Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Zdarzają się w powietrzu nieobjaśnione prądy, porywające ludzi, bez uprzedniego między nimi porozumienia, do jednego celu; taki wiatr wiał około Wielkiejnocy w Nizzy i pędził mnóstwo ludzi do Rzymu.
Państwo d’Anjorrant i lady Cosway powzięli nagle ten zamiar, za nimi podążyć mieli państwo de Nielles, Schwind. Kobryńskim przepisano te pielgrzymkę dla zbawienia rodziny. Słuszka poczuł się naraz powołanym do wiecznego grodu.
Dubieńskiemu zaś chodziło głównie o stwierdzenie, czy pani Anna pojedzie do Rzymu. Fabiusz namawiał ją już dawno do Włoch, obiecując cichsze, ale szlachetniejsze rozrywki, niż na Rivierze. Gdy teraz Jerzy przekonał się o stanowczym zamiarze siostry, chciał dowiedzieć się coś pewnego o projektach Oleskich i od tego uczynić zależną swą zgodę lub niezgodę na wyprawę włoską. Nie trudno mu przyszło pomówić o tem z Oleskimi, gdyż widywał ich prawie codzień. Spoważniał nadzwyczajnie, pisywał naprawdę dobre wiersze i, popadłszy w wątpliwości o dotychczasowym sposobie życia, namyślał się nad swem udoskonaleniem, a za mistrza wziął Fabiusza. Że był wykształcony i pojętny, nie nudził mistrza.
Zwykł był teraz szukać towarzystwa Oleskiego, zapytywać go o radę i wyciągać na długie rozprawy o istocie cywilizacyi. U pani Anny zjawiał się zwykle w towarzystwie jej opiekuna i zachowywał się wobec niej tak skromnie i wstrzemięźliwie, że mógł uśpić wszelkie podejrzenia. Jeżeli czytał jej jaki swój wiersz, lub przepisany oddał, to zawsze «stryj» był lub mógł być przypuszczony do tej niewinnej konfidencyi. Upierał się nazywać Fabiusza stryjem, mimo tłómaczeń, że jest kuzynem pani Anny. W rzadkich rozmowach sam na sam, Jerzy porzucił pospolity sposób okadzania pochwałami piękności pani Anny, dawał tylko poznać po sobie, że widok jej działa na niego jak słońce: rozpromienia go, gdy wschodzi, zasępia, gdy odchodzi. A gdy czasem rozmowa zawadzała o rzeczy poufne, o jej lub jego aspiracye, usposobienia, przeszłość, Jerzy czuł się mniej pewnym siebie niż zazwyczaj: choć umiał rozmawiać z kobietami, nie napotkał w swej praktyce tej dziwnej trudności: pani Anna była zupełnie uczciwa w słowach i działaniach, i wymagała od niego równej uczciwości.
Zdarzyło się mu naprzykład mówić o swej rodzinie w ten sposób:
— Niech pani przypuści na chwilę, że wierzy w moją przyszłość jako poety, i wyobrazi sobie te pokarmy duchowe, którymi mnie pasiono w rodzinie: «obowiązki, zasady, stanowisko Dubienskich...» Jak mógł rozwinąć się wolny talent w takiej atmosferze?!
— Dlaczego zasady i obowiązki przeszkadzają rozwojowi talentu? Nie rozumiem.
— Bo jest to tylko przebrane filisterstwo. Trzeba wrażeń, spostrzeżeń osobistych, życia własną piersią i własnem powietrzem... To tak, jakby się pani zachciało śpiewać i tańczyć w jakimś wielkim gmachu, a tu w każdym kącie albo stare, święte malowidło, albo stróż porządku publicznego, najeżony i głuchy... Żeby to jeszcze było szczere! Ale oni sami czują potrzebę życia i używania, a świętych i głuchych udają dla innych.
Jerzy zapędził się w zwierzeniach, ale miał nadzieję, że mu pani Anna powie na to przynajmniej:
— Biedny chłopiec!
Albo wyrazi innemi słowy swe współczucie, przyczem temperatura rozmowy rozgrzeje się aż do rozrzewnienia, a w rozrzewnionej temperaturze można polować na różne korzyści. Tymczasem pani Oleska odpowiedziała poważnie, patrząc mu prosto w oczy:
— W takim razie to nie zasady, ale hypokryzya. Nie wiem, czy pan chciał uczynić ten zarzut swojej rodzinie?
Jerzy nie miał tak stanowczego zamiaru, i rozmowa urwała się z obustronnem zakłopotaniem.
Jeszcze gorzej było raz, gdy Dubieński zapragnał przeniknąć uczucia pani Anny dla jej nieboszczyka męża i dla Fabiusza.
