Strzemieńczyk/Tom I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Strzemieńczyk |
Podtytuł | (Czasy Władysława Warneńczyka) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Dzień się zaledwie robić zaczynał, gdy tłumy niezliczone zalegały już ulice Pragi, któremi cesarz miał ciągnąć. Na zamku poczty zbrojne, wozy, czeladź, kolebki, komornicy, urzędnicy, już tylko oczekiwali na to, aby Zygmunta wyniesiono...
Cesarzowa Barbara siedziała w otwartej kolebce, po obu jej bokach mając brata i synowca w pysznych zbrojach i płaszczach gronostajami podbitych. Niemniej wspaniały od cesarskiego dwór skupiał się poza powozem pani.
Nosze, na którem stanąć miało siedzenie cesarskie, na ziemi ustawione oczekiwało. Sześciu ludzi, mających się zmieniać co mila, ubranych w kapy, szyte herbami, w tokach z piórami na głowie, czekali na Zygmunta... Tuż halebardnicy z pozłacanemi w rękach halebardami, ubranemi w sznury purpurowe, gotowi byli otoczyć ten tron przenośny, obok którego konno jechać mieli kanclerz Szlik, Bruno della Scala, Michał Orszag i Matik ban slavoński, wszyscy Zygmuntowi ulubieńcy. Tuż także towarzyszyć miał cesarzowi Albrecht, a za cesarzową jechała sama córka jej Elżka.
Pomiędzy nią a matką, widocznem było więcej niż oziębienie. Nie mówiły prawie z sobą, a cesarzowa do kolebki wzięła jedną z pań swoich, aby nie zaprosić do niej córki. Wszystkich biło to w oczy. Obaj hrabiowie Cilly, na koniach już siedzący, twarze mieli zasępione, oglądali się i jechali jakby zmuszeni.
Cesarzowa wychylała się z kolebki, otaczającym mnogim, znanym sobie z rycerstwa i mieszczan dając znaki głową i rękami. Uśmiechano się też do niej...
Dwory dwa, choć połączone w całość jedną, widać było, że się rozłamywały jakby na dwa obozy. Towarzyszący Barbarze, z ukosa spoglądali na cesarskich, Zygmuntowi na Cilijskich...
Po długiem oczekiwaniu, dzień się już robił, gdy ze sklepionej bramy, na ramionach czterech pachołków, którzy w górę podniesione krzesło złocone dźwigali, ukazał się Zygmunt cesarz... Siedział majestatycznie, tak jak wizerunek jego na wielkiej państwa pieczęci...
Odziany szatami uroczystemi, w sukni ze złotogłowu, w płaszczu szkarłatnym krojem dalmatyki, na piersiach spiętym wielką klamrą kamieniami sadzoną, z łańcuchem na szyi...
Blada jego, zżółkła, wychudzona twarz, z długą brodą, rozwianą na piersi, o czole szerokiem i oczach zapadłych, ale jeszcze patrzących dumą i jakąś ironią życia a pogardą śmierci, pokryta była lekką koroną złotą, około której świeży, zielony obwijał się wieniec laurowy...
Bladych, kościstych rąk dwie, okrytych szytemi złotem rękawicami, spoczywały na krzesła poręczy... Nogi przysłaniały opony futrem podbite, z karmazynowego aksamitu...
Tak Zygmunt ostatni raz chciał się pokazać swoim Prażanom, w całym majestacie, którego śmierć nadchodząca pozbawić go nie mogła...
Jechał zwyciężcą, w laurze i w istocie zdawał się urągać nawet wyrokowi Bożemu, który go powolną karał śmiercią.
Ludzie w początku patrzeli osłupieni na to zjawisko, jakby z grobu wyszłe i do grobu idące, chwila litości i podziwu oniemiła tłum... Wtem uderzono we dzwony.
