Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Marnotrawny |
Rozdział | XXXVIII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęło od tych wypadków dziesięć dni czarodziejskich. Dobry jakiś urok padł na Chojnogórę i przemienił usposobienia jej mieszkańców, nastroił do harmonii ich ideały, przeczarował całą atmosferę. Pan Maciej stał się pobłażliwym; pan Tadeusz kochał się we wsi polskiej; dowcip Tereni trochę przycichł; Władzio znalazł dobrą partyę w pikietę ze stryjem, który grał nieuważnie i przegrywał. Romuald zbliżył się do Jerzego, zawarł z nim nawet domniemany traktat, zapewniający obu braciom osobne i niesprzeczne udziały w wielkich widokach na przyszłość. Ponieważ zaś i panna Paulina zaczęła stwierdzać zbawienny wpływ Chojnogóry na charakter Estelli, wszyscy byli zadowoleni. Takie niezamącone harmonie między członkami dość licznej rodziny, że są rzadkie i przelotne, dodawać nie potrzeba.
Najtrudniej było określić, jak się czuje w nowem życiu Jerzy. Poeta... ten zawód jest z natury swej pełen tajemnic. Można było zmiarkować po niektórych słowach, postawach i błyskach twarzy. Jerzego, że pije tutaj balsamy, które wkrótce bogatą jego duszę uzdrowią: odbywał kuracyę balsamów. Często, gdy wieczór złocił niebo, a dzwony gdzieś biły na Anioł Pański, a woda gdzieś szemrała w młyńskich zastawach, a żaby... ale nas to nie doprowadzi do jasnego zrozumienia, co właściwie działo się w duszy Jerzego. On był poetą zupełnie nowego gatunku. Teraz te wszystkie kojące zjawiska przyrody może nie zdołałyby odgoryczyć jego zatrutego serca, gdyby na ich tle nie stanęła nowa i nader zajmująca postać. Estelli. Estella miała jedną wadę: była nietylko dozwolonym, ale nawet niejako wskazanym Jerzemu przez rodzinę celem życia i zapałów. Z drugiej zaś strony była tak ponętna sama przez się, że dramat poświęcenia dla niej dawniejszych uczuć i pragnień stawał się łatwym, następnie porywającym, a wreszcie i zupełnie poetycznym.
Estella śpiewa. Fortepian sprowadzono nowy z miasta dla zastąpienia «muzealnego Xomotu». Jerzy słucha, patrzy i rozumie, że kobieta, mająca głos tak dźwięczny i gorący, musi mieć i piękną duszę.
— Słuchałbym cię tak całe życie.
— A nie! i ty musisz mi śpiewać, jeżeli już mowa o całem życiu.
Nie pierwszy to raz Jerzy zadawał sobie w duchu pytanie, jakiego tonu ma użyć w rozmowach z piękną kuzynką: czy zalecać się do niej żartobliwie, grać na półsłówkach, na dwuznacznikach, czy też mówić o uczuciach wzniosłych i demonicznych. Z Estellą próbował już trochę obu sposobów, i oba nie dopisywały mu tak, jak zazwyczaj. Musiał się nawet dobrze pilnować, aby dorównać werwie kuzynki, która każde słowo skierowane do niej odrzucała wprawnie i łatwo, zarówno drobną piłkę żartu, jak wielki balon, napełniony mglistem uczuciem. Czasami nawet balon pękał ku uciesze Estelli, a z mniejszem zadowoleniem Jerzego. Ale te drobne niepowodzenia taktyczne bynajmniej go nie zrażały, owszem budziły w nim coraz szczerszy zapał do podboju.
— Jakaś ty nowa, Stelli! Czy giest, czy słowo, wszystko nowe w tobie. Tyle mam wspomnień, a nigdy nie przywodzisz mi na myśl porównań.
— Oh! pas de comparaisons! je vous en prie, Yourkou!
Mieli już nazwy dla siebie udzielne: on jej mówił: «Stelli»; ona w rozmowie, oczywiście francuskiej, nazywała go po polsku: «Jurku».
— Właśnie mówię, że cię nie równam z nikim. A jednak zdaje mi się, że cię znam oddawna; jest coś blizkiego w tobie.
— Związki krwi, jak deklamuje Romuald.
— Coś więcej. Zresztą jam do rodziny nie podobny, ani ty także; więc jeżeli istnieje między nami coś takiego, jest tylko nam obojgu właściwe.
Estella już znowu brząkała akordy na fortepianie, nie chcąc się widocznie zapuszczać w metafizykę związków takich lub owakich. Ale myśl jej, zajęta przedmiotem, dążyła swojemi drogami do wniosków, szybko, po kobiecemu. Zwróciła się żywo do Jerzego:
— Słuchaj, Jurku: gdzie my będziemy mieszkali?
