Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Wojewodzic powoli przychodził do zdrowia, nie groziło mu już niebezpieczeństwo, ale doktorowie długą rekonwalescencyę zapowiadali. Siły były wyczerpane życiem nad miarę nieopatrzném, wyszafowaném z rozrzutnością rozpaczliwą, jakby go się pozbyć chciał Wicek.
Wśród leczenia przypadały rozmaite niespodziane komplikacye, polepszenie zmieniało się w stan groźny niemal, w skutek nieustannych wybryków.
Zaledwie mogąc się poruszać wojewodzic, potrzebował wrócić do tego trybu życia, do którego był nawykłym. Młodzież przychodziła do niego grać, siadywano nocami, szanse gry burzyły go i poruszały do zbytku. Nie mógł się wstrzymać od kieliszka, gdy go widział przed sobą, a nie mógł gości nie poczęstować. Najpilniejsza straż nie pomagała z człowiekiem gwałtownym i samowolnym.
Naostatek to co tu i owdzie słyszał o ojcu, o macosze, o niewoli, w jaką popadł wojewoda, o upokorzeniu jego i zdziecinnieniu, o tém co się pod jego dachem działo i pod bokiem, czasem go niemal do wściekłości przyprowadzało.
Unikano z nim rozmowy o tém, lecz że cała Warszawa zajęta była historyą młodéj wojewodzinéj, obijało się coś zawsze o jego uszy.
Miłość téż szalona, namiętna dla pięknéj Pepi, nie dawała mu jeszcze spoczynku: dziewczę wywierało na nim wrażenie, jakiego w życiu nie doznał. We wszystkich, mnogich swych miłostkach i stosunkach dawał się wieść zmysłom pan wojewodzic, tu zmysły wprawdzie poczęły, ale serce biło i cała dusza drgała wspomnieniem Pepi.
Nie wierzący w poezyą i ideały, zepsuty Wicek wierzył w to dziewczę jedno na świecie i miał dlań cześć jakąś.
Panowała nad nim, który był nawykł drugim panować. Tęsknił za nią. Dwa momenty szczególniéj tkwiły w jego pamięci: chwila, gdy po dniach kilku niebytności wrócił do dworku Strańskiéj, przejęty gniewem wściekłym dziewczęcia, i ta, gdy ją ujrzał w Warszawie u łoża swojego, rzucającą mu się na pierś skrwawioną.
Nawykły wszystko w żart obracać, na te dwie życia godziny poglądał z powagą i smutkiem. Wchodząc sam w siebie, czuł może, iż takiego przywiązania nie był wart i że mu odpowiedziéć sercem nie potrafi. Wspomnienie Pepi miłe dlań było i straszne... Jakie na takich początkach miało się rozwinąć życie? Nie groziłoż ono kajdanami i niewolą?
Wojewodzic, mimo téj obawy, pragnął powrócić do niéj. Listy, które pisała, to go niepokoiły, to uspakajały, a utrzymywały w myślach o Pepi.
Stosunek ten cały płocho rozpoczęty, mający być dodniowym, zaczynał zasłaniać całą przyszłość. Zatém szło wyrzeczenie się wszystkiego, do czego nałogiem był przyrósł, począwszy od płochych towarzyszów, gry i kieliszka, do miłostek poczętych i kończących się śmiechem, a gorycz i wstręt zostawujących po sobie.
W godzinach, gdy samnasam został, wojewodzic dobywał listy Pepi i czytał. Rad był je niemal w śmiech obrócić, a nie mógł; tryskało z nich uczucie namiętne, wyrażające się tak gorąco, że w niém i on gorzał jak w Nessusa szacie. Często nie doczytawszy, zniecierpliwiony sam na siebie, listy rzucał do szuflady, wstydząc się poruszenia, którego doznał.
Żadna zmiana w człowieku, który w ogóle mało i z trudnością się zmienia, albo raczéj modyfikuje tylko, żadna zmiana łatwo nie przychodzi. W świecie fizycznym zwierzęta, gdy linieją, ptastwo gdy się pierzy, słabnie; człowiek, gdy zrzuca z siebie nawyknienia stare, pada téż pod wysiłkiem, jakiego ta metamorfoza wymaga.
Wojewodzic bolał, chociaż zmiana w nim zapowiadała się dopiéro nie będąc dokonaną, zaledwie nazwać się mogąc rozpoczętą.
