Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Marnotrawny |
Rozdział | XV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Fabiusz i pani Anna powracali pod wieczór z opactwa Kartuzów »alle Tre fontane«. Powóz toczył się równo po »via Appia nuova«, którą woźnica nazywał uprzednio »bellissima«, namawiając na wycieczkę, a teraz drzemał na koźle, znieczulony przez »vino romanesco« i przez ogromną, senność, rozlaną po Kampanii.
Można już było patrzeć bez olśnienia na słońce złagodzone, przecięte od góry chmurką, wiszące jak rubinowa czara nad ogromnem miastem. W zabarwionym pyle stały rude mury zewnętrzne, dalej masy pospolitych domów mieszały się z kunsztownemi uwieńczeniami starych gmachów, głównie świątyń, odznaczonych wysoką poboczną, dzwonnicą. Na lewo zaś, w oddali, tam, gdzie słońce dobiegało dziennego kresu, gmach jeden, podobny symetrycznej górze, nakrywał miasto błogosławiącą kopułą.
Odezwała się pani Anna:
— Lubię już Rzym. Zaczynam nabierać rzymskiego patryotyzmu.
— A mówiłem, że trzeba poczekać tydzień. Kiedy wpadłaś w marne życie włoskie, pleśniejące na zwaliskach, a potem w przesyt od mnóstwa źle rozmieszczonych arcydzieł sztuki, mówiłem, że trzeba być cierpliwą i skupić się, zanim przemówią głosy wieków.
— Mówiłeś. Raz jeszcze masz słuszność.
— Mniej dbam o to uznanie, niż o twoje wrażenie, Anno. Czy ci tu dobrze?
— Doskonale... dobrze... coraz lepiej. Dzisiaj szczególnie taki spokój!
Głośno wciągnęła do piersi łagodne powietrze i rzuciła okiem po równinie, miejscami zieleniejącej, której wiosenną wesołość mąciły jednak długie, połamane szkielety akweduktów, a na lewo w oddaleniu szereg małych grobowcowych zwalisk.
— Tam... to stara via Appia? nasza droga wczorajsza do Tivoli?
— Tak. O, masz ten największy, okrągły, grób Cecylii Metelli.
— Wolę drogę dzisiejszą; na tamtej zanadto smutno. Gdyśmy jechali wczoraj, cienie grobów kładły się co chwila na nas.
— A mnie — rzekł Fabiusz — ten cmentarz nie mówi nic smutnego. Jest już tak stary, że utracił wszelką woń śmierci. Patrz naprzykład na ten kurhanek wśród pola. Przysypane zwalisko szczerzy z pod niego spróchniałe zęby, ale na wierzchu jaka zdrowa pszenica! Właśnie tutejsza ziemia świadczy o wieczności i tryumfie życia.
— Ale nie żyje...
— Jest pełna dokumentów życia. Pokazywałem ci na Palatynie przekrój całej historyi świata, od murów przedkrólewskich aż do naszego baroku. Wszystkie cywilizacye leżą tu słojami jedna na drugiej, dają się zobaczyć, odtworzyć, zrozumieć. Najpodlejszej cywilizacyi, obecnej, jest tu najmniej. Dlatego Rzym jest mojem miastem.
— Jednak dokumenta historyi nie są życiem samem.
— Są treścią istnienia. Wszystko, co czynimy, czego pragniemy dzisiaj, jest drobiazgiem, dla nas bardzo ważnym, ale nieskończenie małym w ewolucyi wiecznego życia. To pyły, z których tworzy się kamień, a z kamieni wznoszą się gmachy. Zrozumieć, kim jesteśmy, o ile i na jaki pożytek budujemy, żyjąc — oto zadanie niedościgle, lecz porywające, jedynie godne większych ludzi. A najprzód przyjrzeć się trzeba pilnie dokumentom ludzkim, to jest świadectwom tych czynów trwałych, które po sobie ludzie zostawili. Po tem można dopiero zacząć rozumieć życie obecne, czyli zbliżyć się do szczytu mądrości, a nawet odgadnąć przyszłość, czyli być najszczęśliwszym z ludzi.
— Czy do szczęścia trzeba koniecznie wszystko rozumieć?
— Do wzniosłego szczęścia — jak najwięcej rozumieć.
— A do zwykłego czasem wystarcza piękny zachód słońca i pewność, że się wraca na noc spokojną do Rzymu.
— To dobrobyt, nie szczęście. Potrzeba go nam, bośmy słabi, bośmy dziećmi rozpieszczonej, sybarytycznej epoki.