— Znałem bardzo mało męża pani. Był trochę podobny do pana Fabiusza, tylko młodszy.
— Owszem, zupełnie różny. Może coś podobnego w rysach twarzy, ale nie w charakterach. Fabiusz wszystko rozumie i wszystko tłómaczy, a tamtego biedaka świat oburzał do tego stopnia, że ciągły stan podniecenia przyprawił go o żółciową chorobę, na którą skończył.
— Tak. Pan Fabiusz jest prawdziwym filozofem. Zazdroszczę mu jego spokoju i pewnej... nieczułości, tak potrzebnej, gdy kto chce wznieść się do zupełnego objektywizmu.
— Myśli pan, że Fabiusz jest nieczuły?! Bardzo się pan myli.
— Chciałem powiedzieć: zimny, chłodno rozważający...
— Owszem, ma najgorętsze serce, jakie napotkałam. Żyje tylko miłością bliźnich, zacząwszy od swego kraju. To wielki pracownik dla cudzego dobra. Pan go widzi tutaj w chwili odpoczynku, i nie zna go pan wcale.
— Przewiduję, jakim być może; bardzo go poważam.
Jerzy, widząc oczy pani Anny zaiskrzone gniewem na samo przypuszczenie, że ktoś jej przyjaciela przedstawia w mniej korzystnem świetle, pomyślał o wartości prawdziwej przyjaźni kobiecej, przewidującej nawet najskrytsze zaczepne zamiary. Z rozmowy jej wyniósł dla siebie naukę i postanowił nigdy już nie malować słowami moralnej postaci Fabiusza Oleskiego wobec pani Anny. Ale tem bardziej wpływ nie dość starego opiekuna na młodą kobietę wydał mu się podejrzanym i draźniącym. Od tej pory zaczął w rozmowach z panią Anną traktować stosunek jej z Fabiuszem jako godną uszanowania tajemnicę, którą przeniknął; jako nieszczęśliwą konieczność, której on, człowiek pełen zasług, lecz skromny, poddaje się z bolesną słodyczą. Uczucie jego niecierpliwe, powściągnięte, nie pozwalało sobie na wyznania, czasem tylko na westchnienie, albo na niemy wyrzut oczu i bladość twarzy. Przez kilka dni nawet głodził się i połykał cytryny, aby schudnąć, mniemając, że stan jego zdrowia zwróci pożądaną uwagę. Podstęp zaś nie był przeciwny jego bogatej naturze, skoro cel wydawał mu się ze wszech miar upragnionym i sprawiedliwie do niego należącym.
Jednak ten system podboju serca pani Oleskiej był długi. Jerzy uchwycił się obecnie zamiaru wycieczki do Rzymu i tuszył sobie jak najlepiej o zmianie stosunków z panią Anną w tej podróży. On, artysta, po klasycznym gruncie sztuki będzie równie umiejętnym, jak miłym przewodnikiem, postara się być wzniosłym i zajmującym; spróbuje skorzystać ze wspólnej wędrówki po ruinach, z silnych i szlachetnych wrażeń, wreszcie i z ciągnącej wiosny, aby doprowadzić do pożądanego rozrzewnienia. Grot Amora może łatwiej trafi do serca pani Anny w jakichś termach Karakalli, gdzie róże kwitną w rozwalonych salach kąpielowych; albo w labiryntach pałaców, gdzie zgubić się tak łatwo wśród powodzi malarstwa i rzeźby; nawet w półmrocznych nawach ogromnych świątyń, gdy oczy: zwiedzających biegają po wyniosłych liniach, a baczna ręka kochanka czeka w pogotowiu na podparcie jej ramienia lub na podziękę jej dłoni...
Tutaj, w Nizzy, to, co zwą miłością, zbyt obficie spotyka się na rynku. Amor, dla olbrzymiego zapotrzebowania grotów, zdrobnił ich wymiary, rozdają je wszędzie, nawet w formie wykałaczek po restauracyach. Nie dziw, że tak spospolitowane pojęcie może przejmować panią Annę pogardą i wstrętem.
Choć jednak Dubieński dużo sobie obiecywał po wyprawie do Włoch, nie mógł zapomnieć, że tam, jak i tutaj, będzie miał do zwalczenia współzawodnictwo Fabiusza, pod jednym względem stanowczo zabójcze: gdy będzie chodziło o wnioski ogólne, o umiejętne oświetlenie nowych krajów, ludzi i dzieł ich.
— A przytem ten mantyka gotów się znać na sztuce włoskiej dużo lepiej niż ja?... Cóż u licha z tym Fabiuszem!