Tron cesarski stawał na noszach, tragarze brali go na ramiona i podnosili wysoko. Zygmunt nie drgnął, żaden fałd jego twarzy nie zdradził bólu, którego doznawał, patrzał z tej wysokości na lud, na pokłony, na blask, który go otaczał, oczy zwrócił ku kolebce żony, potem na Szlika, i dano znak do pochodu.
Ruszyło wszystko, zadrgały tłumy. On i lud ten wiedział, że jechał do grobu, ale na twarzy pańskiej nie widać było ani żalu, ani smutku, tylko ironiczną powagę i dumę...
Około zamku zebrane gromady ciekawych, zachowały się spokojnie, nie dały oznaki ani boleści, ani urągowiska, ale w ulicach Pragi, zbita ciżba na wstępie w nie, powitała okrzykami.
Ucho najmniej czułe, mogło w nich wyraźnie rozeznać wołanie.
— Wracaj uzdrowiony! Sława tobie!
I krzyki.
— Jedź, jedź! bodajbyś był nigdy tu nie przybywał i nigdy nie wracał... Jedź na stracenie!!
W niektórych miejscach przekleństwa i urągowiska stały się tak dobitnemi, że halebardnicy zmuszeni byli ostrza przeciw gminu nastawić i grozić rozpędzaniem.
Nic to nie pomogło, bo gawiedź rozproszona, wracała tłumnie z nowym wrzaskiem, hałaśliwszym jeszcze.
Przez cały ten czas, gdy placami i ulicami ciągniono, aż do wrót miejskich, krzyki nie ustawały. Zygmunt, którego uszów dochodzić musiały, nie odwrócił głowy, nie dał najmniejszego znaku zniechęcenia i gniewu. Kanclerz tylko Szlik podnosił ręką ściśniętą w żelaznej rękawicy, a oczy jego i Orszaga pioruny ciskały. W orszaku cesarzowej, którą witano mnogiemi: żywie i sława!! hrabiowie Cilly bledli, twarze się okrywały wyrazem trwogi, a sama pani z poza zasłon ręką dawała znaki dziękczynne...
Wszyscy odetchnęli dopiero, gdy za wroty miejskiemi krzyki ustały i tłum się przerzedził a potem zniknął. Orszak jechał dalej w milczeniu, cesarz tylko przywołał swojego Szlika i coś mu szepnął, na co on głową skinął posłuszną.
Świadek tej sceny, która na kartach dziejów zapisaną być miała, Grzegorz z Sanoka, jechał wśród dworzan cesarzowej niepostrzeżony, razem z Biedrzykiem, rozmyślając i dziwując się. Los go niósł dalej, mimo woli, a wszystko zwiastowało, że chwila rozwiązania zagadek, które się cisnęły jego oczom i umysłowi postrzegawczemu, zbliżać się musiała...
Niepodobna już było orszaku cesarzowej opuścić, lecz że na gościńcu dalszym szeregi ściśnięte musiały się rozluźnić, mistrz Grzegorz wyzwolił się nieco z niemiłego sąsiedztwa komorników nieznajomych i dziwnie się mu przyglądających, pozostając na boku z Biedrzykiem.
Czech był podrażniony tak, że ciągle milczący dosyć i niewywnętrzający się, począł się z natrętnemi myślami i niepokojem zdradzać.
— Zaprawdę — odezwał się do towarzysza po cichu — teraz i ja niemal trzymam z hrabią Fryderykiem, że i im i cesarzowej grozi niebezpieczeństwo ... Nie darmo cesarz chciał opuścić Pragę! nie darmo!! Czuł, że w niej nie było mu bezpiecznie... Słyszeliście te krzyki! Głupi lud... Chcąc okazać miłość swą dla pani naszej wyrządził jej krzywdę, kto wie jakie mogącą mieć skutki!
Cesarz nie daruje swej obrazy...
Wołali jej: żywie i sława, a jemu: pohybel i przekleństwo...
Patrzałem zboku na oblicze jego... było jak maska nieporuszone, kamienne, ale oczy piorunowały. Biada nam! biada nam!