Niepokój nim owładał.
Wśród nocy zrywał się, myślał, badał, nie poznając sam siebie. Chciał powracać do niéj i lękał się.
Drugą troską, piekącą, było położenie ojca, który go odepchnął. Niémiał doń żalu, bo znał, iż to uczynił mimowoli, podbechtany, zmuszony, cierpiąc na tém. Nie szło mu o odzyskanie należnego stanowiska w świecie, bo o to dbał bardzo mało. Kochał ojca i żałował go.
Ten upadek starca, którym dwie nielitościwe niewiasty pomiatały, do wściekłości go przyprowadzał. Pół słowami mówiono o tém przy nim ostrożnie, nie śmiał rozpytywać, aby nie oszaleć.
Jednego wieczora o mroku, gdy sam jeden pozostawszy, na łóżku leżał i dumał, skrzypnęły drzwi i jakaś postać nieznana nieśmiało się wsunęła. Ponieważ pod „Orłem” włóczyło się mnóstwo faktorów natrętnych i wszelakiéj gawiedzi, wojewodzic pokorną jakąś figurkę postrzegłszy we mroku, począł od tego, że jéj precz iść kazał.
Rozkaz ten się nie spełnił i ów gość, zamiast posłuchać, krokiem niepewnym począł się do łóżka przybliżać. W pokoju ciemnawo było i wojewodzic dopiéro, podniósłszy się, poznał starego Filipa, ze złożonémi jak do modlitwy rękami podchodzącego ku niemu.
Stary sługa ze wzruszenia mówić nie mógł: drżał, płakał. Rzucił się do nóg paniczowi, który go chciał w objęcia pochwycić.
— Filip! — zawołał — możeż to być!
— Cicho! na rany Pańskie! a nuż mnie tu kto pozna i zobaczy... Paniczku, cicho! Ledwie się wyrwałem na kwadransik, a jeżeli śpiegi za mną poszły, to mnie dziś jeszcze precz wyrzucą.
To mówiąc, Filip z trwogą zawrócił się i drzwi zamknął na rygiel.
Wojewodzic stał patrząc nań poruszony.
— Paneczku! a jakże z tobą? na Boga!.. ranny! posiekany! Te monstra kobiéty już się cieszyły, że z tego nie wyjdziesz...
— Ano! widzisz! wylizałem się potrosze — odparł udając wesołość wojewodzic. Licho mnie nie weźmie. Pokrzywy, choć je tępią, nie niszczeją.
Stary westchnął.
— Co się z ojcem dzieje? mów o ojcu! mów!
— Ano! paneczku, najprzód! — odezwał się szukając w zanadrzu Filip — najprzód jedno: wojewoda u mnie pożyczył, dał mi skrypt na to, jak Boga kocham! oto te dwieście czerwonych złotych i kazał, abym ja je paniczowi dał, ale od siebie!
— Daj ty mi pokój!
— A! to nic nie pomoże, musisz wziąć! — odezwał się Filip i rzucił na stół dwa rulony.
— Mówże, co się z ojcem dzieje! — naglił wojewodzic.
Filip się zawahał.
— A coto pomoże boleć i lamentować, już nas nic z téj babilońskiéj niewoli nie wyzwoli.
— Tak! z babiéj, z babiéj — powtórzył wojewodzic — lecz, któż wié? kto wié? dziwniejsze się rzeczy dzieją. Mów mi całą prawdę!
— Co ja ciebie mam gryźć, paniczyku mój złoty! — całując go w rękę rzekł Filip.
— Gryź! mówię ci, gryź! Może na to poradzimy!
— Zagryziesz się — odparł sługa.
— Nie żałuj mnie! mów! chcę i potrzebuję wiedziéć. Biedzę się z myślami, może się co da zrobić!
Filipowi oczy się rozśmiały.
— Słuchaj paneczku — zawołał. — Gdybym tego na własne oczy nie widział, na uszy moje nie słyszał, a w sercu nie odbolał, tobym nazwał szelmą, kłamcą tego, coby mi to opowiadał.
Niewola! rzekłem i jest niewola! a jak się z niewolnikiem obchodzą? Gdyby nie litość sług, pierwszych wygódby niémiał. Na pokojach balują i wyprawiają hece, jéjmoście się fertyczą z gachami po nocach, a u nas świécy kawałka często braknie i niéma komu w piecu zapalić.