Chłodniejszy powiew przeszedł przez zasypiającą Kampanię, i pani Anna lekko się wzdrygnęła. Fabiusz otulił troskliwie jej kolana pledem, który zabrał w przewidywaniu wieczornego powrotu.
— Zwiększasz mój dobrobyt — rzekła Anna, uśmiechając się z ponętną ironią do towarzysza: — uczysz inaczej, a postępujesz inaczej.
Fabiusz spojrzał wymownie i rzekł gorąco:
— Kochać mi wolno... dobro cudze.
Gdy wjeżdżali do miasta przez bramę świętojańską, słońca już nie było na niebie, tylko pożegnalne blaski, fijoletowe i złote. Chociaż objęty już murem miejskim, ogromnie długi plac Lateraneński był pusty i przejmująco cichy. Jest to jeszcze przedłużenie Kampanii rzymskiej, na której historya, zmęczona tylu wysiłkami, chora na marazm starości, zdaje się spać snem wiecznym. I tu, na placu, rzadko przesuwał się człowiek, albo wózek zaprzężony mułami. Wieczór wypędził już stada ciekawych z kościołów i muzeów, stojących na tej dziwnej połaci ziemi, obramowanej od południa poszczerbionym prastarym murem i rzadkiemi ponad nim piniami. Od kościoła Santa Croce in Gerusaleme do bazyliki św. Jana, na przestrzeni pół kilometra, wiatr jakiś przedwieczny wymiótł ziemię płową i powietrze dziwnie puste.
Podróżni skierowali się od bramy miejskiej na lewo, ku bazylice, na której ogromni święci stali w łunie pozachodniej; przejechali między kościołem a wielką budową Scala santa i mieli teraz po lewej stronie część Lateranu najpiękniejszą z bocznym kolumnowym przedsionkiem bazyliki i chrzcielnicą Konstantyna Wielkiego. Zdawało się, że szaro-żółte ogromy gmachu, zrobione niby ze zgęszczonego zmierzchu i bladej zorzy, roztopią się i znikną razem z dniem umierającym.
Sen rozbudzony, który jest zapomnieniem bieżącego życia, a wzlotem do płynącej ponad drobnemi umieraniami wieczności, sen wszechbytowy ogarnął milczących dwoje ludzi, w drodze powrotnej do Rzymu.
Zegary wieżowe poczęły dzwonić uroczyście po siedm razy. Wielkie głosy poważne, i mniejsze, jękliwe, przeciągnęły harmonijnie, wysoko nad miastem, jak ciężki lot spiżowych ptaków.
— Bije wieczności godzina — rzekł cicho Fabiusz.
Wjechali wkrótce w ludne ulice, gdzie zgiełk pospólstwa, dzwonki tramwajów, alarmowe trąbki samochodów, otrząsnęły z dusz ich sny wielkie i porównały Rzym z każdą stolicą europejską.
Olescy mieli już zwyczaj jadać obiad we dwoje w restauracyi; próbowali kilku miejscowych kuchni, a że wszystkie były złe, przenosili się codzień do innej. Tego dnia pani Anna oświadczyła, że chce jeść obiad w hotelu Kwirynału.
— Znam i Kwirynał — rzekł Fabiusz. — Płaci się tam drogo, i panuje styl, którego nie lubię: zbiera się w sali arystokracya żołądka, najniższa z istniejących po wszystkie czasy. Sama zobaczysz.
— Ale może dadzą dobre mięso i bez pomidorowego sosu. Raz spróbować nie szkodzi.
Fabiusz odwiózł więc panią Annę do hotelu Londyńskiego, gdzie mieszkała, a sam poszedł się przebrać do swego mieszkania w innym hotelu poblizkim. Do Kwirynału trzeba było się trochę przystroić, aby nie odróżniać się od innych gości.
Pani Anna wchodziła na schody sama, powoli, myśląc o różnych rzeczach rzymskich i dawniejszych. Rzym ją zajmował, kołysał, przenosił w piękne dziedziny myśli, nie zapełniał jednak całkowicie próżni, którą czuła w sercu od czasu wyjazdu z Nizzy. Fabiusz był jej światłem, wybornem towarzystwem i coraz bardziej, czuła to dobrze, stawał się jej własnością. I ona go ceniła coraz bardziej. Pragnęłaby tylko widzieć go czasem mniej rozumnym, mniej doskonałym, może trochę młodszym. Powłóczyćby się z nim po jakich weselszych kątach, niż muzea, kościoły i opactwa Kartuzów! Czyni wprawdzie co może: wymyśla wieczorne rozrywki, chodzi z nią do teatru, ale... Ci ludzie nicejscy, chociaż marne figury, inaczej umieją się śmiać i bawić. A nawet Dubieński, poważniej usposobiony, umie wynaleźć weselszą nutę rozmowy.
