Szał namiętności/Bez tytułu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Bez tytułu
Pochodzenie Szał namiętności
Wydawca Drukarnia M. Prużańskiego
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia M. Prużańskiego
Miejsce wyd. Białystok
Tłumacz Edmund Jezierski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BEZ TYTUŁU

I.

Przed kilkunastu laty spędzałem miesiące letnie na letnisku, zdala od pełnego kurzu, dusznego, przepełnionego krzątaniną i wrzawą miasta, w cichej wiosce, zagubionej wśród gęstego lasu sosnowego, o 8 wiorst od stacji drogi żelaznej. Tam dopiero co zaczęli się pokazywać pierwsi pionierzy przyszłej kolonji letniskowej, która obecnie w zupełności zapełniła to miłe, spokojne miejsce wytwornymi strojami letniemi, płotkami, przedstawieniami amatorskiemi, łuskwinami ziaren słonecznikowych, ćwiczeniami na fortepianie i flirtem. Teraz niema już tam ani poprzedniej taniości, ani dawnej ciszy, ani czarującej prostoty obyczajów...
Przedtem, bywało, wstaniesz wczesnym rankiem z wschodem słońca, kiedy rosista trawa jeszcze bieleje, a z lasu z jego wysokimi, nagimi, czerwonymi pniami szczególnie silnie dobiega mocny smolisty zapach. Nie myjąc się, narzuciwszy tylko na wierzch bielizny stare palto, biegniesz do rzeki, w biegu szybko rozbierasz się, i z rozmachem rzucasz się w lodowatą, różową od zorzy, jeszcze pociągniętą lekką mgiełką, gładką, jak zwierciadło, wodną powierzchnię, ku wielkiemu przerażeniu całej rodziny kaczej, która z trwożliwem kwakaniem i pluskiem spiesznie rozpływa się w różne strony, z przybrzeżnej trzciny.
Wykąpiesz się i, drżąc z zimna, z uczuciem zdrowia i świeżości w całem ciele, śpieszysz na herbatę, do której nakryto w gęsto zarosłym ogródku w cieniu krzaków bzu tworzących nad stołem nową zieloną altankę. Na stole wokoło błyszczącego samowara rozstawione: miecznik z gęstą żółtą śmietanką, wielka kromka świeżego chleba wiejskiego, kawał ciepłego, dopiero co wyrżniętego plastra miodu na liściu łopianu, talerz wielkich, okrytych błękitnym nalotem, malin. Przy samowarze krząta się córka gospodarza Hanusia — czarnooka, mocna wiejska dziewucha, zadzierzysta i sprytna. I jak radośnie, jak młodo dźwięczy w porannem czystem powietrzu jej wesołe powitanie: „Zdorowieńki budy z sieredoju, panyczu!“
Cały dzień włóczysz się z fuzją i psem po lasach okolicznych i błotach, łowisz z jajogłowymi chłopami przy brzegu raki, ciągniesz z rybakami niewód i gotujesz z nimi późnym wieczorem zupę z rybami, lub siedzisz z wędką, zakrywszy głowę przed słońcem kapeluszem słomkowym z rondem pół arszyna szerokiem, i uważasz bacznie na spławik, ledwie widoczny w roztopionem i drżącem srebrze rzeki. Do domu powracasz zmęczony, zawalany od stóp do głów, lecz rzeźki i wesoły z potwornym apetytem.
A w późnym wieczorem, potem, gdy wróci do wsi stado, kurząc, tłocząc się i zapełniając powietrze zapachem świeżego mleka i trawy, jaka rozkosz siedzieć przy wrotach i słuchać i patrzeć, jak stopniowo cichnie spokojne życie wiejskie!..
Coraz rzadziej, ciszej i dalej rozlegają się: to skrzyp kół, to czuła pieśń małoruska, to dźwięczne rżenie końskie, to harmider i ostatni szczebiot zasypiających ptaków, to, wreszcie, te nieznane, zagadkowe, przecudne akordy znanej harmonji, którą każdy słyszał i której nikt nie mógł ani, zrozumieć, ani opisać...
