Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Marnotrawny |
Rozdział | XXXVII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdyby pan Maciej był pospolitym ojcem, a cała rodzina Dubieńskich pospolitą rodziną, wyszliby wszyscy na spotkanie powracającego Jerzego, i scena klasyczna mogłaby się odbyć, w razie sprzyjającej pogody, przed drzwiami domu. Ale rodzina bardzo daleka była od pospolitości, więc i powrót Jerzego do Chojnogóry odbył się inaczej.
Przyjechał w nocy. Wyraźny był zakaz pana Macieja, aby kto, oprócz służby, oczekiwał na jego przybycie. Gdy przestąpił dawno opuszczone progi, zastał tylko kamerdynera, skromną kolacyą i przygotowany pokój. Jednak Terenia zdołała ukazać się bratu w korytarzu, dramatycznie tkliwa, w niebieskim szlafroku, z włosem rozwianym.
Rzuciła mu się w objęcia i dobrze została przyjęta nawzajem przez Jerzego, który ze sztywnego pozoru uśpionego «gniazda» wyprowadzał wątpliwe wróżby.
— Jurek w Chojnogórze! co za radość!
— Jak się masz, kochana Tereniu! Jeszcze nie śpisz?
— Dla ciebie, Jurku. Z radości usnąć nie mogłam.
— Poczciwa jesteś. A dużo osób śpi pod tym gościnnym dachem?
— Stryj Tadeusz, Estella, wszyscy, wszyscy...
— Jakież humory?
— Dotychczas najlepsze.
— Ale przypuszczasz, że od mego przyjazdu będą gorsze? To zależy od usposobienia, w którem ty się znajdujesz.
— Ach! ja tyle wycierpiałem przez dwa miesiące, że... no, wesół być nie mogę.
Terenia, choć pełna otuchy, zajrzała bratu przenikliwie w oczy.
— Ale zrezygnowany... prawda? przywrócony nam, przychodzący dzielić nasze życie?
— Ostatecznie, po wielu walkach wewnętrznych, doszedłem do przekonania, że obejść się bez was nie mogę.
— To pięknie i mądrze, Jurku. Wszyscy odtąd będziemy szczęśliwi.
— Pięknie, lub niepięknie. Może mnie kto posądzić, że pod wpływem jakiejś rachuby...
— Nie mów tego, Jurku! Jesteś idealistą. Wszystkie twoje pokusy pochodzą, ze szlachetnego idealizmu, który cię jednak często prowadził na manowce. Teraz zdobyłeś się na odwagę, więc wytrwaj. Będziemy zresztą o tem mówili jutro.
— Ach, czy dużo będziemy mówili?... Możeby sam fakt, że przyjechałem, wystarczył?
Jerzy powiedział te słowa głosem dziecka, które się skarży, lub wstydzi. Siostra odczuła to sympatycznie:
— Masz racyę; zdaje mi się nawet, że papa będzie wolał... Ja w każdym razie wszystkiemi siłami starać się będę, aby cię jak najmniej nudzono.
— Dziękuję ci, Tereniu, ty to rozumiesz.
— No, dobranoc, mój Jurku.
Rozchodząc się cicho w uśpionym domu, parę razy skinęli jeszcze do siebie głowami, posyłali sobie oczyma uśmiechy, ustami drobne pocałunki, jak para kochanków po schadzce.
Jerzy spędził niespokojnie resztę nocy, wstał i ubrał się bardzo wcześnie, gotując się do nieuniknionego przejścia, do rozmowy z ojcem. Rozmowę tę przewidywał od dawna i ułożył sobie wstęp do niej. Wydobył z kufra przedmiot starannie zawinięty, odwinął i zamigotał do światła złoconą blachą w kształcie małej tarczy. Był to ów ryngraf polski, wykupiony z rąk niewiernych w Montecarlo. Jerzy kazał go umiejętnie odświeżyć. Tem wyraźniej zatem widniała Matka Boska Częstochowska nad herbem Nałęcz i data odsieczy Wiedeńskiej; na odwrocie Męka Pańska. Ryngraf przeznaczył Jerzy na upominek dla ojca, taki niby mały dowód pamięci, z podróży. Przyszła chwila wręczenia podarku. Ale ponieważ ofiarodawca nie był pewien, jak sam zostanie przyjęty, wolał oddać dary przez posły.
Wpatrzył się długo w wizerunek na ryngrafie, jakby udawał się pod opiekę święconej tarczy; potem zawołał służącego, kazał zanieść ryngraf ojcu i zapytać, kiedy może się z nim widzieć.
