczy.
— Wolę to, aniżeli gdyby mnie za oczy obmawiał. Zresztą zbyt go kocham i zanadto dobrze znam, ażebym się miał obrażać — odparł Plunio, a potem dodał:
Kto wszystko poznał, ten wszystko przebaczył!
— Więc w oczach pańskich Zgrzytowicz ma wartość wyższą?
— Jest to najszlachetniejszy i najdzielniejszy człowiek, jakiego spotkałem w życiu.
— Daruj pan, ale nie uwierzę w to, ażeby brutal mógł mieć takie przymioty.
— Jest on trochę kostyczny — rzekł Plunio — ale bezświadomie. Gdy włada sobą, nikt mu nie dorówna w podniosłości uczuć.
— Więc to nie jest wada moralna, ale umysłowa?
— No tego przecież nie mówię! — zaprotestował Plunio. — W każdym razie nie jest to wina jego... Dziedziczymy niestety! nietylko tytuł i majątek, ale także i właściwości duchowe po naszych przodkach.
Wkrótce potem zaczęła obiegać wieść, że Norcio ma skłonność do choroby umysłowej, którą odziedziczył po matce, czy babce. Ludzie odtąd rzadziej się z nim spierali i jakoś pobłażliwiej patrzyli na jego wybryki.
Innym razem ojciec panny Idalji zagadnął Plunia:
— Jak pan sądzisz: Norbert ma chyba ze dwa miljony złotych?
Plunio uśmiechnął się.
— Więc tylko miljon? — spytał już zaniepokojony przemysłowiec.
— Skądże ja mogę o tem wiedzieć? — odparł Plunio. — W każdym razie długi swoje jak najskrupulatniej płaci i pod tym względem nie znam punktualniejszego człowieka. Rzadki człowiek!
— Jakto, więc on ma długi? — krzyknął kapitalista.
— Boże uchowaj! Miewa długi honorowe. Przecież nie zawsze się wygrywa. Zresztą on jest tak bezinteresowny, że nawet tam gdzie o tysiące rubli chodzi...
— Więc on grywa w karty?
— Tylko dla zabicia czasu! Ale gdyby się ożenił...
— A któżby mu znowu oddał córkę! — przerwał zirytowany kapitalista. — Pół-warjat, wiecznie chory, goły — bo przecie jakichś kilkudziesięciu tysięcy rubli nie można nazywać majątkiem, i w dodatku gra jeszcze w karty!
— Ależ on jest najzacniejszym człowiekiem — przerwał Plunio. — Kobieta, któraby jego żoną została...
— Uprzejmie dziękuję za taki nabytek! — zakończył finansista.
Od tej pory Norcio zauważył, że bogaty przemysłowiec traktuje go ozięble, a panna Idalja bywa przy nim dziwnie roztargnioną. Ponieważ Zgrzytowicz miał dumę syna hrabianki Gęgalskiej, wnet więc zerwał z tym domem stosunki, a na Idalją nawet nie patrzył na ulicy.
Zato węzły sympatji, łączące go z młodą mężatką, zacieśniały się coraz bardziej. Widywali się często, a pani rumieniła się przy nim i okazywała mu dużo życzliwości.
Pewnego dnia, gdy znalazła się sam na sam z Pluniem, zapytała go:
— Czy pan nie uważa, że pan Norbert od niejakiego czasu jest mizerniejszy? Może ma jakie ukryte zmartwienie, a może chory?
Liczyła na to, że Plunio zły wygląd swego przyjaciela złoży na karb cierpień sercowych. Zawiodła się jednak, powiernik bowiem Norcia rzekł:
— Rzeczywiście jest trochę osłabiony skutkiem bezsenności.
— Więc nie sypia? Rozdrażnienie nerwów?
— O niech się pani uspokoi! — błagał ją Plunio. — Widzi pani, przyczyna jest bardzo prosta, ale... nie wiem, jakby to powiedzieć...
— Niech pan mówi otwarcie — szepnęła dama. — Czy miłość?... — dodała.
— I to nie.
— Więc cóż? niech mnie pan nie dręczy!
— Powiem wszystko, ale tylko dla uspokojenia pani, która... tyle mego przyjaciela obchodzisz...
— Niech pan nie zbacza z przedmiotu! — zgromiła go piękna dama.
— Otóż jest tak — mówił Plunio. — W pokoju Norcia od pewnego czasu sypia jego ulubiony pies Kastor. Właśnie ja mu go ofiarowałem.
— Wszystko już odgaduję! nie kończ pan! — przerwała dama ze śmiechem. — Pies ma liczną drużynę małych przyjaciół, którzy jego panu spać nie dają!
— Przepraszam! Kastor jest czysty jak... gwiazda, której imię nosi.
— Więc jakiż powód bezsenności pana Norberta?
— Ten — że Norcio mocno przez sen chrapie i to bardzo dziwnemi głosami, a wówczas Kastor zrywa się, szczeka i — budzi go!
Policzki damy oblały się purpurowym rumieńcem. Zaczęła się śmiać spazmatycznie.