Ognie gasną i na ciemno-sinem niebie zaczynają płonąć i drżeć jasne srebrne gwiazdy... Słodkie, lecz niewyraźne marzenia, drogie wspomnienia tłoczą się w głowie.
Czujesz, że jesteś młodym, dobrym i pięknym, czujesz, jak otrząsasz z siebie zebraną w przeciągu zimy nudę miejską, złość miejską, wszystkie niedomagania miejskie...

Obecnie niema już w moim spokojnym przytułku ani nie podrabianego mleka, ani masła bez margaryny, ani czarujących wiejskich obrazów. W lesie przybite napisy fatalne, zabraniające polowania i zbierania grzybów i jagód, drogami mkną, zgiąwszy się w trzy kąty długonodzy welocypedyści, na rzece tłoczą się dekoltowani sportsmeni w pasiastych kostjumach, a gospodarskie córki noszą niciane rękawiczki i dawno już przejęły od pisarzy z intendentury znany, okrutny romans o „wiernym psie — Fingalu“.

II.

Kiedy następnego lata przyjechałem na wieś i przy pomocy Hanusi urządzałem swój pokój, Hanusia, między innemi a nader licznemi nowościami, oznajmiła mi, że naprzeciwko ich chaty, u Komaryckich, wynajęli pokój „jakichciś dwoje lokatorów“, mąż i żona.
— Osipówna mówi, że oni już dziesięć lat temu, jak się pożenili. On nie bardzo piękny, a ona taka śliczna, taka śliczna, jak zorzeńka jasna... Ot, sam pan zobaczy. Mówi Osipówna, że ten pan jest tam gdzieś w mieście za nauczyciela. Codziennie koleją żelazną jeździ do miasta.
W dwie godziny potem, wyjrzawszy przez okno, zobaczyłem moją sąsiadkę. Malutki o czterech oknach domek, wesoło wychylający się białymi ścianami z gęstej zieleni wiśni, śliw, jabłoni i grusz, był naprzeciwko naszego. Siedziała ona przy otwartem, nawpółzawieszonem lekkiemi tiulowemi firaneczkami oknie, w białej bluzce, z gipiurowemi wstawkami na rękawach i piersi, i, oparłszy się na desce okiennej, czytała książkę. Miała ona jedną z tych delikatnych, prostych twarzy, obok których przechodzisz z początku obojętnie, lecz wpatrzywszy się uważniej i zrozumiawszy je, mimowoli zostajesz oczarowany właściwym im połączonym wyrazem pieszczoty, marzycielstwa i, być może, utajonej namiętności. Wszystkich detali jej twarzy z oddali i po raz pierwszy, rozumie się nie mogłem dojrzeć, lecz zdążyłem zauważyć jej w spaniałe blond włosy, nie ufryzowane, a zarzucone w tył, tak że jej niewielkie, zarosłe z boków błyszczącym ryżawym puszkiem czoło pozostawało odsłoniętem; bardzo delikatne brwi, znacznie ciemniejsze od włosów, z drwiącym i naiwnym jednocześnie wygięciem pośrodku, i malutkie różowe uszy. W następstwie przyjrzałem się jej bliżej: najpiękniejszym rysem jej były oczy — podłużne, ciemno-szare i bardzo błyszczące.
W początku godziny 6 przyjechał mąż blondynki, jegomość lat 40, z typową powierzchownością nauczyciela: z roztarganą brodą, brunet, w złotych okularach, ze zmęczoną miłą twarzą i szczupłą figurą. Przyjechał na prostym wozie chłopskim, otulony przed kurzem w biały płócienny płaszcz z kapturem, zakrywającym głowę. Nie zdążył jeszcze wysiąść ze swego niewygodnego ekwipażu, gdy żona wybiegła na jego spotkanie, narzuciwszy po drodze na głowę biały fular. Tu przyjrzałem się jej figurze była wysoka, zgrabna i gibka, zupełnie jak dobrze rozwinięty wyrostek, pomimo to, że sądząc z jej twarzy można jej było dać nie mniej 27-28 lat. Podczas, gdy mąż nie zręcznie przekładał zdrętwiałe nogi przez wysoki bok wozu i ostrożnie zsuwał się na ziemię, żona coś z ożywieniem mówiła, śmiała się i wyjmowała z wozu jakieś paczki i zawiniątka.
