Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Marnotrawny |
Rozdział | XXXIV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie chcą mnie, nie chcą, Fabiuszu! — mówiła, łkając, pani Anna: — nawet Kobryńscy nie byli dotąd u mnie, a od trzech dni wiedzą o zaręczynach! Ojciec Jerzego nie chce, a ten stryj nie wiem co powiedział...
Siedziała obok dawnego przyjaciela na małej kanapce w swojem mieszkaniu i garnęła się do niego, jakby chciała zapłakane oczy ukryć na jego ramieniu. Ale Fabiusz trzymał jej dłonie i ściskając je, miarkował zarazem jej oddalenie. Był bardzo blady, i oczy mu błyszczały gorączkowo.
— Proszę mi wszystko wytłómaczyć, bo inaczej nie znajdę nietylko rady, ale nawet zdania o postępowaniu pana Dubieńskiego. O czem miał się rozmówić z owym stryjem?
— Spodziewał się, że mu stryj pomoże w razie, gdyby ojciec odebrał wszelkie środki... Ten stryj bywał dobry dla niego i ma podobno łatwiejszy charakter niż tamci ludzie.
— Czy był wezwany, czy sam pojechał na statek?
— Był wezwany. Obiecał przyjść do mnie wczoraj, zaraz po rozmowie ze stryjem, i to mi się należało, zamiast tego nadzwyczajnego listu...
Fabiusz odczytał list, który już znał, gdyż dowiedział się naraz o zaręczynach i o wynikających komplikacyach, a teraz chciał tylko uporządkować te wyznania i wyciągnąć z nich wnioski.
Jerzy w liście, zresztą bardzo czułym, prosił o dwa dni do namysłu nad przyszłością.
— Co to znaczy: do namysłu? — rzekł Fabiusz, marszcząc brwi groźnie.
— Gdybym wiedziała?...
— Czy w rozmowach uprzednich postawiła pani jakie warunki co do obecnego małżeństwa?
— Ja?... żadnych nie stawiałam... Fabiuszu! Nazywaj mnie jak dawniej! nie odbieraj mi swego oparcia teraz, kiedy najbardziej... najgorzej...
Rozpłakała się znowu, a Oleski przymknął oczy, opanował kurcz swej twarzy i rzekł gorąco, lecz spokojnie:
— Dobrze... jak zechcesz. Wiesz, że moja przyjaźń nie zawiera się w wyrazach, ale głębi Zatem pan Dubieński prosi jeszcze teraz o namysł nad swojem własnem postanowieniem?... To... niewłaściwe.
— To okropne! można zwątpić o wszystkiem! serca.
— Wszak wasze zaręczyny były bezwarunkowe? Ogłosiliście je przecie?
Anna wzdrygnęła się, śpuściła oczy i rzekła:
— Były najuroczystsze.
Fabiusz spojrzał na nią, otworzył usta, jak do zapytania, i dech wstrzymał. Po chwili niemego zapatrzenia rzekł niestanowczo:
— Nie śmiem radzić... od początku nie rozumiałem wahania pana Dubieńskiego. Nad urzeczywistnieniem swego własnego szczęścia można się namyślać, ale skoro cudzy los wzięło się w rękę, skoro się za cudze szczęście jest odpowiedzialnym?... Tutaj nie umiem nic powiedzieć, bo nie znam twego uczucia...
— Kochałam go bardzo.
— Kochałaś? w czasie przeszłym? a cóż teraz?
— Teraz cierpię strasznie. W tym kraju niema spokojnego szczęścia.
— Ha! w tym kraju!
Fabiusz zacisnął pięść, jakby mu teraz dopiero wspomniano o osobistym nieprzyjacielu.
— Tak tu wszystko nęci, upaja... — mówiła dalej Anna boleśnie — tak mieszają się pojęcia co pozwolone, a co nie... Z początku panowałam nad sobą i nad nim; wiedziałam, że trzeba było jasno określić nasze stosunki i przyszłość przewidzieć, zanim... zajdziemy zbyt daleko...
— Anno! — przerwał Fabiusz z widocznym niepokojem — mówisz o zaręczynach swych, jak o... lekkomyślnym postępku. Przecie to nie zabawka, nie byle rozmowa. Czyżbyś przypuszczała możliwość zerwania waszych zobowiązań?