— Tak. Tylko Dubieński zalecał się do mnie, o ile mu na to pozwoliłam. Teraz, Bóg wie? może i zapomniał?... Dlaczego Fabiusz nie mówi mi nigdy poprostu o swych uczuciach, o swych zamiarach względem mnie?... Może sobie nie ufa? Dawniej, gdy jeździł po Śląsku i widywaliśmy się rzadko, nie przychodziło mi to do głowy, ale teraz, kiedy od paru miesięcy widujemy się codzień, to dziwna. Zgodziłam się nawet powoli na takie życie wspólne, które musi zwracać uwagę ludzi na nas... Ale mogę mu zaufać. Ostatecznie, jest wolny, jest dobry, jest mi oddany, i ma coś w sobie takiego, że można ze wzniesionem czołem z nim mówić i z nim się pokazywać. Jeżeli się wkrótce nie oświadczy, oświadczę mu się sama i wyjdę za niego. Trzeba go kochać.
Zaledwie weszła do swego pokoju i zapaliła elektryczność, posłyszała nerwowe pukanie do drzwi; nie zdołała odpowiedzieć, gdy we drzwiach ukazał się Jerzy Dubieński. Był we fraku, płaszcz i kapelusz trzymał w ręku, ale oczy miał szeroko otwarte, jakby sam się przestraszył swego niespodziewanego wtargnięcia do pokoju. Ten strach udzielił się pani Annie. Cofnęła się i zawołała:
— Co pan tu?...
Jerzy pozostał skromnie przy drzwiach, które cicho za sobą zamknął. Skłonił się pokornie:
— Pani... Przyjechałem wczoraj wieczorem przez cały dzień szukam sposobności spotkania...
Łapał trudno oddech i był naprawdę blady.
— Dlaczegóż nagle? wieczorem?...
— Chciałem wcześniej, ale nie było pani w domu... Dowiedziałem się, że państwo pojechali... i wracać będą przez bramę świętojańską... Stałem pod Lateranem, widziałem panią przejeżdżającą...
— Cóż to za romantyzm! Trzeba było powóz zatrzymać.
— Nie śmiałem.
— A teraz pan śmie wchodzić do mego mieszkania?
Jerzy przetarł czoło ręką.
— Rzeczywiście... jestem trochę oszołomiony swoim nagłym wyjazdem, szukaniem pani...
— Niechże pan na chwilę usiądzie. Dzień dobry!... możemy sobie chyba powiedzieć: dzień dobry?
Śmiech zaigrał w jej głosie i wyciągnęła do Jerzego rękę. Przycisnął ją do ust z takiem upragnieniem, że pani Oleska rękę cofnęła.
— Co panu jest? Zdarzyło się jakie nieszczęście?
— Nic wcale. Pogoniłem tylko za swym snem, za losem, za koniecznością. Poświęciłem wszystko.
Wzrok jego rozpłomienił się. Pani Anna powstała z krzesła, na którem tylko co przysiadła i rzekła:
— Jutro zapewne się spotkamy. Teraz muszę się przebrać na obiad. Fabiusz zaraz tu przyjdzie.
— Odchodzę. Chciałem tylko zapytać: czy nie ściągnąłem na siebie gniewu za to, żem przyjechał?
— Gniewu mojego?! Może inni gniewali się na pana, że odjechał, ale dlaczegóż ja miałabym wpływać na pańskie zamiary? Mnie to jest...
obojętne.
— To wyrok najgorszy.
— Nie wyrok, tylko mówię bez gorączki. Zresztą bardzo się cieszę, że pana widzę.
— Dziękuję choć za tę jałmużnę.
— Panie Dubieński, mówmy poprostu, jak dawniej, jeżeli pragnie pan pozostać ze mną w przyjaźni. W dawnych warunkach możemy się spotykać. Teraz śpieszę na obiad do hotelu Kwirynału.
— I ja tam idę. Kobryńscy, d’Anjorrant i inni znajomi mieszkają tam już od trzech dni.
— To pan nie razem z nimi przyjechał?
— Ja wcale przyjechać nie miałem. Dopiero przedwczoraj... poprostu uciekłem.
