<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Stypa
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Okręt
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Parfaitement! — zawołał Karol. Ale mi wybaczycie, jeżeli będę czytał niezbyt gładko, bom zapisał to stenagroficznie i muszę rozmaite znaczki przypominać sobie powoli. Całą tę historyę zanotowałem w pierwszej osobie — tak właśnie, jakby to sam bohater opowiadał.
— Czytajmy! czytajmy!
— I owóż ten dzień fatalny nadszedł. Nadszedł znastroniczkę[1], zapisaną dziwnymi zygzakami, które początkowo z pewnym trudem odczytywał, później jednak opanował swoją stenografię.
Oto, co mi mówił p. Stanisław:
— I owóż ten dzień fatalny nadszedł. Nadszedł znacznie wcześniej, niż przypuszczałem, a właściwie nie przypuszczałem, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie. Zapomniałem tych słów, lekkomyślnie, półżartem wypowiedzianych. Któż mógł sądzić, że dla niej te słowa będą miały taką wagę? Było to w czasie naszej podróży poślubnej — pięć lat temu. Wenecya — Canale Grandę — gondole — noce księżycowe — wszystkie najbanalniejsze rozkosze miodowych miesięcy, a jednak pełne czaru dla tych, co się kochają. Myśmy byli w sobie niepojęcie zakochani, a tak szczęśliwi, że jakiś dyablik­‑kusiciel podsunął mi złośliwą myśl wyzwania tego szczęścia na zapasy. — O jedno tylko — powiedziałem w gondoli, w ciemną noc, trzymając Gigę w objęciach — o jedno tylko cię proszę. Zniosę wszystko, oprócz kłamstwa. Wolę jawny grzech, niż najsłodszą obłudę. Wiem, że mnie kochasz; wiem, że nasza miłość zdaje ci się wiekuistą, ale nie masz na świecie nic wiecznego. Może się stać, że mnie kochać przestaniesz. Więc, proszę ciebie, skoro twa miłość ostygnie, nie kłam uczuć przedemną. Zjaw się wtedy i powiedz mi otwarcie: „Stanisławie, przestałam cię kochać. Byłam ci dotychczas wierną, ale od dziś wierną ci być nie mogę. Musiałabym cię okłamywać, a chcę żyć w czystej prawdzie. Odpuść mnie, a pójdę za tym, którego kocham.“ Tak jej powiedziałem w tę piękną ciemną noc wenecką i sam bawiłem się serdecznie tem powiedzeniem. Był to paradoks efektowny. Jadwiga słuchała mię z uśmiechem, ale z dziwnym uśmiechem, jakby się w nim jakiś dziwny ból ukrywał i patrzyła na mnie nieco zdumiona swem wielkiem, półdziecięcem, fijołkowem okiem, w którem nigdy ani cienia fałszu nie było. — „Nie ufasz mej miłości, ale mnie się zdaje, że taki dzień nigdy nie nadejdzie. Ja tego nie chcę — i niechaj mnie Bóg od tego chroni. Gdyby jednak taki dzień miał nadejść, to bądź pewien, że ci kłamać nie będę.“ — Tak mówiła z jakimś szczególnym, łabędzio­‑liliowym spokojem i wiarą w siebie — i bujne złote swe warkocze położyła ufnie na mojem ramieniu. Było w jej słowach i melodyi jej głosu i w miękkich ruchach, kiedy na moje ramię osuwała głowę, coś bardzo kojącego — i choć ja mimowoli sam własnym frazesem się podnieciłem, to jednak natychmiast się uspokoiłem, pełen zaufania i wiary. Nazajutrz o tych słowach zapomniałem zupełnie i przez pięć lat zapewne tylko chwilami na jakieś oka mgnienie przychodziły mi na myśl. I oto minęło pięć lat cudownego snu na jawie, pięć lat niewymownego szczęścia. Poznanie z Jadwigą — był to dla mnie moment przeznaczeniowy; wątpiący nieustannie duch, pozbawiony wiary w siebie i w cel swego istnienia, znalazł nagle własną logikę i poprostu konieczność swoją na ziemi. Oczywiście byłem dlatego, że ona była; ona zaś była dlatego, żebym ja mógł być. Gdyśmy zrozumieli tę wielką tajemnicę naszego fatum, los