Szał namiętności/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Szał namiętności | |
Podtytuł | Choroba morska | |
Wydawca | Drukarnia M. Prużańskiego | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | Drukarnia M. Prużańskiego | |
Miejsce wyd. | Białystok | |
Tłumacz | Edmund Jezierski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
A. KUPRIN
Szał namiętności.
(Morska choroba).
Przekład
Edmunda Jezierskiego.
Nakład. Drukarni M. Prużańskiego, Białystok, Lipowa 16.
Drukarnia M. Prużańskiego, Białystok, Lipowa 16. Tel 5-21.
|
Z morza literatury wszechświatowej wyławiamy perły twórczości ludzkiej, by udostępnić je czytelnikowi polskiemu.
W roku bieżącym wielki mistrz pióra i wielki mistrz opowiadania A. KUPRIN obchodzi 40 lecie swojej świetnej działalności literackiej.
Przyłączając nasz głos do serdecznych pozdrowień dla znakomitego jubilata, uważamy za wskazane do przystąpienia w tej właśnie chwili do wydania w języku polskim kompletnego zbioru pism jego.
Znakomite nazwisko autora jest rękojmią, że czytelnik nie będzie żałował zużytego na czytanie czasu.
Jako psycholog i subtelny obserwator życia, A. Kuprin nie ugania się za „posmakiem grzechu“ lecz również nie zamyka oczu na „intymne” przejawy życia.
Malując obrazy miłości, miłostek i żądz, właściwych rodzajowi ludzkiemu, — autor poniekąd przestrzega nasze gorące serca przed masą niebezpieczeństw, znajdujących się na śliskiej drodze rozkoszy... Nie jest jego winą, jeśli mamy zbyt krótką pamięć i pędzimy ku przepaści, jak ćmy do ognia...
Po całodziennej walce o byt, człowiek czuje potrzebę pokarmu duchowego, narówni z potrzebą chleba. powszedniego. Pamiętając o tem, postanowiliśmy nie uganiać się za sensacją i swawolnemi wybrykami pióra (rynek księgarski jest niemi przepełniony), lecz dać czytelnikowi szereg artystycznych utworów najbardziej wartościowych.
Mamy na względzie czytelników, którzy szukają w książce nietylko rozrywki, lecz również pokarmu dla serca i umysłu.
Życie nasze wraz ze swemi dodatniemi i ujemnemi cechami odbija się w literaturze, jak w zwierciadle i... oczywiście nie jest winne zwierciadło, jeśli gęba krzywa...
Znakomita powieść „Szał Namiętności“ (Choroba morska) czyta się jednym tchem. Bohaterką opowiadania jest nie pierwsza i nie ostatnia ofiara wybuchu namiętności wszędzie obecnego łowcy kobiet.
Nie wątpimy, że wspaniałe nowelle, zamieszczone w tej książce, będą przeczytane z ogromnym zainteresowaniem i pożytkiem.
wyśmiane, rozbite...“
Morze w porcie było brudno-zielonej barwy, a daleka piaszczysta ławica, która wrzynała się w nie na horyzoncie, wydawała się delikatnie-fjoletową. Na molo pachniało zgniłą rybą i linami smołowanemi, Była szósta godzina wieczór.
Na pokładzie zadzwonili po raz trzeci. Syrena parostatku zachrypiała, zupełnie jakby z przeziębienia w żaden sposób nie mogła wydławić z siebie właściwego dźwięku. W końcu udało się jej wykasłać i zaryczała takim nizkim, potężnym głosem, że wszystkie wnętrzności olbrzymiego statku zadrżały w swej ciemnej głębinie.
Ryczała nieskończenie długo. Kobiety na parostatku, zatkawszy dłoniami uszy, śmiały się, mrużyły oczy i pochylały w dół głowy. Rozmawiający krzyczeli, lecz zdawało się, że poruszają tylko ustami i uśmiechają się. I kiedy syrena przestała, wszystkim naraz zrobiło się tak lekko i podniecająco wesoła jak bywa tylko w ostatnich chwilach przed odejściem parostatku.
— No, żegnajcie, towarzyszko Heleno — rzekł Wasiutyńskij: zaraz będą zdejmować schodki. Idę.
— Żegnajcie, drogi, — rzekła Trawina, podając mu rękę: Dziękuję wam za wszystko. W waszem kółku odradzasz się wprost duchowo.
— I wam dziękuję, droga. Wyście nas rozgrzeli. My, wiecie, więcej teoretycy móle książkowi, a wyście nas jakby żywą wodą pokropili. Według zwyczaju, potrząsnął jej ręką, jakby pompował wodę, boleśnie ścisnąwszy jej palce obrączką.