Za to Jerzy liczył na zmianę wrażeń, swój powab męski, na swą gwiazdę. Miał także głęboko wpojone przekonanie, że ta kobieta, ponieważ mu się wyjątkowo podoba, powinna do niego należeć. Wszelkie kroki w tym kierunku poczytywał nietylko za stosowne, ale za zgodne ze swem powołaniem, za dobre i zbawienne dla nich obojga. Gdy czasem głębiej zapuścił się w rozważanie swych zamiarów, napotykał myśl dość prostą, a jednak najdalszą w jego zapędach:
— Ostatecznie mógłbym się z nią ożenić?...
Ale tu geniusz Dubieńskich, mający twarz pana Macieja, rękę jedną w kieszeni, a drugą wzniesioną ku szczytnym zasadom rodzinnym, stawał przed Jerzym widomie i groził. Syn marnotrawny wzdrygał się.
— Nad tem trzeba jeszcze długo się namyślić. To na później.
Gdy Jerzy dowiedział się, że Olescy wyjeżdżają stanowczo w Wielkim Tygodniu do Rzymu, popadł w dramatyczne zawikłania. Razem z nimi pojechać nie mógł, bo nie miał dobrego pozoru opuszczenia siostry, szwagra i innych znajomych, a podążenia za panią Anną. Nie łudził się nadzieją wyprawienia Kobryńskiego przed Wielką, nocą, gdyż partya w klubie trwała w najlepsze. Jeżeli zaś z jednej strony nie chciał do czasu zwracać uwagi na zabiegi swe o panią Anną, to z drugiej pragnął jej dowieść, że tylko dla niej wybrałby się do Rzymu.
Gdy pani Oleska i Fabiusz oznajmili mu zgodnie, że wyjadą pojutrze, Jerzy odrzekł z bolesną powagą:
— Jedzie i moja siostra z mężem, i państwo d’Anjorrant, i Słuszka.
Pani Anna zarumieniła się nagle:
— A pan?
— Ja muszę tu pozostać.
— To szkoda... dla pana.
Odęła usta niechętnie, a wzrok jej, zwykle jasny i prosty, ominął trochę pogardliwie Jerzego, który patrzał posępnie, niby ofiara nieodgadnionych przeznaczeń.
Fabiusz nie namawiał Jerzego do wspólnej podróży, i rozmowa ogólna oziębła do tego stopnia, że wszyscy uciekli się do filiżanek z gorącą herbatą. Gdy już Dubieński miał wychodzić pani Anna znalazła chwilę na zapytanie, którego Fabiusz nie dosłyszał:
— Może pan wyjeżdża gdzieindziej?
— Nie, pani. Gdybym się mógł stąd ruszyć, z pewnością podążyłbym do Rzymu.
— Chyba obowiązek?... Ej, niech pan jedzie!...
— Dla tych słów pani, dla tych jednych na świecie, gotów jestem wszystko poświęcić.
Pani Anna chciała osłabić znaczenie tych słów mimowolnie czarodziejskich, ale niezręcznie było mówić dłużej na uboczu z Jerzym, więc rzekła tylko:
— W każdym razie zobaczymy się jeszcze przed wyjazdem?
— W każdym razie.
Trzeba było teraz namówić Kobryńskiego. Pociechy religijne Wielkiego Tygodnia, wspaniałości sztuki starożytnej stanowiły dla Władzia pojęcia zupełnie oderwane, do których zgłębienia nie czuł wcale pociągu. Przytem pani de Sertonville zostanie z pewnością w Nizzy; Kobryński nie spodziewał się pociągnąć jej za sobą do Rzymu, widział bowiem z boleścią, że wpływ jego na nią, jeżeli jakikolwiek istniał, osłabia się z każdym dniem. Przegrywał stale w ostatnich czasach, wyczerpał wszelkie dozwolone i zakazane źródła kredytu. Był w prawdziwych opałach; zaledwie ratował swą »pozycýę« pomysłowymi rzutami finansowymi, do których miał niejakie zdolności.
Jerzy wstrzymał się od powtarzania szwagrowi budujących przemów w rodzaju tych, które sam słyszał od Tereni. Utyskiwał tylko, że nie może jechać do Rzymu, dokąd wybiera się najlepsze towarzystwo. Każdy znajdzie tam to, czego szuka: jedni spokój, drudzy wrażenia artystyczne, inni znowu doskonałą partyę w klubie »della Caccia«.
— Czy wiesz co o partyi w Rzymie? — zapytał przemyślny Władzio.
— Mnie to mało obchodzi, ale d’Anjorrant i Schwind tylko dlatego jadą. Podobno nigdy tyle nie grano w karty »alla Caccia«, jak w tym roku. Jest duży zjazd bogatych ludzi. Schwind mówi, że tam dopiero można wygrać, bo ma się do czynienia z panami, nie, jak tutaj, z tłumem zawodowców.