Grzegorz z Sanoka bojaźliwym nie był, lecz słowa te zatrwożyły go o skutek poselstwa. Wiedział, że bezwątpienia pomyślny skutek jego zależał od powodzenia cesarzowej i jej obozu.
— Cóż cesarzowej zagrażać może? — zapytał Biedrzyka.
Czech podniósł oczy w górę.
— Nie wiem, odgadnąć trudno, lecz lękam się wielce... W Pradze ona miała obrońców, tu ich już mieć nie będzie. Spojrzcie na orszak Zygmunta i kupkę naszą...
Podróż w jakiemś złowrogiem milczeniu ciągnęła się dalej do Znaima.
Tu nadbiegł Biedrzyk do chaty, w której z Grzegorzem stanęli, oznajmując mu naprzód, że cesarz dalej już żywym niesiony być nie może, lekarze oświadczyli, że godzina śmierci się zbliżała ...
Zaledwie miał czas szepnąć o tem Grzegorzowi gdy wpadł zbladły, z załamanemi rękami komornik cesarzowej. Z twarzy jego Biedrzyk wniósł, że Zygmunt chyba skonać musiał, lecz chłopak krzyknął.
— Cesarzowę naszą pod strażą zaprowadzono do zamkowej wieży, do więzienia...
Popłoch się stał niezmierny, Biedrzyk jak szalony wybiegł.
Grzegorzowi, gdyby się ta dziwna wiadomość sprawdziła, nie pozostawało nic, jak myśleć o własnem bezpieczeństwie i uchodzić.
Jawnem było, że projekta uwięzionej pani, musiały wprost być woli umierającego przeciwnemi. Mistrz Grzegorz miał do niej listy, była w stosunkach z królową Sonką, pismo przywiezione znaleźć się mogło i jemu więc zagrażało więzienie...
W pierwszej chwili nie wiedział jeszcze, czy oczekiwać na Biedrzyka, czy radzić o własnej sile, lecz chciał doczekać potwierdzenia wiadomości, która mu się jeszcze nieprawdopodobną zdawała...
Los cesarzowej mogli podzielać jej dworscy i wszyscy co byli w jej orszaku, zdawało się więc Grzegorzowi najbezpieczniejszem trochę się od niego usunąć i w tłumie, który napełniał miasteczko, szukać mniej podejrzanego schronienia.
Nikt nie zważał na niego. Biedrzyk nie powracał, mógł więc konia swego wyprowadziwszy i ciągnąc go za sobą, ujść ku rynkowi i stanąć na boku, jako nienależący do żadnego dworu podróżny...
Uczynił też to natychmiast tak szczęśliwie, że niczyich na siebie oczu nie ściągnął.
W rynku nie podpadało już wątpliwości, że coś niespodzianego i niepokojącego zajść musiało. Część pocztu cesarskiego siadała na koń i w pogoń się puszczała...
Ludzie stojący pod domami opowiadali sobie, że wprzód nim cesarzowę uwięziono, obaj hrabiowie Cilly, przeczuwający niebezpieczeństwo, jakie im groziło, w czasie podróży zamienili zbroje i ubiory ze swemi dworzanami, a sami wdziawszy ladajakie szaty umknęli...
Za niemi właśnie pogoń wysłaną była.
Słuchał jeszcze tego opowiadania, gdy mężczyzna w sukience księżej, niemłody już, o kijku idący, zobaczywszy jego sutannę i poznawszy w nim duchownego, zbliżył się doń i pozdrowił po łacinie...
Na pierwszy rzut oka poznał w nim katolika Grzegorz, który już w drodze nauczył się rozróżniać hussyckich od prawych księży. Rad był wielce spotkaniu.
— A wyście zkąd? — zapytał stary zawiędły księżyna.
Grzegorz musiał skłamać ratując się a przynajmniej nie całą mu prawdę wyjawić.
