Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Kilka miesięcy upłynęło. Zima miała się ku końcowi, Warszawa, choć zawsze ludna, mieniała gości, z których jedni odjeżdżali na wieś, drudzy na ich miejsce przybywali, lecz nawet po odroczeniu sejmu nie zmniejszył się napływ do stolicy.
Początek narad, pierwszy akt tego dramatu dziejowego, rozkołysał bardziéj jeszcze umysły, rzucił na stół tyle projektów, tyle reform, tyle zuchwałych planów zupełnego przeistoczenia wiekowéj Rzplitéj, iż cały kraj został niemi wstrząśnięty. Chodziło już nie o przemianę aliansów i traktatów, ale o całkowite przerobienie tego organizmu zużytego wiekami, a połatanego w ostatnich czasach dosyć niezręcznie. Nie tajono się z tém, że chciano monarchii dziedzicznéj, zniesienia liberum veto, reorganizacyi sejmów, przyznania praw włościanom, nadania swobód miastom; słowem, rzeczy niebywałych, monstrualnych, na których odgłos, partya republikańska o zgubę swobód wiekami zdobytych, krzyczała. Zcicha mówiono już nawet o wyprzedaży starostw i odjęciu ich teraźniejszym posiadaczom, ale tak strasznéj groźbie nikt jeszcze nie wierzył.
Szczęsny Potocki z powodu aliansu pruskiego, który mu się zgubnym wydawał, cofał się już nadąsany od udziału w obradach; inni jak Branicki i Rzewuski rzymskiéj republiki i prerogatyw szlacheckich bronili: obozy przeciwne się zarysowywały. Król stał jeszcze, wahając się między nimi, ale widoczném już było, że się pochyli tam, gdzie więcéj znajdzie siły, energii i życia.
Może sobie pochlebiano, że przeciwnicy nawrócić się potrafią, boć Ignacy Potocki, wódz reformatorów, stawał w obozie hetmana, który był przewódzcą opozycyi, a Stanisław Potocki gonił do Tulczyna za Szczęsnym! Tymczasem upojeni otrzymanémi zwycięztwy, hugoniści posuwali się śmiało daléj, tak daleko, że nie wszyscy zdążali za niemi.
Jak ogromną rolę grały wśród tych intryg politycznych kobiéty, dziś się to do wiary nie wydaje podobném. W białych sukniach z szarfami ponsowémi, zawczasu zapełniały galeryą sejmowéj sali a mówcy wejrzeniami i przyklaskiwaniem zagrzewani, pod ogniem czarnych i niebieskich źrenic, szli do ataku z bohaterskim zapałem. Lecz i poza obrębem sali obrad, salony pań służyły za ogniska, w których się dla konferowania z obojętnymi przeciwnikami spotykano. Na tém terytoryum neutralném, u ks. Dessau, u hetmanowéj Ogińskiéj, u Czartoryskich, u Mniszchów, dawni znajomi i krewni, choć innych przekonań, schodzili się z nieprzyjaciołmi sejmowymi, tu ich nawracano potrosze, a czego nie dokazały argumenta, często uśmiech kobiécy i dowcip mógł dokonać. Bawiono się wyśmienicie.
Starzy zapijali węgrzyna pod „Okrętem” na Starém-Mieście, młodzież grała na złotych i srebrnych salach Ryocour’a, wyprawiano uczty w Foksalu, tłoczono się na reduty w Radziwiłłowskim pałacu, a król pomiędzy Łazienkami a zamkiem, umęczony się przejeżdżał, starając napróżno wszystkie żywioły przeciwne pojednać i złączyć. Próżne to było staranie.
Pomiędzy pięknémi paniami najszaleńszéj, nieustającéj zabawie oddanémi, latającémi bez spoczynku, ukazującémi się wszędzie, uśmiechającémi wszystkim, otoczonémi rojem wielbicieli, stolnikowa była jedną z najwybitniejszych.