W ślad za blondynką z furtki gwałtownie wybiegł chłopczyk lat siedmiu, bardzo do niej podobny, szczuplutki, blady, prawdopodobnie chorowity. Z piskiem rzucił się ojcu na szyję, zawisł na niej, machając w powietrzu nóżkami, nagiemi po kolana. Wszyscy troje weszli do chaty.
Wieczorem znów ich zobaczyłem. Mąż w długiej granatowej bluzie bez pasa, w rodzaju tej, jaką noszą przy pracy artyści, siedział w kucki, nachylony nad jednym z miniaturowych klombów, urządzonych w ich ogródeczku przed domem i z skupioną cierpliwością coś przy nim robił. Domyśliłem się, że zasadza nasiona kwiatów. Synek jego stał obok, z założonemi za plecy rękoma, i uważnie patrzał na robotę ojca. Zgrabna postać blondynki w białej sukni ukazywała się to w domu, to w ogrodzie, i ja mimowoli patrzałem z zachwytem na jej pełne gracji, zręczne ruchy. Jeden raz podeszła do męża, i on, nie wstając, podniósł do niej spoconą i uśmiechniętą twarz i powiedział jej kilka słów, wskazując na swoją robotą. Nachyliła się ku niemu, zdjęła z niego kapelusz i wytarła mokre jego czoło chusteczką. On schwytał przytem ją za rękę i pocałował.
— Nie, pomyślałem, patrząc na tę czułą i naiwną scenę: choć sąsiedztwo na letnisku daje pewne prawo do bezceremonjalnych znajomości, lecz ja nie będę go szukać.
Czyż ośmielę się nieproszonem wtargnięciem do rodziny odebrać temu zacnemu, dobremu z wyglądu człowiekowi choć najmniejszą cząstkę jego domowych rozkoszy? Zamiast tego, ażeby spokojnie kopać swoje grządki, zmuszony będzie zabawiać mnie rozmową o wincie, o pogodzie, o chorobach, o zdrowiu, o tem wszystkiem, co jemu, napewno, oddawna już sprzykrzyło się w mieście. I, oprócz tego, — kto wie? — być może, przy bliższej znajomości ten zacny i dobry człowiek przemieni się w pedanta i pełnego nienawiści pechowca, a marzycielska blondynka okaże się plotkarką lub generalską córką z arystokratyczną rodziną i sztucznemi manierami. Takie przemiany nie są rzadkością!
W ten sposób, zdecydowawszy w myśli nie korzystać z praw sąsiedztwa, oddałem się zwykłym swoim zajęciom: polowaniu, łowieniu ryb, kąpieli, czytaniu i w przerwach — obserwacyjnemu nic nie robieniu. Sąsiedzi również nie okazywali niczem oznak szczególnie silnego pragnienia zaznajomienia się z moją osobą, być może, nawet z powodów jednakowych z moimi.
Tem mniej, mimowoli byłem świadkiem wszystkich drobiazgów ich życia i muszę przyznać, życie to budziło czasami w mej głowie smutne pragnienie swojego własnego cichego kącika i ciepłej, niezmiennej kobiecej pieszczoty. Gdyby mi pozostawiono w stosunku do tego wybór, nie pragnąłbym lepszej żony, niż moja jasnowłosa sąsiadka — tyle w niej było kobiecości, gracji, swawolności i troskliwości dla męża. Prawda, w swojej żonie byłbym zadowolony z braku jednego rysu, który w blondynce rzucił mi się w oczy zaraz pierwszego dnia: czytała poprostu na umór. Każdą wolną chwilę, ledwie oderwawszy się od zajęć, poświęcała książkom, i dotychczas kiedy ją wspominam, rysuje się w moich oczach nie inaczej, jak siedzącą przy otwartem oknie z tiulowemi firaneczkami lub leżącą w hamaku, w cieniu starych jabłoni, i koniecznie z książką w ręku. Ze sposobu jej czytania i z lekkomyślnych opraw książek byłem przekonany, że czyta tłómaczone romanse. Wstawała późno, podczas gdy jej mąż, samotnie wypiwszy herbatę, odjeżdżał do miasta, i po jej bladej, trochę zmęcznej twarzy widziałem, że spała źle i mało.