A potrzeba pokazać gościom, że wojewoda szczęśliwy, że jak pączek opływa w pieszczoty, to go ubiorą, to się jéjmość rozpada, w czoło całuje, ręce podaje, po głowie głaszcze, opowiada niestworzone rzeczy, jak chorego po nocach dogląda. Wszystko kłamstwo wierutne! Na moje uszy słyszałem, jak go płaczącego i jęczącego zfukała: „milcz, stary grzybie!”
Zabrali mu klucze, pieniądze, wszystko; grosza do dyspozycyi niéma: teraz jeno konszachty i narady, aby resztę majątków na jejmości imię przepisać. A jak się przymizdrzy do niego, co zechce to zrobi. Stary za chwilkę, co jéj rękę potrzyma, niebaby się chyba wyrzekł, tak, z pozwoleniem, oczarowała go. Co chcą robią! co chcą!
Sam słyszałem, jak radziły, że byle zapisy porobił, doktora tak często nie potrzeba!
Wojewodzic pięście zacisnął.
— Mów! mów! — powtarzał — to zbrodnia! to się musi odmienić! to doszło do kresu...
Filip płakał i chustką łzy ocierając mówił daléj:
— Cóż już nad to powiedziéć więcéj. Włosy na głowie powstają, pomyślawszy o tém. Nikogo do niego nie dopuszczą bez pozwolenia, żadnego mu listu oddać niewolno.
Podsłuchują podedrzwiami, rewidują pod poduszkami.
— A on to znosi? — zapytał wojewodzic.
Filip ręce złożył.
— A! to biédne, poczciwe panisko! Pobożny jest, więc mówi: „za grzechy moje pokarał mnie Bóg.” Ino bywa różnie: czasem go zniecierpliwią do tyla, że się oburzy; wybuchnąć chce, to go albo zakrzyczą lub zagłaszczą, aby był cicho. Staremu sił zabraknie i po wszystkiem. Nie śmie pisnąć.
— Nigdy nie wspomniał o mnie? — zapytał wojewodzic.
— A! niéma dnia, żeby, choć imienia wymówić nie śmie, o coś mnie nie zagadnął, co ja wiem, że panicza tyczy.
Ale baby przeklęte mu w uszy tkają, że taki, owaki; że to zbroił znowu, że na niego cały świat pluje: że nie wart, aby imię nosił poczciwe!...
Jak niéma prawdy, skłamią, co im to kosztuje? Stary się wypłacze, a choćby nie chciał wierzyć, coś zostanie w nim...
— A! na mnie téż nietrudno co powiedziéć! — przerwał Wicek z goryczą — ja się za anioła nie sprzedaję. Dyabłem mnie ta kobiéta zrobiła, ta! ta! która z moich rąk wprost poszła z ojcem do ołtarza?!
Filip sobie oczy zakrył.
— Ztąd ta nienawiść i prześladowanie — dodał wojewodzic — wié ona że w méj mocy jest, więc zgubić mnie chce.
Przeszedł się po izbie mrucząc.
— Paneczku, mityguj się: dopust Boży tę siłę nieczystą w dom nasz wprowadził, łaska Boża wyzwolić nas może. No! i wyzwoli! — dodał — bo wojewoda niedługo wieczny, a one go dobiją.
— Piękne tam téż życie być musi — dodał wojewodzic — bo że go sobie te jejmoście nie żałują, to pewna! ho! ho!
— Sodoma i Gomora! — zawołał Filip stłumionym głosem. — Starościna udaje młodą, a wojewodzina....
Ręką zamachnął. — Co się tam gachów roi i jakich!
Nie dopowiedział Filip. W izbie robiło się ciemno, czas téż upływał, powracać musiał. Przyszedł w rękę pocałować panicza i chciał odejść.
— Filipie mój! — zawołał wojewodzic poruszony odprowadzając go do drzwi — śmiało ojcu oczy otwieraj, niech pozna i uczuje z kim ma do czynienia, a, słuchaj! powiedz mu, niech skinie, niech pozwoli, ja go uwolnię! ja!
Uderzył się w piersi.