— Jednem słowem: zmienił pan projekt. Do widzenia.
Ubierając się, poczuła pani Anna, że nagle Rzym zakwitł jakiemś nicejskiem, grzesznem kwieciem. Czy towarzystwo tamtejsze, które tu zjechało, czy sam tylko Dubieński przeniósł z sobą, tę atmosferę?... Nie poczuwając się jednak do żadnej winy, rada z siebie, że przyjęła Jerzego jak należało, stroiła się wesoło. Służąca, która jej pomagała, wyraziła głośno uwagę:
— Pani dzisiaj jeszcze piękniejsza niż zwykle. Prawdziwa wiosna!
Pani Anna uśmiechnęła się do lustra, do służącej i do siebie, a gdy Fabiusz zjawił się w sąsiednim saloniku, nuciła jakąś piosnkę.
— Czy wiesz, mój kochany, że połowa naszych znajomych z Nizzy przyjechała do Rzymu? Dubieński tu był przed chwilą. Obiadują właśnie w Kwirynale.
Po twarzy Fabiusza przeszedł wyrazisty skurcz, jakby szybko przełknął coś gorzkiego. Ale zaraz głowę podniósł odważnie:
— Będziemy zatem mieli zaszczyt ich spotkać.
Po kwadransie Fabiusz wchodził pierwszy do sali restauracyjnej w hotelu Kwirynału, aby rozejrzeć się, czy jest miejsce. Była to sala dostępna tylko dla bogatych, gdzie jadano »à la carte«, Ujrzał zaraz przy jednym stole Kobryńskich, lady Cosway, Schwinda i Dubieńskiego. Fabiusz widocznie nie spodobał się kelnerom, gdyż żaden z nich nie ruszył się na usługi nowego gościa. Owszem, surowa twarz marszałka wyrażała powątpiewanie, czy nowy gość ma potrzebny census, aby być tu przyjęty.
Ale teraz we drzwiach ukazała się pani Oleska w czarnym kapeluszu na jasnych włosach, różowa, ujmująca, wspaniała i przemówiła cicho do Fabiusza. Natychmiast służba rzuciła się do przybywającej, wynalazła miejsce z pomocą paru mężczyzn, którzy skwapliwie się usunęli. Poszanowanie dla nowo przybyłych wzmogło się jeszcze, gdy panowie od najpokaźniejszego stołu: Kobryński, Schwind i Dubieński, powstali, a panie uprzejmie się ukłoniły. Pani Anna, trochę zakłopotana przez zamieszanie, które sprawiła, znalazła się nareszcie przy osobnym stoliku ze swym kuzynem.
W sali, obitej fałszywemi arabskiemi makatami, z pięćdziesiąt osób, rozmieszczonych w różnych kombinacyach przy małych stołach, rozmawiało cicho, lub nic nie mówiło. Żuli i przyglądali się sobie wzajemnie. Nikt nie pozwalał sobie na wesołość, ani na zapomnienie swej godności, wystawionej na szwank i na pokaz. Trzeba było w wielkich liniach okazać zgromadzonym, a nawet służbie, że się jest nie byle kim, że się przywykło do wszelkich wysubtelnień życia i że się używa normalnie znacznych dochodów. A przecież, jedna pani miała lepsze klejnoty, druga gorsze; jednym mówiono: »Ekscelencyo«, innym tylko: »panie«; jedni byli wysmukli, drudzy nizcy i krzywi. Względne niedostatki trzeba było nagrodzić innemi zaletami; z tego powodu między nieznajomymi współbiesiadnikami zachodził stosunek cichej zawiści i grzecznej, lodowatej pogardy.
Chociaż więc ci ludzie wyglądali na ogół źle usposobieni do trawienia, wnoszono raz po raz do sali wielkie aparaty, których zawartość nie zawsze odpowiadała kosztownym futerałom; często w hermetycznym rondlu znajdował się maleńki kawałek mięsa zaprawnego historycznem nazwiskiem, to znów na suto mchem wypchanej, ozdobnej liśćmi podstawie, rumieniło się tylko kilkanaście truskawek. Zajeżdżał za to czasem srebrzysty wóz z ogromną jakąś potrawą, do której krajania, podlewania i podania przystępowało czterech urzędników, dwóch w bieli, dwóch w czerni, z kapłańskiem namaszczeniem.
Fabiusz milczał i przez to samo nie odróżniał się od innych: milczenie było główną częścią uroku tej sali.
