<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Stypa
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Okręt
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— Opowiem wam historyę z moich lat młodocianych. Jest to historya błyskawicy. Wspomnienie najpromienistsze, rodzaj ekstazy, która mi raz jeden różami ukwieciła żywot — a która już się nigdy nie powtórzyła — i, przypuszczam, nigdy się nie powtórzy. Byłem wtedy bardzo młody, miałem ledwie rok siedemnasty, fantazyę bujną i wielką ciekawość do życia. W owych czasach ojciec nasz posyłał nas zwykle na czas wakacyjny w Lubelskie: opiekunem naszym był pewien student medycyny, p. Leon Czerneda. Jak to było dawno, wystarczy, gdy powiem, że się wówczas jeszcze jeździło do Lublina dyliżansem, nie tą przeklętą koleją żelazną, co tak życie zatruła Henrykowi. Widocznie jednak linia Warszawa — Lublin była zawsze dla miłości wyroczną. Rozkoszne to były czasy: w duszy kwitnęła młodość — czerwiec przechodził w ciemniejącą, dojrzałą zieloność. Truchtem jechaliśmy przez pola, przez lasy, przez wzgórza — bez końca i bez końca. Pocztylion wygrywał na trąbce wesołe melodye, a te postoje w Garwolinie, Kurowie, Wąwolnicy! — nie, takich rozkoszy nie znajdziesz na żadnej stacyi kolei żelaznej! Dość, że jechaliśmy corocznie do dalekiej ciotki naszej w Lubelskie, a było nas trzech: ja oraz dwaj moi młodsi bracia. P. Leon właściwie czuwał tylko nad nimi, gdyż ja, jako uczeń klasy siódmej, uważałem się już za człowieka ze stanowiskiem i byłem wyemancypowany. Zresztą między p. Leonem a mną była utajona niechęć i rodzaj walki — z powodu, że i ja i on mieliśmy duże aspiracye erotyczne — i zwykle kierowaliśmy je w jedną stronę fraucymeru: ciągłe to współzawodnictwo było źródłem konfliktów. Ze smutkiem wyznać muszę, że p. Leon brał zawsze górę nademną: bądź jak bądź był to student uniwersytetu, gdy ja zaledwie gimnazista. To też ostatecznie znalazłem sobie inne drogi — i odtąd unikaliśmy niemiłych spotkań. Sprawa zresztą polega na czem innem. Na powrotnej drodze do Warszawy — ruszyliśmy naprzód końmi do Lublina. Było to w r. 187... Ostatni to raz byłem wtedy w Lublinie — d. 27 sierpnia. O, błogosławiony dniu i godzino i cząstko godziny! Zatrzymaliśmy się na Krakowskiem­‑Przedmieściu w hotelu Greckim czy Tureckim, nie pamiętam. Ogarnąwszy się z drogi — wyszedłem z numeru na kurytarz — i drzwi zamknąłem za sobą. P. Leon prowadził jakąś krwawą dysputę z Olesiem i Witoldem, do czego ja się nigdy nie mięszałem... Kurytarz był długi i dość wązki — przecięty na połowie swej linii klatką schodową. W tej chwili było tu zupełnie pusto — i dziwnie jasno. Światło padało z góry — przez podłużne szyby szczytowe — złotoczerwone popołudniowe światło sierpniowego słońca. Rzuciłem okiem na tę długą, jasną smugę światła, które pełzło po zielonym dywanowym chodniku, odcinającym się jaskrawo od pomarańczowego lakieru posadzki. Od czasu do czasu rozlegał się po kurytarzu dzwonek i okrzyk: zara­‑az! albo idę­‑e­‑e! — i tupot nóg służącego, który spieszył na wezwanie. Potem znów cisza zupełna, przerywana tylko groźnemi słowy p. Leona: Dureń jesteś! Błazen jesteś!... Była to zwykła pedagogiczna rozprawa naszego guwernera z dziećmi. Tymczasem najniespodziewaniej jasny i tak sam przez się kurytarz stał się dla mnie jakby morzem cudownej promienności, tęczą, zorzą, błyskawicą, czem chcecie... Była to zaprawdę błyskawica — było to zjawienie, o jakiem tylko śnili może ludzie kiedyś za dawnych dni, ante Helenam, kiedy Eros błądził nieskrępowany i czysty, jak prawdziwe bóstwo! Naraz (słuchajcie!), naraz