Właściwie nikt powiedziéć nie mógł, po któréj stała stronie, komu posługiwała; była ze wszystkiemi dobrze, potrafiła się dostać na zamek i król wielkie jéj oddawał pochwały; jeździła na wieczory do ambasadora, zapoznała się z panią Oborską i wcisnęła na niedzielne przyjęcia do prymasa, ale zarazem bywała u Potockich, u Czartoryskich i w ogóle gdzie tylko drzwi znalazła otwarte.
Polityczni pracownicy posługiwali się nią tak, jak czasu wojny gołębiem posłańcem; do jéj skrzydełek przywiązywali wiadomostkę, a ona niosła ją z sobą, sama o jéj ważności nie wiedząc.
Nie zwierzano się jéj tajemnic, lecz gdy trzeba było w świat puścić wieść lub groźbę, szeptano je stolnikowéj do ucha.
O niéj to opowiadano naówczas, że raz przy wieczerzy, u księżnéj generałowéj znalazła się razem ze wszystkimi trzema odprawionymi ex-mężami swoimi, z którymi była tak dobrze, tak przyjacielsko, a oni tak jéj nadskakiwali, jak gdyby nazad do dawnych więzów powrócić chcieli. Posługiwała się nimi chętnie i na żadnego nic nie mówiła złego. O czwartym nie zdawała się myśléć, bo jéj bardzo dobrze było na swobodzie. Pocichu mówiono, że się zajmowała mocno nieszczęśliwym wojewodzicem, ale Wicek nie był partyą dla niéj.
Nie zaniedbywała téż wojewodzinéj, która ją z wielką oględnością i dosyć chłodno przyjmowała, co nieprzeszkadzało stolnikowéj natrętnie się tu ze swą przyjaźnią narzucać, wciskać i przesiadywać, zbliżając, gdy było można do pana wojewody.
Podejrzliwém okiem spoglądała Dosia, na tę czułość dla jéj starego męża, gniewała się, a awantury o to zrobić nie śmiała. Wojewoda po ostatniéj chorobie dźwignął się był znacznie; musiał wprawdzie wdziać buty aksamitne, ale chodził w nich dosyć żwawo, ruszał się, wyjeżdżał z domu, widywał ludzi i znacznie wyemancypował; śpiegowano go troskliwie na każdym kroku, a salonowe śpiegi ścigały go wszędzie gdzie mogły; bywały starcia w domu na cztery oczy, wojewodzina jednak nie śmiała zrażać go obejściem się zbyt surowém, bo nieszczęsne zapisy nie były jeszcze porobione. Przygotowywano starca do podpisania ich i zeznania przed aktami. Daliborski albo przesiadywał w Warszawie, lub przylatywał na wezwanie, nic dokonać nie mogąc. Usiłował sobie pozyskać zaufanie starego, i pierwszy raz w życiu, cała jego zręczność i takt okazały się bezskutecznemi.
Wojewoda miał trochę uporu w charakterze, właściwego naturom słabym, które go biorą za energią. Dawniéj powziąwszy wstręt do tego parweniusza, kręcącego się po salonach, wśrubowującego wszędzie, nie dawał się ująć ani pochlebstwy, ani świetną jego wymową.
Nazywał go pocichu — frantem. Osobliwym téż trafem właśnie, admiracya wojewodzinéj dla mecenasa, zdawała się od niego odstręczać jegomości. Gdy pani go wychwalała, wojewoda milczał, i po długich nawracaniach, konkludował:
— Złota rybko, jéjmościuniu, jestto frant! tak mi Panie Boże dopomóż!
Wojewodzina tém niespokojniejszą była o siebie i zapisy, że wojewodzic przychodził zupełnie do zdrowia; tu i owdzie się już z ręką na chustce pokazywał, mogli go ludzie z ojcem sprowadzić. Miał, jak mówiono silne poparcie u osób wysoko stojących, książę Kazio zwał się przyjacielem jego, marszałek Małachowski go zapraszał do siebie, bywał u Potockiego w arsenale...