— A kołysania jednak nie obawiajcie się, rzekł: Przy Tarchankucie was rzeczywiście cokolwiek pokołysze lecz kładźcie się zawczasu na hamak, wszystko będzie cudownie.
Małżonkowi i władzcy ukłon. Powiedźcie mu, że wszyscy z niecierpliwością czekamy na jego broszurkę. Jeżeli tu się nie uda odbić, wydrukujemy za granicą... Znudziliście się, nieprawdaż? — spytał, nie wypuszczając jej ręki i z familjarną uprzejmą chytrością zaglądając jej w oczy.
Helena uśmiechnęła się.
— Tak jest. Cokolwiek.
— To-to. Widzę już. Czyż to żart, zlitujcie się — dziesięć dni nie widzieliście się! No, addio, mio carissimo amico. Wszystkim znajomym w Jałcie pozdrowienie. Cudowna z was, jak Boga kocham, człowieczyca. Żegnajcie. Szczęśliwej podróży.
Zeszedł na molo i stanął akurat naprzeciwko tego miejsca, gdzie stała Helena, oparłszy się o bukową poręcz burt.
Wiatr rozwiewał szary płaszcz jego, i on sam, 2z wysokim wzrostem swoim i niezwykłą chudością, z szpiczastą bródką i długiemi siwiejącemi włosami, które rozwiewały się z pod czarnego kapelusza z szerokiem rondem, miał w powierzchowności coś dobrodusznego i komicznie wojowniczego, przypominającego Don-Kichota, ubranego według mody radykałów lat siedemdziesiątych. I kiedy Helena, patrząc na niego z góry wdół, pomyślała o bezgranicznej dobroci i dziecięcej wprost czystości ducha tego cokolwiek śmiesznego człowieka, o długich latach katorgi, przecierpianej przez niego, o jego stalowej wytrwałości w sprawie, o jego bezgranicznej wierze w blizkie zdobycie wolności, o jego olbrzymim wpływie na młodzież, — poczuła w tej komiczności coś bezgranicznie cennego, zachwycającego i pięknego. Wasiutyńskij był pierwszym kierownikiem jej i jej męża na terenie rewolucyjnym. I teraz, uśmiechając się do niego z góry i kiwając głową, żałowała, że nie ucałowała na pożegnanie ręki jego i nie nazwała nauczycielem. Jakby się skonfundował, biedny!
Ramię żurawia parowego podniosło się po raz ostatni do góry, zupełnie jak olbrzymia wędka, dźwigając na końcu łańcucha kołyszącą się i obracającą masę skrzyń i kufrów.
— Wszystko gotowe! — zawołali z dołu. — Zabieraj schodki! — odpowiedzieli z góry z poza zrębu i zagwizdali.
Tragarze w granatowych bluzach wzięli z obydwóch stron schodki na ramiona i odnieśli je na bok. Pod parostatkiem coś zaburkotało i zakipiało.
Przez molo przechodziła brudna, oberwana dziewczynka z koszykiem kwiatów, które tonem żebraczki proponowała odprowadzającym?
— Pa-a — nie, kupta kwiatuszki!..
Wasiutyńskij wybrał niewielki bukiecik nawpół zwiędłych fijołków i rzucił go do góry; przez burtę, zaczepiwszy o kapelusz szanownego siwego pana, który z niespodzianki aż przeprosił. Helena podniosła kwiaty i patrząc z uśmiechem na Wasiutyńskiego, przyłożyła je do ust.
A parostatek posłusznie słuchając gwizdków i komendy, i wypluwając z bocznych dolnych otworów kaskady spienionej wody, oddalił się już znacznie od przystani.
Zupełnie jak wielkie mądre zwierzę, świadome swej niepomiernej siły i obawiające się jej, ostrożnie, bokiem odbijał od brzegu, przedzierając się na wolną przestrzeń. Helena długo jeszcze widziała Wasiutyńskiego, przewyższającego o głowę swoich sąsiadów. Rytmicznie podnosił i opuszczał nad głową swój bandycki kapelusz.
Helena odpowiadała mu, machając chustką. Lecz powoli wszyscy ludzie na przystani zleli się w jedną ciemną zwartą masę, nad którą, zupełnie jak rój pstrych motyli, kołysały się chustki, kapelusze i parasolki.
