Syn niedźwiednika (May, 1926)/Część I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Syn niedźwiednika
Podtytuł Powieść z Dzikiego Zachodu
Część I
Rozdział U Szoszonów
Pochodzenie Syn niedźwiednika
Wydawca Spółka Wydawnicza "ORIENT" R.D.Z.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „BRISTOL“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Sohn des Bärenjägers
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
U SZOSZONÓW

Niełatwo jest westmanowi podkraść się do wroga. Kiedy nie grozi doraźne niebezpieczeństwo i kiedy wolno zostawiać za sobą ślady, można pełzać na czworakach. Zostawia to wyraźny ślad, zwłaszcza w trawie. Chcąc go jednak uniknąć, trzeba się czołgać na palcach rąk i nóg. Trzeba mieć wiele siły, zręczności i wieloletniej wprawy, aby wytrzymać przez niedługi nawet czas. Podobnie jak pływacy, skradający się w ten sposób westmani podlegają skurczowi mięśni, który w tym wypadku jest niemniej niebezpieczny, niż w tamtym, — może zdradzić westmana, a zatem zgotować mu śmierć.
Dodać trzeba, że westman, zanim postawi koniec palców, musi dokładnie zbadać miejsce. Może bowiem natrafić naprzykład na małą, niedostrzegalną, suchą gałązkę, która — trzeszcząc — naraża go na ogromne niebezpieczeństwo. Wprawni myśliwi natychmiast poznają, komu przypisać szmer, zwierzęciu, czy człowiekowi. Zmysły westmana zczasem tak się wyczulają, że, leżąc na ziemi, potrafi nawet rozpoznać szmer ciągnącego chrabąszcza. Tem bardziej zaś poznaje, czy suchy liść sam spadł, czy też został strącony przez nieostrożnego wroga.
Dobry myśliwy stawia koniuszczki palców u nóg na śladach, pozostawionych przez palce u rąk. Dzięki temu odcisków jest znacznie mniej i łatwiej je zatrzeć.
Bo też często należy zatrzeć za sobą ślady. Westman posługuje się wyrażeniem „zgasić“. W powrotnej drodze z obozu wroga oczekuje go najżmudniejsza i najtrudniejsza część wyprawy. Nikt nie powinien się dowiedzieć o obecności westmana. Trzeba więc, posuwając się na czworakach nogami naprzód, gasić ślad, który się zostawiło. Czyni się to prawą ręką, podczas gdy końce palców u nóg i u lewej ręki utrzymują równowagę ciała. Kto spróbuje przez minutę tkwić w takiem położeniu, ten dopiero potrafi ocenić wysiłek, jakiego wymaga kilkugodzinne trwanie w tej pozycji.
To samo oczekiwało myśliwych w danym wypadku. Old Shatterhand, a za nim Winnetou posuwali się w sposób opisany. Biały musiał badać grunt, cal za calem, Indsman zaś — trzymać się odcisków, zostawionych przez Old Shatterhanda. Nie dziw, że poruszali się pomalutku, jak żółwie.
Trawa była wysoka prawie na łokieć. Miała tę zaletę, że ukrywała myśliwych, ale miała również doniosłą wadę, albowiem w wysokiej trawie ślad jest wyraźniejszy.
Im bardziej się zbliżali, tem wyraźniej dostrzegali szczegóły obozowiska, od którego oddzielał ich kroczący tam i zpowrotem strażnik. Jakże tu wobec tego przekraść się do namiotu?
— Czy Winnetou ma załatwić się z wartownikiem? — szepnął wódz Apaczów.
— Nie — odparł Shatterhand, — Znam swój cios i mogę na nim polegać.
Cichaczem, niczem węże, pełzali po trawie i zbliżali się do strażnika. Wyglądał na młokosa. Nie miał przy sobie innej broni oprócz noża, tkwiącego za pasem, i strzelby na plecach. Nosił skórę bawołu. Niepodobna było rozpoznać jego rysów, twarz bowiem miał wymalowaną naprzemian czerwonemi i czarnemi krechami — barwami wojennemi.