— Niechaj się mnie nie boi — dodał wojewodzic — pójdę potém precz, jeśli mnie nie zechce, ale go oswobodzić potrzeba! Srom dla nas!...
Nie umiał Filip odpowiedziéć na to, zaszlochał, ucałował rękę, ścisnął kolana i wyszedł.
Szczęściem dla wojewodzica, tego wieczora nikt nie nadszedł do niego, mógł więc samnasam wydychać smutek, ukoić rozpacz i oburzenie; myśli nawet o Pepi ustąpiły politowaniu nad ojcem.
Pragnął zdrowia co rychléj, bo w gorącéj wyobraźni swéj marzył o wyzwoleniu wojewody.
Część dnia nazajutrz w tych myślach upłynęła. W godzinie, gdy zwykle obiadował, już mu z dołu przyniesiono nakrycie i siąść miał do samotnego stołu, gdy lokaj przez drzwi napół otwarte, podał mu kartkę drukowaną.
— Pani się pyta, czy może oddać wizytę?
— Jaka pani u licha? — spytał nieubrany i skłopotany wojewodzic.
Spojrzał na bilet, na którym stało: „Stolnikowa...” ołówkiem dopisano bez ortografii: „dawna znajoma chce się przypomniéć.”
— Ale ja jestem nieubrany.
— Pani mówi, że od chorego nie wymaga tualety.
Wojewodzic ledwie miał czas narzucić na siebie turecki szlafrok, którym go Kazio obdarzył, gdy już w korytarzu zaszeleściała suknia, zastukały koreczki i tuż wbiegła maleńka owa laleczka śliczna, którąśmy widzieli u wojewodzinéj. Wbiegła, stanęła w progu, wyciągnęła rączki obie.
— Poznajesz mnie? niewdzięczniku! — poczęła. — A widzisz, tyś o mnie zapomniał, ja dotąd cię w głębi serca mojego noszę!
— Stolnikowo dobrodziejko! — zaśmiał się rozweselony chory — w głębi serca! zmiłuj się! tylu już tam musi na mnie spoczywać, że mnie uduszą!
— A! jaki złyś się zrobił! — odparła stolnikowa szukając krzesła, które jéj podał gospodarz.
Mnie mówili „strasznie ranny,” a chwała Bogu, już nawet trochę jest rumieńca! Nic ci nie będzie.
— Rumieniec to pani z sobą przyniosłaś — rzekł wojewodzic — wykwitł z radości, żeś pani o mnie nie zapomniała, choć pani...
— Bo waćpan jesteś bałamut! — odparła stolnikowa poprawiając tualetę — jak chcesz żeby o tobie pamiętano, kiedy ty o wszystkich zapominasz!..
O! ja wiem wszystko! wszystko! wszyściuteńko! wiem. Śliczne rzeczy!
I niedokończywszy obejrzała się.
— Ale jakże ty możesz mieszkać w takiéj dziurze! pfe! W jakiéjś oberży, na piętrze!
— Stolnikowo dobra — rzekł gospodarz — wedle stawu grobla! Pani to chyba niewiesz nic! Nie jestem wojewodzicem, niémam złamanego szeląga i naprawdę powinienbym pójść do szpitala: Łazarza ze mnie zrobili.
— Kto? chyba waćpan sam! — zawołała Malinka.
— Ja tylko dopomogłem — rozśmiał się wojewodzic. — Głównym sprawcą mojego nieszczęścia, domyślisz się kto jest!
— Nie potrzebuję się domyślać!
Ale, bo pfe! co się to porobiło! — szczebiotała piękna jejmość — pfe! Myślisz, że ja nie wiem o tém oknie... Pfe! i potém, żeby się stary z nią żenił! Jakżeś dopuścił?
— Miałem odwagę heroiczną powiedziéć mu wszystko, dostałem za to w twarz od ojca; zrobiono mnie potwarcą, kłamcą, chciwym majętności. Starościna umiała chodzić około interesu córki i swojego, a takiemu łotrowi jak ja, nikt nie wierzył.
Uśmiechnął się wojewodzic.
— A! to są okropności! okropności! — zaszeptała piękna Malinka. — Chyba lepiéj o tém zapomniéć! Mówmy o czém inném...
— Mów pani o sobie?