Zmieniono taktykę i gdy w początkach chciano owo małżeństwo z córką doktora rozerwać, teraz Daliborski był za tém, aby je przyśpieszyć, i w ten sposób wojewodzica z Warszawy wyciągnąć. Całe prowadzenie sprawy pani wojewodzinéj, przy pomocy matki i Daliborskiego, mimo pozornéj ich przebiegłości, nie odznaczało się zręcznością ani logiką.
W niepokoju o swą przyszłość piękna Dosia zmienia coraz i tryb postępowania i plany i narzędzia. Z wojewodą to była czułą do zbytku, to nieznośną, opryskliwą i nieszczędziła mu najprzykrzejszych wyrzutów.
Ogarniały ją trwogi, podejrzywała niewinnych ludzi, a prześlepiała tych co jéj szkodzili. Widmo wojewodzica widziała wszędzie za sobą.
W istocie Wicek pozdrowiawszy znacznie, choć jeszcze dawnych sił i zdrowia nie odzyskał, za namową przyjaciół i stolnikowéj, która go pod bokiem mieć chciała, wyniósł się z pod Orła na Krakowskie-Przedmieście, zbliżył do pałacu ojca, a, złożyło się tak, niby przypadkiem, że w domu drugim tuż, miał stolnikową. Ta go opanowała zupełnie, bawiło ją że go protegowała, bawiło że bałamuciła i, jak mówiła, rozkochiwała...
Wojewodzic nie kochał się wcale, ale bałamucić dawał chętnie. Prawdziwa jego miłość lepsza, poczciwsza dla Pepi, znacznie była ostygła. Pisywał do niéj, obiecywał powrót, zwłóczył, i za przyczynę dawał obowiązki swe względem ojca, którym poprzysiągł zadosyć uczynić. Być bardzo może, iż długo nie widząc Pepi, obawiając się tego małżeństwa, które mogło z niego spokojnego i szczęśliwego prozaicznie uczynić człowieka, wojewodzic szukał już środków do potargania węzłów, co go z Włoszką łączyły.
Listy jéj były zawsze gorące i pełne wiary, jego coraz chłodniejsze i krótsze.
Co się działo z Pepi? opowiedzieć trudno. Była zajętą swym narzeczonym, rozkochaną w nim, robiła wyprawę, stroiła dom, żyła cała w przyszłości. Wuj tymczasem coraz to kogoś wprowadzał do domu, po większéj części młodych ludzi. Miał do tego zawsze jakieś powody, wyszukiwał czémby się usprawiedliwić. Pepi przyjmowała tych gości wesoło, obojętnie, ale z taką dumą odstręczającą, że się żaden bardzo zbliżyć nie ośmielił.
Wszyscy ci miejscy i wiejscy panicze wydawali się jéj zbyt powszedniemi ludźmi, obok tego ideału, jakim był Wicek.
Często śnił się jéj jeszcze leżący bez ducha pod latarnią, to blady i ranny, gdy doń z Lublina przyleciała do Warszawy. Jéj przywiązanie dziewicze, oddaleniem rosło. Wymarzony bohatér zyskiwał na niém, stroiła go kwiatami własnéj wyobraźni. Przytomny byłby ją zraził może, daleki wydawał się jéj tém, czém go sama stworzyła...
Wuj czasem probował napomykać o lekkomyślności wojewodzica, o jego płochym charakterze, o pogłoskach które chodziły o życiu jego w Warszawie. Pepi brała go w obronę gorąco i niedopuszczała nic powiedziéć przeciw swemu narzeczonemu.
Mellini nie chciał się jéj wbrew sprzeciwiać, znając charakter, lecz swoje zrobił. Z młodzieży zwabionéj umyślnemi jego niedyskrecyami, najwięcéj mu się podobał młody lekarz Krakowianin, który odbywszy nauki za granicą, przybył do dalekich krewnych w Lublinie. Mellini poznał go wypadkiem, wciągnął do swojego domu i wszelkiemi możliwemi sposobami starał się go zatrzymać. Był to młodzian cichy, skromny, bojaźliwy, małomówny, uczony i rozumny, ale się nie popisujący ni z nauk, ni z rozumem; przystojny bardzo i do zbytku łagodnego charakteru. To niezawadne, dobre stworzenie, ciche, Pepi przyjmowała równie chłodno jak innych, lecz znośniejszym jéj był ów pan Biernacki niż inni.