— Podróżnym jestem — rzekł — i dziwny traf mnie tu rzucił w taką godzinę zamięszania jakiegoś, którego nie rozumiem, bom obcy...
— Zaprawdę! zaprawdę! — westchnął ksiądz — nawet my cośmy tu w Czechach od lat wielu do krwawych przygód i osobliwych wypadków nawykli, zdumiewamy się temu, co się tu u nas dziś stało... Cesarz żonę własną więzić każe... Brat i synowiec jej zbiegają...
Poruszył ramionami...
— Lecz jakaż przyczyna tej srogości cesarza względem własnej małżonki? — zapytał Grzegorz...
— Dziwy prawią! — począł ksiądz — właśnie od zamku idę. Tam głośno dowodzą, że Barbara zdradę knuła, rachując na śmierć męża, przeciwko własnej córce...
Miała jakoby zmowę z królową polską, za której syna wydać się postanowiła i z nim nad Czechami i Węgrami panować!!
Grzegorz usłyszawszy to nie mógł powstrzymać okrzyku oburzenia.
— Ojcze mój! — zawołał — potwarz to być musi. Cesarzowa babką-by młodego króla polskiego być mogła...
Liczy on lat zaledwie czternaście, gdy ona bodaj przeszło pół wieku! Potworne małżeństwo takie...
Ksiądz nie dał mu dokończyć.
— I takie potworne dla żądzy panowania się składają małżeństwa — odparł. — Ale Bóg sam nie dopuścił, aby się to dokonało!
Grzegorz stał struchlały, zmięszany, upokorzony, pytając się w duszy, czy mogło to być, aby on za narzędzie do takiego knowania miał być użytym. Nie chciał wierzyć słowom księdza i wzdrygał się.
— Ojcze mój — rzekł po namyśle. — Nieprzyjaciele cesarzowej mogli na nią rzucić potwarz, wierzyć temu trudno. Matka spiskująca przeciwko własnej córce, kobieta w jej wieku chcąca się wydać za wyrostka, który dzieckiem jest jeszcze prawie!!
Ksiądz popatrzył na mówiącego ze smutnym na twarzy wyrazem.
— Cóż — rzekł cicho — co się na świecie nie dzieje dla zaspokojenia namiętności ludzi zepsutych!! Są niewiasty święte i anielskie, ale gdy złe są przechodzą w złości mężczyznę, w zuchwalstwie i bezwstydzie szatana...
Grzegorz zamilkł. Nawykły do szanowania królowej swej, której służył, nie chciał jeszcze przypuścić, aby ona do tak poczwarnych planów miała rękę podawać i własnego syna im poświęcić. Lecz poselstwo jego potajemne i to co się cesarzowej Barbarze przygodziło, zmuszało w smutną tę rzeczywistość uwierzyć.
Ksiądz miejscowy, który miał tu znajomych wielu, dopytywał na wszystkie strony i zewsząd mu toż samo powtarzano, że istotnie cesarzowę Barbarę z rozkazu męża w wieży zamknięto, kilka sług zaledwie zostawując przy niej. Ze znaczniejszych osób, mianowicie Czechów, którzy jej towarzyszyli, kilku też czy kilkunastu uwięzionych być miało. Grzegorz domyślał się, że ten los mógł i czynnego spotkać Biedrzyka. Nie było więc na co oczekiwać i ratować się musiał sam, myśląc o sobie.
Ksiądz, z którym rozmawiał, widząc na nim suknię duchowną, a z zawiązanej rozmowy przekonawszy się, iż katolikiem był, jako podróżnego zaprosił go do siebie, ofiarując mu gospodę.
Grzegorz nie przyznając się, iż do Polski chce powracać, musiał powiedzieć, że na Szlązko jedzie.
Poszli tedy razem do bardzo ubożuchnego schronienia, które ostatni tu duchowny katolicki zajmował. Skarżył się on na srogość i prześladowania hussytów i na opłakany stan kraju, ale znosił swe męczeństwo cierpliwie, spodziewając się, że Bóg nareszcie nad nieszczęśliwemi ulituje się Czechami.