— Ach! winszuję panu Norbertowi Kastora, czy też Kastorowi jego pana, bo już doprawdy sama nie wiem, który z nich godniejszy litości!
— Pani! — zawołał Plunio, powstając z krzesła — w taki sposób nie mówi się o swoim serdecznym przyjacielu.
— Ależ panie! — przerwała mu, ciągle śmiejąc się. — Ja nie mogę być ani serdeczną, ani żadną nawet przyjaciółką człowieka, który przez sen tak chrapie, że aż psy szczekają. Ja tylko ubolewam nad podobnie zabawnymi ludźmi!
To powiedziawszy, wyszła z pokoju, śmiejąc się aż do łez.
— Niezbadane jest serce kobiety! — szepnął Plunio.
Od tej znowu pory Norcio już nie widział pięknej mężatki. Napisał do niej dwa listy, ale ponieważ odesłała mu oba nierozpieczętowane, obraził się więc na nią śmiertelnie i pod wpływem tak dzikiego uczucia, rzekł do Plunia:
— Żenię się! Niech ją licho porwie, kiedy taka kapryśna.
— Z kim się żenisz? — spytał Plunio.
— Z panną Cecylją, do której na przyszły tydzień pojedziemy. Chcę, abyś poznał ją i jej rodzinę, ponieważ... podobała mi się ona wprawdzie, ale jest tam coś, co mnie zraża trochę...
— Cóż to takiego?
— Jakiś kuzynek! — odparł Norcio.
— Niebezpieczny! — mruknął Plunio i dodał: — Ha! zresztą zobaczymy...


∗             ∗

Dla umysłów filozoficznych, przywykłych do podciągania wszystkiego, co jest i co nie jest, pod prawa definicji, dywizji i klasyfikacji, przyjemnie zapewne będzie dowiedzieć się, że wypadki życia codziennego dzielą się na — proste i złożone.
Jeżeli ktoś złamie nogę na ulicy bez żadnych innych akcesorjów, wówczas mamy wypadek prosty.
Lecz jeżeli ktoś, łamiąc nogę, jednocześnie wybija kupcowi dużą szybę, kupcowę przyprawia o spazmy, przestrasza gości i po upływie kilku tygodni ma procesy o wybicie szyby, rozdarcie salopy i niezapłacenie lekarzowi za kuracją, — wówczas trafia mu się wypadek złożony.
W życiu bohaterów niniejszego opowiadania zdarzył się właśnie fakt złożony, napozór zwykły, lecz w którym z jednej strony poświęcenie Plunia dla Norcia zajaśniało nadludzkim blaskiem, a który z drugiej strony opóźnił konkury Norcia, doprowadził go do najwyższego rozstroju nerwów i w dalszym ciągu spowodował mnóstwo opłakanych zawikłań.
Pewnego poranku, który nie był ani pięknym, ani brzydkim, lecz takim sobie zwykłym, nieco na warszawski sposób zakurzonym, Plunio usłyszał w pokoju przyjaciela swego stękanie. Przerażony wbiegł tam natychmiast, pytając:
— Co ci jest?
— Nic... do stu tysięcy!
— Ależ...
— Ależ wynoś się do potępienia! O moje zęby! — jęczał Norcio.
— Więc zęby cię bolą.
— Jakiś ty osioł! Kiedy mówię: zęby, to już nic innego nie może mnie bolić tylko zęby! — wrzasnął Norcio.
Plunio utopił w nim spojrzenie tak pełne współczucia i innych kojących własności, że widać pod wpływem tego moralnego chloroformu, ból Norcia zmniejszył się. Chory westchnął, potarł czoło i szczękę, a potem — spojrzawszy na zmaltretowanego przyjaciela, rzekł spokojniej:
— Zbeształem cię trochę? Przepraszam cię. Ale żebyś wiedział, jak te szelmy bolą!
— Wiem — odparł Plunio — mam przecie trzy zęby spróchniałe.
— Aj! — jęknął Norcio.
— Znowu boli?
— Świ... świdruje! Gwałtu... wścieknę się!
W tej chwili kapryśny ból znowu minął.
— Kochany! — szepnął Plunio — dam ci radę.
— Jaką?
— Każ go wyrwać.
Norcio spojrzał ponuro.
— Nie głupim! — rzekł.
— Dlaczego? — spytał Plunio błagalnym tonem.
Ponieważ cierpienie ustało, Norcio więc usiadł na łóżku i począł mówić:
— Słuchaj! Rok temu bolał mnie ten sam ząb. Fuu! Zdecydowałem się rwać, ale kiedy poszedłem do dentysty i zobaczyłem taką masę szczypców, haków, kluczów, trybuszonów... oj gwałtu! Ustał ból, jakby go ręką odjął. Mój Pluniu, podaj mi ręcznik i przysuń spluwaczkę.
Ostatnią wolę przyjaciela Plunio święcie wykonał.
— Wróciłem do domu — ciągnął Norcio. — Cały dzień było mi dobrze. Ale w nocy zabolał mnie znowu tak, że oszalały posłałem nad ranem do felczera. Mrowie mnie przechodzi, kiedy myślę o tym łajdaku! Ledwiem posłał, patrzę, wchodzi fircyk. Łeb rozkocutany, zielony krawat przy nocnej koszuli, mankiety brudne i rozpięte.