Miał to za sobą, najprzód że nie okazywał jéj takiego zajęcia jak drudzy, nie wzdychał, nie nadskakiwał. Doktor jako z kolegą młodszym był z nim bez ceremonii, a tak układał rzeczy, że — Biernacki się musiał zakochać. Postawił téż na swojém: młody lekarz był z uwielbieniem dla Pepi, szalał, ale wiedząc iż była narzeczoną, bo ona sama o tém często umyślnie mówiła, starał się nie dać poznać po sobie, że się zakochał. Grał rolę przesadnie zimną i poważną.
Niema pono na świecie kobiéty, nawet najniedoświadczeńszéj, któréjby instynkt nie dał odgadnąć tego, który kocha. Udawanie się na nic nie zdało. Pepi z pewnością się domyśliła uczuć młodego gościa, ale że tak przyzwoicie je tłumił w sobie, szacowała go za to, i była mu dosyć przyjaźną; wybrała go nawet sobie potrosze za powiernika i mówiła z nim chętnie o narzeczonym i przyszłości. Biernacki, który sam już nie miał najmniejszéj nadziei, znajdował jakąś przyjemność w towarzystwie dziewczęcia, słuchał, patrzał, napawał się jéj wdziękiem i to mu starczyło. Doktor Mellini, jak tylko złapał go, natychmiast ważne jakieś wymyślał zatrudnienie i wychodził z pokoju, nie powracając rychło.
Pepi czasem mu wymawiała że jéj zostawiał doktora do bawienia.
— Alboż cię on nudzi?
— Nie, ale mnie męczy trochę.
Siedzi milczący, uśmiechający się, jak piesek któremu służyć kazano; mało mówi, a ja muszę ciągle szczebiotać.
— To bardzo przyzwoity człowiek — dodawał doktor.
— Widać, i bardzo stateczny, i rozumny i wszystko co wujaszek chce; ale mi przeszkadza, bo ja wolę być sama.
Gdy wojewodzic przychodzić już zaczął do zdrowia, i piękna Dosia coraz się więcéj trwożyła; Daliborski urządził się tak aby raz wróciwszy z Warszawy, oddać wizytę Melliniemu, i zasiąść z nim na rozmowę, obok pokoju, w którym, niby nie wiedział że się Pepi znajdowała.
— Powracam z Warszawy — odezwał się głośno — o! hałaśliwo tam i wrzawliwo, życie płynie strumieniem złotym. Aż człowiekowi żal że tam mieszkać nie może.
A po przestanku dodał:
— Zdaleka widywałem pana wojewodzica, choć rękę nosi na chustce i pobladł trochę, ale wydał mi się wcale zdrów, i na prawdę nie rozumiem tego że do narzeczonéj nie śpieszy...
Doktor milczał, a mecenas dodał ze śmiechem:
— Zwyczajnie młodość! Chce się użyć świata, póki służą lata. Gdy się ożeni, klamka zapadła, tymczasem się wyhula.
Tu, niby ciszéj, dodał:
— Mówią o amorach licznych, osobliwie ze stolnikową, przy ktoréj, bodaj czy nie w jednéj kamienicy mieszka, i albo ona u niego lub on u niéj, po całych dniach i wieczorach. A to kobiécina cale niebezpieczna! trzech mężów już przez kij przesadziła, nie licząc intermedyów i przekąsek... cha! cha!
Doktor wskazał na drzwi, mecenas usta zatulił kułakiem, robiąc minę skonfundowaną; ale Pepi słyszała wszystko.
