Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Mój kochany Jerzy! Musimy raz pomówić zupełnie otwarcie i postanowić coś wspólnie. Od mojego przyjazdu upływa miesiąc, a czy ten miesiąc dobrze podziałał na twoje dyspozycye?...
Jerzy chodził po pokoju, a księżna Teresa siedziała przy stole, oparta jednym łokciem, w pozie pani de Sévigné.
— Kochana Tereniu! Te wszystkie chojnogórskie wyrażenia, jak »dobre dyspozycye«, »brak zasad« utraciły dla mnie znaczenie. Doprawdy zapomniałem, co to wszystko znaczy w szerokiem życiu, które przepływa tędy i zdrowsze jest dla mojej piersi.
— Jurku! nie miej mnie za stronniczkę przesadnie może surowych zasad naszej rodziny. Giętkość nie jest przymiotem ludzi ze spiżu. Daruj więc im, a mnie miej za swą najbliższą, bom zdolna zrozumieć nawet twoje zapędy, nawet... namiętności. Z naszego gniazda my dwoje najbardziej podobni jesteśmy do siebie.
— Gdyby i tak było, czego ode mnie chcesz? spowiedzi jakiejś?
— Wyobraź sobie, żem nie siostrą, ale towarzyszką... twej myśli; towarzyszką najzaufańszą, albo chłopcem.
Jerzy zagryzł nieznacznie usta. Wyobraźnia nie dostarczała mu żądanych złudzeń.
— Moja kochana! Przedewszystkiem dążę swoją własną drogą do osobistych pragnień i celów. Rodzina przywiązywała mi zawsze kule do nogi, albo zagradzała mi drogę plotami, plecionymi ze starych przesądów. Nie dziw się, żem się odsunął od Chojnogóry i jej kopalni cnoty.
— W Chojnogórze są też kopalnie srebra — wtrąciła dowcipna Terenia.
— Wiem, niestety, że materyalnie, do czasu, od nich zależę.
Wymówka siostry rozdrażniła Jerzego. Teraz on chciał mieć nad nią przewagę:
— Muszę ci się przyznać, że Władzio winien mi 4.000 franków z mojej pensyi. Obiecuje mi je codzień...
— Ach! — zawołała księżna, zakrywając oczy — i to jeszcze!
Zaległo krótkie milczenie, w ciągu którego oboje zapomnieli o sprzeczce; owładnęła nimi bowiem praktyczna ciekawość.
— Więc Władzio jest w złych interesach? — zapytał Jerzy.
— I w jak złych jeszcze! Przyznał mi się do dwudziestu tysięcy długów. Czy to wszystko?...
— Gra za grubo i ciągle, to niebezpieczne.
— Podobno partya w tym przeklętym klubie już się kończy? Mówią, że zwykle urywa się przed Wielkąnocą.
— Nie będzie tej, będzie inna. Zresztą jest zawsze Monte Carlo, a to dom najgorszy, bo utrzymywany z regularnego podatku grających.
Terenia była istotnie zakłopotana i porzuciła nawet swą ulubioną dyplomacyę.
— To też w tych dniach musimy koniecznie wyjechać do Rzymu. Mieliśmy zawsze ten zamiar; szkoda, że za późno go wykonamy. Dla ciebie nawet ojciec przepisał tę pielgrzymkę.
— Doprawdy! Toby mi nie było zachętą. Ale najprzód trzeba pieniędzy. Ja nie mam ani grosza, nawet na tych 4.000 już są poważne hypoteki.
— Posłuchaj mnie, Jurku, i przyrzeknij mi sekret absolutny przed Władziem... Dziesięć dni temu, gdy spostrzegłam, jak tu idzie, napisałam do Chojnogóry, prosząc o dodatkową pomoc dla nas wszystkich.
— I dla mnie?
— Dla wszystkich. My tu przyjechaliśmy dla ciebie, więc ojciec pewnie pieniądze, które nam dał, zapisał na conto dobrych uczynków....
— Jak zapisał, mało mnie to obchodzi. Ale nie chcę, żeby sobie wyobrażał, że i ja korzystam z jego dobrodziejstw. Pensyę chyba mi winien, jako synowi.
— Jerzy! nie chodź tak po pokoju i nie zacinaj się. Usiądź i naradzimy się po bratersku. 4.000 franków oddam ci zaraz.
Jerzy usiadł.
— Otrzymałam wczoraj od papy pieniądze na Rzym, wprawdzie połowę tego, o co prosiłam, ale ja jeszcze mam coś ze swoich oszczędności, więc na podróż nam wszystkim nie zbraknie. Proszę cię o dwie rzeczy: nie mów Władziowi, żem otrzymała zasiłek z Chojnogóry, i pomóż mi wyciągnąć go stąd do Rzymu jak najprędzej.
— To będzie trudno. Zaplątał się...
— W co się zaplątał?
— W partyę klubową, w ruletę, w lichwiarzy.