drzwi niedalekiego pokoju rozwarły się po cichu — i stanęła w nich dziewczyna, poprostu marzenie, prawie dziecko, Anadyomene — najwyżej miała lat szesnaście... Miała na sobie granatową, naiwną sukienkę, fartuszek pensyonarski — wyglądała, jak lalka, albo raczej jak bogini — jak zjawisko niespodziewane, tak, że nawet przestałem wierzyć, jakoby wyszła z poza drzwi, ale tak mi się zdawało, że ona naraz z pod ziemi wyrosła, że się wcieliła z jakichś niemateryalnych snów i marzeń, moich snów i moich marzeń... Nie pamiętam dokładnie jej twarzy, ani koloru włosów, ani oczów; pozostało mi tylko wspomnienie jakiegoś nieokreślonego światła; to jedno wiem, że w jej uśmiechu i spojrzeniu było tyle promieni, tyle jasności, tyle barw tęczy, żem pod ich czarem stał oniemiały; drgnąłem od stóp do głów i poczułem nagle jakgdybym przestał być sobą — i że cała moja dusza jest gdzieindziej: istotnie była ona tam, w tej dziewczynie, a i w sobie inną duszę poczułem: była to pewnie jej dusza, która się stała moją duszą.
W pierwszej chwili stanąłem jak słup: patrzyliśmy się na siebie tak dziwnie, tacy zdumieni, tacy szczęśliwi, tacy ekstatycznie porwani i uniesieni, że — jak to sobie dobrze przypominam — nasze spojrzenia to były uściski, pocałunki, pieszczoty, rozkosze bezgraniczne; to był huragan klątw, przysiąg, objawień, zapowiedzi — to było wszystko początek, środek, koniec całej tej czarodziejskiej sielanki. Dziewczyna otworzyła usta — i ja podobnież: niby coś chcieliśmy sobie powiedzieć, ale właściwie nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, bośmy już wszystko, milcząc, powiedzieli. Słowa nasze rozpłynęły się w uśmiechu, który niewątpliwie był dla nas wyrazem, źródłem i podnietą szczęścia cale nadludzkiego. Podszedłem ku niej i ona zbliżyła się bezwiednie. Wziąłem ją za rękę — drgnęła, jakby dotknięta iskrą elektryczną — i ja drgnąłem nawskroś przerozkosznym dreszczem. Szliśmy tak razem, milcząc, jakby w niepojętym śnie. Było to, jakby nie na tym świecie — było to, jakby w krainie jakiejś nieokreślonej, jasnowidzącej nieświadomości... Czuliśmy od pierwszej błyskawicy, że należymy do siebie i że nie masz na świecie mocy, któraby nas mogła rozłączyć. Jakiś dobry duch niewidzialny, życzliwy dwojgu nieznajomym dzieciom, które nagle poraził piorun miłości, prowadził nas i sprawił, że w jednym pustym pokoju hotelowym — we drzwiach — tkwił, zapomniany oczywiście, klucz. Tak jakby ręka moja była ręką samego przeznaczenia — bez woli własnej niemal otworzyłem drzwi, klucz wyjąłem i zamknąłem pokój od środka. Dziewczyna z szeroko rozwartą, zdziwioną, jakby oczarowaną źrenicą — patrzyła na mnie z tak dziwną ufnością, oddana, śmiała i pokorna zarazem, ja zaś tak byłem olśniony, tak nieświadomy wagi i powagi swoich czynów, żem ją zaczął całować a całować, a ona wpiła mi się w usta z takim żarem, że jeszcze bardziej ogień mój podsycała i czułem razem, jak łzami oblewała mi twarz: płakała ze wzruszenia, z upojenia, z jakiegoś nieświadomego przeczucia edenu, do którego wyrywała się jej dusza, niby wołając: Idźmy tam, po za te wrota, gdzie kwitną róże płomienne! I zakwitła ta róża, jak ogień piekielny, gorejący w ogrodach raju. Stało się... Tak, stało się coś, co już się nigdy więcej nie miało powtórzyć... Rozkosz tej jednej chwili — bo to wszystko razem najwyżej trwało dziesięć minut — nie da się z niczem na ziemi porównać, z niczem, czego doznałem później i czego doznam — raczej nie doznam — do końca życia... Może gdzie w niebie takich wrażeń doznają cherubiny, może gdzie na innych planetach bywa takie zjawisko... Na ziemi — pewno — nie!... Kiedy się z omdleń przebudziła dziewczyna, zaczęła płakać cichutko i żałośnie, jakby sobie uświadamiała nagle istotę popełnionego czynu. (Punkt widzenia — społeczny). Ale w samym tym płaczu jej była jakaś radość uroczysta, jakby przeważało w nim szczęście, że przeznaczenie się spełniło. Pocieszałem ją, jak mogłem, ale ona łkała wciąż i szeptała sama do siebie: Jawa — Sumatra — Borneo — Celebes... nie rozumiem, dlaczego? Przypuszczam, że powtarzała sobie lekcyę z geografii lub coś podobnego. Ubrała się co rychlej.... Jeszcze pocałunek: Borneo — Celebes!.. i znikła, jak łania spłoszona. Był sam czas, bo ledwie weszła w kurytarz, dało się słyszeć wołanie: Zosia! — To mama. W parę minut potem i ja opuściłem zaklęty ogród purpurowych róż milczenia i pocałunków. Jeszcze na moment drzwi się otwarły, jeszcze się wychyliła główka dziewczyny — i rękami uścisk mi przesłała. I już na wieki straciłem ją z oczu. Zabrzmiały po całym hotelu dzwonki — zbiegła się służba, kufry spakowano w dorożki — zaturkotało i amen! Tyle ją widziałem...
— Jak to, nie wiesz kto? co? jak? skąd? dokąd?
— Nie wiem... Byłem tak poza samym sobą, poza światem ziemskim; tak się wyzbyłem wszelkiej indywidualności własnej, że mi nie przyszło na myśl zapytać o to... Powiem, że cały ten fakt stał się z nami obojgiem pod wpływem jakiejś hypnozy — wprost niepoczytalnej — tak, że właściwie nawet pytanie to było niepotrzebne... Rozumiem teraz Lohengrina: on pragnął drogą rozumową uzyskać to, co na mnie spadło jak cud... Ostatecznie później chciałem się o nich coś dowiedzieć... W hotelu ich nie znano: siedzieli parę godzin zaledwie i nie podali nazwiska. Byli podobno gdzieś z dalszych powiatów, od Hrubieszowa... Kiedym oprzytomniał, chciałem się dowiedzieć cokolwiek bądź... Ale nic. Chwilami zdawało mi się, że to był sen. Lecz nie — to nie był sen. To był cud. Cuda są, jak błyskawice. Nigdy mi już nie zalśniła taka błyskawica. To była jedyna moja miłość w życiu: nic się nie da z nią porównać. Pełnia bytu streszczona w kilku minutach.
— I nie znasz nawet jej głosu?
— Prawie... Krótki, przygłuszony krzyk — cichy, rozkoszny płacz — i ten szept geograficzny.
— To bajeczne! — zawołał Karol. Muszę sobie zapisać tę historyę. Zresztą co się tycze mowy lub milczenia, to pozwólcie, że wam tu przeczytam rozmowę, którą miałem kiedyś z jedną panią na temat „Złotego Runa“ Przybyszewskiego. Należała ona do wielbicielek tego autora, ale pomimo cały zachwyt dla sztuki, oburzała ją najbardziej zamiana wierności małżeńskiej na „białe pawie“. — Pomyśl pan tylko — mówiła dama — z jednej strony miłość, wiara, uczciwość, rodzina — a z drugiej biały paw! To urągowisko! — Być może! A pani za białego pawia nie zdradziłaby męża? — Nie, panie! Broń mnie, Boże! — Wówczas, przypomniawszy sobie rozmowę księcia biskupa Warmińskiego z panią kasztelanową Krakowską, zapytałem w sposób cynicznie bezczelny:
— A za ileby pani go zdradziła? — Trafiłem dobrze; moja dama stała się cała szkarłatem. Uśmiechnąłem się. — Widzi pani do jakich błędów można dojść drogą niby to logicznych rozumowań. Właśnie mądrość autora polega na tem, że wymienia tu wartości zupełnie idealne: białe pawie, zielone ametysty. Zresztą niech pani przyzna, że kobiecie naprawdę zakochanej, kobiecie opętanej miłością można mówić byle co... Słowa nic tu nie znaczą. Wszystko jest w spojrzeniach, w pulsach, w niewidzialnym elektromagnetyzmie ciał i dusz... Gdyby kochanek mówił kochance styczeń, luty, marzec, albo poniedziałek, wtorek, środa — to zupełnie wystarczy do porozumienia. A wszystko inne jest literaturą!