III.

Minęło około miesiąca. W mieście skończyły się egzaminy i mąż blondynki ze wszystkiem zamieszkał na letnisku. Całemi dniami krzątał się w swoim ogródku: polewał go, peł, wyrównywał łopatą zagony, strugał jakieś pałeczki i wtykał je w ziemię. Prawie każdy człowiek, gdzie by nie pracował, czem by się nie zajmował, posiada zawsze malutkie, postronne słabostki, które lubi znacznie więcej od swego „właściwego“ zajęcia: jeden ma polowanie, drugi klejenie kartonów, trzeci zbieranie kolekcji mundsztuków, czwarty znów inne rękodzielnictwo. Widocznem było, że namiętność nauczyciela stanowią kwiaty, tak czule je pielęgnował. W pokojach jego również zauważyłem wiele doniczek z rzadkiemi roślinami, które on często i troskliwie wycierał gąbką, obkurzał, podcinał nożycami i podlewał.
Co sobota do sąsiadów przyjeżdżali z miasta znajomi, z wyglądu również nauczyciele, z żonami i dziećmi.
Widać było, że goście i gospodarze stanowią dawno przywykłe, zżyte z sobą towarzystwo, gdyż zachowywali się jedni w stosunku do drugich poprostu i niewymuszenie. Gospodarz wynajmował parę prostych wozów, całe towarzystwo z gwarem i śmiechem siadało na nie i odjeżdżało do lasu na zbieranie grzybów i jagód. Wieczorem grali w winta, śpiewali, śmieli się i wreszcie pozostawali na noc, przyczem mężczyźni wszyscy co-do jednego szli do szopy na siano.
Było to szczęśliwe życie, nieskomplikowane, rozumie się, nie bogate, lecz radosne, świeże, uczciwe, niczem nie zmęczone. I im bardziej na nie patrzałem, tym bardziej przekonałem się, że miałem słuszność, unikając znajomości z sąsiadami. Zresztą, z mężem kłanialiśmy się już sobie z daleka. Powodem do tego posłużyło nasze wspólne wtrącanie się w starcie zbrojne, jakie wynikło na ulicy między jego synem a malutkim braciszkiem Hanusi. Jednakże nasze stosunki ograniczyły się do samych ukłonów, lecz dalej nie posunęły się.
Minęło już dość dużo czasu od mojego przyjazdu na letnisko. Jedne z drugim okwitły: z początku jabłonie i wiśnie, potem czeremcha i bzy. Słowiki już zaczęły przerywać swe koncerty nocne. Blondynka jak dawniej czytała i gospodarowała, mąż jej krzątał się cały dzień w ogródku, ja łowiłem okunie i jersze. Znajomość moja z sąsiadami nie posuwała się naprzód.
Razu pewnego rano do furtki nauczyciela podjechała bryczka. Na bryczce siedział tęgi, wysoki jegomość, — nigdy nie widziałem go w liczbie gości sąsiadów, — z powierzchowności aktor lub śpiewak, wygolony, z całą grzywą kędzierzawych włosów, z wielkim kwadratowym czołem, z grubemi zmarszczkami w kącikach ust, dumnie wysuniętą naprzód dolną wargą, z pogardliwemi oczyma pod zwieszającemi się naukos, jak u Rubinsztejna, powiekami. Nie widząc nikogo wokoło, przyjezdny przez czas pewien siedział w milczeniu na bryce i rozglądał się na wszystkie strony. Na turkot podjeżdżającej bryczki z ogrodu wyszedł nauczyciel, w swojej granatowej bluzie, z łopatą w ręku. Zakrywając się ręką od słońca, długo wpatrywał się w przyjezdnego. Potem, widocznie, poznali jeden drugiego. Przyjezdny zręcznym, silnym ruchem zeskoczył z bryczki, nauczyciel pobiegł na jego spotkanie i pocałowali się.