Wzięła to za potwarz wprost, o któréj natychmiast chciała napisać wojewodzicowi, że w nią nie wierzy. Zarumieniła się, pogniewała, ale na plotkarza tylko. Była pewną, że narzeczony jéj zdradzić nie mógł, bo swoję miłość czuła gorąco, i wierzyła iż podobną wzbudzić musiała.
Wzmógł się jéj wstręt do Daliborskiego. Mellini śledząc skutków późniéj, przekonał się że wrażenie było wcale inne niż się spodziewał. Zachwiać sercem jéj nie mogło nic, nawet listy krótkie, żartobliwe, chłodne wojewodzica; mówiła sobie że sprawa ojca była pierwszą, a ona? — czekać mogła. Czekać z nadzieją, jest prawie szczęściem.
W rozmowie z Biernackim tegoż dnia po obiedzie, rozwiodła się szeroko o plotkach, o ludziach co je nosili, i o niegodziwym obyczaju powtarzania ladajakich ulicznych wieści.
Ponieważ dawno bardzo nie widziała Strańskiéj, a młody lekarz jéj nie starczył na powiernika, pobiegła do niéj skarżyć się na niegodziwość ludzką.
Wdowa, choć się nie sprzeciwiała Pepicie, nie podzielała jéj ufności i spokoju.
— E! już to, powiem ci, kochanie moje, że wojewodzicowi do zbytku wierzyć nie można. Wielu to ja takich znałam! mój Boże! Co to póki im przedmiot na oczach, to zakochane jak koty: a niechno w stronę ujdą, do pierwszéj lepszéj małpy się mizdrzą.
— Ale on! on takim nie jest! — zawołała Pepi. On mnie kocha nie miłością co jak słomiany ogień płonie i gaśnie, ale stałą i wiekuistą, jak ja!
— Jak ty! ale ty jesteś kobiétą — przerwała Strańska — my kobiéty kochamy zawsze stale, a ci paskudni mężczyźni...
Pepi się rozśmiała.
— Nie mów! moja droga, nie chcę nic na niego słyszeć. Ja mu wierzę! wierzę! wierzę!
— A jak cię zdradzi? — spytała wdowa.
Pepi długo myślała, brwi się jéj namarszczyły; wyciągnęła rękę drżącą:
— Wiész, wiész co zrobię? — zawołała — zabiję go i... umrę sama!
Strańska rzuciła się ją ściskać, zatulając jéj usta.
— Nie plećże!
— Mówię i przysięgam że to uczynię! — dodała Pepi. — Nie wiem czy potrafię go zabić, ale że umrzéć będę umiała, bądź pewną.
Wdowa się przelękła gwałtowności, z jaką te słowa wymówiła Pepi.
— Dzięki Bogu, niémam jeszcze powodu ani rozpaczać, ani myśléć o śmierci! To wszystko niepoczciwe bajki!
Wdowa miała pewne instrukcye od doktora, który potajemnie jéj polecił działać ostrożnie przeciw wojewodzicowi; lecz spełniała to polecenie bardzo niezręcznie i niezbyt gorliwie, a ile razy odezwała się z czémś dwuznaczném, Pepi jéj wyrzucała że własne dzieło burzyć chciała.
Z energiczném dziewczęciem trudno było co począć. Tegoż wieczora długi list napisała do wojewodzica, opowiedziała mu co przywiózł mecenas i swoję rozmowę ze Strańską. Mówiłam jéj, że gdybyś mnie zdradził, ciebie zabiję i sama umrę, bo takby się stało; ale nie wątpię o tobie.
Wojewodzic otrzymawszy list, podobno cały dzień go nosił w kieszeni, niemając czasu czy ochoty przeczytać; wieczorem dopiéro rzucił nań okiem i pogróżki zabójstwa i śmierci uśmiech wywołały mu na usta.
— Dziecko! — rzekł w duchu. — List rzucił do biurka i nie myślał już o nim, a w kilka dni odpisując nań, ani wspomniał o treści.