Pan Maciej nie spał już i natychmiast polecił prosić Jerzego do gabinetu.
Jerzy spostrzegł z daleka, przez drzwi otwarte, ojca siedzącego przy stole, z ręką na ryngrafie. Stwierdził zaraz, że się nie zmienił, że ma ten sam szlafrok i że wygląda potężnie. Gdy się zbliżył, stwierdził nadto, że spojrzenie ojca, choć wyraża namiętną ciekawość, jest przedewszystkiem ciężkie do wytrzymania. Przygotowane zdania uwięzły Jerzemu w gardle; przychylił się do ramienia ojcowskiego, dość niezgrabnie, potem wyprostował się i stał, milcząc.
Pierwszy do niego Maciej zwrócił Jowiszowe słowo:
— Co znaczy ta blacha?
— Znalazłem ten ryngraf w poniewierce za granicą i kupiłem z myślą ofiarowania go ojcu.
Pan Maciej oparł ręce o kolana, łokciami skierowanymi na zewnątrz rozszerzył swój majestat, pokiwał nerwowo głową, mlasnął parę razy językiem, aż przemówił:
— Panie Jerzy! chwila jest ważna. Trzeba się dzisiaj pozbyć wszelkich wybiegów, aby się ze mną rozmówić. Nie pomogą tu ani frazesy, ani jakieś podarunki!
Trącił blachę odwrotem ręki, aż zadzwoniła, posuwając się po stole; ale przyszła mu natychmiast rozwaga, że przedmiot jest godzien poszanowania, więc go przygarnął; jednak tonu nie zmienił:
— List twój, który otrzymałem w przeszłym tygodniu, jest bardzo pięknie napisany, jednak nie zawiera żadnych stanowczych odpowiedzi na nasze zapytania.
— Zapytania? — zadziwił się Jerzy — nie dostałem żadnego listu, ani zapytań...
— Jednak zapytania moje znasz, bo są niezmienne. Nazwijmy więc to żądaniami. Jesteś pod pewnym względem dość wyrobiony; zrozumiesz więc, że całe twe życie przyszłe zależy od postanowień, które teraz poweźmiesz. Ja cofać się nie zwykłem. Jeżeli więc jakikolwiek z twych zamiarów stoi w sprzeczności z zasadami rodziny naszej, powiedz mi to odrazu. Już czasu niema do namysłu. Wszyscy jesteśmy tu w komplecie i czekamy na twe zapewnienia. Stryj Tadeusz jest z nami; ja już dziś ręczę za niego. Choć późno, dojrzał. Czekamy.
Jerzy ujął czoło dłonią, tłumiąc jakieś burzliwe myśli, czy skrupuły, czy tylko wspomnienia. Gdy odsłonił oczy, spojrzał nareszcie prosto na ojca, starając się wytrzymać jego wzrok zapalony.
— Wzywa mnie ojciec do rozmowy zupełnie szczerej ze względu na ważność chwili. Jestem zupełnie szczery. Rozumiem, dlaczego ojciec potępiał mój sposób życia, choć nie wiem, czy znał go dokładnie. Rozumiem, że chce mnie zmusić do trybu, który sam wypróbował i uznał za dobry. Ale dlaczego ojciec oparł się stanowczo moim zamiarom małżeńskim, zamiarom uczciwym, chrześcijańskim, naturalnym?...
— Poczekaj. Nie unoś się retoryką. Wiesz dobrze, dlaczegom się oparł.
— Może źle zgaduję?
— Dobrze zgadujesz. Ten projekt stoi mniej w sprzeczności z zasadami, niż z interesem rodziny. Ale interes rodziny to nie interes kupiecki; może być raczej porównany do raison d’état. W tym przypadku jest tak ważny, że wkracza w sferę względów moralnych.
— Ha! może ojciec ma słuszność... Ale obowiązki moralne moje względem pani Oleskiej?
— Nie prowadzi się do ołtarza osoby, z którą, się miało romans.
— Ależ, ojcze! tego nie było!
— Klamiesz, mój kochany. Znam cię dobrze i znam się na tem.
— Jednak jakże ojciec może taki zarzut czynić jej i mnie?!
— Było tak, lub równoznacznie. Mam o tem lepsze wiadomości, niż się spodziewasz. Powinieneś zaprzeczać i zaprzeczaj. Ale rozmowa nasza dzisiejsza jest wyjątkowa i, daj Boże, ostatnia o tem. Dzisiaj mówimy sobie całą prawdę.