był postanowiony. Związek nasz było to nieustanne stwierdzanie prawdy naszego bytu; był to żywot w przejrzystej atmosferze bez fałszu. Jeżeli cośkolwiek ze mnie było jej dziś niewiadome, to niewątpliwie jutro się ujawniło i znów jej tajemnice były dla mnie jak zwierciadło. A jednak każdy człowiek ma w sobie cząstkę Lohengrina. I ja w sobie miałem jakiś pierwiastek bezimienny, którego nazwisko przed nią ukrywałem. A właściwie, kto wie? — to ja nie znałem tego nazwiska, zapomniałem o niem zupełnie, gdy ona doskonale o niem pamiętała i widocznie pamięć tej zapomnianej rzeczy bezimiennej trawiła jej duszę przez całe lata i przetrawiła ją do szczętu. Chochlik­‑kusiciel odezwał się z tak przerażającą mocą, jakby urósł do rozmiarów szatana ironii. — Oto trzeci dzień mija, odkąd biję się z myślami, co mam czynić, a czego nie czynić? — Trzeci dzień mija od chwili, gdy moja żona przyszła wieczorem do mej pracowni i zawiadomiła, że mi ważną rzecz ma do powiedzenia. Trochę mię dziwił ten jej ton uroczysty — i szczególnie wzruszony głos, alem oczekiwał czegoś bądź jak bądź normalnego. Patrzyłem na nią w milczeniu i z upodobaniem. Od czasów weneckich Jadwiga znacznie się zmieniła. Już nie było to owo półdziecko o nieco zadziwionem spojrzeniu; była to niewiasta dojrzała, dochodząca lat dwudziestu siedmiu, w najbujniejszym rozkwicie swoich wdzięków ciała i duszy — i możem nigdy jej tak nie kochał, jak właśnie wtedy, kiedy nadchodził zmierzch mego szczęścia. Prosiłem ją, by usiadła. Odmówiła. Stała obok mego biurka w luźnej sukni wieczornej, ciemno­‑liliowej, rosła i piękna, jak Junona. W oczach miała spokój, który jej nigdy nie opuszczał; spokój, który mnie zawsze czarował, a który dziś wytrącił mnie z równowagi, żem zaczął szaleć, jak dziki zwierz i popełniłem szereg czynów karygodnych.
— Stasiu — powiedziała mi żona — nadszedł dzień, że ci muszę prawdę powiedzieć, jak tego sobie życzyłeś przed laty. Żyliśmy w szczęściu i miłości przez pięć lat — i na zawsze we wdzięcznej pamięci zachowam te godziny. Ale fortuna — to rzecz zmienna. Stanisławie, przestałam cię kochać! Byłam ci dotychczas wierną, ale od dziś wierną ci być nie mogę. Musiałabym cię okłamywać, a chcę żyć w czystej prawdzie. Odpuść mnie, a pójdę za tym, którego kocham.
Zdawało mi się, że jakiś szyderczy upiór stanął przedemną. Przypomniałem sobie te słowa: to były moje własne słowa. Jak wyuczoną lekcyę — bezwiednie — powtórzyła je najściślej. — Oczy jej były czyste i jasne, głos brzmiał, jak szczera melodya wewnętrznego spokoju. Tak wyglądała bogini prawdy. Ale ta prawda uderzyła we mnie, jak piorun; powaliła mnie na ziemię, jak podcięte drzewo. Patrzyłem na nią osłupiały: — Ty żartujesz, Gigo! — Nie, nie żartuję. Nie ośmieliłabym się żartować w sprawie tak ważnej. — Więc... dlaczego... mi to... mówisz? — Mówię dlatego, żeś sam kiedyś żądał odemnie, abym ci nie kłamała. — Ależ ja mówiłem... ot tak... na żarty. Zapomniałem o tem zupełnie. — Ja nie zrozumiałam tego żartobliwie. Zapamiętałam twoje słowa. Nie, nie odrazu mi przyszły na pamięć. Powoli, powoli, sylaba po sylabie trawiły mnie, aż przetrawiły... — A więc to moja własna robota, moja własna suggestya. To ja sam... — Nie ty sam. Ja kocham innego. — Kogo? Kto to? — krzyknąłem już pełny gniewu. Przebudził się we mnie zazdrosny samiec, sułtan­‑posiadacz haremowej odaliski, a któremu ukradziono najwyższą rozkosz. Byłem półnieprzytomny: nie wiedziałem, co robić, aby zachować godność własną i nie narazić tej, którą miałem