Przyjaciele starali się, ale napróżno zbliżyć go do ojca. Wojewoda, choć kochał syna, choć słabość miał do niego, z całą namiętnością starca, bezrozumną, przywiązał się do żony. Pewnym był że wojewodzic zawinił, gotów był potajemnie coś dla niego uczynić, ale ani się z nim widziéć, ani jawnie przebaczyć mu nie chciał.
W Dosi widział bóstwo, na którém skazy nie było; tłumaczył sobie jéj kaprysy, przebaczał fantazye, obejście się z sobą uniewinniał i... szalał.
Ile razy go kto ze starych przyjaciół zagadnąć probował o syna, natychmiast przybierał twarz posępną i albo rozmowę zwracał, lub żegnał się i milczał uparcie. Na nalegania silniejsze odpowiadał wreszcie sucho, jedném tylko:
— Niémam syna! niémam syna!
Dochodziło to uszów wojewodzica.
— W ten sposób nigdy się stary nie da przekonać ani nawrócić ku mnie — powiadał — potrzeba, ażeby wprzód tę kobietę nieszczęsną, tego szatana poznał czém jest. Dopóki nie zobaczy zdrady jawnéj, słowa próżne!
Ona ostrożna, to pewna, ale czasem i traf bywa mądry, a losowi pomagać potrzeba.
I uśmiechał się dwuznacznie. W Filipie starym miał pomocnika, lecz sługa musiał téż postępować nadzwyczaj oględnie, bo kilka razy, choć ukochany, miał wytartą kapitułę. Z powrotem do zdrowia, wracały czułości dla kochanéj Dosi, które wojewodę śmiesznym czyniły. Jéjmość się ich umiała pozbywać nadzwyczaj zręcznie, sadzała go do kart, dawała mu ludzi do bawienia, którzy go trzymali godzinami na rozmowie; udawała chorobę aby odpoczywać, a gdy się nazywało że spoczywała, i stary chodził na palcach, zalecając ciszę, wojewodzina w karetce po mieście biegała, lub swoich poufałych, serdecznych gości przyjmowała w zamkniętym apartamencie.
Stolnikowa bywała tu niemal codzień, starała się wkraść w łaski starego przymilając mu się, i do pewnego stopnia dosięgła czego pragnęła. Wojewoda się bawił z nią, całował po rączkach, odmładniał przy niéj, ale gdy puściła słówko jakieś mogące się do Dosi stosować, natychmiast ostygał i poważniał. Pomimo to udało się Malince zwrócić jego podejrzenia na kilku mężczyzn, z których się wyśmiewała, że się w Dosi kochali napróżno. Stary był zazdrosny niezmiernie, lecz, jak większa część zazdrośników, podejrzéwał zawsze niewinnych, a ślepym był dla winowajców. Z tego zaślepienia poczęści go wyprowadzać się starała stolnikowa.
— Mój kochany wojewodo — mówiła mu, oczkami go wabiąc — my kobiecięta biédne nie możemy być bez kochania. Jesteśmy do tego stworzone. Mąż to sobie mąż, tego się szanuje, weneruje i ma w zapasie, ale niepodobna wymagać ażebyśmy się wyrzekły fantazyjek i łapania na wędkę.
— A acani dobrodziejka to praktykujesz? — śmiał się wojewoda.
— Ja? naturalnie; Dosia téż i wszystkie wiele nas jest...
— Tylko proszę o wojewodzinie...
— Mój wojewodo — paplała stolnikowa — myśmy się razem wychowywały, ja ją znam lepiéj niż siebie. Ho! ho! nic złego nie mówię, broń Boże! ale filucik! filucik...
— Acani dobrodziejka ją w tém przechodzisz — rzekł wojewoda.
— Nic, a nic! Co do filuteryi ja się z nią mierzyć nie mogę: mistrzyni w tém jest.