Jerzy patrzał przez chwilę na ojca rozszerzonemi oczyma: «Jednak to człowiek imponujący...» Potem twarz zanurzył w dłonie i usiadł gwałtownie na krześle.
Nastała chwila ciszy, w której milczenia ojca i syna rozmawiały z sobą, co jest, według Maeterlinck’a, najskuteczniejszym sposobem porozumienia się dwóch dusz. Wprawdzie te dwie dusze powiedziały już sobie uprzednio dużo słowami.
Jerzy rozmyślał nad tem, że ojciec ma jednak bardzo wyrobione pojęcia o życiu i o pożytku rodziny; poczuł wyraźnie swój udział w tym pożytku, do którego rady ojca były najkrótszą drogą — może i najlepszą?... Pan Maciej zaś zrozumiał z milczenia syna, że syn jest już nawrócony, że mu tylko ułatwić trzeba dramatyczną chwilę powrotu na łono rodziny. Odezwał się miększym głosem:
— Przyczyniłeś nam dużo boleści.
I urwał. Wtem Jerzy powstał, natchniony:
— Ojcze! Boleść, której byłem przyczyną, goniła za mną wszędzie. Odpychałem od siebie ten wyrzut sumienia, bom zapragnął żyć nowymi pomysłami, stworzyć sobie swój świat i swoje drogi. Ale zawsze słyszałem głos twój, ojcze, i w gniewie twym nawet bolała mnie twoja boleść. Dla tego uczucia, dla tej czci i miłości, głęboko tkwiących we mnie, poświęciłem ostatecznie wszystkie inne pragnienia — i przychodzę...
Tu Jerzy zbliżył się do ojcowskiego fotelu, pochylony, gotów do zgięcia kolana. Pan Maciej ujął go za oba ramiona.
— I przychodzę... naprawić... powetować przyszłem życiem...
— Zatem przeszłość nie istnieje dla ciebie? — zapytał ojciec, blizko patrząc w oczy syna.
— Oderwana ode mnie...
— To jest: zaręczyny, pierścionki?... bez możliwego powrotu?
— Poświęcam wszystko, wszystko!
— Słowo honoru?
Jerzemu drgnęły nieco powieki opuszczone.
— Słowo honoru.
— Ano, tak mi gadaj! — zagrzmiał pan Maciej z głębi piersi i porwał w objęcia korzącego się przed nim syna.
Tylko do ryku lwa można było porównać ten wybuch, w którym dźwięczały tryumf i potęga, a jednak i drapieżna czułość lwa-ojca.
Chwilę trwało rozrzewnienie, bez deklamacyi Po chwili pan Maciej powstał, położył rękę na ramieniu Jerzego i rzekł:
— No, mój chłopcze, daj mi się ubrać. Chcę cię jak najprędzej zobaczyć na twojem miejscu, w naszem gronie.
Wcześniej niż zazwyczaj dążyli dzisiaj mieszkańcy Chojnogóry na zachodnią werendę palacu, gdzie z powodu ślicznej pogody przygotowano pierwsze śniadanie.
Na wyprzódki zbiegali się wszyscy, aby powitać Jerzego. Jeszcze przed jego zjawieniem się przyszła panna Paulina i, usiadłszy w fotelu, czekała. Wonne wyziewy śniadania mieszały się z zapachami kozodrzewiu i powojów, przychodzącymi z leniwym powiewem, zwiastunem dziennego upału. Dyszkanty ptaków rzucały lekkie melodye staccato na tło równego pomruku maszynki od kawy. Staruszka przejrzała z przyzwyczajenia zastawę stołu: nie brakło ani hygienicznego miodu dla papy, ani paluszków z makiem dla Tereni, ani wędliny dla Romcia, ani gin’u dla stryja. Były i owoce. Nie mogła tylko rozstrzygnąć wątpliwości, czy Jerzy pija teraz kawę, czy herbatę, i czy lubi jeszcze, jak dawniej, płaskie ciasteczka z migdałowym zakalcem, zwane «chojnogórkami»?...
— Mój Jurku!...
Wszystkie czułe ciekawości streściły się w tym rozrzewnionym wykrzykniku i we łzach się rozpłyneły, gdy Jerzy równym krokiem wszedł na werendę i ucałował ręce ciotki. Nim o czemkolwiek zdołali się rozmówić, zjawili się prawie naraz: stryj Tadeusz, Władysław i Romuald.