Jerzy uśmiechnął się rozkosznie. Projekt malżeństwa, choć wszystkim wiadomy, choć wiszący, jak zapach w powietrzu, nie był dotychczas przez młodą parę sformułowany. Nagły zwrot Estelli ad rem uradował Jerzego, dowodził mu bowiem, że dziewczyna myśli o nim, a nadto, że jego sposoby przypodobania się, choć nie zawsze efektowne, są na ogół skuteczne. Odpowiedział skwapliwie:
— Mieszkać będziemy gdzie tylko zechce twój ojciec, a przedewszystkiem ty.
— Naprawdę? Nie w Chojnogórze?
— Nigdy! Ja tu oddawna nie bywam.
— I naprawdę nie jesteś do nich podobny?
— Sama osądź.
Spojrzeli sobie zblizka oczy. Twarz Estelli powlekła się bladością i wyraziła namiętny pęd do zapalających się szybko w główce zamiarów. Ten pęd odrazu stał się potokiem słów gorących:
— Więc pojedziemy jesienią do Biarrits.
— Z prawdziwą rozkoszą.
— A potem trochę do Paryża, do papy. Potem na Rivierę.
— Jak rozkażesz.
— Albo... pojedziemy odrazu przez Kair do Indyi.
— Oddawna tam się wybieram. Cóż dopiero z tobą, Stelli!
— A nie chciałbyś polować na lwy?
— Jak to? także razem?
— Naturalnie. Ja umiem strzelać.
— Dobrze więc. Tylko... nie powiedzieliśmy sobie jeszcze jakiem prawem we dwoje podróżować będziemy...
— A prawda! zaśmiała się ponętnie Estella.
Odwróciła się do fortepianu i znów zaczęła śpiewać.
Jerzy siedział bardzo blizko przy niej. Mrok zapadał klasyczny. I stało się, że się melodya urwała, że śmiechy zniżyły się do gorących szeptów, a Estella skłoniła posłuszną głowę na ramię Jerzego.
— Jeszcze, Jurku, jeszcze...
Opiekuńcze duchy Chojnogórskie uśmiechały się do tych zalotów, otaczały je cichem, przychylnem wspólnictwem. Gdy jednak porozumienie się dwojga młodych przybrało charakter zbyt poetyczny, troskliwe duchy zatrzepotały skrzydłami, zlatywały się po dwa, po trzy lub wszystkie razem, na narady. Wkrótce wynikła następująca stanowcza rozmowa.
Stryj Tadeusz znalazł się z Jerzym w parku, w miejscu ocienionem i zacisznem.
— No, Jerzy, nic mi jakoś nie mówiłeś dotychczas o swych sprawach sercowych.
Jerzy oczyma i ustami wykonał taką jakąś gamę zadziwień, tłumionych boleści, uśmiechów do słońca, że nawet stryj, znawca serc ludzkich i rodzinnych, nic nie zrozumiał.
— Cóż? nie chcesz ze mną gadać? Powinienbyś wiedzieć, że my dwaj możemy z sobą rozmawiać swobodnie. Jam dużo przeżył i dużo rozumiem; ty jesteś najzdolniejszy z młodego pokolenia.
— Mam też do stryja nieograniczone zaufanie.
— A więc...
— Więc poszedłem za jego radą, daną mi wówczas na jachcie przed odjazdem z Nizzy.
— Poszedłeś?... hm... Opowiedz mi to trochę bardziej szczegółowo.
— Błąkałem się po świecie... walczyłem z porywami, które po namyśle uznałem za niewczesne i nie do urzeczywistnienia. Ale odkąd przezwyciężyłem swoje uprzedzenia i wszedłem znowu w ten dom, opromieniony teraz jakby nową zorzą, czuję się tak dziwnie... tak mi jakoś młodo i zdrowo na sercu.
Stryj Tadeusz patrzał na Jerzego z uśmiechem przyjaznym; dawał głową i oczyma lekkie znaki potakujące, wesołe, trochę ironiczne. Aż przerwał mu wymowę:
— Mój kochany, przywykłeś rozmawiać z kobietami; nieźle mówisz. Ale ja, widzisz, jestem stary praktyk i wiem, że o rzeczach prostych najlepiej mówić po prostu.
— Słucham stryja — rzekł Jerzy ceremonialnie.
— Nie potrzebujesz przystępować do mnie jak do ołtarza, ani jak do sędziego, ani jak do ojca. Jestem poprostu twym przyjacielem i mam ci do przedstawienia układ, który nas obu żywo obchodzi. Ale nim się porozumiemy, pozwolisz, że ci postawię kilka zapytań. Najprzód: jak zakończyłeś swe obrachunki z wdową?
— Ona sama zerwała.
— Tem lepiej. A nie starałeś się odtąd o nawiązanie z nią stosunków?
— Nie mogłem nawet. Rozstaliśmy się ostatecznie.
Stryj wpatrzył się przez chwilę w Jerzego i doznał zadowolenia z przeglądu jego twarzy. Nabrał humoru.
— No, a cóżeś począł z całym twym serajem? Piękna Fernanda dużo cię kosztowała?
— Nic wcale, stryju. Przegrała mi kilka tysięcy franków w ruletę, to wszystko.