— Nie chcę przypuszczać... ale co znaczy ten «namysł nad przyszłością» teraz, kiedy już rzecz się stała nieodwołalną?
— Jeżeli pan Dubieński jest uczciwym człowiekiem, namysł jest tylko przewidywaniem, jakie stanowisko macie zająć oboje względem jego rodziny, albo... Bóg go tam wie, jednak przypuszczam, że namyśla się tylko nad najlepszem urządzeniem przyszłego życia we dwoje.
— Gdyby tak było!... gdyby tak było, miałabym spokój.
— Więc niedowierzasz mu?
Anna podniosła na przyjaciela oczy proszące.
— Jak poznać człowieka w tutejszym chaosie? Żebym miała twój rozum i doświadczenie, żebym wszystko ci mówiła jak dawniej, możeby nie doszło wcale do zaręczyn, do tego strachu, do tego wstydu... Patrz, ci jego krewni odrywają go ode mnie, jak od niebezpieczeństwa, jak od poniżenia! To przecie okrutne! Na to nie zasłużyłam.
— Oczywiście — rzekł Fabiusz z gorzkiem ust skrzywieniem. — Ci ludzie nie ocenią cię nigdy, bo nie znają odpowiedniej wagi ani miary. Dla nich jest za tanie to, co może być najdroższe dla innych. Ale przecie on, ten wybrany, miał nie być do swej rodziny podobny?
— A jeżeli jest... Z nich? i w głębi taki sam?
— To — nieszczęście.
Anna spojrzała z niemym przestrachem w oczy Fabiusza, pałające dumą i przekonaniem.
∗
∗ ∗ |
Właśnie o tej porze księstwo Kobryńscy i Romuald Dubieński mknęli pośpiesznym pociągiem w kierunku Ventimiglii i Wiednia. Opuścili Nizzę nagle, bez pożegnań. Książę obiecał wprawdzie głównemu swemu wierzycielowi zapłacić w przyszłym tygodniu w Nizzy, ale zmienił postanowienie, zmuszony okolicznościami, i wyjechał. Księżna doznała w ostatnich dniach tylu moralnych wstrząśnień, popadła w taką wątpliwość o przyszłości i o utrzymaniu swego stanowiska w rodzinie, że obrzydły jej ponęty i pokusy Riviery; nie pożegnawszy nawet Granowskich, nawet Słuszki, wyjechała. Romuald, po zastosowaniu swego ultimatum, po paru wizytach u pani de Sertonville «dla dokładnego zbadania kwestyi», wyjeżdżał również, z fotografią Fernandy w pugilaresie, nienasycony wrażeniami, nie mogąc jednak niczem upozorować dłuższego tutaj pobytu. Powracali więc we troje prosto do Chojnogóry, gdyż dalsza zwłoka była niemożliwa. Zresztą było już za gorąco na Rivierze.
Krótkie wieżyce Kasyna, tarasy, palmy, wieńczące barwne wzgórze montekarlijskie, migały jeszcze przy zakrętach drogi — coraz dalej. Pociąg grzmiał potężnie w tunelach, wiercących przylądki, to znowu sunął ciszej nad samem morzem, które przychodziło miejscami prawie pod szyny z miłosnym szmerem fal różnobarwnych: przejrzystych błękitem, rudofioletowych na mieliznach, albo klasycznych, ze srebrną pianą na szafirowych wałach. Morze łaskotało, zapraszało, oburzało się wreszcie na odjeżdżających.
Nasi znajomi byli przeważnie posępni: Romuald udawał pogardliwą obojętność, ale zerkał na uciekające wieżyce Kasyna; Władzio był stanowczo ponury i nie chciał patrzeć: wlepił oczy w gazetę bezmyślnie. Księżna Teresa zaś łowiła błękit morza i nieba w swe niewielkie, skromniej błękitne oczy, jakby na zapas, na przyszłość smutniejszą i niewyraźną.
Dopiero po Ventimiglii, na wybrzeżu włoskiem, trochę się rozgadano. Zaczęło się od kilku mimowolnych westchnień, aż westchnienie księżny oblekło się w formę literacką:
— Gdyby można panować nad tym krajem, byłby to raj ziemski!...
— Et! machnął ręką niecierpliwie Władzio, dzisiaj znowu nerwowy i krnąbrniejszy.
Romuald sprowadził rozmowę na grunt praktyczny:
— Bilet Jerzego się zmarnował.