W Jałcie był teraz w całej pełni sezon wielkanocny, i dla tego na parostatku jechało niezwykle dużo ludzi. Cała rufa, wszystkie przejścia między burtami a kajutami pasażerów, wszystkie ławki i występy, wszystkie korytarze i otomany w salonach były zawalone i zapchane przez ludzi, tłomoki, kufry, odzież zwierzchnią. Dokuczliwie i nudnie krzyczały dzieci przy piersi, oficerowie parostatku powiększali jeszcze tłok, krążąc po parostatku tam i z powrotem bez żadnej potrzeby; kobiety, jak zawsze to robią w miejscach publicznych, zatrzymywały się ze swoją paplaniną właśnie tam, gdzie największy panował ruch — w drzwiach, w wązkich przejściach; zatrzymywały ruch ogólny i uporczywie nie pozwalały nikomu przejść. Trudno było wyobrazić sobie, jak rozlokuje się ta cała masa. Lecz powoli wszystko uspokoiło się, ułożyło, przyszło do porządku, i kiedy parostatek, wyszedłszy na środek portu i nie krępując się więcej ostrożnością wziął pełny bieg — na pokładzie zrobiło się już luźno.
Trawina, stojąc na rufie, patrząc w tył, na uciekające miasto, które jak biały amfiteatr wznosiło się wzwyż na zboczach gór i uwieńczone było nawpół okrągłą altanką z cienkich kolumn. Dla oka wyraźnie dostrzegalnem było to miejsce, gdzie spokojna, głęboka, niebieska barwa morza przechodziła w płynną i brudną zieleń portu. Daleko przy brzegu, jak nagi las, wznosiły się kominy, maszty i reje statków. Morze zafalowało. W dole, pod śrubą, woda kipiała białemi jak spienione mleko, pagórkami, i daleko za parostatkiem wśród równego szerokiego błękitu ciągnęła się, ledwie wijąc się, wązka zielona gładka dróżka, porysowana, jak marmur, białemi wymyślnemi strumyczkami piany. Białe czajki, rzadko i ciężko poruszając skrzydłami, leciały na spotkanie par ostatku ku ziemi.
Nie kołysało jeszcze, lecz Helena, która nie zdążyła zjeść obiadu w mieście i liczyła na to, że zje na parostatku, poczuła naraz, że straciła apetyt. Wtedy zeszła na dół, w głębie oddziałów kajutowych, i poprosiła pokojówkę, ażeby dała jej łóżko... Okazało się jednakże, że wszystkie miejsca są zajęte. Rumieniąc się ze wstydu za siebie i za innego człowieka, wyjęła z portmonetki rubla i niezręcznie podała go pokojówce. Ta odmówiła.
— Jabym, panienko, z całą przyjemność tylko, jak Boga kocham, ani jednego miejsca. Nawet swoją ciupkę ustąpiłam jednej damie. Ot, w Sewastopolu będzie luźniej.
Helena wyszła znów na pokład. Silny wiat: wiejący na spotkanie parostatku, oblepiał wokoło jej nóg suknię i zmuszał ją do nachylania się naprzód i przytrzymywania ręką ronda kapelusza.
Stary, malutki, czerwononosy bosman przymocowywał do prawej burty rufy jakiś mosiężny cylindryczny instrument z cyferblatem i wskazówką. W lewej ręce miał on zwój białego mocnego sznura, zwiniętego w prawidłowe spirale i zakończonego mosiężnym ciężarkiem z skrzydełkami po bokach.
Przymocowawszy mocno mosiężny instrument do burty, bosman puścił ciężarek pionowo, szybko zakręcił nim prawą ręką, tak że razem z końcem sznura utworzył jednolity wirujący krąg, i naraz daleko rzucił go w tył, tam, gdzie uciekała zielonobiała dróżka z pod śruby. I w tem, jak ciężarek ze świstem opisywał długi łuk, w tej szybkości, z jaką potem uciekały z ręki lewej bosmana zwinięte kręgi, a główne w sprawnem niedbalstwie, z jakiem on to robił, Heląna poczuła szczególną, specjalną morską elegancję.
Miała niezwykle baczne oczy na te drobiazgi.
Potem, kiedy ciężarek, zniknąwszy z oczu, wpadł daleko za parostatkiem w wodę, bosman wstawił pozostały w ręku wolny koniec jego z haczykiem w tylną ściankę instrumentu.
— Co to takiego? — spytała Trawina.
— Log! — gniewnie odpowiedział bosman.