— Umiesz pan rwać zęby? — pytam go.
— Jak anioł, panie! — mówi i kładzie mi całą pięść w gębę. — Był taki brudny, powiadam ci, że aż mi w nosie zakręciło!
— Który to ząb? — pyta.
— Trzonowy na prawo!
— Aha! już go mam.
Założył hak, owinięty nie wiem już w co: w chustkę od nosa, czy w używaną skarpetkę i nim zdążyłem rękę podnieść...
Traf!
Myślałem, że mi łeb pęka... spojrzałem... Kajdaniarz! kryminalista! wyrwał mi najzdrowszy ząb, jaki miałem.
Chciał mi podać wody do ust, alem go strzelił w ucho tak, żem sobie wskazujący palec wywichnął. Później kazałem go za schodów zrzucić i od tej pory za żadne skarby świata nie rwałbym zębów.
O mój ząb! znowu boli!
Plunio nie odpowiedział nic. Wyszedł tylko do przedpokoju, a w pół godziny później ukazał się w sypialni Norcia jakiś elegancki, wyperfumowany pan, z małem czarnem pudełkiem w bocznej kieszeni surduta.
— Co to jest? — zapytał zdziwiony Norcio.
Przybyły pobiegł ku niemu i schwycił go za rękę.
— Pan dobrodziej cierpi na ząbek? — rzekł.
W tej samej chwili wsunął mu dwa palce w usta i zaczął mówić:
— Aha! wiem... Trzonowy z prawej...
Norcio odepchnął go tak, że aż przyzwoity nieznajomy oparł się na przeciwległej kanapie.
— Silny ból! — rzekł przybyły, nie okazując ani cienia obrazy. — Cały nerw odkryty... musimy wyjąć.
Odwrócił się, otworzył pudełko i jakiś niewielki przedmiot wsunął w rękaw.
— To dentysta! — wrzasnął Norcio — ja nie dam rwać zęba!
Plunio milczał i tkliwie patrzył na swego przyjaciela.
— Za pozwoleniem — rzekł dentysta. — My, doktorzy dentyści, nie rwiemy zębów, tylko wyjmujemy, a to jest wielka różnica. Pan dobrodziej pozwoli.
I łagodnie, ale stanowczo począł mu pchać obie ręce w usta.
— Ja nie chcę do stu djabłów! — krzyczał naprawdę zmieszany Norcio.
Doktór dentysta cofnął się.
— Jeżeli pacjent nie zgadza się na operacją — rzekł — przynaglać nie możemy. Używamy tylko słów perswazji i zachęty.
— Norciu! — odezwał się Plunio — bądźże mężczyzną.
— A czemże u licha byłem do tej pory?
— Więc pozwól... Wszakże to drobnostka...
— Jeżeli drobnostka, to dlaczego ty sobie nie wyrwiesz? — ofuknął Norcio.
Plunio zamyślił się. Przez tę krótką chwilę zdało się, że czoło jego otacza aureola poświęcenia. Był majestatyczny.
— Norciu! — rzekł głosem uroczystym. — Aby cię przekonać, że wyjęcie zęba nie jest rzeczą tak przykrą jak sądzisz, każę sobie wyjąć... trzy!
Dentysta odwrócił się, otworzył pudełko i wyjął z niego inne niewielkie narzędzie, które znowu schował w rękaw.
— To mi przypomina — rzekł niepospolity ten operator — pewną Rzymiankę, która chcąc męża natchnąć odwagą do przyjęcia śmierci, sama przebiła się i zawołała: „Mężu! to nie boli!“
Potem zbliżył się do siedzącego Plunia.
— Patrz, Norciu! — wołał Plunio. — Patrz!
Norcio wpadł w gniew. Ten nadmiar odwagi w pulchnym przyjacielu podrażnił jego miłość własną.
— O trzysta rubli założę się — krzyknął — że nie wytrzymasz!
Plunio wyciągnął rękę.
— W mojem biurku — rzekł — znajdziesz trzysta rubli, jeżeli przegram.
— Jestem świadkiem! — odezwał się dentysta, a potem, zaglądając w szeroko otwarte usta Plunia, dodał:
— Tak! te trzy ząbki warto wyjąć, a nawet... i te dwa. Przydałaby się także panu dobrodziejowi sztuczna szczęka... A teraz... Wodę mamy... miednicę mamy... Możemy zaczynać!
— Pluniu! zastanów się — mitygował go rozdrażniony Norcio.
— Nie cofam zakładu! — odparł Plunio. — Niech pan zaczy...
Coś zgrzytnęło jakby kto orzech zgryzł.
— Ach! — jęknął Plunio.
— Jeden! — rzekł dentysta. — Niech pan dobrodziej usta wodą popłucze.
— Pluniu! nie bądźże warjatem. Ja zrzekam się zakładu! — wołał Norcio i zaczął biegać po pokoju.
— Trzymam zak... — szepnął Plunio.
Coś zgrzytnęło, jakby kto orzech zgryzł.