Nie spoglądał wcale na obu westmanów, zdawał się skupiać uwagę na obozie. Być może, nęcił go zapach mięsa pieczonego na ogniu, bardziej, niż powinien nęcić strażnika. Ale nawet gdyby spoglądał w ich stronę, nicby nie zobaczył, gdyż ciemne postacie nie wyróżniały się na tle ciemnej trawy. Posuwali się bowiem w cieniu namiotu, po przeciwległej stronie ogniska.
A wszakże byli oddaleni zaledwie o osiem kroków!
Chodząc tam i napowrót, strażnik wydeptał prostą ścieżkę w trawie. Na tej linji powinien był nastąpić napad, o ile nie miałoby zostać po nim śladu.
Teraz na najbardziej wysuniętym punkcie tej prostej zatrzymał się i zawrócił powoli. Wyminął ich i znalazł się w cieniu tak samo, jak oni.
— Szybko! — szepnął Winnetou.
Old Shatterhand podniósł się, w dwóch potężnych susach podskoczył do Indjanina, który tymczasem usłyszał szmer i odwrócił się raptownie. Ale już pięść Shatterhanda grzmotnęła go w skroń i powaliła.
Tak samo w dwóch susach zbliżył się Winnetou.
— Czy nie żyje? — zapytał.
— Nie, tylko stracił przytomność.
— Mój brat niech go zwiąże. Winnetou pójdzie na jego miejsce.
Podniósłszy i zawiesiwszy na plecach flintę Indjanina, odszedł i zaczął maszerować tak, jak poprzednio strażnik, aby zdala nie zauważono zamiany.
Tymczasem Shatterhand dotarł do namiotu wodza. Usiłował nieco unieść płótna, aby zajrzeć do wnętrza, ale musiał go uprzednio odwiązać od kółka.
Trzeba było zachować największą ostrożność. Można go było zauważyć z wnętrza, a wówczas cały wysiłek obróciłby się wniwecz. Mocno przywarłszy do piasku, przybliżył oczy ku ziemi. Pocichu, pocichu wzniósł skraj płótna. Teraz mógł zajrzeć.
Zdziwiło go to, co ujrzał. Nie było tu bowiem ani jeńców, ani żadnego Szoszona. Tylko sam wódz siedział na sierści bawolej, ćmił kinnik-kinnik o ostrym zapachu, składający się z tabaki i liści dzikich konopi, i spoglądał poprzez napół otwarte wejście na ożywioną scenę, rozgrywającą się dookoła ogniska. Był do Old Shatterhanda zwrócony plecami.
Biały wiedział, co powinien uczynić, ale chciał się uprzednio porozumieć z Apaczem. Opuścił więc płótno, odwrócił się od namiotu, wyrwał źdźbło trawy i w opisany powyżej sposób wsunął pomiędzy oba kciuki. Rozległo się ciche jednorazowe ćwierkanie.
Tho-ing-kai — to świerszcz śpiewa — odezwały się głosy Szoszonów z obozu.
Gdybyż wiedzieli, co to za świerszcz! Ćwierkanie oznajmiło Winnetou, że ma się zbliżyć do Shatterhanda. Apacz zachowywał się jednak, jak poprzednio, dopóki nie wszedł w cień namiotu, gdzie nie docierały spojrzenia Szoszonów. Położył strzelbę w trawie, opuścił się i podkradł co rychlej do namiotu.
— Poco zawezwał mnie mój brat? — szepnął.
— Gdyż musimy zmienić plan — odparł szeptem Shatterhand. — Jeńców niema w namiocie.
Ugh! Musimy wycofać się i z drugiej strony podkraść ku drugim namiotom. Tyle jednak czasu upłynie, że może się tymczasem rozwidnić.
— Oihtka-petay, Mężny Bawół, siedzi w namiocie.
Uff, sam wódz! Czy niema przy nim nikogo?
— Nikogo.
— W takim razie nie potrzebujemy odbijać jeńców.
