<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Stypa
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Okręt
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— Jest — mówił Henryk — w algebrze miłości dziwna czasem obawa prawdy, która może być równa umiłowaniu kłamstwa, jakie wysławia Dantyszek. W rzeczywistości jednak być może najgorsza prawda jest lepsza od najlepszej niepewności. Kłamstwo kobiece jest giętkie jak wąż i lotne jak wiatr. Jest ono czasem w słowach, a czasem w głosie; czasem w oku, czasem w spojrzeniu; bywa kłamstwo w milczeniu, w uśmiechu, w ruchach i w nieruchomości. Kobieta kłamie, gdy ci mówi: kocham! i kłamie, gdy mówi: nie kocham! Najfatalniejszą rzeczą w miłości jest żądza jasnowidzenia — w każdej chwili i w każdej porze. Stendhal bardzo mądrze pragnął nie wiedzieć, co czyni, myśli i mówi jego kochanka w jego nieobecności. Głęboka, ironiczna, przezorna niewiara! Ja nie miałem tej mądrości: nic mię nie obchodziły myśli i działania czyje bądź, oprócz właśnie jej czynów i myśli... tej, którą kiedyś... No, mniejsza o to: dawno i niedawno temu zarazem... Nie powiem jej imienia... Nazywałem ją zwykle Ireną... Irena — to po grecku znaczy pokój, ale właściwie budziła ona wieczny niepokój... Imię jej kłamało. Ale imię to, fantazyjnie przezemnie jej nadane, imię to samo kochałem, nadając mu coraz inne, pieszczotliwe brzmienia, odczytując je w rozmaitych układach, na sto dwadzieścia sposobów. Kochałem jej imię — co, mówiąc nawiasem, naraziło mnie na pewien mały konflikt z trzecią osobą. Przypomnijcie mi, to wam później opowiem tę historyę, która mogłaby nosić tytuł: „Jej imię“. Teraz inną mam sprawę na myśli. Irena była to młoda wdowa, która od czasu do czasu przyjeżdżała do Warszawy na parę miesięcy. Dom jej był nader miły — i wiele osób można tam było spotkać, zwłaszcza ze świata artystycznego. Nie będę opowiadał, jak i kiedy stało się, że Irena została moją kochanką; dość, że stało się tak i mogę śmiało powiedzieć, że w tem „królestwie grzechu“, jak ona to zwała, byłem nad wyraz szczęśliwy. Była harmonia między nami obojgiem, a nadto, co rzadziej się zdarza, a co może jest najważniejsze — pomiędzy nami a losem. Los — jakgdyby na posłuchu — zdawał się samoistnie wszystkie przeszkody z przed naszych nóg usuwać. I tak naprz. w dziwny sposób nasza miłość była przez długi czas zupełną tajemnicą dla świata — i dopiero po upadku naszego królestwa pogłoska o tem się rozeszła. — Była to kobieta, bądź jak bądź, wyjątkowa — i mogła dać dużo szczęścia, gdyby nie... Proszę cię, Fredziu, nalej mi jeszcze kieliszek tej Hegyalyi... Miała ona cudowny uśmiech, a w oczach niezmierne głębie, niby zielone, niby niebieskie, czasem z odcieniem złotym, jakby słonecznym; głos miała, jak melodya na Angelus dzwoniąca, a w ruchach przypominała, rzekłbyś, łasicę... Ręce miała cudne, biało­‑różowe, o podłużnych, delikatnych palcach, jakie się widuje na seansach spirytystów. Ręka jest wyrazem zewnętrznym duszy... Ubierała się ze smakiem i szlachetnie: lubiła mianowicie jeden kolor na sukni, ale w różnych odcieniach. Ta rozmaitość odcieni... I przytem grała po mistrzowsku na fortepianie, zwłaszcza Szopena... Przypomina mi ją nieco Wanda, ale jest stanowczo trywialniejsza; ma w sobie trochę lwicy, trochę mieszczki. Irena była też zbiorem przeciwieństw: półgrzesznica, półświęta. Miewała ona dziwne napady mistyki: stąd jej późniejszy zwrot do illuminatów, u których także bywałem. Otóż ja chciałem, aby moja królowa grzechu była dla mnie świętą. Jest to naturalne zjednoczenie przeciwieństw... Owóż... Czekajcie chwilę, niech zbiorę myśli...