— Oj! — jęknął Plunio.
— Dwa! — rzekł dentysta. — Niech pan dobrodziej usta wodą popłucze.
— Pluniu! ja ci dam trzysta rubli bez niczego, tylko przestań, bo konwulsyj dostanę — błagał Norcio. — Warjatem trzeba być.
— Owszem — przerwał dentysta — te trzy zęby należało wyjąć. To było konieczne.
— Pluniu! — krzyczał Norcio.
— Rwij pan!
Coś zgrzytnęło, jakby kto orzech gryzł i nie mógł zgryźć.
— Aj! aj! aj! — jęczał Plunio.
— Mocno siedzi! — zauważył dentysta.
Znowu zgrzytnęło.
— Aj! oj! oj!
— Pluniu! ja się wścieknę... — lamentował Norcio, biegając po pokoju i zatykając uszy.
— Dziwnie mocny ząb! — mówił spocony dentysta.
Teraz zgrzytnęło na dobre.
— Gwałtu! — wrzasnął Plunio.
— Trzy! — rzekł triumfująco dentysta. — Niech pan dobrodziej usta wodą...
W tej chwili do najwyższego stopnia rozdrażniony Norcio upadł na kanapę i zemdlał.
Dentysta zadzwonił na służącego i obaj zaczęli trzeźwić Norcia, który wkrótce przyszedł do siebie, ale dostał dreszczów.
Zbolały Plunio siedział tymczasem nad miednicą i rzewnie biedak płakał. Rzeczywiście rwanie odrazu trzech zębów należy do przykrych operacyj.
Norcio jęczał ledwie dosłyszanym głosem:
— A niechże was pioruny spalą, z waszem dodawaniem mi odwagi... Tydzień będę chorował... Wolę śmierć niż rwanie zęba... Jestem rozstrojony, zabity!
— A widzisz! wygrałem... trzysta... rubli... — łkał Plunio.
— Istotnie — zauważył dentysta — nie jest to trafny uspakajający środek rwać przy kimś zęby, ale dla szanownego pacjenta mego było to niezbędne. Jabym jeszcze głosował za dwoma innemi i za wprawieniem szczęki.
— Owszem, będę pana o to prosił — odpowiedział Plunio — a teraz dziękuję i...
Wsunął zręcznie honorarjum w rękę znakomitego operatora, który na pożegnanie rzekł do Norcia:
— Panu dobrodziejowi radziłbym też chory ząbek usunąć, gdy rozdrażnienie przejdzie.
— Jak umrę, panie, to będę prosił o wyjęcie! — mruknął Norcio, nie patrząc nawet na kłaniającego się doktora dentystę.
W parę tygodni później Plunio miał ząbki jak perły, ale Norcio nie mógł się uspokoić. Był on wprawdzie mniej gwałtowny, ale zrobił się jeszcze drażliwszy i jeszcze bardziej zbolały niż kiedykolwiek. Pluniowi mniej wymyślał, natomiast jednak zaczął podejrzewać jego nieograniczone przywiązanie do siebie.
— Muszę się ożenić — myślał Norcio. — To mnie uspokoi, a zarazem uwolni od przyjaciela, który dla mojej przyjemności każe sobie o zakład rwać zęby!
Z tem wszystkiem nie miał odwagi samodzielnie zerwać z Pluniem, a nawet zaproponował mu, ażeby razem z nim pojechał w konkury do panny Cecylji, do której się wybierali poprzednio.
Plunio zgodził się na to, sprawiedliwie sądząc, że w tak ważnej chwili przyjaciel obejść się bez jego usług nie potrafi.


∗             ∗

Gdyby Norcio, jadąc w zaloty, mógł był zostawić w Warszawie swoją nerwową naturę, a natomiast zabrać pakę cukierków dla pięknej Cecylji, — byłby już niewątpliwie do tej pory szczęśliwym mężem i ojcem. Na nieszczęście zrobił wprost przeciwnie: zapomniał o cukierkach, a wziął ze sobą Plunia, chory ząb i masę żółci.
Słuszność nakazuje wyznać, że zarówno panna Cecylja, jak i całe jej otoczenie, przyjęli obu mężczyzn wyśmienicie. Lecz, w kilka godzin po powitaniu, na gościnny dom wiejskiego szlachcica spadła jakaś ogromna chmura kwasów.
Stworzył ją sam Norcio, któremu zdawało się, że siedzący na wsi kuzynek Franio kocha się w Cecylji, że ona jest mu wzajemną i tylko z obawy przed ojcem uśmiecha się do Norcia i że kuzynek Franio nosi się z jakiemiś niedobremi planami.
To też Norcio nie oszczędzał Frania i już przy obiedzie zaatakował go po swojemu.
— Czy pan tu gospodaruje? — spytał młodzieniaszka.
— Staram się! — odparł nieśmiało młody człowiek.
— Uważam to — po grubych butach, które pan nosi!
Franio zarumienił się.
— Skutków mojej gospodarki nie widział pan jeszcze — rzekł młody człowiek tonem monitującym.