Lecz odwróciwszy się i zobaczywszy jej miłą dziecinną twarzyczkę, dodał łagodniej:
To log, panienko. Znaczy się, pióro w wodzie się kręci, dlatego że ze skrzydłami, znaczy się i loglina się kręci. A tu oto ząbki i strzałka. My, znaczy się, patrzymy na strzałkę i wiemy, ile węzłów przejechaliśmy. Dlatego, że jak ten brzeg zniknie, a ten ukaże się dopiero rano. To u nas nazywa się log, panienko...
Helena była już od dwóch lat zamężem, lecz ją bardzo często nazywali panienką, co niekiedy pochlebiało jej, a niekiedy sprawiało przykrość. W rzeczywistości była podobną do osiemnastoletnie? dziewczyny ze swą szczupłą, giętką figurą, malutką piersią i wązkiemi biodrami, w prostym kostjumi z białej cokolwiek żółtawej szorstkiej kaukazkiej materji, w prostym angielskim słomkowym kapeluszu z aksamitką.
Pomocnik kapitana, barczysty, z szeroką piersią, grubonogi, młody brunet w białym krótkim kitlu z złotymi guzikami sprawdzał bilety. Helena zauważyła go, jeszcze wchodząc na parostatek. Stał wtedy na pokładzie z jednej strony schodów, a z drugiej stał kadet, uczeń szkoły morskiej, wysmukły, zręczny i zgrabny w swej kurtce marynarskiej chłopiec, ruchliwy jak młoda małpka. Obydwaj odprowadzali oczyma wszystkie wchodzące kobiety i za ich plecami robili jeden do drugiego wesołe miny, kiwając głowami, podnosząc brwi w ich stronę i przymrużając jedno oko. Helena jeszcze zdaleka to zauważyła. Do drżenia wstrętu nienawidziła takie wschodnie piękne twarze, jak tego pomocnika kapitana, widocznie greka, z grubemi, prawie nie zamykającemi się, jakby obnażonemi wargami, z podbródkiem, granatowym od golenia i mocnego zarostu, z cieniutkiemi wąsikami w kółeczko, z oczami czarno-bronzowemi, jak przepalone ziarnka kawy. i przytem zawsze mdlejącemi, zupełnie jak w ekstazie miłosnej i wymownie bezmyślnemi. Lecz również uważała za poniżające dla siebie przechodzić w takich wypadkach obok nieznajomych mężczyzn, z opuszczonemi oczyma, rumieniąc się i robiąc minę, że nie spostrzega. I dlatego, kiedy Helena wstąpiła ze schodów na pokład i zastąpili jej drogę — z jednej strony ten sam marynarz, a z drugiej strony stara tłusta kobieta z paczkami w obydwóch rękach, która, zadyszawszy się przy wchodzeniu, dreptała i kręciła się na jednem miejscu, obojętnie popatrzała na zwycięzkiego bruneta i rzekła, jak mówią do roztargnionej służącej:
— Zechce pan przepuścić.
I z zadowoleniem zauważyła, jak figlarna zuchowatość momentalnie znikła z twarzy jego skutkiem pewnego siebie lekceważącego jej tonu, i jak spiesznie, bez żadnych grymasów, odskoczył na bok.
Teraz podszedł do Heleny, która siała, oparta o burtę, i, zwracając jej bilet, umyślnie odrazu to zrozumiała — dotknął gorącą łaskocącą skórą swych palców jej dłoni i zatrzymał rękę, być może, o ćwierć sekundy dłużej, niż to było potrzebne. I, skierowawszy wzrok z jej obrączki na twarz jej i nadskakująco uśmiechając się, spytał z grzecznością, która winna była być salonową:
— Przepraszam. Pani, zdaje się, z mężem raczy jechać?
— Nie, jestem sama, — odpowiedziała Helena i odwróciła się od niego ku burcie, twarzą do morza. Lecz w tej chwili zakręciło się jej lekko w głowie, dlatego że pokład pod jej nogami naraz wydał się dziwnie chwiejnym, a własne ciało niezwykle lekkiem. Usiadła na brzeżku ławki.
Miasto ledwie bielało w oddali w złocistym blasku i teraz nie można już było wyobrazić sobie, że stoi na górze. Na lewo płasko ciągnął się i ginął w morzu nizki, piaszczysty, ledwie różowawy brzeg.
Pomocnik kapitana kilkakrotnie przechodzi! obok niej z początku sam, potem ze swoim kolegą również marynarzem, w kitlu ze złotymi guzikami. I choć nie patrzała na niego, lecz za każdym razem jakiemś ubocznem wrażeniem widziała, jak pokręca wąsy i długo przyglądał się jej wilgotnem baraniem spojrzeniem czarnych oczu. Usłyszała nawet raz jego słowa, powiedziane, napewno, z wyrachowaniem ażeby usłyszała:
— Czart! Oto kobieta! To rozumiem!