— Tak sobie odrazu pomyślałem. Skoro schwytamy wodza, możemy zmusić Szoszonów, aby wydali Grubego Jemmy'ego i Hobble-Franka.
— Mój brat ma słuszność. Ale wszak Szoszoni mogą spoglądać w półotwarty namiot?
— Tak. Lecz blask ognia nie dociera do naszej placówki.
— Ale spostrzegą odrazu, że wódz zniknął.
— Pomyślą, że skrył się w cieniu. Mój brat Winnetou niech będzie gotów śpieszyć mi z pomocą, jeśli mój pierwszy cios się nie uda.
Mówili szeptem, tak, że żaden dźwięk nie mógł dotrzeć do wnętrza namiotu.
Teraz Winnetou odchylił cichaczem i powolutku płótno tak, że Old Shatterhand, który przywarł do ziemi, mógł wpełznąć. Uczynił to odważny myśliwy bez szmeru — Mężny Bawół nie mógł go usłyszeć.
Shatterhand znajdował się w namiocie. Apacz wysunął się połową tułowia, aby w razie potrzeby pośpieszyć z natychmiastową pomocą. Shatterhand wyciągnął prawicę. Mógł dosięgnąć Szoszona. Szybki, mocny chwyt za szyję — i Mężny Bawół opuścił fajkę, załopotał dwukrotnie rękami w powietrzu, poczem je zwiesił. Zabrakło mu tchu.
Old Shatterhand wciągnął Węża w nieoświetloną część namiotu, położył i, ciągnąc jeńca za sobą, wydostał się z wigwamu.
— Powiodło się — szepnął Winnetou. — Ale jakże go uprowadzimy? Musimy wodza nosić, a zarazem gasić ślady.
— Trudne zadanie.
— A co poczniemy ze spętanym strażnikiem?
— Tego też zabierzemy ze sobą. Im więcej będziemy mieli Szoszonów, tem łatwiej wydostaniemy obu jeńców.
— Mój brat będzie nosił wodza, Winnetou zaś wartownika. Ale przytem nie potrafimy gasić śladów, i dlatego będziemy musieli jeszcze raz wrócić.
— Niestety. Upłynie wiele cennego czasu, a my...
Urwał, gdyż nastąpiło coś, co udaremniło wszelki namysł. Rozległ się głośny, przeraźliwy krzyk.
Tiguw-ih, tiguw-ih! — zawołał ktoś. — Wrogowie, wrogowie!
— To ocknął się strażnik! Szybko mknijmy! — rzekł Shatterhand. — Zabierzemy go ze sobą!
Winnetou w szybkich susach dopadł spętanego Szoszona, pochwycił i uciekł z nim.
Old Shatterhand, mimo wielkiego niebezpieczeństwa, zatrzymał się przez chwil kilka za namiotem. Wyciągnął małe gałązeczki, które był odciął, znowu podniósł płótno i wsadził gałązki w ziemię w taki sposób, że skrzyżowały się jak hiszpańscy jeźdźcy. Dopiero potem podniósł wodza i pomknął zpowrotem.
Szoszoni przez cały czas siedzieli przy ognisku. Dlatego oczy ich, jak słusznie mniemał Shatterhand, blaskiem ognia olśnione, długo nie mogły się oswoić z mrokiem nocy. Zerwali się na równe nogi i spozierali nieruchomo w noc, ale nic nie dostrzegli. Przytem nie wiedzieli, z której strony rozległ się alarm. Dzięki temu nic nie stało na zawadzie odwrotowi Winnetou i Old Shatterhanda.
Apacz musiał się nawet w drodze raz jeden zatrzymać. Nie mógł jedną ręką całkowicie zatkać ust Szoszona. Jeniec wprawdzie nie zdołał krzyknąć, ale wydarło mu się głośne rzężenie. Winnetou musiał przystanąć, aby ścisnąć go za gardło.
— Do piorunów, kogo tu przynosicie? — zapytał Długi Davy, skoro obaj pozbyli się swoich ciężarów.
— Zakładników — odparł Shatterhand. — Szybko zakneblujcie im usta i zwiążcie wodza.