utracić na zawsze. Nowy problemat stanął przedemną: Jadwiga przestała mnie kochać, kocha innego. Sama mi to powiedziała, na moje własne życzenie. Albowiem ja pragnąłem żyć w prawdzie! Przeklęta prawda. Ja tej prawdy pragnąłem na żarty, a gdybym nawet jej pragnął na seryo, to czyż wolno tak brutalnie rzucać prawdę w oczy? — Stanąłem nad jakąś otchłanią. Ktoś zginąć tu musi. Musi zginąć ta nowa miłość, ale jak? Ja mam za sobą prawdę, ale i ona ma prawdę... I ten spokój syreny, popełniającej zbrodnię.... Ktoś tu zginąć musi. Ja — czy ona — czy tamten? Ale ja go nie znam. Przeglądałem w myśli swoich znajomych. Kto to? dotąd mi nie powiedziała. — „Kto to? — pytam raz jeszcze surowiej, głosem ochrypłym, zdradzającym hamowaną wściekłość. — Imienia jego ci nie powiem, bo widzę, żeś moich słów nie przyjął z taką mocą ducha, jakiej oczekiwałam od ciebie. Widzę, że nie jesteś tym człowiekiem, za jakiego cię uważałam. Żądałeś prawdy. Oto moja prawda — i dziś ja żądam, abyś ty moją prawdę uszanował. Imienia jego ci nie powiem, abyś jakiego błędu nie popełnił, któryby ciebie splamił najbardziej. — Nie chce mi powiedzieć, kto to, ale ja ją do tego zmuszę. Odsłoniła mi prawdę, ale przecież powinna była uszanować moje uczucie. Przestała mnie kochać, ale ja nie przestałem... Ja ją kocham. Tegom nie przewidział: myślałem, że to jedna z wielu, że to minie, jak fala, że ją prędzej czy później opuszczę dla dziesięciu innych, a tymczasem.... Tymczasem kocham ją i pożądam jej dziś bardziej, niż kiedykolwiek. — „Ulituj się nademną, zawołałem, padając przed nią na kolana i pocałunkami okrywając jej ręce. Ulituj się — ja żyć nie mogę bez ciebie i nigdy ciebie kochać nie przestanę. — I jużem żałował tego aktu pokory, bom czuł, że przegrałem sprawę. — „Mon pauvre ami! — rzekła mi, niby to życzliwie, a w istocie raniąc mię boleśnie. Już ja bym ci szczęścia dać nie mogła i lepiej ci będzie bezemnie“. — Jakiś mur nieprzebyty stał pomiędzy nami. Serce jej naraz zastygło w zimny głaz. Jakże ona tamtego kochać musi, jeżeli dla mnie jest taka bez litości! — „Kto to? — powtórzyłem po raz trzeci — mów, bo cię zabiję!“ — I to mówiąc, porwałem z biurka mały, dla ozdoby położony sztylet, o rękojeści z opalu, dawnymi czasy w Wenecyi kupiony... Sztylet był niewielki, ale dobrze wyostrzony, formy stożkowatej i w uderzeniu śmiertelny. Miałem przez sekundę widzenie jej białego ciała z piersią przebitą sztyletem, ociekającą purpurowemi falami krwi, leżącą na ziemi, niemą i martwą — i przeraźliwie bladą. — I widzenie to sprawiło mi niewymowną ludożerczą rozkosz. — Wydobywszy nóż z pochwy, posunąłem się ku niej, ale ona stała nieruchoma, jak posąg i spoglądała na mnie z najwyższym spokojem: sztylet mi wypadł z ręki... „Mów! — zawołałem i pociągnąłem ją ku sobie w ramiona. Zaczęła szarpać się ze mną — i bronić jak tygrysica, jakby obcowanie ze mną stało się dla niej czemś świętokradzkiem. Zresztą Jadwiga ani na chwilę nie straciła spokoju, gdy ja byłem półobłąkany... Ale to wysokie napięcie ducha, ten wysiłek i ta decyzya powiedzenia tak bolesnej prawdy, ta walka ze mną: wszystko to powoli ją wyczerpało... Czułem tylko, że jest coraz dalsza odemnie, coraz bardziej mi obca, choć coraz bardziej wobec mnie bezbronna... Uległa mi — całowałem ją z taką wściekłością, jakbym ją chciał udusić w tym uścisku... Oddała mi się bezwładna, bierna i obojętna. — Tryumfowałem i jakiś dziko­‑radosny spokój zapanował w mojem sercu. Jadwiga wstała — i poprawiwszy suknię, ruszyła ku drzwiom.