Przyjęcie było tak skromne, jak gospodarz i jego chata. Grzegorz odetchnął, sądząc, że tu będzie mógł bezpiecznie pozostać. Uchodzić nocą, ani nawet nazajutrz rano nie zdawało się dobrem, bo miano baczność na tych, co cesarzowej towarzyszyli, a ktoś z orszaku Zygmunta poznać go mógł i wskazać.
Pomimo spóźnionej pory, rozmowa przy kaganku i piwie ciągnęła się jeszcze, gdy zastukano do drzwi i dworzanin cesarski, którego łatwo było można poznać po stroju wszedł do izby,
— Pan nasz Zygmunt dogorywa — zawołał — nocy tej pewnie nie przeżyje. Co jest duchownych zbiera się około konającego dla czytania modlitw i oddania mu ostatniej posługi... Idźcie i wy... Wdziejcie szaty obrzędowe. Cesarz chce aby jak najwięcej osób przytomnych było ostatnim jego godzinom.
Tu przybyły zwrócił się do siedzącego Grzegorza z Sanoka.
— Z sukni widzę, że i wy jesteście duchownym.
— Tak, alem obcy tu, podróżny...
— Katolik wśród katolików nigdzie obcym nie jest, macie obowiązek i wy oddać ostatnią posługę chrześciańskiemu cesarzowi i królowi rzymskiemu.
— Sukni nie mam — odparł Grzegorz.
— Te się u miejscowego księdza znajdą — nalegał dworzanin. — Mam polecenie wszystkich księży na zamek prowadzić... Pójdziecie z nami.
Zaskoczony w ten sposób Grzegorz, chociaż miał wielką obawę, aby go nie poznano, opierać się nie śmiał, nie chcąc podać w podejrzenie.
Ksiądz też dawał mu znaki i upewniał, że albę, komżę lub kapę znajdzie dla niego. Dworzanin naglił. Musieli się co najprędzej przyodziać i iść za nim do zamku.
Noc tymczasem nadeszła była.
Na szarem tle jesiennego nieba, czarny zamek z oknami gorejącemi światłem, zdala już jakby katafalk olbrzymi wyglądał. Bramy, podwórza, sienie, wszystko pełne było ludu, rycerstwa, dworzan, czeladzi, zbrojnych straży, wozów i koni...
Dworzanin cesarski, który prowadził księdza i Grzegorza z Sanoka, zrobił im przejście i wwiódł naprzód do wielkiej sieni, której drzwi na oścież otwarte prowadziły do przestronej izby sklepionej.
Widok majestatyczny a dziwny uderzył ich oczy.
Cesarz Zygmunt zaledwie przybywszy tu, a czując się słabszym coraz, zawołał lekarzy, surowo im nakazując powiedzieć mu jak mógł żyć długo. Spowiednik i oni nie ukrywali tego przed nim, iż nocy przeżyć nie miał.
Naówczas rozkazał cesarz odziać się tak, jak miał być do grobu ubranym. Włożono mu cesarsko-kapłańskie szaty, koronę na głowę, dano berło w ręce i jabłko, okryto płaszczem i posadzono na tronie w sali.
Chciał konać w obec ludzi, dla okazania męztwa... Na koronie zielony wieniec kazał pomieścić...
Ale jabłko i berło już dla rąk jego osłabłych były za ciężkie, ustawiono je tak, aby ich trzymać nie potrzebował. Pod ciężarem korony uginała się głowa, lecz tej odjąć sobie nie pozwolił.
Przy świetle pochodni, które trzymali stojący komornicy, widać było już trupią bladością okrywającą się twarz, wśród której oczy jeszcze niekiedy z pod ciężko podnoszących się powiek błyskały...
Żył jeszcze... Lekkie drganie głowy, nieznaczne poruszenie szat i okryć, które nogi osłaniały, zdradzało razem cierpienie i życie...