— To także smutne dzieje — odezwała się wdzięcząc i oczki swe zapuszczając w wejrzenie wojewodzica, który stał wpatrując się w nią pilnie. Ja także jestem okropnie, okropnie nieszczęśliwa: trzech mężów!..
— Pogrzebałaś pani! — wybuchnął wojewodzic — w tak krótkim czasie!
Stolnikowa rozśmiała się serdecznie.
— Ale gdzież zaś! Żyją, zdrowi wszyscy trzej! Dwóch jest w Warszawie i z tymi jaknajlepiéj jestem; apres tout, wcale dobre ludziska, tylko znów na mężów, to co innego! Trzeci, pewnie w tych dniach dla rozwodu przyjedzie.
— Trzy razy rozwiedziona? — zapytał uśmiechając się wojewodzic — ale to sztuka w tak krótkim czasie.
— I sztuka było przeżyć te wszystkie przejścia! — westchnęła biédna rozwódka. — To téż straciłam cerę, świeżość...
Wojewodzic pochwycił ją za rączkę.
— Chcesz pani chyba, abym się unosił nad nią!
— A dlaczegóż nie! unoś się! — odezwała się stolnikowa. Niémam nic przeciwko temu! Ja bo się kiedyś w waćpanu kochałam szalenie, gdyś był Dosią zajęty. A zazdrosnam była!
Potrząsła główką.
— Ale my już obojeśmy starzy! przeżyliśmy dużo.
— Ja, nawet zawiele! — rzekł wojewodzic.
— A ja? wiesz? dużo, dużo i z tego wszystkiego niéma nic. Ani chwilki szczęścia. Świat mi obrzydł.
— O klasztorze myślisz, stolnikowo kochana — śmiał się gospodarz — to zawcześnie.
— A! ktoby tam o nim myślał. O! nie — prawiła stolnikowa. — Przyjechałam się rozerwać. Dałam sobie słowo, że teraz tak rychło już za mąż nie pójdę! bo to nudna rzecz.
Obejrzała się po pokoiku.
— Pfe! jakbo mieszkasz! — poczęła po chwilce. — Tak mi waćpana żal! Ale, a propos: byłam u Dosi.
Wojewodzic, który stał pochylony przy niéj, odprostował się.
— Winszuję — rzekł zimno.
— Jużciż za złe mi téj ciekawości brać nie można. Byłam ciekawa po prostu! Co się z téj twojéj Dosi zrobiło!
— Mojéj! — krzyknął wojewodzic ramionami wzruszając.
— A jużciż! przedemną niéma sekretu! Szpiegowałam was, bom była zazdrosna.
— Pozwól pani stolnikowo — przerwał opryskliwie wojewodzic — bym dla jéj ciekawości dodał, iż ta moja Dosia, dziś macocha, chciała mnie otruć czekoladą, a parę razy zbójów nasyłała na moje życie!
Krzyk się dał słyszéć i stolnikowa oczy sobie zakryła. Gdy się odważyła spojrzéć na wojewodzica, ujrzała go z uśmiechem ironicznym stojącego przed sobą spokojnie.
— Niestety! takie to bywają te piękne, zachwycające, romansowe Dosie, gdy im idzie o pochwycenie fortuny... Czekolada dostała się pieskowi, ale nie ręczę, żeby, gdy pan wojewoda stanie się zawadą, gdy od niego wszystko wyłudzą, jemu jéj nie podano!
Wstrzęsła się piękna pani.
— A! nie mów! dreszcze po mnie przechodzą! — odezwała się cicho.
— Po mnie płomienie chodzą — dodał wojewodzic.
Zamilczeli.
— Stolnikowa myślisz tam bywać? — zapytał gospodarz.
— Ja? myślałam! — szepnęła kobiéta.
— Bywaj pani i owszem! — rzekł wojewodzic — bywaj! możesz mi dopomódz do dobrego uczynku...
— Z duszy-serca, tylko czekolady tam pić nie będę! — zaśpiewała stolnikowa. — A! i wiesz co? ja do intryg żadnych niémam talentu.
— Bo tu nie potrzeba intrygi żadnéj — rzekł wojewodzic. — Posądzać was nie będą o nic, możesz czasem zbliżyć się do ojca mojego, możesz mu szepnąć słówko, być pośredniczką między mną a nim.