— Wodza? Heavens! Co za chwyt! Przez długi czas będę o tem opowiadał. Wyłapać z pośród obozu Mężnego Bawołu! Tylko Old Shatterhand i Winnetou mogą się na to zdobyć!
— Żadnych niepotrzebnych słów. Musimy iść stąd precz, ku wyżynie, gdzie stoją konie.
— Mój brat nie powinien się śpieszyć — rzekł Apacz. — Stąd możemy o wiele lepiej zobaczyć, jak sobie poczną Szoszoni.
— Tak, Winnetou ma słuszność, — przyznał Old Shatterhand. — Nie wpadnie im na myśl przyjść tutaj. Nie wiedzą, z jakimi i z iloma wrogami mają do czynienia. Będą musieli nadewszystko pomyśleć o obronie obozu. Dopiero, skoro świt, zdołają coś przedsięwziąć.
— Winnetou postrachem zatrzyma ich w obozie.
Apacz przyłożył lufę rewolweru prawie do samej ziemi. Shatterhand wlot pojął jego zamiar.
— Stój! — rzekł. — Nie powinni zobaczyć błysku wystrzału, bo dowiedzieliby się, gdzie jesteśmy. Sądzę, że rozlegnie się echo, które ich oszuka. Dajcie wasze okrycia i marynarki, messurs!
Długi Davy zdjął swój znakomity płaszczyk gumowy. Inni też wykonali rozkaz Shatterhanda. Rozpostarto odzież nad rewolwerem, który wnet wypalił dwukrotnie. Rozległy się dwa wystrzały. Odbiły się od ścian doliny, a ponieważ nie widać było błysku, więc Szoszoni nie wiedzieli, skąd padły strzały. Odpowiedzieli przeraźliwem wyciem. — —
Kiedy Szoszoni usłyszeli okrzyk: — Tuguw-ih, tuguw-ih!Wrogowie, wrogowie! — skoczyli na nogi i usiłowali dopatrzeć się wroga. Lecz nie tak rychło oczy ich przyzwyczaiły się do ciemności, a tymczasem Shatterhand i Winnetou byli już poza obrębem niebezpieczeństwa.
Wielu czerwonych podeszło do namiotu wodza. Zajrzeli i zobaczyli, że świeci pustką.
— Mężny Bawół wyszedł zapytać strażnika — rzekł któryś z wojowników.
— Mój brat jest w błędzie — odparł drugi. — Gdyby wódz wyszedł z namiotu, widzielibyśmy go przecież.
— Ale niema go tutaj.
— Nie mógł także wyjść.
— W takim razie Wakon-tonka, Zły Duch, uniewidocznił wodza.
W tej chwili pewien stary wojownik odsunął innych i rzekł:
— Zły Duch może zabić albo unieszczęśliwić, ale nie potrafi uniewidocznić wojownika. Skoro wodza niema w namiocie, a nie mógł wyjść, mógł tylko...
Nie dokończył zdania. Tymczasem bowiem odchylono płótno i blask ogniska oświetlił całe wnętrze. Stary wszedł szybko do namiotu i nachylił się.
Uff! — zawołał. — Porwano wodza!
Nikt się nie odezwał.
— Moi bracia nie wierzą? — dodał. — Niechaj spojrzą! Tu płótno jest rozluźnione, a tu tkwią gałązki w ziemi. Znam ten znak. Jest to znak Nonpay-klama, zwanego przez białych Old Shatterhandem. Był tu i porwał Mężnego Bawołu!
W tej chwili rozległy się oba wystrzały Apacza. Rozwiązało to języki Szoszonów. Wydali wspomniane już wycie.
— Szybko zagaście ognisko! — rozkazał stary. — Nie dajmy celu wrogowi!
Rozrzucono co prędzej płonące szczapy i zadeptano płomień. Ponieważ wódz zniknął, Szoszoni słuchali rozkazów najstarszego wojownika. Ciemność zaległa obóz. Każdy chwycił za broń i na rozkaz starego Indjanina wojownicy stanęli wokół namiotu, aby przyjąć wroga, z jakiejkolwiek strony przybędzie.