Jak gdyby w ostatniej godzinie tej, obrazy życia całego przechodziły przed nim i potrącały go wspomnieniami, widać było poruszającą się brodę, zaciskające usta, marszczące czoło...
Kanclerz Szlik, zięć Albrecht stali tuż przy nim, córka Elża u nóg płacząc klęczała, w rękach załamanych trzymając różaniec. Duchowieństwo ustawione blizko, cicho odmawiało modlitwy, spoglądając na konającego Zygmunta, niewzruszonego, dumnego, spokojnie walczącego ze śmiercią...
Cisza panowała ugniatająca w sali, której powietrzem ciężko było oddychać... Woń woskowych pochodni, lekarstw, któremi Zygmunta pojono, kadzideł i tylu zebranych ludzi wyziewy, czyniło je nieznośnem...
Z rozkazu cesarza wpuszczano na salę zkolei cisnących się ciekawych ludzi; chciał być widzianym.
— Niech wiedzą jak cesarz umiera! — szepnął Szlikowi.
Obumierający wzrok jego niekiedy padał na klęczącą córkę, na blizko stojącego zięcia, któremu państwo po sobie przekazywał, na wiernego Szlika, a potem zamykały się powieki, aby oczy wewnątrz duszy patrzały...
Lekarz stojący obok dostrzegł naostatku, że walka ostatnia się rozpoczynała... Oddech stawał się coraz pospieszniejszym i trudniejszym, pierś podnosiła się gwałtowniej, ręce konwulsyjnie drgały, otwarły się usta. Zdawało się, że śmierć zwycięży i wyrwie okrzyk boleści. Wtem Zygmunt zacisnął usta, głowa wyprostowana dotąd poczęła się chylić na piersi i z czoła spadła korona potoczyła się na nogi.
Cesarz nie żył.
Duchowni uklękli, pierwszą za duszę uleciałą odmawiając modlitwę...
Elża u stóp klęcząca krzyknęła i odniesiono ją na pół zemdloną.
Szlik i Orszag bojąc się, aby ciało martwe nie zsunęło się z tronu, przytrzymali je z obu stron, pókiby nie ostygło, a Albrecht podniesioną koronę włożył na skronie.
Ale na niej laurowego wieńca nie było i potomność przywrócić go nie miała...
Śmierć cesarza dozwoliła Grzegorzowi z Sanoka trochę wolniej odetchnąć. Wszyscy nadto nią byli zajęci, aby się zaprzątać sprawą cesarzowej. Zatrzymano ją wprawdzie w więzieniu, bo taka była wola umierającego, ale nikogo nie prześladowano i nie ścigano hr. Cillych.
Albrecht nadto miał w tej chwili do czynienia w Węgrzech i Czechach, aby się znęcać nad kimkolwiek i nowych sobie nieprzyjaciół przyczyniać.
Nazajutrz postanowił mistrz nasz puścić się w drogę do Krakowa. Biedrzyka ani mógł szukać, ani on mu się nastręczył. Sam więc jeden, rozpytawszy o gościńce, ufając sukni duchownej, która go mogła obronić od napaści, jeżeliby hussytów i włóczęgów nie spotkał, wyjechał Grzegorz z Sanoka przejęty tem co widział i co wiózł królowej Sonce.
Poselstwo jego poszło najnieszczęśliwiej i w Krakowie nie spodziewał się dobrego przyjęcia, ale winy w tem jego nie było...
Małymi dniami, ostrożnie się przebierając od miasteczka do miasteczka, odpoczywając po katolickich probostwach, znużony i wycieńczony tą podróżą, zbliżył się wreszcie Grzegorz do Krakowa.
Im więcej rozmyślał nad tem, co go spotkało, co słyszał i czego się mógł dorozumiewać, tem smutniejszy powracał do królowej. Odkrył w niej to, czego nie przewidywał, niezmierną żądzę zdobywania dla dzieci ziem i państw, żądzę, której oni paść mogli ofiarą. Żal mu było Władysława, który już sam rycerskie miał popędy i wyobraźnię gorącą. Dusza jego przeczuwała zawody i koniec smutny...
