<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Stypa
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Okręt
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— Nie będę tu — rzecze doktór — rozważał ani moralnej strony cudu p. Władysława, ani też nie będę go rozpatrywał ze stanowiska prawnego, nawet lekarskiego, choć dałoby się i o tem coś powiedzieć. Chcę traktować tę sprawę jako fenomen przeznaczenia, dla którego niemasz ani etyki, ani społeczności, ani prawa, ani medycyny; dla którego istnieje tylko igrzysko sił oderwanych. Przeznaczenie jest to wielkie Monte Carlo bytu: rzuca nami jak gracz w trente­‑et­‑quarante i jeżeli z tego stanowiska zapatrywać się będziemy na ów cud, to można śmiało powiedzieć, że p. Władysław rozbił bank, a podobno (wierzmy ułudzie Erosa) była to skrzynia piękności niepospolitej. Czy jednak nie była ta Zosia zwykłą histeryczką o obłędzie erotycznym? czy Dantyszek poprostu nie obudził w niej drzemiącego instynktu? Ale zapowiedziałem, że pominę kwestye lekarskie. — Znowu powracam do fatum. Kwestya wielka, czy ta sama ekstaza mogłaby się powtórzyć nawet z tą samą osobą? Z pewnego względu może i dobrze się stało, że Dantyszek już nigdy nie spotkał swej Dryady. Te dawne miłości — to czasami tak znika z pamięci, że zaledwie z trudem sobie przypomnisz... Właśnie ja miałem wręcz odmienne zdarzenie. Do Warszawy przyjechałem lat temu siedem z Kielc, gdzie jakiś czas praktykowałem, póki mnie nie ogarnęła tęsknota szerszych horyzontów, winta w dobrej kompanii, rozpraw filozoficznych sub auspiciis pana Wincentego — i tym podobne wyższe aspiracye. Tęsknota owa narodziła się we mnie, gdy przybył do Kielc p. Nawara z p. Janem Podobłocznym, którzy mi ukazali nowe widnokręgi gadania. W Kielcach trudno w sobie rozwijać geniusz dyalektyczny. A więc — jak mówię — przybyłem do Warszawy siedem lat temu i na początek zamieszkałem w hotelu Saskim. Była może godzina pierwsza po północy; leżałem już w łóżku, drzemiąc, gdy naraz do drzwi moich zapukano.
Entrez! zawołałem, przebudziwszy się natychmiast. Wchodzi numerowy. — Przepraszam, że p. doktora budzę. Jedna pani ma tu córkę, bardzo chorą. Dostała nagle strasznego bólu głowy i coś tam jeszcze. Może p. doktór byłby łaskaw!
Taki to los lekarza. Musiałem oczywiście wstać — poszedłem. Numer znajdował się o piętro niżej. Pokój tonął w półświetle czerwonego abażuru, czego — mówiąc nawiasem — bardzo nie lubię, bo ten czerwony półblask uważam za szkodliwy. Dama koło lat czterdziestu, czarno ubrana, w okularach, ze śladami piękności na miłej twarzy — powitała mnie u progu. Zdziwiło mię bardzo, że w strapieniu wywołanem chorobą córki, pani ta uśmiechała się do mnie w jakiś szczególny, podkreślony sposób. — Czy pan doktór Lędźwiłł? — Do usług pani dobrodziejki (tak przemawiam zwykle do dam z prowincyi). — Głos jej nieco drżał — zapewne z trwogi o dziecko. — Panie doktorze, moja córka... I to mówiąc, poprowadziła mnie ku łóżku, gdzie leżała półuśpiona młoda dziewczyna lat może szesnastu, bardzo ładna — mówiąc nawiasem, świeża jak młoda brzoskwinia i zarumieniona gorączką; zresztą zupełnie do matki nie podobna. — Zbadałem panienkę, przekonałem się, że niema nic niebezpiecznego. Była to zwykła angina, zapisałem jej chinozol. Uspokoiłem damę z pod N­‑ru 22; zapewniłem, że w razie potrzeby jeszcze przyjdę. Zwinnie prześlizgnąłem papierek niebieski z jej ręki do swojej — ukłoniłem się i ruszyłem ku drzwiom. Naraz czarno ubrana dama zatrzymuje mnie i powiada: — Widzę, że pan doktór ma krótką pamięć. — Byłem nieco zdumiony i zakłopotany.