Stolnikowa zdawała się namyślać trochę, oczy skierowała bardzo czułe na wojewodzica, wyciągnęła rączkę ku niemu i szepnęła:
— Będziesz mną kierował!
— I całe życie wdzięcznym jéj będę! — dodał wojewodzic.
Chociaż stolnikowa zarzekała się intrygi, choć się trochę obawiała czekolady, jednak nadzieja wspólnéj jakiéjś roboty, która ją mogła zbliżać do tego niegdyś ukochanego w młodości, wielce się jéj uśmiechała!
Nie byłaby się może zgodziła miéć go czwartym mężem, ale jako przyjemne intermezzo, przyjacielski, platoniczny stosunek z człowiekiem tak... interesującym, dosyć jéj był przyjemnym. A przytém, maleńka rola w dramacie, w téj tragedyi domowéj, dla niéj, niémającéj teraz żadnéj passyi i żadnego zajęcia oprócz prozaicznego rozwodu, nie była do odrzucenia.
Zaczęła więc szeptać na ucho coś wojewodzicowi z żywością wielką. Chciała wiedziéć godziny, w których mogła dla narady się z nim, widywać bez świadków i t. p.
— Ale! kochana stolnikowo! — rzekł w końcu wojewodzic trzymając jéj rączkę niewyrywającą mu się wcale — cóż ludzie powiedzą?
— Niech sobie gadają! — odparta piękna pani. — Cóż mnie to szkodzi, jestem tak jak rozwiedziona. Jeżeli po mieście szeptać będą...
— To dójdzie do wojewodzinéj — przerwał Wicek — stracisz pani u niéj zaufanie i wstęp do jéj domu.
— Więc — rzekła smutnie — jakoś to inaczéj obmyślić trzeba.
Znowu szeptano długo, naradzano się jeszcze, gdy utrapiony garson z restauracyi wpadł z barszczem na talerzu.
Stolnikowa zerwała się przestraszona. Zdaje się, że pakty jakieś zawarte zostały, bo wojewodzic odprowadził ją do sieni i z wielką wdzięcznością, po kilkakroć rączki ucałował.
Rozjaśniło mu się w oczach i poweselał znacznie.
Po obiedzie, jadący na sesyą do zamku, wpadł książę marszałek. Na dole chłopak mu, uśmiechając się, wydał sekret, że jakaś piękna pani karetą przyjeżdżała z wizytą do chorego.
— Więc już kobiéty przyjmujesz! — odezwał się książę w progu. — Któżto był? wojewodzicu?
Nie było na rękę przyznawać się wojewodzicowi, ale z księciem nie potrzebował się taić.
— A! to ta śliczna małpeczka, którą mi już pokazywano! — rzekł książę. — Zmiłujże się, bądź ostrożnym: trzy razy się rozwodziła pono, łapie mężów jak muchy i puszcza ich wyssawszy.
— Ale ze mnie niéma co ssać! — rozśmiał się ranny.
— Życie! i to coś warto! — odparł marszałek.
— Moje niewiele.
Rozmowa się zmieniła, książę chcąc wypocząć po sejmowych rozprawach, rad powtarzał plotki. Prawił więc o ostatniéj konkiecie ks. ex-podkomorzego, o ślicznéj Juźce, o Blanchardzie, o śpiewaczce włoskiéj, o awanturze w teatrze i o wieczorze w Foksalu.
Po chwilce już go niebyło, karetka toczyła się ku zamkowi.
Wieczorem list przyniesiono od Pepi. Wojewodzic wziął go do rąk z jakąś obawą i długo nie mógł otworzyć. Czego się lękał, samby był powiedziéć nie umiał. Przywiązania, które go czyniło niewolnikiem, uczucia, co go miało oderwać od życia, do jakiego nawykł. Listy Włoszki nie były sentymentalne wcale, a jednak gorąco go przejmowały. Opisywała w nich życie swoje, śmiejące się nadziejami. Wszystko w téj czynnéj główce było z góry ułożone. Zajęcia dnia całego, zabawy we dwojgu, przechadzki, miejsce, jakie miał w tém szczęściu wyznaczone, doktor poczciwy.
Liczyła dnie, wyrachowywała kiedy prawdopodobnie ślub miał nastąpić; spodziewała się, tęskniła, ale często wymykało się słówko dziecięce, wesołe...