Lecz mógłże on co przeciw wszystkim i przeciwko samemu charakterowi młodzieńca, którego od dziecka marzeniami bohaterstwa karmiono?!
Pod Krakowem już spotkawszy znajomych dworzan panów z Tęczyna, przekonał się z rozmowy z niemi, że wiadomość o śmierci cesarza i uwięzieniu Barbary, jeszcze tu nie doszła. On więc pierwszy miał być zwiastunem tych wypadków.
Na zamku przywitano go zdziwieniem, tak on i koń jawnie świadczyli, że tajemnicza podróż poszła niepomyślnie... Już powrót bez sług i towarzysza, złym była znakiem, a twarz Grzegorza z Sanoka nosiła na sobie ślady przetrwanych niewczasów i troski.
Zaledwie przebrawszy się mistrz kazał o sobie oznajmić królowej, która go natychmiast powoła do siebie.
Niecierpliwa wyszła naprzeciw niego, aż do progu, mierząc ciekawemi oczyma.
Zmęczona twarz i smętne wejrzenie posła, mówiły za niego.
— Co mi przynosisz? — zawołała natarczywie — w dwu słowach mów. Gdzie Biedrzyk? Co się stało?
— Miłościwa pani — rzekł ponuro Grzegorz — nie mam szczęścia i złym jestem posłem, ale nie własną winą, zrządzeniem Opatrzności.
Zastałem cesarza już prawie konającym... Z Pragi kazał się nieść do Znaima... Cesarzowa była przy nim. Przed samym zgonem z jego woli uwięziono cesarzowę Barbarę.
Sonka wydała krzyk rozpaczliwy i ręce załamała.
— Cesarz umarł! — zawołała.
— Przekazawszy państwo Albrechtowi i córce — dodał Grzegorz.
Chwilę stała królowa osłupiona, nie mogąc się jeszcze pogodzić z tem co słyszała, nie wierząc uszom własnym.
— Cesarzowa! Cesarzowa uwięziona — przerwała — i nikt nie stanął w jej obronie! Gdzież byli Czechy? Gdzie się podzieli brat jej i synowiec? Czy i oni uwięzieni?
— Uszli oba — rzekł Grzegorz spokojnie i poważnie. — Zdaje się, że cesarz dla tego z Pragi wyjechał już niemal konający, aby uniknąć Czechów, sprzyjających cesarzowej Barbarze...
— Wszystko! wszystko przepadło! — zawołała patrząc w ziemię, z wyrazem bólu i rozpaczy królowa. — Wszystko przepadło, co memu pierworodnemu wielką zapewniało przyszłość.
Grzegorz wejrzeniem pełnem wyrzutów odpowiedział tylko, a po chwili milczenia odezwał się odważnie.
— Miłościwa pani, Bogu dziękować należy, iż pana naszego obronił od sromotnego małżeństwa i losu, który go czekał z tą niewiastą!
Stało się wedle miłosierdzia Opatrzności...
Złożył ręce nie kończąc. Królowa spojrzała gniewnie.
— Tak, stało się — odparła odwracając od niego — lecz... bądź co bądź, jedną z tych koron posiędzie! Przepowiednie się spełnią...
I zimna na pozór, ale wzburzona i gniewna, kazała sobie ze szczegółami opowiadać wszystko, co Grzegorza spotkało w podróży.
Twarz jej mieniła się, usta ściągały, ręce szarpały suknię, gniew zdawał się co chwila wybuchać i stłumiony krył się we wnętrzu.
Z ironicznym uśmiechem, gdy skończył opowiadanie mistrz Grzegorz, odprawiła go skinieniem głowy dumnem...
— Na nowo więc rozpocząć potrzeba! — zamruczała. — Władysław młody, czas mamy...