— Ależ to sielanka! ależ mnie to odmładza! — zaśmiał się stryj, ściskając dłoń Jerzego. — No, chodź, wypij ojcowskiego gin’u, tegoś jeszcze nie pijał w Chojnogórze.
— Towarzyszu uczt weselszych! — zawołał Kobryński i uściskał szwagra.
Romuald zbliżył się do brata w milczeniu, zawahał się przez chwilę, wreszcie pocałował go symetrycznie w oba policzki, jak się należało.
Wbiegła znowu Terenia, zmierzyła Jerzego Oczyma przenikliwej gazeli:
— Już po rozmowie z papą?... no cóż?... Dzięki Bogu!
I rzuciła się w objęcia brata.
W tej chwili zaś ujrzano we drzwiach od salonu ciekawe czarne oczy i napół otwarte usta Estelli. Główka wychylona świeciła już na werendzie drżąc pobocznymi loczkami, a postać jeszcze pozostała w cieniu pokoju; widocznie dziewczyna przyszła szybko i zatrzymała się u progu.
Tadeusz rozpromienił się, ujrzawszy córkę. Sliczna była w lekkiej popielatej sukni, przejętej czerwonym paskiem.
— No, chodź tu, frygo! Znasz przecie kuzyna Jerzego?... trzy lata temu, w Paryżu.
Estella weszła układnie, trochę sztywno, co miało oznaczać dobre wychowanie. Przywitała się ze wszystkimi bez zakłopotania, ale i bez uśmiechu. Ucichli jakoś wszyscy naraz, śledząc każdy ruch wchodzącej; Terenia ujęła nawet lornetkę. Aż żywa dziewczyna, porzucając nagle zapożyczoną powagę, odezwała się naturalnie:
— A, no... co wam się stało? milczycie, jak park ostryg!
Panna Paulina ręce wzniosła do góry i błędnym wzrokiem powiodła po zgromadzeniu. Ale Tadeusz ozwał się pierwszy śmiechem, za nim inni. Zwrócił się do Jerzego:
— Widzisz, mój kochany, to nie jest taka zwykła kuzynka, to szmermel, to jest całe w iskrach... A przytem najpoczciwsze dziecko na świecie.
Przygarnął córkę do siebie, a ta mu spojrzała w oczy potulnie, niemem poruszeniem ust powiedziała coś miłego i z rozhukanego dziecka stała się odrazu ujmującą kobietą.
Jerzy przyglądał się uważnie, jednak bez natarczywości; jednocześnie zaś przestrzegał estetyki swej postaci, wypróbowanej już w sztuce podobania się kobietom.
— Teraz moja kawa! — odezwała się znów Estella pieszczotliwie, głosem niezwykle dźwięcznym, który muzykę podkładał pod najprostsze słowa.
I zasiadła do stołu. Ale trzeba było znowu wstać na powitanie pana Macieja.
Z twarzy patryarchy odgadli wszyscy zwycięstwo i pokój, a zarazem nakaz, aby przyjazd Jerzego traktować jako fakt wesoły, lecz naturalny. Zadowolenie swe pan Maciej wyrażał tylko przez wzniesioną temperaturę duchową: łaskawość jego była cieplejsza, godność wspanialsza; zakwitł na nowo w atmosferze tego radosnego poranka. Niósł w ręku przywieziony przez Jerzego ryngraf. Oddał najprzód każdemu należne powitanie ze zdwojonym wdziękiem; Tadeusza przytrzymał za ramiona w fotelu słomianym z płaskiemi poduszeczkami, «fotelu papy», który stryj bez namysłu zajął. (Pan Maciej miał w całym domu swe uświęcone nietykalne miejsca.)
— Siedź, proszę cię, Tadeuszku; wszystkie miejsca są tu dla ciebie, w domu i w sercach.
Okazał potem towarzystwu podarek Jerzego, chwaląc przedmiot i zamiar, oceniając rzadkość wypadku, że nasz uświęcony zabytek znalazł się na sprzedaż w krajach tak dalekich.
— Ja tam raz znalazłem u antykwaryusza swoją własną miniaturę, ofiarowaną uprzednio... przyjacielowi. Była wprawdzie oprawna w złote pudełko — oświadczył stryj Tadeusz.
Pan Maciej przechylił głowę na bok i rzekł delikatnie:
— To nie to samo...
— To co innego, stryju!
— Nie, stryju, to nie to samo...
— Jak wam się podoba, moi drodzy... Wyborną dajecie tu kawę.