Wojewodzicowi gorzały policzki czytając, biło i razem ściskało się serce. Widział przed sobą tę śliczną Pepi, zakładającą mu na szyję, na ręce, ukwiecone kajdany; widział siebie w téj smętnéj kamienicy lubelskiéj, zamurowanego jak pszczoła w miodzie, zestarzałego, obezwładniałego, zmienionego. To mieszczańskie spokojne szczęście napełniało go strachem. Co ono z niego zrobić miało?
Czasem nawet jak błyskawica przelatywała myśl wyrzeczenia się Pepi, lecz wnet stawała ona przed nim z wdziękiem dziewiczym, z tą miłością gwałtowną, aż do szału, z poświęceniem bezprzykładném, i mówiło mu serce, że takiéj drugiéj nie znajdzie na świecie.
— Ale ja nie jestem do szczęścia stworzonym! — mówił sobie. — Jam stworzenie drapieżne, którego przeznaczenie krew i łzy przelewać, a śmiechem je witać.
Jastrzębie się nie żenią z gołębicami.
Wiedział zarazem, że ta gołębica w rozpaczy mogła się stać orlicą; pamiętał jéj łajanie, przypominał jéj ucieczkę i łzy. Był jak człowiek, co się ma puścić na morze i w chwili gdy się chce rzucić na fale, odchodzi go męztwo.
Walka ta z samym sobą wyczerpywała go, byłby może nie zniósł jéj dłużéj, gdyby myśl wyswobodzenia ojca nie zajęła go równie silnie, goręcéj może i na czas jakiś nie wygnała z głowy natrętnych marzeń o przyszłości...
Do miłości dla ojca, łączyła się, trzeba wyznać, nienawiść i chęć pomszczenia się na niegodziwéj kobiécie. Kilka dni rozmyślań doprowadziły go do nakreślenia jakiegoś planu. Potrzeba było staremu oczy otworzyć, dać mu poznać tę kobiétę, dla któréj miał taką słabość, graniczącą już z upodleniem.
Lecz jak dostąpić do ojca? W obozie nieprzyjacielskim był tylko jeden Filip, uzbrojony wielką miłością i poświęceniem. Na panią stolnikową, pomimo jéj dobréj woli i przyrzeczeń niewiele można było rachować. Wojewodzic czuł, choć jéj oddawna nie widział, że trzpiotowatości lat młodzieńczych nie straciła, rozwinęła ją jeszcze na swobodzie.
Niechęć ku Dosi mogła ją uczynić gorliwą, ale niezręczną. Lada połechtanie wywoływało u niéj wybuch, a raz otwartych ust już żadna siła zamknąć nie potrafiła. Był to więc pomocnik, z którym jak z obosieczną bronią, bardzo ostrożnie trzeba się było obchodzić.
Gdy wojewodzic tak rozmyślał nad wyzwoleniem ojca, szczęśliwy traf niespodzianie miał mu przyjść w pomoc.
Wojewoda, pomimo zgryzot i utrapień, przy troskliwéj kuracyi, począł się miéć znacznie lepiéj. Obrzęknienie nóg zchodziło, siły przybywały i Filip z każdym dniem postrzegał w panu oznaki blizkiego uzdrowienia. Z pomocą jego mógł się już przechadzać po pokoju a odzyskawszy władze ruchu, swobodniejszą nieco myśl, mimowolnie zaczynał wracać do obyczajów swych dawnych, z tych czasów, gdy opieki nie potrzebował.
Zwolna wprawdzie, ale stary się potrosze emancypował. Powrót ten do zdrowia, któremu obie kobiéty przez wielką troskliwość i obawę zaprzeczały, starając się utrzymać wojewodę nieruchomego w krześle, był z jednéj strony pożądanym dla nich, z drugiéj niewygodnym. Dawał czas do wyrobienia zapisów, ale zrywał pęta, które na starca czasu choroby włożono.
Zaraz w pierwszych dniach, gdy mu się polepszyło i sam zaczął dysponować ludźmi, starościna usiłowała temu zaprzeczyć i protestować; wojewoda zbył ją grzecznie, lecz swoje zrobił. Padł popłoch na obie jéjmoście, wpadła wojewodzina, chcąc w imię szacownego zdrowia, wszelkich zajęć interesami i dyspozycyi wzbronić: wojewoda się nie dał.