Tu okazał cztery bilety kolejowe z Nizzy do Wiednia, podczas gdy potrzeba było tylko trzech. Widocznie Jerzy obiecał wyjechać razem, ale się rozmyślił w ostatniej chwili.
— On może nigdy stąd nie wyjedzie? — rzekł gorzko Kobryński.
— Wyjedzie i wróci do nas — odparła księżna z zaufaniem i spokojem.
— Taak. Dużo już obiecywaliśmy sobie po nim. Dużośmy też wskórali.
— Tym razem mam w Bogu nadzieję. Bóg dopuścił zbieg okoliczności, które oddadzą nam Jerzego. Stryj także stanowczo odmówił mu swej pomocy. Prawda, Romciu?
— Mam to wyraźnie od stryja na piśmie. Takich obietnic nie cofa się.
Uderzył się w pugilares, gdzie obok fotografii Fernandy leżał list własnoręczny Tadeusza Dubieńskiego, zawierający stanowczą naganę projektów małżeńskich Jerzego i obietnicę nie wspomagania pieniędzmi zabłąkanego synowca.
— Jerzy taki waryat, — powątpiewał jeszcze Kobryński — że gotów trwać w swych zamiarach. Może pożyczy tu pieniędzy? może wygra? kto go wie?... Z jego «weną»...
— Wątpię — odpowiedział Romuald, porozumiewając się krótkim uśmiechem z siostrą, która przybrała wyraz swój misterny.
— Jerzy ma talent urządzania sobie sytuacyi dramatycznych.
— Dramatycznych... — powtórzył Władzio z przekąsem. — Leci zawsze, gdzie go ciągnie a potem napisze wiersz i chce, żeby się nad nim rozrzewniano. Poezya!
— Poeci są na osobnych prawach.
— Dobrze. Ja także zacznę pisać wiersze.
— Zdawałoby się, że zazdrościsz Jerzemu — rzekł Romuald. — Niema czego; on się teraz znajdzie w bardzo trudnem położeniu. Przyszedł czas pokuty.
— Taki zawsze da sobie radę.
Ale rodzeństwo zaczęło naprzemian wykładać Władziowi, na czem zawisło szczęście człowieka: nie na dogadzaniu zachciankom, lecz na spokoju sumienia. Spokój zaś taki osiągnąć można tylko przez zamiłowanie swych przyrodzonych obowiązków, które są w pracy dla ogółu, przedewszystkiem dla ogółu najbliższego, a ten jest w gnieździe, innemi słowy: w Chojnogórze. Praca ma swoje słodycze, swój smak, którego nigdy nie skosztowali ludzie, pozbawieni poczucia obowiązku, a jednak ten «smak zadowolonego sumienia» (wyrazy to były księżny) należy do rzędu rozkoszy. Praca pomnaża też środki materyalne i jedynie pieniądze zarobione, nie zaś pochodzące z jakowejś «weny», sa cenne, bo «male parta do czarta» (to zacytował Romuald). Srodki zaś materyalne w ręku cnotliwych i rozumnych są siłą ogromną...
Władzio słuchał najprzód z wytrzeszczonemi oczyma, potem zaczął uśmiechać się niewyraźnie, aż się nareszcie zdrzemnął. Rozmowa trwała jeszcze chwilę między rodzeństwem, ale ponieważ oboje byli jednego zdania, a nawet przewidywali wzajemnie, co które powie, wkrótce ucichli.
Z rozmyślań obudziło ich zbliżanie się wielkiej stacyi: kilka torów, sznury wagonów, wielkie domy, pałace, w oddaleniu maszty.
— Genova! — zawołał konduktor, gdy pociąg stanął.
— Ach! już Genua! westchnęła Terenia. — Nie pożegnaliśmy się nawet z morzem...
Oczy jej zwilżyły się żalem za krajem, w którym choć bankrutuje cnota, żyć tak miło! Romuald zapatrzył się także w szybę wagonu, i twarz mu się rozprężyła, złagodniała.
— Przypomniałeś mi dziecinne lata, Romciu; tak jakoś wyglądasz... — rzekła Terenia i pocałowała brata.
— Tak, tak, Tereniu. Cokolwiek się mówi, życie nasze jest twarde.
— Ale szczytne — poprawiła niezłomna siostra.
Władzio zaś spał już na dobre.