— Istotnie — przyznam się pani... (Czego ta baba chce odemnie? — myślałem w duchu). Ależ najwyborniej sobie przypominam... Naturalnie — jakże mi miło — po tylu latach (Kto to może być?). — Awięc pan mnie poznał — i że też pan nawet nie wspomniał. — Oczywiście, ale proszę pani, te warunki tak wyjątkowe — i ta melancholia... — O, pewnie, że to miłe spojrzenie w przeszłość — dziś może budzić jeno melancholię. — Tak, tak! Rzeczy niepowrotne, niestety, co minęło, to już nie powraca! — O, jak to pięknie pan doktór powiedział! Znów pan mi w oczach stanął, jak tam — wtedy — nad srebrną wodą, w czasie świąt... — Nad wodą — tak — przypominam sobie. Wzruszający obraz lat młodzieńczych. Te brzóz kilka, ten bieg wody, jak mi wiele przypomina! (zacząłem lirykę, czekając dalszego ciągu). — Tak to zdaje się dawno a tak niedawno! Jakby wczoraj! A przecież jak się rozchodzą drogi ludzkie. Ja potem — wie pan, o czem mówię — potem, co tośmy byli tacy szczęśliwi — tak marzyli, tak płakali, tak żałowali tego grzechu (mówiła szeptem) — pamięta pan!... ja potem wyszłam za mąż na Ukrainę — mieszkaliśmy w osadzie cukrowniczej: mąż mój był tam za chemika. Bardzo porządny człowiek — poczciwy z kościami — to też byłam do niego bardzo przywiązana.... Ale to co innego, a co innego wtedy — wie pan! Nikt nie umiał tak ładnie mówić o tem wszystkiem. — Jestem prawdziwie wzruszony.... Tymczasem przyniesiono z apteki lekarstwo — zbliżyliśmy się oboje do chorej, którą zająłem się teraz już ponad normę honoraryum.
Zapewniałem tę panią, że jestem bardzo wzruszony; że wszystko sobie doskonale przypominam; że uważałbym sobie wieczór dzisiejszy za wyjątkowo szczęśliwy, gdyby nie ta smutna okoliczność, to chore dziecko i t. d. Poleciłem jej swojej usługi w dalszym ciągu; ona zaś podała mi z uśmiechem rękę — i, zdjąwszy okulary spojrzała na mnie pięknem, dużem, czarnem, fosforycznem okiem.... Coś mi przypomniało to spojrzenie! coś z dawnych lat! Napewno — napewno widziałem gdzieś te oczy! Właściwie należało ją zapytać, kto i skąd? Ale się krępowałem, przypuszczając, że jej może sprawi przykrość takie pytanie, które świadczy o mojej niepamięci. I z chwilą, gdym ujrzał te oczy — naraz mi jej głos zabrzmiał jakąś znajomą z dawnych lat melodyą.
Badałem później służącego o nazwisko Nr. 22, ale było to nazwisko męża, oczywiście zupełnie mi obce... Wróciłem do siebie — i czarne fosforyczne oczy zaczęły dręczyć moją pamięć... Ogarnęła mnie majacząca praca przypominania... Gdzieś ja te oczy widziałem — dawno już temu — jakieś obrazy przeszłości krążą koło nich, jak zapach perfum w pustym flakonie.... Kto to? Nad ranem dopiero przebudziłem się z najmilejszego snu... We śnie przeżyłem dawne lata — przeżyłem piękny sen... Byłem młodym studentem, pełnym bardzo radosnych nadziei życiowych; wierzyłem w siebie, w swoją potęgę i w to, że jestem z typu zdobywców. Nadzieje prysły, a zwycięztwa moje — to moje trzy żony, z których każda na inny sposób życie mi wykoślawiła. Przyjechałem do znajomych na święta. Narew czarną falą toczyła się między dwojgiem wysokich zielonych wybrzeży, a w sąsiedztwie szarożółte wody Bugu. Na wodzie łódka — a w łódce ja oraz śliczna młoda dziewczyna, która miała żywe czarne fosforyczne oczy — i jagody różowe — i cała dyszała życiem a zdrowiem... Śmiech miała srebrny, a głos jak dzwonek... To była ona — Klotylda — moja Klo, moja Chloe! Odrodziły mi się we śnie dawno minione szczęśliwe chwile. Pamiętam las sosnowy, młodociano­‑zielonym kobiercem mchu pokryty, kwitnący berberysem, rdestem obrzeżony.... Pierwsze wiosenne kwiaty białemi i złotemi gwiazdkami wysuwały barwne główki z zielonej trawy.