Szczególnie wzruszony tym wypadkiem był nauczyciel. Krzątał się, biegał od swego przyjaciela do chłopa, zdejmującego z bryczki walizę i inne rzeczy przyjezdnego, i od chłopa znów do swego przyjaciela. Wreszcie obydwaj w towarzystwie chłopa z rzeczami, poszli do domu, przyczem nauczyciel prowadził przyjaciela, objąwszy go za plecy i miłośnie zaglądając mu w oczy.
Przyjezdny był wyższy od swego przyjaciela o całą głowę! szedł lekkim i sprężystym krokiem, właściwym ludziom, przywykłym do posadzki lub do sceny. Na ganku spotkała ich blondynka. Z gestów nauczyciela, z ceremonialnego ukłonu przyjezdnego i po cokolwiek nieśmiałym ruchu, z jakim blondynka podała mu rękę, zobaczyłem, że nauczyciel przedstawia żonie swego przyjaciela.
„Znaczy się, pomyślałem: aktor i nauczyciel nie spotykali się przynajmniej lat dziesięć — dwanaście. Jeżeli człowiek decyduje się przyjechać niespodziewanie do domu rodzinnego, musi być w bardzo bliskich stosunkach z kimkolwiek w rodzinie. Słowem, to przyjaciel młodości i dzieciństwa mojego sąsiada, taki bliski i wierny, że ich przyjaźni nie ochłodziło nawet małżeństwo jednego z nich. Tylko gdzie ja go widziałem przedtem, tego aktora? Bardzo znajoma fizjonomja. A zresztą, być może, to jeszcze wcale nie aktor“.
Jednakże, następnego dnia przekonałem się o słuszności moich pierwszych przypuszczeń. Przed wieczorem wszyscy troje — i gospodarze i ich gość — pili w ogrodzie herbatę. Przyjezdny coś opowiadał z wielkim ożywieniem, z pięknymi, wyszukanymi ruchami. Naraz wśród rozmowy wstał, powoli skrzyżował ręce na piersi, przyczem twarz jego przybrała wyraz zamyślony-tragiczny. Widocznie, deklamował, i sądząc z charakteru gestów, cośkolwiek w rodzaju hamletowskiego „Być albo nie być“. Nauczyciel i blondynka patrzeli na niego z naprężoną uwagą. Kiedy skończył i z sztucznem pięknym wyczerpaniem opadł na ławkę, nauczyciel kilkakrotnie poklepał dłonią o dłoń, jakby go oklaskując. Blondynka nie poruszyła się. Trudno było powiedzieć, jakie wrażenie wywarł na nią monolog, lecz jej twarz, — zresztą, być może wydało mi się to tylko tak z oddali, — przybrało jeszcze większy, niż kiedykolwiek, wyraz marzycielski.
Aktor zamieszkał u moich sąsiadów i, widocznie, na długo, gdyż przywiózł z sobą kilka letnich kostjumów i cały zapas najróżnorodniejszej i najmodniejszej bielizny. Nazwisko, — jak jego, tak i jego przyjaciół — pozostały mi nieznanemi. „Pany, taj hodi, — opowiadali naiwnie na moje zapytania chochły. Jednakże, dotychczas jestem przekonany, że aktora przedtem widziałem na scenie i że należy on do liczby większych gwiazd ruskiego artystycznego horyzontu.

IV.

Przez dwa dni nauczyciel nie mógł się dostatecznie nacieszyć z przyjazdu przyjaciela, nie odchodził od niego ani na krok, zabawiał rozmową, pokazywał mu w ogródku swoje kwiaty. A kwiaty jego, rzeczywiście wyrosły wspaniałe, widać było że nauczyciel zna się na rzeczy.