— Brawo! — zawołał Fredzio. Zawsze byłeś cudownem dzieckiem, mój Karolku. Będę ja musiał od ciebie pożyczyć twój karnet — i zrobię z niego literaturę.

— A jednakże — zauważył Styczeń — mądrość ludowa nie pochwala milczenia. — Pieśń wyraźnie zastrzega:

Powiedz­‑że mi, powiedz,
Co mi masz powiedzieć,

Bo jak mi nie powiesz,
To nie będę wiedzieć.

I gdybyś jakiej Kachnie, lub Marynie zaczął gadać: poniedziałek, wtorek, środa — to wątpię, czyby się od razu domyśliła, o co chodzi.
— I ja też nie uważam tego za principium ogólne — rzekł Dantyszek. Bo choć milczenie jest dla mnie duszą wszechrzeczy, to jednak i milczenie ma swoją muzykę, a nawet da się wyrazić w melodyi. — Zdarzenie, które wam opowiedziałem, było cudem. Później zdarzały mi się różne przygody, ale tu już musiałem używać patetycznej retoryki, wylewać łzy gorące, wzruszać, grozić samobójstwem — słowem świadomie wykłamywać to, co wówczas zeszło na mnie, jakby we śnie.
— Powieść bezwarunkowo byłaby piękną — rzekł Henryk — gdyby we wszystkich szczegółach była istotną. Dantyszkowi podobało się nazwać tę przygodę — historyą miłosną. Owóż dla mnie przedewszystkiem jest wątpliwe, czy to była miłość. Nazwij to sobie, jak chcesz, byle nie miłością. Miłość innemi kroczy drogami.
— Dlaczego? Wszystko, co tylko określa się jako element miłości zawarło mi się w tych dziesięciu minutach. Olśnienie — zdumienie — zachwyt — dreszcz — zjednoczenie serc marzeń — pragnień. — Cała symfonia. — Wreszcie finale. Ja nietylko uważam ten moment za miłość, ale poprostu za jedyną moją miłość w życiu — niekłamaną i szczerą. Czyż to idzie o czas? o ilość godzin — dni — miesięcy? Zapewniam cię, że gdybyś był zerwał z Ireną wcześniej, uważając pewnego dnia, żeś już wszystko wyczerpał, to byście oboje mieli daleko słodsze wspomnienia.
— Co do mnie, rzekł mecenas — to zaznaczę, że cudowny wypadek Dantyszka ma swoją stronę kryminalną. Bardzo to szczęśliwe dla niego, że mama Zosi nie znała ani jego nazwiska ani adresu, gdyż surowo by za ten cud odpowiedział. Ale zapewne nie przyszło ci to do głowy.
— Owszem. Dużo o tem myślałem — może ze trzy tygodnie albo i dłużej. Chwilami oskarżałem się o zbrodnię i chciałem się oddać w ręce sądu. Miałem nie mało zgryzoty, ale powoli mi się to zacierało w pamięci: nowe wrażenia usunęły to cudne zjawienie na drugi — na dalszy plan. Teraz zaś w perspektywie czasu widzę tylko błękitny cień raju w tem zdarzeniu, z łaski przeznaczeń — wyczarowanem dla mnie na oceanie przypadkowości... Było to najsłodsze wspomnienie mego życia. Co się stało z Zosią — niewiem. Może za mąż wyszła i ma dziś siedmioro dzieci... Może tak samo o mnie wspomina, jak ja o niej — lub, co pewniejsze, zupełnie o mnie zapomniała... Widzę, że doktór ze mnie jest niezadowolony. Dajemy głos doktorowi.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.