— Ależ, droga Dosieczko moja, nie róbcie bo mnie lalką, aby się ludzie nie śmieli. Czuję się lepiéj i wiem co mogę. Daj mi łapcię do pocałowania i nie turbuj się. Doktor nietylko że nie broni, ale nakazuje mi dystrakcyą.
— Jegomość zamiast dystrakcyi będziesz miał zmartwienie i nowéj choroby napytasz! — odparła jéjmość. — Cóż tak pilnego? Przecież i ja i mama wszystkiemu rady damy, a na wiarę zasługujemy, i mama nawykła do interesów. Niech jegomość wypocznie, ozdrowieje...
— Ano, proszę cię, złota moja Dosieczko, królowo moja droga, nie sprzeciwiaj mi się! — rzekł wojewoda. Nikt lepiéj około własnych interesów nie chodzi, jak sam pan. Nie ujmuję starościnie wcale, a przecież i bez jéj frasunku podołam brzemieniowi. Wy się bawcie, niech mama dobrodziéjka dobrego czasu zażywa.
— Jegomość jesteś uparty! — zawołała Dosia gniewnie — a doktor niewiele okazał rozumu!..
Przecież ja z troskliwości o jego zdrowie to czynię...
— Nózie twoje radbym ucałować, królówko moja! aniołku mój! — wołał wojewoda wyciągając ręce ku niéj; na co odpowiedziano wycofaniem się — daj mi się rządzić jako chcę. Będzie z tém wszystkim lepiéj!..
Pierwsze te symptomata emancypacyi, wprawdzie musiały uledz naciskowi obu kumoszek, które starego zakrzyczały, zahukały i kazały odpoczywać, ale zdrowie coraz wracało i wojewoda, choć najniższy żony sługa, już się swobodniéj zaczynał obracać.
Dawał sam rozkazy w domu, posyłał Filipa: częstokroć dyspozycya pani wbrew woli pana była przeciwną. Następowały konflikty, które się w pokoju chorego wrzawą i kłótnią kończyły, jeżeli kłótnią nazwać się mogło łajanie pani, a chwytanie jéj rączek i pieszczoty starego, które ona odpychała, nie kryjąc się ze wstrętem dla niego.
Wieczorami, gdy największe życie wrzało w pałacu, gdy pełno było gości, wojewodę, pod pozorem potrzeby wypoczynku, zamykano na klucz w jego samotnym pokoju.
Najściślejszy dozór zaczynał jednak okazywać się niedostatecznym, bo z każdym dniem chory czuł się silniejszym i większych prerogatyw domagał.
Kobiéty, które rachowały na to że się z krzesła nie ruszy, były przerażone tém, iż już mówił o wyjeździe z domu, bytności na zamku i odwiedzaniu znajomych.
Żona naprzemiany grozą i łagodnością starała się go przykuć do domu: zaczęto naradzać się i przemyślać. Dopóki wojewoda był w kurateli wszystko szło gładko, jak skoro się począł wyzwalać, tysiąc niebezpieczeństw zagrażało. Ludzie mogli go buntować, mogli mu gdzie podprowadzić syna, namówić go do zgody, a wówczas wojewodzina czuła się zgubioną.
Niepokój opanował kobiéty i Dosia musiała napisać do Daliborskiego, by w pomoc i na radę przybywał. Szło o przyśpieszenie zapisów, które, gdyby raz miały moc prawną, z resztą niewiele je co obchodziło!
Polepszenie bardzo znaczne wywołało zmianę nagłą w postępowaniu jéjmości, która po gniewach i fukaniach, stała się bardzo czułą. Te pieszczoty, którémi starca otaczała przez dni kilka i obsypywała do zbytku, miały ten skutek jednakże, iż wojewoda zapadł znowu.
Symptomaty groźne wracały, doktor przywołany przez Filipa nadbiegł w porę i surowe jego przepisy zapobiegły zapowiadającéj się recydywie. Trzy dni na dyecie przebywszy znowu w krześle i zamkniętym pokoju, wojewoda doznał polepszenia, ale posmutniał mocno.
I znowu potrosze rządy chwyciły kobiéty, aby mu oszczędzić troski; stary jednak dopytywał niespokojnie i zdawał się zupełnéj abdykacyi nie chciéć dopuścić.
Słowem, wojna się przeciągała.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.