Stypa (Lange)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stypa |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Okręt |
Data wyd. | 1911 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Jeżeli pozwolicie, to opowiem tę historyę, która świadczy, że nie tyle ludzie pojedynczy kłamią, ile społeczeństwo; że owszem kłamstwo jest wymaganiem i nakazem społecznym; i że kto wie, czy społeczeństwo bez kłamstwa, nie runęłoby w jednym dniu.
Kaźmierz należał do wielkiej spółki elektro‑technicznej pod firmą: Transalpiński & Co. Głównym jej kierownikiem był Jan Transalpiński, człowiek d‘un certain âge, bardzo inteligentny, pełny sił żywotnych, niewyczerpany i energiczny. Słowem — nikogo nie dziwiło, że jego żona znacznie od niego młodsza, żyła z nim w najlepszej harmonii i była zdaje się wcale szczęśliwa, zwłaszcza, że miała dwoje dzieci, którym była oddana, jako najlepsza matka. Pani Stefania wyszła za mąż z przywiązania, które i ona i Jan przed ślubem nazywali miłością; ale — jak mi się zdaje — musieli się oni ze sobą najstraszliwiej nudzić. Zapewne małżeństwo — to nie operetka, ale w każdym razie powinna to być powieść zajmująca, którą mogłyby czytać z zaciekawieniem przynajmniej dwie osoby: Monsieur et Madame. Kiedy powieść staje się nudna — wtedy Madame zaczyna szukać kogoś, coby ją bawił. Pewien złośliwy Francuz powiada, że każda kobieta powinna mieć trzech mężczyzn na usługi: jednego mądrego, któryby ją bawił; jednego pięknego, coby ją kochał (wzajemnie) — i jednego głupiego, któryby był jej mężem. Transalpiński nie był głupi, ale też nie był mądry ani piękny. Był to specyalista elektrotechnik; żonie swojej opowiadał o akumulatorach, dynamomaszynach, ionach i kationach i t. d., co ją do pewnego stopnia zajmowało, ale czasami chciałaby ona też wyjść poza specyalność. Zwłaszcza męką jej stało się, gdy zapanował automobil, z którego jedno tylko zapamiętała: pneu, a wszystko inne szło jej mimo uszu — i przepływało bez śladu, choć Jan monotonnym głosem opowiadał jej nieustannie o coraz nowszych systemach i coraz nowszych urządzeniach samochodów. — Prawdę mówiąc, usypiała od tych jego rozmów, które znali też dobrze jego goście. Transalpińscy prowadzili dom otwarty; setki osób, cały świat techniczny, przemysłowy, częściowo nawet literatura i sztuka — wszystko to przesuwało się przez ich gościnne salony. Ich wtorki były w Warszawie głośne, jako przyjęcia miłe i swobodne. Pani Stefania była to osoba dziwnego typu: miała w sobie coś z aktorki i to aktorki bardzo szlachetnej i wytwornej — z pierwszorzędnego teatru. Każdy jej ruch i każdy dźwięk głosu — zdawałoby się — przypomina ci jakąś rolę: raz była to Ofelia, raz Marion Delormes, raz Desdemona, to znów Dama kameliowa, Lilla Weneda lub Balladyna — słowem najsprzeczniejszy splot dusz — postaci — charakterów. Było to zupełnie bezwiednie; to aktorstwo było jej naturą — i byłaby nienaturalną, gdyby właśnie udawała istotę — że tak powiem — codzienną, istotę nie z powieści i nie z dramatu. Jakkolwiek była bardzo przywiązana do swego męża, który w gruncie był człowiekiem wcale dobrym, zrównoważonym i pełnym pobłażania — to jednak w głębi współżycie z nim nie zaspakajało jej duszy. Czuła wciąż, że jej czegoś braknie — czego? nie wiedziała dokładnie, choć niejeden przedsiębiorczy młodzieniec — starał się ją uświadomić. P. Stefania jednak brzydziła się jedną rzeczą: kłamstwem. Nie była w stanie oszukiwać męża. Dodać trzeba, że z pretendentów, jak dotąd, nikt jej nie podobał się do tyla, żeby choć dla żartu z nim się zapragnęła porozumieć. Wszyscy młodzi ludzie, którzy ją otaczali — byli dla niej zupełnie równi i równowarci. Ale nikt nie wie dnia ani godziny; przed paru miesiącami przybył z Anglii pewien młody inżynier, imieniem Kaźmierz (nazwisko tu nie potrzebne), który poczynił jakieś ulepszenia w konstrukcyi automobilów — i zdobył sobie odrazu serce p. Jana, gdy mu tę rzecz przedstawił.