— Owszem, widziałem... dziurę w parkanie ogrodowym, przez którą pastuszki będą wykradać owoce — odpowiedział szorstki Norcio.
Rozmowa ta zepsuła wszystkim obiad. Po obiedzie Franio wybiegł na folwark, Plunio z ojcem panny udali się na cygara, a Norcio postanowił bawić Cesię. Ponieważ zaś wiedział, że panny lubią rozmowy sentymentalne, skierował więc pogadankę na temat uczuć i stosunków osobistych.
— Czy panią bolały kiedy zęby? — spytał głosem miękkim.
— Dlaczego? — odparła zdziwiona Cesia.
— Bo gdyby panią bolały, toby należało je wyrwać. Pani wyrwaćby zapewne nie dała, a wówczas ja, dla zachęcenia pani, pozwoliłbym sobie wyjąć mój, który mnie boli nieznośnie.
Mówiąc to, Norcio był kontent z siebie, widział bowiem, że w gawędzie swej nader szczęśliwie połączył sarkazm z tkliwością uczuć i skłonnością do poświęceń.
Panna Cecylja aż spotniała i wynalazłszy jakiś pozór, wnet porzuciła towarzystwo tak osobliwie nastrojonego konkurenta.
Odtąd stale już unikała rozmowy z nim, co Norcio spostrzegł i przypisał to demoralizującemu wpływowi kuzynka Frania.
Postanowił więc znowu skarcić młodzieńca i, spotkawszy go, rzekł:
— Mój panie! chciałem się pana o cos zapytać.
— Słucham...
— Mój panie! Dlaczego pan nie wstąpisz do wojska?
— Doprawdy... nie rozumiem...
— Nie rozumie pan? — mówił zgryźliwie Norcio — a przecież to jest jasne! Taki przystojny, tak ładnie zbudowany młodzieniec, mógłby się łatwo odznaczyć i zostać oficerem. Ja myślę, panie Franciszku, że wojsko posłużyłoby panu lepiej, aniżeli siedzenie na wsi!
Skutkiem tych i tym podobnych wystąpień Norcia, całe towarzystwo rozbiło się na grupy. Cesia ciągle szeptała coś z ojcem albo z Franiem, Norcio zaś rozmawiał tylko z Pluniem.
— Wiesz co — mówił zirytowany Norcio do Plunia — że ten Franuś, ten kuzynek z odstającemi uszami, patrzy na mnie tak, jakby mnie chciał zabić...
— Tak! — potwierdził Plunio. — Zachowanie się jego jest nieco dziwne.
— I nie bez powodu! — wtrącił Norcio. — Kocha się w Cesi, którą ja mu z przed nosa zabiorę, bo mi się podobała. Cha! cha!
— Istotnie ładna panienka... Ale...
— Niema żadnego ale! — przerwał gwałtownie Norcio. — Tu rządzi ojciec, który mi sprzyja, gdyż wie, że mam pieniądze.
— No — a jeżeli pan Franciszek?...
Plunio, właściwie mówiąc, nie wiedział, jaką rolę odegrać może kuzyn Franuś w matrymonjalnych zamiarach Norcia, niemniej jednak ten ostatni zamyślił się i rzekł:
— Masz racją! taka niuńka jak ów Franuś nie zrobi mi nic otwarcie, ale z zasadzki...
Trzeba wiedzieć, że Norcio, w miarę jak mu wątroba rosła, podejrzewał coraz większą liczbę ludzi o chęć zasadzania się na całość i bezpieczeństwo jego osoby. Powodu, dla którego mieliby tak robić, nie wiedział, odgadywał jednak, że chętnie zrobiliby to — „przez podłość,“ czyli z amatorstwa.
Nadciągnął wieczór długi i nudny. Franuś patrzył zpodełba na Norcia, a Norcio na Franusia. Plunio rozmawiał z panną Cecylją i chwalił jej ogródek, jej suknią, jej sposób noszenia włosów, słowem — wszystko, co do niej należało. Ojciec Cesi chodził zafrasowany i ziewał.
Przed jedynastą Franuś znikł, a wkrótce po nim Norcio i Plunio pożegnali towarzystwo i udali się do pokoi gościnnych.
Na progu przeznaczonej dla niego sypialni, zirytowany Norcio nagle zatrzymał się, słysząc, że ktoś rozmawia.
Poznał głos Frania, który wypytywał służącej:
— Cała pościel czysta?
— A ino? — odparła służąca.
— Okienicę zamknęłaś?
— A jużci.
— Zapałki tu są?
— Co nie mają być.
— No, to teraz przynieś wody w miednicę i w karafkę. A tylko o szklance nie zapomnij.
Służąca wyszła i otarła się o Norcia, który z zaiskrzonemi oczyma wbiegł do pokoju.
— Co pan tu robisz? — zapytał Frania.
— Cóż mam robić? Zobaczyłem, czy wszystko w pokoju pańskim jest jak być powinno.
— A nadewszystko — czy jest woda do picia! — ryknął Norcio.
— Dobranoc panu! — odparł Franuś, wykręcając się na pięcie, i — wyszedł.