Lecz po kilku dniach, kiedy radość z powodu przyjazdu przyjaciela utraciła swą początkową ostrość i obecność jego w domu stała się zjawiskiem zwykłem, życie nauczyciela weszło w swą zwykłą kolej. Zupełnie tak samo, jak i przedtem, wstawał ze wschodem słońca, sam przynosił w polewaczce wodę z najbliższej studni i do obiadu w swej zwykłej szerokiej bluzie grzebał się w klombach. Za to życie jego żony widocznie zmieniło się z chwilą przyjazdu aktora. Zamiast poprzedniej białej bluzki z wstawkami, obecnie stale widziałem na niej strojne barwne staniki, włożone w gorset z wstążeczkami i koronkami. Wspaniałe blond włosy, przedtem tak mile zaczesane w tył, teraz zaznajomiły się z rurkami i przemieniły się w kędzierzawą grzywę. I nawet czytała nie więcej nad godzinę dziennie, gdyż cały pozostały czas spędzała z gościem. To chodzili obok siebie po wązkich krętych ścieżkach ogródka, rozmawiając z ożywieniem, to ona leżała w hamaku, kołysząc się wolno i patrząc, z odrzuconą w tył głową, w niebo, a on siedział obok z książką, i czytał jej głośno, to, zabrawszy wędki, udawali się na brzeg, i często widziałem Ich siedzących blisko siebie, zajętych rozmową i nie zwracających uwagi na spławiki...
Opowiadania aktora i rozmowy z nim widocznie musiały interesować bardzo kobietę. Nic tak nie pociąga z oddali ludzi niepoświęconych, jak opowiadania artystów o zakulisowych tajemnicach sceny. Często widziałem, jak idąc obok niej i mówiąc coś z piękną i ożywioną gestykulacją, naraz zatrzymywał się, zmuszał ją również do zatrzymania i odwrócenia się do niego twarzą, i zaczynał, prawdopodobnie celem objaśnienia swoich słów, wygłaszać z pamięci jakikolwiek monolog. I za każdym razem w tych wypadkach, patrząc na jego piękną, potężną postać, na efektowną plastyczność jego gestów, coraz bardziej i bardziej przekonywałem się, że to bynajmniej nie przeciętny artysta.
Razu pewnego przed wieczorem zrobiłem ważne odkrycie: on uczył ją sztuki scenicznej. Siedział w ogrodzie na ławce przed okrągłym drewnianym stołem, na którym zwykle pili herbatę. Ona stała przed nim zmieszana i podniecona, i deklamowała coś z pamięci. Aktor słuchał, z opuszczoną w dół głową, lekko kołysząc ciałem i miarowo uderzając bokiem prawej dłoni w stół.
Kiedy blondynka skończyła deklamację, szybko pobiegł do niej, schwytał obydwie jej ręce w swoje i z ogniem ściskając je, coś zaczął mówić. Widocznie, wyrażał jej swój zachwyt. Ona odwracała się i odpychała ręce, lecz on nie wypuszczał ich i w dalszym ciągu mówił, starając się zajrzeć w jej twarz.
Widocznie, blondynka zakosztowała słodkiej trucizny pełnych zachwytu pochwał artysty, dlatego, że od tego dnia każdego wieczoru bywałem świadkiem odbywających się w ogrodzie lekcji deklamacji dramatycznej. Czy był szczerym aktor, czy nie, nie wiem, lecz zabrał się do pracy z blondynką w sposób najbardziej stanowczy. Mąż nie przeszkadzał im. Zdarzało się, że podczas lekcji przychodził do uczennicy i nauczyciela, słuchał z pięć minut, włożywszy ręce w kieszenie, potem z dobroduszną miną klepał aktora po ramieniu i odchodził do swoich kwiatów.