— Widzę — rzekł Dantyszek — że jeszcze jesteś pod wrażeniem i nie mówisz spokojnie... Stańże się historykiem swojej własnej sprawy — sine ira et studio. Może kieliszek madery?
— Proszę. Mówię zupełnie spokojnie. Miałem pięć miesięcy niewymownego szczęścia. Stało się, że w interesach majątkowych Irena musiała wyjechać do siebie, do Burzanów... Incipit tragoedia. Odwiozłem ją na stacyę — wieczór był — jechaliśmy nieco spóźnieni. Ta jazda była może ostatnią godziną szczęśliwą w tym okresie mego życia. Na dworcu był gwar, ścisk, tłum ludzi, wrzask, świst... Właśnie, gdyśmy wchodzili do sali, pogrzebowo zabrzmiał pierwszy dzwonek. Podróżni, jeden przez drugiego, spieszyli na peron, gdy nam wypadało dopiero starać się o bilet itd. Był wielki czas... Nareszcie i my byliśmy gotowi: chwilowo miałem myśl, aby jechać z nią razem, ale zakląłem się dyrektorowi teatru, że będę jutro na próbie mojej sztuki „Symposion“, która tak bohatersko upadła po dwóch przedstawieniach. Zatrzymałem się tedy. Spieszyliśmy teraz oczywiście i my, a zwłaszcza Irena, która w tej jedynej okazyi życiowej — wobec kategorycznego imperatywu dzwonków kolei żelaznej — zupełnie traciła przytomność, zdemoralizowana poprostu pośpiechem własnym i nerwowo podniecona cudzym... Ja również, choć panowałem nad sobą, czułem dziwne przygnębienie: zdawało mi się, że coś odemnie poprostu się oddziera, coś się ze mnie odrywa — i że już nie jestem sobą. Tragarz za nami niósł małą walizkę; szukaliśmy miejsca. — „Może wsiądziesz do przedziału dla dam?“ — „O, za nic w świecie. Nie cierpię tych wędrujących bab!“ — „Jak wolisz. Patrzcie, tragarzu. Nowy wagon otwierają“. — W istocie pociąg był pełny: konduktor nowy wóz otwierał. Tragarz sam to był zauważył i pospieszył w tę stronę. Już tam jakiś pan wchodził przed nami; my za nim. Drugi dzwonek zahuczał rozdzierająco. Irena szła, jak we śnie hypnotycznym; siadła wreszcie na miejscu — i zlekka się uspokoiła. Pocałowałem jej rękę na pożegnanie — życzyłem szczęśliwej podróży i prosiłem, żeby prędko wracała. — Za tydzień — tak obiecała. — Napisz! — Napiszę. — Panie — wołał tragarz — niech pan wychodzi, bo trzeci dzwonek — pociąg rusza! — Musiałem wyjść. Coś szarpało się we mnie; mętne, bezmyślne uczucie niemocy wobec tego żelaznego potwora i wobec tej godziny wyrocznej. Wychodząc, mimowoli spojrzałem na towarzysza podróży Ireny. Był to przystojny brunet, koło trzydziestu lat zapewne mający, twarzy wyrazistej i energicznej... Rzecz osobliwa, sam nie wiem dlaczego, zapamiętałem tę twarz — zapamiętałem ją tak na wieki, że ją dotąd mam w oczach. Pociąg ruszył. Wracałem pół martwy, jakbym coś najdroższego utracił, jakbym przeczuwał w życiu swojem przewrót. Czułem się zepchnięty z jakiejś linii, z mojej linii... Coś się stało czy też coś się stanie, ale co? nie wiedziałem.... Tymczasem upadł deszcz malaryczny, jesienny, pełen jakiejś bezgranicznej nudy