Norcio przetrzymał kilka minut i blady, wzruszony pobiegł do pokoju Plunia, leżącego w innej stronie domu.
— Co ci jest? — zawołał Plunio, widząc go tak zmienionym.
— Struć mnie chciał, jak Boga kocham! — szepnął Norcio.
— Kto znowu? Dajże pokój!
— A ten Franuś galernik! — odpowiedział Norcio, a potem dodał, ściskając Plunia za rękę:
— Słuchaj! czy jesteś moim przyjacielem?
— Ależ czy możesz wątpić o tem?
— Więc proszę cię, abyś uważał na wszystko w tym domu. Pewny jestem, że mnie ten łotr dziś w nocy napadnie.
— Rachuj na mnie — rzekł Plunio, odprowadzając do drzwi zagrożonego przyjaciela.
Zostawszy sam, Plunio zamyślił się. Obawy Norcia wcale go nie niepokoiły, widział bowiem, że Franuś wygląda raczej na gamonia, aniżeli na kochanka Cecylji, a tem bardziej na zbója. Pomimo to, nie starał się przekonywać Norcia, lub uspakajać go, ponieważ zdawało mu się, że lepiej będzie, jeżeli przyjaciel jego nie ożeni się, ani z Cesią, ani z żadną inną kobietą.
Zresztą dzień pobytu na wsi znudził go i Plunio chętnie powiększyłby dozę obaw i podejrzeń Norcia, byle tylko rychło wrócić do miasta.
Tajemnym pragnieniom jego, okoliczności nadspodzianie pomogły. Gdy bowiem korzystając z pięknej nocy wyszedł do ogrodu i — niechcący — zbliżył się ku otwartemu oknu ojca Cesi, usłyszał w pokoju rozmowę.
— Gdyby nie szacunek dla wuja — mówił Franuś — jużbym go psami wyszczuć kazał. Ależ to brutal, fiksat!
— No, prawda, że jest szorstki, ale któż znowu gości psami szczuje? On jutro i sam pewnie wyjedzie, widząc, że go chłodno przyjmujemy — odpowiedział ojciec Cesi.
— Mój Boże! — wtrąciła Cesia — a papa radził mi, abym za takiego cudaka wyszła.
— Radziłem, nie radziłem — odparł ojciec. — Widzisz, tacy ludzie jak on, ożeniwszy się, albo poprawiają się, a wtedy są dobrzy, albo prędko umierają, a wówczas niema po kim płakać.
— Nieznośny! — rzekła Cesia. — Mówię papie, że ja się jego poprostu boję.
— To dziki zwierz! — dodał Franio. — On widać nie ma żadnego wychowania.
— Zgryźliwy! stary kawaler! oto wszystko. W każdym razie lepiej, że Cesia za niego nie pójdzie — zakonkludował ojciec.
Plunio, słuchając tego, nie posiadał się z radości. Cicho wymknął się z pod okna i postanowił, jak się tylko w domu uspokoi, zawiadomić o tej rozmowie Norcia. Szkoda jednak, że nie słuchał dłużej, przekonałby się bowiem, że cała rodzina o ile potępiała Norcia, o tyle znowu chwaliła jego, Plunia. Szczególniej podobał się pannie Cecylji, która widziała w nim magazyn zacności, elegancji, grzeczności i innych przymiotów towarzyskich.
Po północy, gdy już światła w domu pogasły, Plunio, którego świerzbiał okrutnie język, udał się do pokoju Norcia. Przeszedł sień i wyminął korytarz, gdy nagle w pokoju leżącym przed sypialnią Norcia — usłyszał jakiś szelest.
Zdawało mu się, że ktoś sapie.
Stanął.
Sapanie ucichło, lecz natomiast rozległo się jakby — chodzenie.
— Czyby istotnie ten Franuś chciał zrobić zasadzkę na Norcia? — pomyślał Plunio i — uczuł, że mu jest niedobrze.
— Wlazłem w awanturę! — szepnął, a nogi pod nim zaczęły drżeć. Już żałował, że znalazł się tutaj i począł ostrożnie wykonywać odwrót, gdy wtem, tuż przy nim rozległo się straszne pytanie:
— Kto tu?
— To ja! — jęknął Plunio, nie poznając własnego głosu.
W tej chwili zdawało mu się, że jakaś niewidzialna ręka chwyta go za gardło, druga za włosy, trzecia wymierza mu silny cios w piersi, czwarta w plecy, piąta w krzyż.
— Ratunku! — wrzasnął Plunio nieludzkim głosem.
— Tuś mi... morderco... skrytobójco! — mruczało nad nim wieloręczne widmo, obsypując go żelaznemi kułakami.
W rozczochranej głowie Plunia błysnęła myśl o śmierci i w tej chwili zbudziło się w nim męstwo rozpaczy. Postanowił walczyć.
Wówczas pastwiące się nad nim widziadło otrzymało silne kopnięcie, potem uderzenie pięścią, a wkońcu zostało schwytane za włosy.
— Morderca! złodziej! — wrzeszczał Plunio, walcząc jak lucyper.
— Puszczaj mnie! — zawołało wtedy widmo. — To ja! Norbert...