— Bądźmy szczerzy: i w kobiety?
— O tem nic nie wiem.
— Rozumiem twą delikatność, Jurku. Ale siostrze, takiej prawdziwej siostrze, możesz wszystko wyznać.
— I żonie Wladzia?
— Ach, ja jestem żoną jego duszy. Jest mi drogi, ale nie znalazłam w nim równego sobie towarzysza. Słaby jest, i muszę być jego opiekunką. Wiem zresztą, co mi ukrywasz; mógłbyś mnie tylko objaśnić: co to jest za osoba ta pani de Sertonville?
Jerzy oparł głowę o rękę i wzrok ponury skierował ku posadzce. Był dawno przygotowany na to zapytanie i wcale się go nie bał; obawiał się zaś indagacyi co do innej kobiety. Obmyślił odrazu plan działania wobec siostry.
— Pani de Sertonville jest osobą rzadką, tajemniczą. Twoja wątpliwość jest i moją wątpliwością, a nawet, przyznam ci się, cierpieniem i nocną zmorą. Odrazu, gdym tu przyjechał, zajęła mnie ta postać bolesna i wspaniała.
— Kochasz ją jeszcze?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — odparł Jerzy, wyniośle podnosząc głowę.
— O, nie wyzywam konfidencyi, rozumiem cię, mój szlachetny Jerzy!
— Nie rozumiesz. Mnie kobiety zajmują z wielu względów, których może nie oceniasz. Mam najprzód pretensyę, że umiem grać na tych arfach, któremi są dusze kobiece, i dobywać z nich tony piękniejsze, czystsze od nich samych. Budzę w nich zapomniane drzemiące szlachetności.
— Jak pięknie mówisz! Ile z nas nie doczeka się nigdy w życiu takiego mistrza-poety... Ale powiedz: czy pani de Sertonville nie jest trochę lekkomyślna? czy nie naraża na wydatki?
Jerzy, odkładając na bok lirę, westchnął głęboko. Potem wpadł w zadumę, potem w rozdrażnienie:
— Ach, nie wiem... Na jakie wydatki?... Ma wadę, że lubi grać i zawsze przegrywa. Może Władzio grał z nią do spółki?
Terenia mrugnęła kilka razy i wyprostowała się, względnie zadowolona z tego przynajmniej odkrycia:
— Widzisz, Jurku, temu trzebaby przeszkodzić.
— Mogę ją o to poprosić. Jesteśmy dość zażyli z sobą. Powiem poprostu, że mój szwagier nie ma pieniędzy, i nie trzeba go wciągać do gry.
— Delikatnie tylko. Powiedz, żeśmy bogaci, ale ojciec...
— Wszystko jedno. Fernanda może grać sama, albo z kim zechce; każdy chętnie się zgodzi.
— Będzie to dobry uczynek z twej strony. A inaczej... tak w życiu, w zabawach... czy pani de Sertonville nie pociąga za sobą wydatków?
— Ja nigdy o tem nie słyszałem. Może Władzio?... nie wiem...
— Ty jesteś bardzo piękny, Jerzy.
— Moja Tereniu! Znowu się nie rozumiemy. Władzio nigdy nie widział nawet rozpuszczonych włosów Fernandy.
Księżna spojrzała badawczo na brata i popadła w rozmaite wątpliwości.
— Jednakże...
— Tak, tak. Władzio sobie wyobraża, że wywarł na nią silne wrażenie. Trzyma się jej, gada z nią; ona go nazywa mon dogue, on ją czasem po imieniu, ale to wszystko są zaloty bez przyszłości. Zresztą, może Władzio nadto szanuje swoje gniazdo, aby się posunąć...
Temu już księżna Teresa stanowczo nie uwierzyła i, stwierdziwszy zaślepienie Jerzego, przeszła do innej rozmowy.
— Myślałam, żeś się trochę odsunął ostatnimi czasy od pięknej Hiszpanki.
— Powinienbym. Ale niestety...
— Widziałam cię często przy pani Oleskiej.
Jerzy zaśmiał się głośno, uśmiał się prawie do lez. Aż siostra, naprawdę zdziwiona zapytała:
— Czego się śmiejesz?... Pani Oleska uchodzi przecie za piękność.
— Bardzo piękna, istotnie... Ha, ha, ha!
— No więc co?
— Żenić się tak odrazu z kobietą, dlatego, że piękna?
— Żenić się, żenić... — odpowiedziała księżna nadąsana: — wasza męska logika bywa inna.
— W takim razie nie znasz zupełnie ludzi, Tereniu. Ci oboje Olescy to istne kwakry.
— Nie przeczę. Nie mam po źle sądzić o pani Oleskiej. Może nawet trochę przesadza swą pozę na kapłankę Westy.
— Może?
— Albo może u kwakrów małżeństwa są tajemne i po śmierci męża krewni jego otrzymują w spadku wdowę.