i trwogi... W takiem też malarycznem usposobieniu wróciłem do domu. Żyłem teraz przez cały tydzień jakby podwójnem życiem: na próbach teatralnych byłem zajęty sztuką, ale dusza moja krążyła po Burzanach... Śród tej markocizny noce miałem bezsenne i nagle na trzeci — czwarty dzień — nie pamiętam, jak, skąd i dlaczego — wypłynęła mi z ciemnego kąta mego pokoju widziadlana postać nieznajomego, który jechał z Ireną. Piękny był i uśmiechał się do mnie ironicznie. Przerażająco rozwinęła mi się w oczach ta wizya — tak prawdziwa i prawdopodobna!... Piekło zawrzało w mej duszy — jakieś sępie pazury szarpały mi serce — mózg mi pękał — paliło mi się w głowie, ażem chciał mózg sobie wyrwać i precz odrzucić to narzędzie męki. Próżno mówiłem sobie, że to urojenie; że to nie ma sensu; że to podłość z mojej strony mieć takie myśli i zwidzenia. Postać wracała — uparta, przemożna, drwiąca. Przypomniałem sobie podobne zdarzenie własne — i analogia mnie udręczała. O, Stendhal! Boże, co się stać mogło między Warszawą a Lublinem, w samotnym przedziale kolei żelaznej, między północą a siódmą rano! Widzenie — męka! Pierwszy — niespodziewany dla mnie samego potworny zaród uczucia zazdrości! Tak, zazdrości o jakieś nieokreślone i niewidzialne niebezpieczeństwo. Biada temu, kto raz na tę drogę wstąpił. Stacza się wciąż po pochyłości w dół... Nazajutrz miałem od niej list — tkliwy, prosty, wesoły, który mię chwilowo uspokoił, ale wnet się nowe podejrzenia narodziły we mnie — że ta wesołość, tkliwość, prostota — to kłamstwo, maskarada, dowód zbrodni... Tak na torturach przeżyłem dni dziesięć (spóźnia się, dlaczego się spóźnia?) — dziesięć okropnych dni. W trakcie tych dni wystawiono i pogrzebano w teatrze moje Symposion — i zapewne byłbym tem wielce przygnębiony, gdyby nie ta niespodziewana wewnętrzna moja tragedya. Prawie codzień pisywałem do niej, choć w moich listach nie było nic o tem, co mię dręczyło najwięcej... Nakoniec powróciła. W radości mego spotkania była jakaś niewidoma trucizna. Odwiozłem ją od domu — powitałem raz jeszcze, a gdy się ogarnęła nieco z podróży, zacząłem ją pytać o to i owo. Rzecz osobliwa! mówiłem o interesach, o urodzajach, o koniach, o wszystkiem: nie mówiłem nic o jej podróży. Czułem jednak, że muszę, muszę to powiedzieć. Dlaczego ona milczy? wydawało mi się to dziwne 1 nienaturalne. Nakoniec — niby to od niechcenia — zapytałem, jak jej się udała podróż z Warszawy i z powrotem. — Szczęśliwie, bardzo dobrze. (A więc ona to nazywa szczęściem!). Przecie widzisz: wyjechałam i przyjechałam — Ale ja się pytam o jazdę do Lublina. — Owszem, niezgorzej, bardzo spokojnie — dodała, jak mi się zdawało, z jakimś osobliwym naciskiem. Jakże to ja jechałam? Ach, z temi babami! Niecierpię damskich przedziałów, to bardzo nudne! — Zdaje mi się jednak, że to nie był przedział damski — i w tej chwili na nowo błysła mi w oczach cała postać podróżnika.