— „Już nigdy twoją nie będę. Czekam na twoją odpowiedź. A w każdym razie żegnam cię na zawsze. Przeżyłam z tobą kilka lat w ludzkiej szczęśliwości — i żal mi, żeś przy pożegnaniu splamił swoje człowieczeństwo“.
To mówiąc odeszła do swego pokoju. Czułem, że góruje nademną; moralnie mnie zwyciężyła. Wszystko, com począł względem niej — było chybione, nieludzkie. Teraz dopiero zaczynam rozumieć swój błąd: nie byłem nastrojony na tak wysoki dyapazon, jak ona. Chciałem ratować choćby pozory człowieczeństwa. Gdybym nie był się przyznał, że moje słowa wówczas były żartem... Utraciłem ją na zawsze — to niewątpliwe. Postępowanie jej może było dość szczególne, ale od mojego lepsze... Powinienem był z takim samym spokojem, z jakim ona powiedziała mi prawdę, przyjąć ją do wiadomości. — Należało z najwyższą powagą ponieść konsekwencye własnych zasad. Tegom nie uczynił, choć to może właśnie byłoby mojem zwycięztwem. Praktyka rozminęła się z teoryą. Zamierzałem jeszcze różne próby poczynić; sądziłem, że jeszcze da się coś uratować. Chciałem jej powiedzieć, że cała ta dzisiejsza scena była tylko próbą. Ale czy ona mi uwierzy? czy ten surogat prawdy zastąpi prawdę? — Tak, piękną, świętą rzeczą jest prawda — ale nie życzę nikomu spotkać się z nią w jej postaci rzeczywistej.
— Na tem — dodał Karol — kończy się mój stenogram.
— Przedewszystkiem tedy — zawołał Fredzio — złóżmy cześć Karolowi, który jest nietylko wielkim inżynierem i zbieraczem aforyzmów, ale też i wielkim stenografem.
— Historya odczytana przez Karola — rzekł mecenas — zakończyła się u mnie w kancelaryi. Byłem obrońcą Stanisława, który nagle zapałał żądzą, aby przewyższyć panią Jadwigę swoją szlachetnością — i przyjął na siebie wszystkie najokropniejsze przewiny. Rozwód został przeprowadzony; Jadwiga wyszła za mąż za jakiegoś obywatela ziemskiego, który zresztą był bliskim krewnym jej pierwszego męża. Rozeszli się z godnością — ale Stanisław od tego czasu nie lubi prawdy — i powiada, że gdyby się ożenił powtórnie, to by swoją żonę uczył właśnie kłamstwa.
— Tak — odezwał się Nawara — ludzie chwytają się we własne sieci. Jest to wieczna walka między prawdziwym idealizmem a fałszywym. Któż w słowach nie jest zwolennikiem prawdy? W rzeczywistości jednak my nienawidzimy prawdy — my kochamy obłudę, dla tego, że w obłudzie żyć raźniej. — My kochamy prawdę w pewnym specyficznym rodzaju: prawdę fałszywą albo fałsz prawdziwy coś, co naszym upodobaniom i przyzwyczajeniom pochlebia. Prawda bezwzględna burzy podstawy społeczne, wywraca je z gruntu i grozi naszym najwygodniejszym przesądom. Tylko bardzo nieliczne jednostki są zdolne żyć w istotnej prawdzie. Są to poniekąd bojownicy przyszłych form życia — i za taką osobę należy uważać Jadwigę. Trzeba jednak przyznać, że jej położenie było dosyć proste. Rzecz cała redukuje się do starcia między dwojgiem ludzi. Przypomnijmy sobie jednak sprawę Kaźmierza i Stefanii. Toć wszyscy byliśmy świadkami tej zmiany jaka zaszła w społeczeństwie względem nich — i to zaszła nagle, z dnia na dzień, z chwilą, kiedy wyrzekli się kłamstwa — i postanowili żyć zgodnie z prawdą.
— Cóż to za historya? zapytał Molten, który był jeszcze śród nas półobcy i mało znał nasze kółka.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Tak w druku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.