— Morderca! — krzyczał nieprzytomny Plunio, utopiwszy obie ręce w czuprynie przyjaciela, którego od dołu energicznie atakował kolanami.
Norcio, poznawszy z kim ma do czynienia, zmieszał się ogromnie. W tej chwili został obalony na ziemię.
Przez parę minut obaj przyjaciele potykali się jak lwy, rycząc wniebogłosy.
Odgłos strasznej walki obudził cały dom. Płochliwa pokojówka wyskoczyła z garderoby na dziedziniec, wzywając na ratunek parobków. Z kredensu wybiegł lokaj ze świecą i siekierą, z kancelarji kuzynek Franuś z rewolwerem, a za nim ukazał się ojciec Cesi z zegarową lampką nocną i dwułokciowem blaszanem pudłem, w którem trzymał mapę swego majątku.
Wówczas dopiero zacietrzewieni przyjaciele poznali się, przerwali walkę i powstali z podłogi.
— Zdrajco! — krzyknął Norcio do Plunia.
— To ty?!... — zawołał zdumiony Plunio.
— Wyzywam cię na pojedynek, w którym jeden z nas musi paść trupem! — rzekł Norcio.
Plunio skamieniał.
— Zaco on mnie wyzywa na pojedynek? Ja chciałem zobaczyć czy śpi, czy nie jest chory, a on się na mnie rzucił. Myślałem, że to rozbójnik jaki zakradł się do jego pokoju.
— Panie Norbercie! — odezwał się ojciec Cesi.
— Zabiję łotra! — krzyczał Norcio — albo sam zginę.
Tym sposobem, dzięki nieporozumieniu, przyjaciel Plunia stał się jego śmiertelnym wrogiem.
Na drugi dzień rano obaj panowie, każdy inną drogą, wrócili do Warszawy. Tego samego dnia Plunio został wyzwany na pojedynek wedle wszelkich prawideł. Biedak! pożółkł i schudł w ciągu tych kilkunastu godzin.


∗             ∗

— Mój kochany — mówił do Norcia jeden z jego sekundantów — że za kilka godzin masz się strzelać z Kichalskim, to nic, ale to gorsze, że całe miasto na ciebie krzyczy.
— Za co? — spytał Norcio.
— Hum! za co? Bądź jak bądź, był to twój najszczerszy przyjaciel, przyjaciel, jakiego nie miałeś i mieć nie będziesz, przyjaciel, którego wszyscy ci zazdrościli.
— Łotr skończony!
— Tak mówić nie masz prawa, ponieważ on składał ci ciągle dowody przywiązania, pobłażliwości nieograniczonej, a nawet poświęcenia. Ot i w ostatniej awanturze, on szedł zobaczyć czyś nie chory, a tyś go napadł. On postąpił z tobą jak najlepszy brat, a ty jak...
— Jak rozbójnik! — przerwał Norcio. — Mniejsza o to, nie zabiję go.
Niebawem zajechały dwie karety. W jednej siedział lekarz z sekundantem, w drugiej umieścił się Norcio również z sekundantem.
Na drodze ku Bielanom, kawalkada wyminęła inne dwie karety. W jednej z nich Norcio ujrzał bladą twarz Plunia i cofnął się zły jak szatan.
— Jakie to siedzenie twarde, istny karawan! — mówił Norcio do sekundanta.
— Przeciwnie, ja sądzę, że jest bardzo miękkie.
— Czy uważasz, jaki szkaradny kolor ma niebo?
— Dajże pokój! jest piękne jak rzadko.
— Zbrzydł mi świat! — mówił Norcio. — To jedno mnie pociesza, że za godzinę żyć już nie będę.
Chwila milczenia.
— Jakkolwiek nie wątpię, że wyjdziesz z pojedynku szczęśliwie — odezwał się sekundant — z tem wszystkiem... czyś uregulował swoje interesa?
— Cały majątek zapisałem na szpital i dom przytułku dla psów, które panów nie mają — odparł Norcio.
Sekundant zapalił cygaro.
W kwadrans później Plunio i Norcio znaleźli się w pięknym dębowym lasku. Sekundanci nabijali broń, Norcio gwizdał przez zęby, a Plunio mówił do lekarza:
— Nie męcz mnie pan bardzo, gdy zostanę ranny!
— Kto to wie! — odparł lekarz. — Może właśnie szanowny przeciwnik pański dostanie się w moje ręce?
— Ja do niego nie strzelę... — szepnął Plunio.
— Wszystko gotowe! — rzekł jeden ze świadków.
W sercu Plunia dziwne obudziło się pragnienie. Chciałby on (co za wybryk fantazji!) na najwyższym dębie lasku postawić dąb jeszcze wyższy, na nim jeszcze wyższy, a na szczycie tego ostatniego... siebie!
Ziemia w tej chwili wydała mu się bardzo niepewną podstawą ludzkiej egzystencji.
Ktoś wziął go pod rękę, postawił o kilka kroków od jakiegoś drzewa, wcisnął pistolet w garść i szepnął:
— Trzymaj się dobrze!