Ponieważ był to człowiek nie bez funduszu, przeto p. Jan przyjął go do spółki — i zaczął go często zapraszać do siebie, aby nasycić swoją żądzę rozmawiania o różnych wynalazkach elektrycznych. Jednakże pod tym względem p. Kaźmierz zawiódł swego szefa; daleko bardziej, niż wszelka elektrostatyka i elektrodynamika — interesowała go p. Stefania — i w czasie przyjęć zaniedbywał prawie zupełnie rozmowę z p. Janem, a głównie zwrócił cały swój talent konwersacyjny ku jego żonie. Mało ludzi umie mówić; mało ludzi umie rozmawiać: jest to niewątpliwie talent równie rzadki i równie cenny, jak talent do muzyki albo malarstwa. Kaźmierz był mistrzem konwersacyi, a ponieważ dużo podróżował, znał rozmaite miasta, gmachy, muzea, pejzaże, góry, rzeki, jeziora — przeto miał niewyczerpane źródło motywów do rozmowy o dalekich krajach, o urządzeniach ich życia, o ich zabawach i pracach, o ich kobietach i poezyi; był rozmiłowany w sztuce i literaturze; grał i śpiewał z niemałym talentem i znał wszystkie nazwiska aktorów i aktorek w Niemczech, we Francyi i w Anglii; gdy zaś opowiadał treść jakiej sztuki i grę artystów — odrazu sam się zmieniał niby w danego aktora — i mimowołi sztukę odgrywał. Stefania patrzyła w niego jak w tęczę — i, nieświadomie, wchłaniała w siebie to wszystko, co Kaźmierz jej mówił o Italii, Szwajcaryi, Hiszpanii, Prowancyi, o Szkocyi i Islandyi.
Odtwarzanie scen teatralnych poprostu wyczarowywało z duszy Stefanii jej wewnętrzną treść, jej duszę urodzonej aktorki, któraby zresztą prawdopodobnie nigdy na prawdę nie została aktorką. Kaźmierz ze Stefanią widywali się też nieraz i w nieobecności męża; uprawiali wspólnie śpiew i muzykę — co jest w ogóle drogą niebezpieczną. Pewnego dnia oboje poczuli w sobie jakąś nową duszę, jakieś nieodparte i niezwyciężone rwanie się ku sobie. Ilekroć Stefania zamknęła powieki, natychmiast ukazywała się jej twarz młodzieńca; a Kaźmierza potrzykroć budził w nocy zapach włosów tej kobiety albo blask jej źrenicy, półjawnie widzianej. Zaczęli się dręczyć, zaczęli się czuć nieszczęśliwymi bez wzajemnej obecności. — Poszukiwali siebie nieustannie, a ponieważ Transalpińscy i sami przyjmowali niemało osób i w wielu domach bywali, Stefania wciąż to u siebie, to u znajomych widywała się z Kaźmierzem, prawie codziennie. Zdaje się, że ta ich wzajemna sympatya nie uszła baczności całej czeredy dam i panów — i wszyscy się domyślali, że między „tem dwojgiem“ coś jest, oczywiście postokroć więcej rozpowiadając, niż było rzeczywiście. W istocie między nimi nic nie było. Raz tylko jeden — mimowoli, bez woli, opętani — padli sobie w objęcia i usta ich połączyły się gorącym pocałunkiem, który był milczącą przysięgą miłości. — Czuli, że już odtąd należą do siebie.
Czuli, że coś w ich życiu musi się zmienić; że trzeba coś przełamać i przezwyciężyć, aby dojść do zgody z własną prawdą. Właśnie w tym wyrazie streszcza się dramat. Kobiet zdradzających męża bez skrupułu, nawet ze spokojnem sumieniem, jest nie mało; toć większa część tych pań, które bywały u Janostwa i tych, których oni odwiedzali — większa część żyła w niewierności niemal całkowicie jawnej i przez ogół publiczności uznanej i uprawnionej. Prócz męża — zazwyczaj wszyscy wiedzieli, z kim romansuje pani Emilia, pani Adela, pani Felicita i pani Jadwiga. Wiedziano również, że p. Bolesław żyje z jakąś aktorką, p. Henryk z żoną jakiegoś właściciela fabryki powozów, a p. Jerzy z żoną przedstawiciela jakiejś innej fabryki. Szeptano sobie o tem na ucho, ale przyzwoitość nie pozwalała mówić głośno. Wiedziano doskonale, że starzejąca się pani Barbara lubi przeważnie młodych chłopców do lat dwudziestu i dwóch i że p. notaryusz lubi młode panienki od szesnastu do ośmnastu lat. Zresztą pocóż mam o tem wszystkiem wspominać? Są to po większej części nasi znajomi. Niewątpliwie Karol, jeżeli jest dobrym