Zasępił się wojewoda; po każdéj rozmowie ostygał dla stolnikowéj, gniewał się na nią, a gdy potém przybyła znowu i przymiliła się do starego, umiała go udobruchać, chwytał ją za rączki, śmiał się, bawił, był jéj rad. W ostatku budziła jego ciekawość, chciał się coś z niéj dowiedziéć, rodziły się podejrzenia. A najgorszym znakiem dla wojewodzinéj to było, że o swych rozmowach ze stolnikową nie mówił i wypytywany fałszywą z nich zdawał sprawę.
Podejrzenia rosły w nim. Odpędzał je: powracały. Filip, któremu się nie przyznawał, schwytał go kilka razy na tém, że na palcach chodził śpiegować podedrzwi pokojów żony.
— E! cobo to pan wyrabia! — rzekł mu za drugim razem — tylko się jegomość przeziębi i choroby napyta. Poco? naco? proszę jegomości...
— Milczałbyś — odparł zasępiony stary — i nie odpowiadał kiedy nie pytają. Wścibiać nos, zasię: słyszysz!
— Juści słyszę — rzekł Filip — ale ja nosa nie wścibiam, tylko mi o pańskie zdrowie idzie.
Raz jakoś przyszło do awantury, ale ta się tryumfem wojewodzinéj skończyła. Stary przypadł około północy do drzwi jéj pokoju, posłyszał śmiechy i głosy; zaczął bić, stukać: wojewodzina wyszła razem z matką i straszliwe gromy padły na starego, który na kolanach Dosię przepraszać musiał. Złajany, zagrożony, powrócił do pokoju i chory w łóżko się położył.
Daliborskiego, który podówczas był u pani, wypuszczono tylnemi drzwiami, starościnę naprzeciw mieszkającą przywołano i piękna Dosia przybrała się w szatę męczennicy. Nieszczęśliwy wojewoda rozchorował się na dobre, przez dni dwa żona mu się nie pokazywała. Fukano, dąsano się, ale że zawsze jeszcze szło o zapisy, wrota do zgody były otwarte. Filip, który doskonale wiedział co się w domu działo, nieśmiejąc nic panu mówić, śmiał się.
— Niechbo jegomość i nie probuje już — rzekł gdy wojewoda pozdrowiał — na co się to zdało? Gdzie to słychana rzecz, żeby mężczyzna nie dał się oszukać gdy kobieta zechce! Ja tam, uchowaj Boże, na jasną panią nie mówię nic! Ale tylko powiem jegomości jedno, że gdyby tam sześciu gachów było, wszystkichby było gdzie przyprzątnąć, nimby jegomość tam doszedł. Pokoje starościny tuż, szaf jest dosyć, zakamarków i schodki tylne.
Wojewoda tak straszne oczy zrobił, że Filip dodał wnet:
— Proszę jaśnie pana, ja nie wiem najmniejszéj rzeczy, ale se gadam aby się gadało. Trzeba jejmości wierzyć i nie frasować się, bo to się już na nic nie zdało! — Stary nieodpowiedział ani słowa.
W kilka dni złożyło się inaczéj a niedobrze dla wojewodzinéj. Miała być reduta i maski, wojewoda téj zabawy nie lubił, bo się na balach maskowych trafiały rożne historye. Matki traciły córki, a córki nie mogły się czasem, aż pod koniec maskarady matek dopytać. Wojewodzina mówiła że nie lubi maskarady. Dnia tego miała migrenę i poszła spać zawcześnie. Nazajutrz téż wyglądała blado.
Wieczorem przybyła stolnikowa i w rozmowie głośnéj spytała wojewodzinę, co się z nią stało po spotkaniu na maskaradzie... (Na chwilkę odjęła była maseczkę piękna Dosia, aby odetchnąć i na to nadeszła stolnikowa). Zapytana głośno wojewodzina, zrazu zbladła i zmieszała się, potém coś niewyraźnego odpowiedziała. Stary dostrzegł że się zmieszała, bo ją schwytano na kłamstwie. Po odjeździe stolnikowéj przyszło do tłumaczenia bardzo niezgrabnego. Starościna wzięła całą winę na siebie, ona córce kazała towarzyszyć sobie.