Potem lekarz zabrał głos i wypowiedział dość nudną mówkę. Skutek jej był ten, że Norcio skierował lufę pistoletu ku głowie Plunia.
Plunio trzymał pistolet lufą na dół, a ujrzawszy tak wyraźny dowód niewdzięczności swego przyjaciela, drgnął.
Huknął strzał. Plunio zachwiał się i upadł.
Teraz Norcio zamknął swój wystrzelony pistolet.
Lekarz pobiegł do Plunia, a najstarszy wiekiem sekundant rzekł:
— Moi panowie! Sprawa jest skończona, ponieważ jeden z przeciwników został ranny.
— Ale on się sam ranił! — krzyknął Norcio. — Strzelił sobie w nogę ze strachu.
Sekundanci milczeli. Lekarz odprowadził Plunia do karety.
— Czy bardzo ranny? — spytano na odjezdne lekarza.
— Zdaje się, że w mały palec.
Gdy chory odjechał, Norcio zwrócił się do sekundantów:
— Więc panowie sądzicie — spytał — że ja nie mam już prawa strzelać się z tym infamisem?
— Przeciw tytułowi infamisa protestuję! — rzekł najstarszy z mężczyzn. — Wszyscy wiemy, że pan Kichalski wolał się ranić, aniżeli strzelać do tego, który przed dwoma dniami nazywał się jego przyjacielem.
— Tak! tak! — powtórzyli inni.
— Więc on, w oczach panów, dlatego że ranił się w nogę, jest człowiekiem przyzwoitym i uczciwym przyjacielem?
— Spodziewam się! Naturalnie! — odpowiedziano.
— Ha! kiedy tak, to patrzcie! — rzekł Norcio.
Odwiódł kurek, przyłożył lufę do skroni.
— Stój! — krzyknęli wszyscy.
Norcio pociągnął cyngiel.
Pęc!
Spaliło na panewce!
— A niechże mnie djabli porwą z takiem szczęściem! — wrzasnął Norcio, z całej siły rzucił pistolet na ziemię i — wsiadł do karety. Gdy odjeżdżającego zakrył tuman kurzawy, najstarszy świadek rzekł, wskazując na niego palcem:
— Patrzcie! oto człowiek, który przez swoją wściekłość stracił przyjaciela i śmie jego szlachetności przeciwstawiać — znowu swoją wściekłość!
Tego dnia całe miasto unosiło się nad szlachetnością Plunia.


∗             ∗

W parę tygodni później, Plunio, który wypadkiem tylko zdrapał sobie kulą skórę na małym palcu, na skutek listu ojca panny Cecylji, wyjechał na wieś. Tam ojciec, Cesia i kuzyn Franio witali go jak bohatera i upewnili, że do końca lata nie wypuszczą.
Panna Cecylja okazywała mu szczególniejszą przychylność.
— Rana pańska już się zagoiła? — pytała, patrząc mu tkliwie w oczy.
— Oddawna! Takie rany łatwo się goją...
— Rozumiem! — rzekła panna. — Trudniej daleko goi się serce zranione przez przyjaciela.
— Zgadła pani. Ale ja i na te cierpienia znam lekarstwo.
— Czy mogę wiedzieć, jakie ono? — spytała zarumieniona Cesia.
— Powiem wprost. Oto zapomnę o wszystkiem wówczas, gdy pani wrócisz Norbertowi swoją życzliwość, gdy zechcesz... być jego aniołem...
— Dosyć panie! Będę i ja równie szczerą i powiem panu, że życzliwość moją, serdeczną, dozgonną życzliwość, posiąść może taki człowiek, którego szlachetna dusza nietylko skłonna jest do poświęceń, ale nawet — zapomina o czarnej niewdzięczności innych ludzi. A takiego człowieka już znalazłam...
— Pani!... aniele!... — zawołał Plunio, upadając przed nią na kolana.
Został na wsi do końca lata, a w jesieni otrzymał rączkę i posag niedoszłej narzeczonej swego niewdzięcznego przyjaciela.
O szczęśliwym wypadku tym Norcio dowiedział się z gazet. Zirytował się tak, że aż pobiegł do doktora radzić się.
— Cóż panu jest? — pytał lekarz.
— Świat mi obrzydł! — odparł krótko Norcio.
— Hipokondrja — mruknął lekarz. — Podróżuj pan.
— Nudzą mnie podróże!
— Bywaj pan w wesołych towarzystwach.
— Nie lubię towarzystw!
— Ożeń się pan.
— Chybabym zwarjował... Te kobiety!... znam je...
— Hum! przykry to stan. Więc wystaraj się pan o jakiego przyjaciela.
— A do piekłabym uciekł, gdyby mi się trafił jaki nowy przyjaciel! To, panie, największa plaga na ziemi ci przyjaciele...
Lekarz wstał z krzesła.
— No — kiedy wszystko dla pana złe, to... strzel sobie w łeb!
— Strzelałem sobie w łeb i spaliło mi na panewce — jęknął Norcio.
— W takim razie — rzekł lekarz, kłaniając się — racz pan nie zabierać czasu mnie i moim pacjentom. Ja już dla pana nie mam recepty!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.