— Także możliwe. Tutaj jednak nie sądzę.
— Doprawdy, świat jest dziwny. Mówią tu niestworzone rzeczy o każdej młodej kobiecie, a tę jakąś panią, która się włóczy po świecie z kuzynem, zgodzono się ogłaszać za świętą. Nawet wymyślili dla niej osobne jakieś stanowisko. D’Anjorrant mówi, że to najdoskonalszy typ damy polskiej, jaki on napotkał, i wierzy, co mu ktoś tam opowiedział, że Olescy pochodzą ze znakomitej szlachty. To przecie prawie ubliża innym! A wszystko dlatego, że pani ma ładne oczy i pozuje na dziewczę, mając lat trzydzieści.
Jerzy patrzał na siostrę coraz chmurniej i miał już gotową, odpowiedź:
— Pozujesz, kochanko, sama na to, tylko znacznie gorzej; a tamta ma lat dwadzieścia pięć i nie pozuje wcale.
Ale Jerzy szanował siostrę, a w każdym razie nie chciał się przed nią odsłaniać. Ziewnął tylko i rzekł:
— Co nas to wszystko obchodzi, moja Tereniu! Pani Oleska, choć dawniejsza znajoma, jest od nas bardzo daleka, a inna kobieta cudzoziemka, dużo bliższa. O tej trzeba naprawdę pomyśleć... od tej nawet może uciec wypadnie.
— Widzisz zatem, Jurku, że ze wszystkich względów musimy jechać do Rzymu, na ochłonięcie, na zapomnienie, a nawet, disons le mot, na pokutę. Od pojutrza zaczyna się Wielki Tydzień; ramiona świętego Piotra wyciągają się ku năm...
Oparła głowę na ręce, nagle rozmarzona.
— Ja sama czuję tutaj dziwne odurzenie. Wy, mężczyźni, tak tu jesteście rozpasani, tak natarczywi, że i nam przychodzą grzeszne myśli... Najsilniejsze indywidua kobiece ulegają...
— Gdyby to było prawdą! — zawołał niespodzianie Jerzy, który myślał o czem innem.
Mimo swą przebiegłość, Terenia nie zrozumiała i zastosowała wykrzyknik Jerzego do Fernandy.
— Biedny chłopcze!
Jerzy już nie tłómaczył się, przypomniał siostrze obietnicę wypłacenia za Władzia 4.000 franków, a gdy otrzymał pieniądze, westchnął i pożegnał się.
— Biedny chłopiec! — powtarzała księżna po wyjściu brata: — wyobraża sobie, że go ta Sertonville kocha, a ja wiem, co się dzieje między nią a Władziem. Nie odbierajmy mu złudzeń! Mam teraz dwóch ludzi do ratowania: brata i męża. Siebie jestem pewna.
Przypomniała sobie różne pokusy, wprawdzie dość dalekie, gdyż mężczyźni nie przysuwali się do niej zbyt blizko. Prawdziwa cnota onieśmiela. Słuszka powiedział jej coś kiedyś... ale był mocno podchmielony. Schwind coraz rzadziej przychodził na jej popołudniowe herbaty, ha! pani Puckelswart jest zapewne wyrozumialsza. Miała też i inne sposobności oczarowania mężczyzn, ale nie chciała wyjść poza granice, przez jej wytworną naturę dozwolone. Gdyby zaś chciała tak się zachowywać, jak pani de Sertonville, jak pani de Nielles... mogłaby nawet łatwo tak, jak one, wyglądać. Jeden Antoś Granowski, nieśmiały wogóle, a przez nią ośmielony, zdawał się wierzyć, że piękność i wdzięk księżny Kobryńskiej były czemś osobliwem. Lenbach i on! To zestawienie wypadło na korzyść estetycznego zmysłu młodzieńca. Tylko Lenbach widział księżnę przez godzinę, a młody Granowski widywał ją często, przychodził na herbaty, siadywał w fotelu, milczał, czerwienił się, znowu milczał, słowem: zachowywał się jak zakochany.
— Taki młody, rasowy chłopczyk! Mam dla niego uczucie, którego nie chcę nazwać macierzyńskiem, bo nie lubię nic udawać, nawet sama przed sobą. Ale chciałabym go wykształcić, rozbudzić do życia nerwowego i czynnego. Chciałabym być pierwszą kobiecą ręką...
Jednak nie pozwoliła sobie na żadną wyraźniejszą zalotność. Rozmowa na jachcie była skrajnem jej zapomnieniem. Tylko o tym chłopcu, proszącym oczyma o jakąś nagrodę za swą stałość, myślała często z przyjemnością.
— Taki drobiazg... i to jest grzechem.
Nagle, doszedłszy widać do świadomości, że w noc jakąś majową mogłaby przypuścić do siebie możliwość zapomnienia się, zerwała się z krzesła, wołając:
— Do Rzymu, do Rzymu, do Rzymu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.