kronikarzem, zapisał to wszystko w swojej czerwonej książeczce. Ściśle biorąc i ja niepotrzebnie o tem mówię. Nazwisk nie powtarzam, ale imiona są przezroczyste. W klasycznym kraju obłudy i przyzwoitości, w Anglii — za rozpowszechnienie tych wieści — byłbym z klubu wyrzucony. Tam — nie bez słuszności — nie wolno mówić źle nawet o kobiecie, notorycznie znanej ze złego prowadzenia. A w Anglii człowiek wykreślony z klubu — to człowiek zgubiony. To się nazywa opinia. Owóż mam nadzieję, że mi koledzy wybaczą ten mój grzech: mówiłem źle o kobietach, które mają swoje nieco zbyt jawne tajemnice. Jesteśmy tu w zamkniętem kółku między sobą — i proszę o tych rzeczach, które znane są powszechnie, nie mówić nikomu. Po tem zastrzeżeniu zrobię drugą uwagę. Ile razy mi ktoś przemawia z tonu najwyższej, niebywałej cnoty, podejrzewam go, że musiał dużo nagrzeszyć. — Bój się Boga, mówię, czyś ty babkę zamordował, żeś taki cnotliwy? — Człowiek rzeczywiście cnotliwy wie o tem, że cnota jest trudna i nie żąda zbyt wielkiej cnoty od bliźnich, a na grzechy cudze zapatruje się pobłażliwie. Przeciwnie ktoś, co jest łotrzykowaty, chętnie wymaga od innych, aby uprawiali tak potężną cnotę, żeby od niej wychudli do cna. Od tego cna idzie właśnie cnota tj. wychudłość. To samo dotyczy kobiet. Skoro tylko jaka pani zwraca uwagę przyjaciółek czemś — powiedzmy — osobliwem — natychmiast te, które przeszły w życiu najwięcej tych... osobliwości — najgoręcej ją zaczynają potępiać. Czegóż ja się nie nasłyszałem owemi czasy o Stefanii? — „Na ucho coś panu powiem. pani Tr. — taka niby wzorowa żona — czy pan wie?... Z Kaźmierzem... To było do przewidzenia. Choć wie pan, że to jest podłość. Taki przyzwoity człowiek — ten p. Jan — i tak bezczelnie go zdradzać! Ja bym tego nigdy nie zrobiła! I ta bezczelność — wie pan — ten bezwstyd! Toż oni publicznie tak na siebie patrzą i tak ze sobą rozmawiają, że tylko ślepy — to znaczy mąż! — nie domyśli się prawdy. Rzecz ta już dziś wszystkim wiadoma!“
Takie to nowinki błądziły z domu do domu, tak sobie skrzeczały nasze sroki — o tych dwojgu ludziach, którzy właśnie przechodzili największą tragedyę. A sroki, można powiedzieć, były z odkrycia tego raczej zadowolone; sens ich bajek był ten: Wreszcie i ona! — Owóż, jako doskonale znający zakulisowe szczegóły tej sprawy — wiem, że między Kaźmierzem a Stefanią — pomimo wszystkie plotki — nie było nic. Kochali się — to prawda; pragnęli siebie gorąco, ale jedno było obojgu wstrętne: kłamstwo. I Kaźmierz i Stefania były to dusze prawe i niezdolne do obłudy. Wiedzieli oni, że świat ich podejrzewa, ale nie zwracali na to uwagi. Mieli tyle radości ze swego uczucia i tyle smutku z jego powodu, że zamknęli się w sobie i rozważali, co czynić. Świat przyjmował ich serdecznie, jak dawniej; panie całowały i ściskały Stefanię, jako swą najmilszą przyjaciółkę; uśmiechały się do niej słodko i życzliwie, jakby mówiły: Wiemy o wszystkiem, i bardzo nas to cieszy! Używaj życia, pókiś młoda! Kochaj, całuj, pieść — jak ja, jak tamta druga, trzecia i czwarta, co mamy mężów nudnych, albo szukających szczęścia gdzieindziej! „— Niemniej też, pełnemi domyślności oczami witano Kazimierza. — Ale ci oboje nie widzieli tego wszystkiego: zajęci sobą, zapatrzeni w siebie, szukali rozwiązania swego problematu — zgodnie z prawdą i uczuciem własnem — aby nie popaść w dysharmonię wewnętrzną. I nareszcie znaleźli to rozwiązanie. Oto Stefania poszła wprost do męża i powiedziała mu całą tajemnicę; zawiadomiła go, że chce opuścić męża, by żyć z Kazimierzem. Ale ten p. Jan nie zachował się jak Stanisław. Był to człowiek niezmiernie dobry i wyrozumiały. Przeczuwał liczne cierpienia i rozczarowania dla Stefanii; przekładał jej spokojnie, żeby się namyśliła, zanim ten ryzykowny krok poweźmie; zwracał jej uwagę, jak się zmieni jej położenie społeczne i