Wojewoda znalazł się z taktem, zmilczał, nie dąsał się, lecz czuć było, że to w nim utkwiło. Piękna Dosia dnia tego czulszą się dlań stała niż dawniéj, troskliwą, serdeczną. Pocichu narzekała przed nim na matkę i jéj płochość, wyznawała że starościna poniekąd jest dla niéj ciężarem, że chciałaby prowadzić życie spokojniejsze i t. d. Czy w ten sposób podejrzenia odwróciła, sama nie była pewną. Daliborski bawił teraz ciągle w Warszawie, zapisy były przygotowane, ale o nich nie wypadało rozpocząć ani interesowanéj Dosi, ani prawnikowi. Starościna to wzięła na siebie. Umiała nawet skorzystać z maskarady i spowiedzi córki.
Dobrawszy sobie chwilę właściwą, gdy pewną była że rozmowy nikt nie przerwie, zasiadła z powagą wielką naprzeciw wojewody.
— Mój drogi zięciu — odezwała się — potrzebuję się z tobą sercem otwartém rozmówić. Dałam ci co miałam najdroższego: perełkę, skarb, klejnot, kobietę jakiéj drugiéj równéj niéma. Niemożesz powiedziéć abyś nie był szczęśliwym: wszyscy ci zazdroszczą.
Ja tu z wami dosiaduję, choćbym i chciała wyjechać, choćbym ją porzucić samą mogła, nie mam siły. Ona ci poświęciła swą młodość, uczyńże téż dla niéj co należy: pojadę spokojna.
— Pani starościno dobrodziejko — odparł wojewoda — ale zapisy są porobione!
— Mój wojewodo! czyż to są zapisy jakich ona warta? Cóż z tą twoją fortuną poczniesz? Córka wyposażona, syna niemasz; komuż to zostawisz? na co ci to?
Wojewoda zaczerwienił się mocno i począł bełkotać:
— Ale, proszęż, bardzo proszę mnie to samemu zostawić: to do mnie należy!
Był obrażony.
— Ja matką jestem! — dodała starościna,
— A ja mężem, mościa dobrodziejko! i dzięki Bogu, jutro umierać nie myślę.
— Nikt nie wié kiedy umrze! — odparła matka.
— Otóż to jest — rzekł wojewoda — a gdyby się Bogu podobało powołać jejmość przedemną, jabym został bez kawałka chleba.
— Przecież dożywocie...
Wojewoda nie dał dokończyć i powtórzył bardzo gwałtownie:
— Proszę mnie to zostawić!
— Jużciż w tych rzeczach waćpanu nikt gwałtu nie uczyni, — z przekąsem się odezwała starościna — powiem tylko jedno, że gdybym ją była chciała wydać za starego X., ofiarował się jéj wnet oddać wszystko. Uniosłam się szlachetnością i afektem asindzieja dla Dosi.
— Mościa dobrodziejko! — przerwał podnosząc się stary, ale rozgniewana matka już była wyszła.
W kwadrans nadbiegła żona niezmiernie zagniewana na rodzicielkę swą, że bez jéj wiedzy, niepotrzebnie niepokoiła wojewodę, niewiedziéć jakiemi propozycyami. Była temu zupełnie przeciwną, niechciała żadnych zapisów, nie żądała ich nigdy, boby i ludzie jéj dobrą sławę szarpali, oskarżali ją o chciwość.
— Jeślim poszła za jegomości — dodała — to przez szacunek i przywiązanie, a o majątki nie dbam. Uchowaj Boże nieszczęścia, nie będę potrzebowała nic, bo pójdę do klasztoru.
Rozpłakała się, wojewoda się rozszlochał, nastąpiła scena niewymownéj czułości: Dosia padła w objęcia męża, który w téj chwili byłby jéj oddał wszystkie skarby świata. Zapomniał o podejrzeniach, zazdrości, gniewie, o starościnie i... królową swą po nogach w końcu chciał całować, ale tego nie dokazał, bo własnych ugiąć nie mógł.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.