Kobryński uznał tę wiadomość za ważną i pożyteczną. Nagle skłonił się do ogólnych projektów, pragnął tylko doczekać Wielkiejnocy. Tego samego zdania był d’Anjorrant, gdyż twierdził, że w Wielkim Tygodniu wszystko zamknięte w Rzymie, oprócz kościołów. Zamykają muzea, ustaje ruch towarzyski i klubowy, zwłaszcza w świecie »czarnych«, między którymi ma się oczywiście najwięcej znajomych. Margrabia był co do obozu katolikiem.
Tymczasem Olescy wyjechali, zostawiając Zosię w Nizzy pod opieką pani Jabłońskiej. Przyszedł czas wielkanocny, na Rivierze wyglądający inaczej, niż w innych zbiorowiskach ludzi. Nie słychać tu nigdzie dzwonów kościelnych, życie nie rozgrzewa się wesoło i uroczyście, raczej nawet powszednieje. Ciągłe święto zmysłów, trwające tutaj, nie godzi się ze wspomnieniami obcych rocznic świątecznych. Prawdziwe »towarzystwo« mniej się pokazuje w miejscach publicznych, a ta wstrzemięźliwość pochodzi głównie stąd, że na pola zabaw, ogólnie dostępne, wylega rojnie mieszkaniec miejscowy, zwykle pracowity, a teraz pragnący użyć trochę świata i przypatrzyć się zabawom panów. Panowie właśnie wtedy darzą go skąpo dobrodziejstwem swego widoku: wolą, przebywać po domach i po klubach.
— Nie można już prawie jadać w restauracyach; goście cuchną, czosnkiem — zawyrokował d’Anjorrant.
Te wyrazy mistrza skazały wiele osób z »towarzystwa« na przymusowe rekolekcye. Zaś księżna Kobryńska odprawiała przez trzy dni rzeczywiste rekolekoye, w godzinach popołudniowej herbaty u »Dobrego Pasterza«, w jedynym kościele nicejskim, o którego istnieniu Władzio wtedy się dowiedział.
Pierwszego dnia Wielkiejnocy pani Granowska urządziła liczne śniadanie, któremu starała się nadać pozór święconego przez ciasta w rodzaju bab, pochodzące z cukierni Rumpelmayer’a. Ale tradycyjna uczta nie udała się, bo wielu rodaków przyszło za późno, z zapuchlemi oczyma, z powodu, że partya w klubie, zapewne ostatnia, przeciągnęła się od poprzedniego wieczoru aż do dziesiątej rano. Kobryński nawet wcale nie przyszedł i powierzył żonie trudne tłómaczenie wobec Granowskich, z którego księżna wywiązała się ze smętną prostotą, gdyż kłamać nie mogła w pierwszy dzień Wiejkiejnocy.
— Władzio nie przyjdzie. Darujcie mu ze względu na ogólne przebaczenie, które spłynęło na nas.
Zakopiański, gdy to posłyszał, zwierzył się Słuszce:
— Rodaczka nasza zbudziła słowem trzepoty pokutne... Czy nie czujecie zapachu świętości, niby powiewu od naszych pól, od naszych pałaców strzechowych?
— Pachną panu może święcone baby? — odpowiedział Słuszka.
W drugie święto liczne towarzystwo z margrabią d’Anjorrant na czele, oczekiwało na dworcu przybycia »Express’u de Rome«. Księżna Teresa mówiła do Antosia Granowskiego, który przybył tu bez kufra i miał minę jeszcze mniej wyraźną, niż zazwyczaj:
— Jak to? pan nie jedzie z nami? przecie mama pozwoliła...
— Nie mogę
— A cóż będzie z wycieczką naszą do Ojców Zmartwychwstańców?
— Nie mogę.
W tej chwili Jerzy, spóźniony ostatecznie, blady od jakiejś wewnętrznej rozterki, przypadł do siostry:
— Tereniu! nie jadę dzisiaj. Jeżeli zdołam się uwolnić, będę w Rzymie za parę dni. Wierz w mój najszczerszy zamiar, ale dzisiaj — niepodobna.
Księżna oniemiała. Kobryński spojrzał na szwagra wilczym wzrokiem, pełnym podejrzeń. Nareszcie odezwała się Terenia:
— Ależ, Jurku, bój się Boga! Dlaczegóż my zatem jedziemy? Jak zdamy sprawę ojcu?...
— Nie zdradzę was, nie skompromituję rodziny. Zaufaj mi, Tereniu!
Tymczasem pociąg, którego nawet margrabia d’Anjorrant nie zdołałby zatrzymać na parę minut dłużej, zajechał na stacyę z rozdzierającym świstem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.