— E?... Zawsze tam jakieś upominki, kwiaty?...
— Tak, trochę kwiatów.
— Toś ćwik, mój chłopcze. A pani de Nielles?
— Pani de Nielles?!
— Mówiono mi, żeś i ją sprowadzał do jakiejś kryjówki w Monte Carlo.
— Ani mi się śniło. Najprzód, nieładna.
— Owszem, ladna kobietka z rodzaju nerwowych, z odmiany tych, które stworzone są na brunetki, a wykończone na blondynki... Więc nie? A tamta dawna... jak-że się nazywała?... Karolina, zdaje się?
Jerzy zmarszczył się i oczy przymrużył, jakby się wpatrzył w coś bardzo oddalonego. Potem niby westchnął, niby coś przełknął i pokiwał głową z rezygnacyą. Tadeusz rzekł szorstko i poufale:
— Ej, przyznaj się, że nie wiesz, co się z nią, stało.
Po krótkim namyśle Jerzy zaśmiał się serdecznie.
— Ze stryjem to warto gadać!
— A widzisz. Teraz jednak posłyszysz trochę morałów — o! nie z tych, którymi cię tutaj karmią od dziecka — morały moje są natury praktycznej.
— Wszystko, co stryj mówi i radzi, trafia mi do przekonania.
— A zatem — czas, mój chłopcze, abyś swój sposób życia uregulował, pomyślał o pożytku, nietylko o przyjemności. Czas się żenić.
Jerzy doznał olśnienia. Rada niezależnego od rodziny stryja była identyczna z zasadniczymi pomysłami reszty rodziny, dogadzała przytem wszystkim na teraz pragnieniom Jerzego. Różne i sprzeczne dotychczas aspiracye rozmaitych Dubieńskich kojarzyły się w jednym płomieniu. Wynikała stąd wzniosła synteza, cudowny akord.
— Żenić się mógłbym z jedną tylko osobą, stryju. Żałuję, żem jej nie spotkał wcześniej, przed opłakanemi zboczeniami ostatnich czasów. Dla tej jednej mógłbym poświęcić nietylko wszystkie przyzwyczajenia i wspomnienia, lecz i cale życie.
— Wiesz, Jerzy, — rzekł Tadeusz z błyskiem w oczach tak głębokim, że aż stawał się ponurym — wiesz, że w bardzo ważnych chwilach życia trzeba być zupełnie uczciwym. Mówisz więc teraz bezwarunkową prawdę — co?
— Stanowczo tak.
— No, to żeń się z Estellą,.. Bez rozrzewnienia!... Nie lubię tego waszego sposobu całowania po rękach... O tak! uściskajmy się i dosyć. Mam ci jeszcze trochę do powiedzenia.
Umilkł na chwilę i opanował mimowolne wzruszenie. Odezwał się potem, siadając na ławce i pociągając za sobą Jerzego:
— Nie wymyśliliśmy nic nowego, bo wiesz zapewne, że projekt istnieje od wczesnej wiosny. Prosił o to Maciej w swych listach; ja już dawniej o tem myślałem. Układ taki jest wskazany przez wszystkie nasze wspólne interesy. Więc projekt dojrzał tylko. Porozumiewać się obecnie o posagu, o spadku po mnie — byłoby niesmacznie. Nie doznasz tu zawodów, mój panie... zięciu. Muszę jednak cię uprzedzić, że ta dziewczyna jest mojem prawdziwem bogactwem, o które dbam więcej, niż o cały majątek.
— Któżby tego nie rozumiał, kochany stryju!
— Wystrzegałem się wogóle gorących przywiązań, ale Estella stanowi wyjątek: jest całem szczęściem mego późnego wieku. Dbam więc o to bardzo, aby była szczęśliwa.
— Wszystkie starania, stryju, jakie są w mojej mocy...
— Kochany Jerzy! zapewnienia na daleką przyszłość są wogóle kruche. Ale ludzie rozumni dobrze obliczają przyszłość i wnioskują o niej trafnie. Więc zabierając się do jakiegoś zawodu, czy nowego życia, można się obliczyć. Naprzykład trzeba będzie trzymać się Estelli bardzo wyłącznie. To kobieta dumna i burzliwa — urwać się może łatwo z rozluźnionego łańcucha. A pragnę dla niej spokojnego życia... No — i tobie nie byłoby przyjemne...
— Zdaje mi się, stryju, że nic nie stanie na zawadzie najściślejszemu między nami porozumieniu.
— Mam nadzieję. Zastrzegam jeszcze jedno: pragnę widywać córkę często.
— I ona mówi zawsze o tem. Ja zaś serdecznie chcę tego samego.
— Jeżeli zamieszkacie w Paryżu, renta posagowa będzie zdwojona.
— Nie potrzeba mi, stryju, tej przynęty.
— Nie zaszkodzi.
Z wyżyn moralnych rozmowa coraz bardziej spadała do matematyki i nauk ścisłych.