Pod koniec miesiąca zrobiłem drugie odkrycie, lecz znacznie ważniejsze, niż pierwsze. Zdarzyło się to, również wieczorem, kiedy przezroczyste powietrze już dostrzegalnie ściemniało, i unosiły się w niem z głuchym szumem czerwcowe żuki. Blondynka leżała na hamaku. Tak głęboko zamyśliła się, patrząc swoim zwyczajem w górę, że nie posłyszała kroków ostrożnie podchodzącego do niej aktora. Aktor podkradł się zupełnie blisko do swojej uczennicy, obejrzał się na wszystkie strony, pragnąc przekonać się, czy nie patrzy ktokolwiek na niego i potem, szybko nachyliwszy się, pocałował blondynkę w włosy. Ona drgnęła, lekko uniosła się w hamaku i naraz, ku mojemu zdziwieniu, zamiast tego, ażeby rozgniewać się lub krzyknąć na aktora, delikatnym ruchem otoczyła rękoma jego szyję, przyciągnęła jego twarz do swojej i... pauza na trzy minuty... spiesznie odwróciłem się. Choć wszystko, co widziałem nie dotyczyło mnie, lecz poczułem do aktora straszną, pełną zazdrości zawiść.
Tego wieczoru nauczyciel odjechał do miasta. Blondynka i aktor odprowadzali go. Ściskali mu na pożegnanie rękę, całowali go i śmieli się w najbardziej przyjacielski uspakajający sposób. Nauczyciel uśmiechał się do nich i długo jeszcze, siedząc w bryce, kiwał głową do stojących przy furtce żony i przyjaciela dzieciństwa.
Następnego dnia, wstawszy wcześnie rano i wyjrzawszy przez okno, byłem zdumiony do tego stopnia, że nie wierzyłem swoim oczom. Przy furtce mojego sąsiada stała bryka, naładowana rzeczami w liczbie których poznałem cały bagaż, przywieziony przez aktora. Wkrótce wyszedł z domu i on sam z blondynką. Obydwoje byli w strojach podróżnych. Blondynka wydawała się zmęczoną, twarz jej pobladła, powieki zaczerwieniły, widać było, że tej nocy nie spała, i jednocześnie z tem miała minę człowieka, który zdecydował się na jakiś fatalny, niepowrotny krok. Podtrzymywana pod ramię przez aktora, wsiadła na brykę. W ślad za nią wsiadł i aktor i rzekł coś do chochła, siedzącego na koźle. Chochoł uderzył batem konie, bryka zaturkotała na drodze i... na raz zatrzymała się.
Malutki nauczyciel w złotych okularach. Bóg wie skąd się wziął, stał pośrodku drogi, trzymając konie za uzdy. Postać jego i ubiór były w nieładzie, wyglądał cokolwiek śmieszny, lecz zdecydowany. Krzyczał, coś, czego nie mogłem dosłyszeć.
I naraz rzucił się, jak kula, na brykę, schwytał aktora za kołnierz i wyrzucił go na ziemię. Przyznam się, że było to widowisko zdumiewające. Lecz to, co dalej zaszło, było jeszcze dziwniejsze. Spodziewałem się, że aktor ten wielki, masywny, imponujący i dumny człowiek — zacznie bić, opierać się lub chociażby, przynajmniej, zacznie wyjaśnienia. Nie, pobiegł naprzód ze zdumiewającą szybkością, zgubił po drodze okrągły kapelusz i — zauważyłem to! przez cały czas podciągał pantalony. Jak Boga kocham, spodziewałem się wszystkiego, nawet przelewu krwi, lecz nie tego teatralnego efektu.
Lecz koniec całej tej historji mnie nie tylko zdziwił, lecz wzruszył, wstrząsnął i prawie przeraził.
Obydwoje — blondynka i nauczyciel — przeszli obok moich okien, w odległości jakichciś pięciu-sześciu kroków odemnie. I ja prawie widziałem jakiem szczęściem błyszczały jej oczy, widziałem i słyszałem, jak całowała jego nauczycielską, potarganą bródkę, i słyszałem również, jak mówiła, zadyszana:
— Nie, nie, nie! Nigdy w mojem życiu nic podobnego nie może się powtórzyć. On tylko udawał mężczyznę, a tyś prawdziwy, śmiały i kochający mężczyzna.
Zamknąłem wtedy okno i więcej moich sąsiadów nie obserwowałem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Edmund Krüger.