t. d. Ale Stefania była na wszystko przygotowana. W ciągu tygodnia najdalej pożegnała męża, wzięła starsze ze swoich dzieci — i zamieszkała z Kazimierzem, jako jego żona. Podobnie rzecz traktował i sam Kazimierz, który uważał, że wystarczy powiedzieć ludziom prawdę, aby uszanowali ich związek. Skoro więc tylko połączyli się ze sobą — natychmiast rozesłał zawiadomienie do znajomych: „Kazimierz N. i Stefania Tr. — zaślubieni“. Karta owa śród znajomych wywołała, mówiąc po prostu, śmiech ogólny, a nawet poniekąd oburzenie. Kiedy zaś kochankowie zaczęli składać formalne wizyty — i Kazimierz przedstawiał Stefanię, jako swoją żonę — damy nasze zachowywały się wobec niej w sposób nad wyraz chłodny, dumny, niby w godności swej obrażone. Każda z nich momentalnie zapomniała, że sama niezbyt oddana jest cnocie, i widziała tylko bezczelność p. Stefanii. A cóż dopiero mówić o tych rzadkich wyjątkach, które żadnej nie miały ubocznej miłostki! Niejedna casta quem nemo desideravit — wprost drzwi zamknęła przed dawną swą przyjaciółką. Był to okres bardzo niemiły dla Kazimierza i Stefanii. Znaleźli się nagle osamotnieni — i wkrótce przenieśli się do Paryża, poznawszy, że całe ich otoczenie toleruje obłudę, kłamstwo, niewierność — ale nie toleruje szczerego przełamania konwenansu. Prawda — to skandal, i tylko w kłamstwie żyć można śród społeczeństwa.
— Mojem zdaniem — rzekł mecenas — świadczy to o ludziach zarówno źle, jak i dobrze. Te kobiety kłamiące — czuły, że przestępują zasadę, na której się opiera byt społeczeństwa. Ich obłuda była hołdem, złożonym samej zasadzie. P. Stefania — ma swoją stronę piękną, którą nazwijmy umiłowaniem prawdy, ale naruszyła principium. Gdyby człowiek w każdej chwili chciał szczerze i bezpośrednio ulegać swoim chuciom, toby społeczeństwo runęło w jednej chwili. My musimy się krępować nieustannie, aby umożliwić ład w swem otoczeniu, a jeżeli już nie jesteśmy zdolni zapanować nad sobą — to przynajmniej nie czyńmy tego jawnie.
— Słowem — rzekł Karol — kochany mecenasie, pozwalasz na wszystko, byle ostrożnie. Przypomina mi to jeden, zapisany w mojej książeczce fragment, o pani Zenobii, czcigodnej matronie, która sama była niegdyś nadzwyczaj piękną osobą i zreprodukowała swą piękność w dwóch córkach. „Pytano pewnego młodzieńca dlaczego się nie żeni. — Odpowiedział: Miałem niegdyś zamiar ożenić się ze starszą córką p. Zenobii. — Byłem raz w towarzystwie, gdzie rozmawiano o świeżym skandalu: Pan X. schwytał żonę swą w kryminalnej konwersacyi z jakimś obcym panem. — Różnie mówiono o tem: jedni bronili pana X., drudzy zaś pani. — Naraz pani Zenobia powiedziała:
— Nie rozumiem, jak to można dać się złapać in flagranti!
Od tej chwili przestałem się starać o jej córkę.
— Bravo! zawołał Fredzio. W każdym razie p. Zenobia zasługuje na pochwałę mecenasa. Znalazła ona principium, które istotnie ocala podstawy społeczne. Z drugiej strony dla tych, co lubią krążyć w promieniach cudzego ogniska — milszem jest zachowanie się Zenobii, niż Stefanii. Pomyślcie sobie, coby zrobił człowiek, który posiada całą seryę tych dam; który kocha donnę Elwirę, donnę Stellę, donnę Inez i jeszcze siedem innych — i oto, pewnego dnia, wszystkie te donny, opanowane duchem prawdy, chcą opuścić mężów i iść za nim? Coby zrobił — odpowiadajcie! — Powiedziałby im: — Moje gołąbki! Wracajcie do mężów, bo inaczej runie społeczeństwo, a każdy człowiek powinien przedewszystkiem dbać o społeczeństwo! Czyńcie jak Zenobia. Nie dajcie się schwytać na gorącym uczynku! Służcie bogini Astarcie, ale bądźcie ostrożne i czuwajcie nad sobą. Niema zaiste rzeczy kłopotliwszej, niż prawda. Błogosławione niech będzie kłamstwo kobiety, która jest naszym mistrzem w tej sztuce!
— Słowem — zaznaczył Dantyszek — jak to słusznie mówi pewien mój znajomy, handlujący wełną: Można być świnią, ale trzeba mieć takt!