Ale gdy już kawa, z ceremonią należną takiej kawie, zjawiła się na stole Oleskich, wszedł do sali Eustachy Słuszka i rozprężył trochę nieubłaganą etykietę. Kilka uśmiechów zabłysło na twarzach; znano go już tutaj i ceniono. Kilka słów przemówił przy stole Kobryńskich, potem z oznakami niekłamanej radości zbliżył się do Oleskich i przysiadł się do nich.
— Nie mogłem się dowiedzieć, gdzie pani mieszka. Jest to wcale niestosowne z pani strony, że nie oznajmiła mi dotychczas o miejscu swego pobytu i nie powołała mnie do usług, które, pochlebiam sobie, mogłyby być pani użyteczne.
— Nie wiedziałam również, gdzie pan stanął czy wogóle znajduje się w Rzymie.
— Oto są właśnie skutki niedokładnego między nami porozumienia i lekkomyślności niewiast. Ale zapomnijmy o tem... Gdzie państwo jadacie, że tu pierwszy raz się spotykamy?
— W café di Roma, w café Colonna, gdzie się zdarzy — odpowiedział Fabiusz.
Sluszka rzekł dramatycznie:
— Ależ tam trują ludzi!
— Tak; kuchnia licha, ale przynajmniej sale zabawniejsze; coś się czasem posłyszy, coś zobaczy: jakieś słowo ludzkie nieskrępowane, jakiś ruch miejscowy, typ malowniczy. A cóż tu?
— Tu jesteśmy skrępowani przez cywilizacyę.
Fabiusz, który dawno już polubił Słuszkę i odgadł inny, lepszy grunt pod jego frazeologią, spojrzał mu teraz w oczy z przyjazną ironią.
— Panie Eustachy! nazywajmy rzeczy po imieniu. Czy cywilizacyą nazywa pan tę haniebną pstrokaciznę ścian, to zdzierstwo po franku za truskawkę, które się kupuje po pięć centów od przekupniów na schodach Trinità dei Monti? albo wytworność tego pana, który siedzi obok nas, a jest handlarzem wołów z Wrocławia?
— Teen?... doprawdy? Skąd pan wie to wszystko?
— Wiem, bo patrzę, uczę się i sądzę bez uprzedzeń. Jeżeli cywilizacyą są te dobrowolne nudy, albo nie — źle mówię — to wzajemne rozkładanie przed sobą pozornych swoich wyższości, ten konkurs przed komitetem kelnerów, ten obrząd potwornie źle zastosowany do skromności funkcyi, którą tu spełniamy?...
Słuszka zaśmiał się głośno, i śmiech ten, jak powiew na pustyni, ożywił znojną atmosferę sali.
— Ha, ha, ha! Szkoda, że niema tu d’Anjorranta! Zaraz przyjdzie — byliśmy razem na obiedzie — trzebaby mu to na francuski przetłómaczyć.
Fabiusz krótkiem machnięciem ręki odpędził od siebie nazwisko margrabiego i prawił dalej:
— W każdym objawie życia ludzkiego, by najmarniejszym, są źdźbła cywilizacyi. Więc tutaj naprzykład, jest czysto. To zdobycz nowszych czasów, nie pierwszorzędna, ale i nie poślednia. Ale tutaj jest brzydko, jest... mogę to powiedzieć, skoro właśnie biorę w tem udział, jest głupio. Na dobro cywilizacyi zapisawszy czystość, mamy na jej szkodę do policzenia brak estetyki, falszywą pozę, zdzierstwo. To nie zarobek, lecz strata. Jedna jeszcze z cech dzisiejszego barbarzyństwa, że nie zna ono proporcyi między wartościami społecznemi. Wielu jest takich, którzy nie rozróżniają ciężaru gatunkowego czystości fizycznej i uczciwości, wygody i estetyki.
Mówił już przydługo i żywo. Zwracano uwagę od sąsiednich stołów na tę niezrozumiałą perorę w obcym języku, a szczególnie komitet kelnerów, z marszałkiem na czele, zebrał się u drzwi służbowych, dla narady nad dziwnym gościem. Kiedy Kobryńscy powstali od stołu, Olescy również i wszyscy znajomi zszedłszy się, pociągnęli razem ku wyjściu, służba kłaniała się wychodzącym ze zwykłą, ostentacyą, lecz oczy tych znawców biegły głównie za niepozornym człowiekiem, któremu prawdziwi panowie okazywali jednak dużo względów.
— C’e un’ professore — zawyrokował starszy kelner i z zadowoleniem pociągnął nosem.