Wystawiono poprzednio cztery posterunki we wszystkich kierunkach. Skoro padły strzały, trzej strażnicy natychmiast wycofali się do obozu. Ale czwarty nie nadchodził. Był to najznakomitszy z pośród strażników, Moh-aw[1], syn wodza. Jeden ze śmiałków zgodził się go szukać. Położył się w trawie i pełzał w kierunku placówki zaginionego. Po pewnym czasie wrócił ze strzelbą Moskita. To był dowód pewny, że syn wodza doznał nieszczęśliwego wypadku.
Stary wojownik odbył krótką naradę z najwybitniejszymi Szoszonami. Postanowiono szczególną pieczą otoczyć namiot, gdzie się znajdowali jeńcy, konie zaś trzymać wpobliżu obozu i czekać świtu. — — —
Tymczasem myśliwi, postarawszy się, aby obaj jeńcy nie mogli dobyć głosu, w ciszy i skupieniu nadstawiali ucha. Nic nie było słychać, prócz stłumionego trawą stąpania koni.
— Moi bracia słyszą, jak Szoszoni skupiają konie. Przywiążą rumaki niedaleko namiotów i będą czekali świtu — rzekł Winnetou. — Możemy iść!
— Tak, wycofajmy się, — powiedział Old Shatterhand. — My wszakże nie będziemy czekać do rana. Oihtka-petay wkrótce się dowie, czego od niego żądamy.
Nie wiedział jeszcze, że połów był cenniejszy, niż mógł się spodziewać. Podniósł Mężnego Bawołu, który tymczasem oprzytomniał, ujął go za ramię i pociągnął za sobą na górę. Towarzysze poszli za jego przykładem. Winnetou ciągnął Moskita. Po uciążliwem wspinaniu się dotarli do miejsca, gdzie zostawili Wohkadeha.
Długi Davy rozwinął swoje lasso i rzekł:
— Podajcie mi tych drabów. Przywiążemy ich do tamtych.
— Nie — odparł Old Shatterhand. — Opuścimy to miejsce.
— Czemu? Mniema pan, że coś tu nam grozi? O, Szoszoni chętnie nas pozostawią w spokoju! Będą szczęśliwi, że im się nic nie przytrafiło.
— Wiem niezgorzej od pana, master Davy. Ale musimy rozmawiać z wodzem, a także z pozostałymi. Trzeba więc im będzie wyjąć kneble, jeśli zaś to się stanie tutaj, mogą krzykiem zdradzić naszą kryjówkę.
— Mój brat ma słuszność — rzekł Apacz. — Winnetou był tu dzisiaj rano i śledził Szoszonów. Zna miejsce, gdzie wraz z braćmi i jeńcami mógłby obozować.
— Musimy wzniecić ognisko — dodał Old Shatterhand. — Czy to odpowiednie miejsce?
— Tak. Przywiążcie jeńców do koni!
Po wykonaniu tego rozkazu jeźdźcy ruszyli w drogę poprzez gęsty las. Winnetou przewodził. Rozumie się, że marsz był bardzo powolny. Przez pół godziny przebyto tyle drogi, ileby za dnia przebyto przez pięć minut. Wreszcie Apacz osadził konia na miejscu.
Szoszoni nie wiedzieli, w czyje ręce wpadli. Obaj schwytani wywiadowcy z powodu ciemności nie mogli dostrzec dwóch pozostałych jeńców, ci zaś nie widzieli wywiadowców. Wódz nie miał żadnego o tem pojęcia, że schwytano także jego syna. Odosobniono ich teraz, zdjąwszy uprzednio z koni.
Old Shatterhand nie chciał, aby Mężny Bawół znał siłę wroga. Dlatego postanowił z początku sam rozmawiać z wodzem. Pozostali mieli się cofnąć. Poczem nabrał suchego chróstu, aby rozpalić ognisko. — — —

Koniec części pierwszej





  1. Moskit.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.