Taka sama wiosna była w duszy tej dziewczyny — i tak samo znajdowałeś tam rozkoszne kryjówki. Ziemia jeszcze pachniała świeżo wiośnianą wilgocią. To była Chloe, a z jej imieniem wiązała się prawdziwa sielanka mego życia. Była to pierwsza moja miłość — zresztą właściwie nie pierwsza — mniejsza o to! A działo się to — aż wstyd powiedzieć — ze dwadzieścia cztery lata temu — tak jest — dwadzieścia cztery... Kochaliśmy się gorąco, długo i wiernie — przez całe wakacye.... Chloe też przyjechała do moich znajomych, a swoich krewnych. Znałem ją już dawniej — spotykaliśmy się od czasu do czasu — ale tu dopiero przez szczególny zbieg okoliczności — zbliżyliśmy się do siebie — i było nam bardzo dobrze! Nie było tu żadnego cudu, jak u Dantyszka; wcale nie udało mi się milczeć, owszem, gadałem, gadałem dużo i długo — na rozmaite tony — i żałośliwie i wesoło — i poetycko i brutalnie. Chloe śmiała się i płakała, raz nawet pogniewała się na mnie, potem się ze mną przeprosiła, potem się jeszcze bardziej pogniewała, a potem już się na dobre przeprosiliśmy. Błogosławię te miłe gęste nadnarwiańskie lasy, a świadkiem naszej miłości był pewien stary dąb, wcale nie gaduła — a nasze szczęście tajemne rosło wciąż w miarę tego, jak z jego korony opadały liście zimowe i zakwitały nowe zielone, wiosenne. I właśnie kiedy dąb cały się przyodział świeżą wiosenną szatą — nasza miłość dosięgła najwyższego rozkwitu. Sielanka nasza nie trwała długo, ale o wiele dłużej nad dziesięć minut... Jednak fugit irreparabile tempus... Ona poszła górą, a ja doliną i spotkaliśmy się dopiero teraz, w okolicznościach tak nadzwyczajnych, a przytem — oprócz wielkich, czarnych fosforycznych oczu — wszystko inne z pamięci mi wypłynęło, com też sobie wyrzucał surowo, gdyż to świadczy o niewdzięczności serca... Nad ranem obudziłem się nagle z tego rozkosznego snu, wołając: Chloe! Posłałem jej bukiet chryzantem i tuberoz — z napisem jej imienia sielankowego. — Taka to brzydka niepamięć najpiękniejsze twarze okrywa nam swą czarną zasłoną. Sądzę, że i Dantyszek nie poznałby dzisiaj swej zaczarowanej Zosi: znika to jak mgła, choć w rzeczywistości trwa utajone w duszy, jako symboliczny wyraz naszego życia przyszłego, jeżeli chcecie, naszego stosunku do Fatum.
Mojem zdaniem, pierwsza napotkana przez nas i umiłowana kobieta; charakter tej kobiety, tego spotkania i tej miłości — wyrzeźbią naszą duszę i nasze losy na cały żywot... Dla tego właściwie pierwsza miłość — to może fakt najważniejszy i decydujący o typie naszej linii życiowej... Ten pierwszy fenomen będzie się stale w różnej formie powtarzał.
Doktór skończył, nalał sobie kieliszek starego węgrzyna, a mecenas rzecze:
— Naprzód podziękujmy doktorowi za jego ciekawą powieść, a potem rozważmy, z jakich składa się części i jakie porusza motywy. A naprzód zmienia ona zupełnie pierwotny temat naszego dyskursu: mówiliśmy o stosunku prawdy i kłamstwa w miłości, tymczasem doktór wyszedł całkowicie po za tę sprawę — i raczej podał nam rzecz na temat mowy i milczenia, albo znów na temat pamięci i zapomnienia. Wszystko to są niewątpliwie kwestye pierwszorzędnej wagi, ale odrywają nas od kwestyi głównej, tem bardziej że konkluzya doktora jest zupełnie nowa i niespodziewana, mianowicie porusza ona motyw wpływu pierwszego naszego uczucia na dalsze fenomeny tego rodzaju w naszem życiu. A ponieważ „miłość jest własny bieg życia naszego“ — przeto nasza pierwsza miłość — to cala nasza przyszłość w mikrokosmie. Tu leży istota mądrości Sokratesa: poznaj samego siebie. — Czy to jest prawda — niewiem. — Czy rzeczywiście trzy małżeństwa doktora były zbudowane na wzór tej sielanki?...
Ne misceantur sacra profanis! — zawołał doktór. Co innego miłość, co innego małżeństwo. Miłość jest wynikiem świętych, odwiecznych, potężnych praw ludzkich, gdy małżeństwo jest rodzajem świętokradztwa; jest to parodya miłości, wprowadzenie jakiejś atmosfery pierzynowej do atmosfery elizejskiej. Pewien dowcipny Francuz powiada, że dwóch rzeczy w dobrym gatunku nigdy nie dostaniesz w domu: rozbefu i miłości. Rozbef należy jadać w porządnej restauracyi, a miłość także poza domem...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.