— Nie pamiętam, być może, nie zwróciłam uwagi! — Tak mówiła, zachowując się przy tem dziwnie: oczami strzelała naprawo, na lewo, w dół; rzęsy jej migotały; ani razu nie spojrzała na mnie wprost, gdy ja właśnie z najwyższą uwagą utkwiłem oczy w jej oczach. W pierwszej chwili skamieniałem: tak dalece urzeczywistniło się to, czegom się obawiał, com przewidywał. Kłamała — najbezczelniej kłamała. Było to oczywiste. Co się tam stało — kto się tego może domyślić, albo raczej kto nie odgadnie? — I tu się okazała moja bezsilność, mój brak charakteru; czułem się nagle oplwany i pozbawiony godności ludzkiej — i, rozumiejąc, co właściwie powinienem był bezwarunkowo uczynić — czyniłem wszystko naodwrót. Chciałem jej krzyknąć: kłamiesz, alem nie krzyknął. Chciałem ją w milczeniu pożegnać i odejść na zawsze, alem nie odszedł. Chciałem upaść przed nią na kolana i błagać, żeby mi powiedziała prawdę; chciałem ją albo przekląć albo jej przebaczyć albo wybłagać przebaczenie za podejrzliwość: ale nie uczyniłem nic z tego wszystkiego. Może się istotnie omyliłem? Po co nieistniejące sprawy poruszać? Jednakże to niemożliwe! Wszystka oczywistość przemawia za tem, że Irena kłamała. Mamże żądać potwierdzenia? Powiem prawdę; lękałem się, że usłyszę: tak! Gardziłem sobą — nienawidziłem siebie — i czułem w sobie osobliwe zjawisko: ta pewność, żem się nie omylił, że moje przeczucia były prawdą, że ona teraz mi kłamała; ta pewność dziwnie mię uspokoiła. Był to ów moment, kiedy duch, oczekujący klęski, doznaje szatańskiej radości, że ta klęska wreszcie nadeszła. Rozumiałem, że już nie wrócę nigdy do tych rajskich ogrodów, w których przebywałem czas niedługi. — Pozostałem przy Irenie. Duszę miałem tak spodloną tem dziesięciodniowem oczekiwaniem i tem spotkaniem ostatecznem, żem pozostał. Nie pytałem już Irenę o nic. Ale zmienił się całkowicie mój stosunek do niej — i stosunek losu do mnie. Cala istota Ireny — cała jej, niedokładnie znana mi, przeszłość ukazała mi się teraz w cale innem, posępnem świetle. Każdy jej ruch — każdy błysk oczu — każde słowo zdawało mi się kłamstwem...
Byłem w ciągłej niezgodzie sam ze sobą. Kłamałem również, kłamałem bez przerwy; czułem się spodlony i skarlały. Chwalże ty, Dantyszku, kłamstwo, ale znajdź mi takie kłamstwo, które byłoby zemną w zgodzie, abym był szczęśliwy z tego kłamstwa. Pozostałem — byłem dalej jej kochankiem — ale trucizna zwątpienia prześladowała mię bez końca — trawiła mnie i przenikała każdy moment mego życia. W duszy zrywałem z nią codzień, ale codzień powracałem i codzień stosunek nasz był jadowitszy. Ona zaś była zbyt przenikliwą i, jak sądzę, zbyt odczuwała moje podejrzenia, by nie reagować. Dobrze rozumiała istotę mojej goryczy i umęczenia. Moja nierównowaga wyrażała się u niej jakimś nastrojem pół histerycznym; powiedziałbym, że ją męczyła ta okropna tajemnica. Z lada powodu teraz powstawały między nami spory i wprost kłótnie, a niepowodzenie mojej sztuki Symposion, która zresztą po pięciu latach wznowiona, zdobyła sobie wielkie uznanie — owóż to niepowodzenie było dla niej źródłem ironicznych, a bolesnych dla mojej miłości, własnej — uwag. Sprawiało jej przyjemność, gdy mi dokuczała, aż raz, w momencie wielkiej histeryi gniewu — powiedziała mi ze śmiechem, żem odgadł prawdę; że z tym nieznajomym... Słowem potwierdziła mi wszystko.
Rzecz dziwna! Kiedy mi to powiedziała, zawołałem mimowoli: kłamiesz! Ale był to koniec. Bez pożegnania prawie wyjechałem do Szwajcaryi, aby zapomnieć... Ściśle biorąc, zapomniałem, ale marzenia, choćby umarły, żyją w nas nieśmiertelne. To jest owo przeklęte życie historyczne wewnętrz duszy ludzkiej, królestwo wspomnień, co dręczą, a które należy wytępić!
Tarło z uwagą i niepokojem słuchał opowiadania Henryka.
— Popełniłeś kilka błędów w całej tej sprawie. Błąd zasadniczy jest po prostu ten, żeś nie rozwiązał zadania, jakie stanęło przed tobą. Odpowiedź miałeś gotową: zerwać, ale nie wiedziałeś na jakie pytanie masz odpowiedzieć Losom. Najważniejszą być może w naszem życiu sprawą jest owa zagadka, stosunek fatum do człowieka. Fatum — siła pozornie zewnętrzna i niezależna od nas, w gruncie rzeczy wnęca się nieustannie w nasze chwile i w naszą istotę. Pytanie, czy my tworzymy nasze własne fatum, można rozwiązać twierdząco. Tak jest, fatum rozwija się wobec nas tak właśnie, jak tego żąda nasza utajona wola, nasza utajona natura. Dla tego niema rzeczywistej sprzeczności pomiędzy człowiekiem a jego przeznaczeniem. Jeżeli nawet człowiek cierpi — to jego cierpienie zgadza się z jego utajoną wolą, pożądaniem tego cierpienia, dążeniem ku niemu. Wynikałoby stąd, że fatum jest dla nas rzeczą wewnętrzną, bo to niejako my sami. Ale z drugiej strony nierozwiązaną pozostaje zagadka, jakie przeznaczenia stworzyły nas tak właśnie, jak jesteśmy — i dla czego przynosimy ze sobą nakaz wewnętrzny do takich a nie innych przeznaczeń. Chwila, w której Henryk stanął wobec bardzo bolesnej tajemnicy — powinna była go skłonić do jej przeniknięcia. Tymczasem on się cofnął: krążył koło niej i nie miął siły jej odsłonić. Tu więc był fałsz: kłamstwo pozostało kłamstwem. Gdyby się ujawniło, to możeby cale inaczej poszły wypadki dalsze. Mówisz sam, że ci Przeznaczenie wygładzało ścieżki — i widocznie nazbyt cię wypieściło. Losy tedy postanowiły cię wypróbować — i jak mi się zdaje — wyszedłeś okaleczony na duchu. Próba się nie powiodła. Prawda objawiła ci się zapóźno.
— Przyznaję, żem zawinił. Szkoda mi było stracić osobę, która, choć mię udręczyła, była mi nad wyraz drogą. Lękałem się prawdy — i pogrążyłem się dobrowolnie w bagno kłamstwa. Był to kompromis — wiem — i dla tego obudziła się we mnie samopogarda, może bardziej dręcząca.
— Ja także, mówił Dantyszek, nie jestem bezwzględnym czcicielem kłamstwa. Lubię prawdę, o ile ją gdzie można znaleźć, co bywa rzadko. Jednakże miłość istotna, niekłamana wydaje mi się zupełnie niema. Milczenie — jest duszą wszelkiej głębi. Ludzie rzeczywistą miłością olśnieni — nie mają sobie nic do powiedzenia, bo wszystko już bez słów powiedzieli sobie. Miłość­‑błyskawica obnażyła ich dusze i stoją wobec siebie jak jasnowidzący. Po co słowo? Cóż ono może dodać do uczucia? Rozumiem tu oczywiście miłość­‑błyskawicę, miłość­‑piorun, miłość­‑krzyk, ocemgnienie, objawienie... Miłość nie trwa dłużej... Wszystko inne — to są rzeczy społeczne, cywilizacya, wychowanie, religia, wreszcie i nasz bezmyślny egoizm, który chce boskość tego jednego momentu rozciągnąć na długie dni i lata... Mówicie dużo o przeznaczeniu. Ja wierzę, że przeznaczenie kocha tych, co kochają błyskawice. Byłem i ja niegdyś kochankiem przeznaczeń.
Dantyszek, recte Władysław Herkner — miał istotnie w życiu parę lat niespodziewanego sukcesu, jakim Warszawa lubi obdarzać chwilami swoich wybrańców. Kilka pierwszych jego powieści dało mu wielki rozgłos: o mało też młody autor nie dostał zawrotu głowy. Szczęśliwie jednak Warszawa również prędko o nim zapomniała — tak, iż mógł zagłębić się w sobie i tworzyć rzeczy bardziej wartościowe. Z tego powodu Dantyszek nazywał siebie: zapomnianym! Zdaje się, że ten fenomen nagłych a krótkotrwałych błyskawic stale ma się powtarzać w życiu Dantyszka, gdyż był on prawie wyłącznie dzieckiem instynktu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.