— Tak, babinka! — rzekł drugi.
Wstała, ażeby zmienić miejsce i usiąść naprzeciwko, lecz nogi źle jej słuchały i zaprowadziły ją naraz w bok, do zapasowego kompasu, otulonego płótnem żaglowem. Ledwie-ledwie zdołała zatrzymać się o niego. Tu dopiero zauważyła, że zaczęło się prawdziwe, dające się uczuć kołysanie. Z trudem dotarła do ławki przy przeciwległej burcie i opadła na nią.
Ściemniło się. Na samym szczycie masztu zapłonęło samotne żółte elektryczne światło i natychmiast na całym parostatku zapłonęły lampki. Szklanna budka nad salonem I klasy i palarnia ciepło i przytulnie zabłyszczały światłem. Na pokładzie odrazu zrobiło się jakby chłodniej. Silny wiatr wiał z tej strony, gdzie siedziała Helena, drobne słone krople od czasu do czasu dolatały do jej twarzy, i dotykały ust, lecz nie chciało się jej wstawać.
Męczące, długie, przeciągłe uczucie jakiegoś wstrętnego łaskotania powstawało w jej piersi i brzuchu, i od niego chłód ogarniał czoło i w ustach zbierała się rzadka szczypiąca ślina. Pokład powoli-powoli podnosił się przednim końcem ku górze, zatrzymywał się przez chwilę w wahającej się równowadze i naraz drgnąwszy, zaczynał spadać w dół coraz szybciej i szybciej, i oto, zupełnie jakby klasnąwszy o wodę, szedł znów do góry. Zdawało się, oddychał: — to nadymając się, to spadając i w zależności od tych ruchów Helena uczuwała, jak ciało jej to stawało się ciężkiem i przytulało się do ławki, to zaraz: w ślad potem zyskiwało niezwykłą, wstrętną lekkość i chwiejność. I te następujące po sobie zmiany były najboleśniejsze ze wszystkiego, co Helenie zdarzało się uczuwać w życiu.
Miasto i brzeg już dawno znikły z oczu. Oko swobodnie, nie napotykając przeszkód, ogarniało linję horyzontu, zamykającą niebo i morze. W oddali biegły nierównemi szeregami białe fale, a w dole, przy parostatku, woda kołysała się w tył i naprzód długiemi ślizgającemi się wirami, i, wznosząc się do góry, zakręcała się białemi chwytnemi muszlami.
— Pardon, madame, — posłyszała Helena głos nad sobą.
Obejrzała się i zobaczyła wciąż tego samego śniadego pomocnika kapitana. Patrzał na nią słodkiemi, mglistemi, zachwyconemi oczyma, i mówił:
— Daruje pani, jeżeli pozwolę sobie dać jej radę. Niech pani nie patrzy w dół, to znacznie gorzej, z tego bywa zawrót głowy. Najlepiej patrzeć na jakikolwiek punkt nieruchomy. Naprzykład, na gwiazdę. A najlepiej by było pani położyć się.
— Dziękuję panu, nic mi nie potrzeba, rzekła Helena, odwracając się od niego.
Lecz on nie odchodził i w dalszym ciągu nadskakującym, przeczulonym głosem w którym dawał się słyszeć zwykły ton parostatkowego uwodziciela, mówił:
— Pani mi daruje, proszę bardzo, że tak podszedłem, do pani, nie mając zaszczytu... Lecz niezwykle znajomą jest mi osoba pani: Pozwoli pani zapytać, czy nie jechała pani przy poprzednim kursie z nami do Odesy? E-e — e... można usiąść?
— Dziękuję panu, — rzekła, wstając z miejsca i nie patrząc na niego: pan bardzo troskliwy, lecz uprzedzam pana: jeżeli choć raz spróbuje pan zaproponować mi swoje rady lub usługi, natychmiast po przyjeździe do Sewastopola telegrafuję do Wasylja Eduardowicza ażeby pana natychmiast usunięto z Ruskiego Towarzystwa Żeglugi i Handlu. Słyszał pan?
Wymieniła pierwsze jakie się jej nawinęło na język imię i imię ojca. Był to stary, radykalny kawał, „truck“, którym niegdyś uratował się od prześladowań szpiega jeden z jej przyjaciół. Teraz używała go prawie nieświadomie i podziałało to w sposób oszałamiający na pierwotny umysł greka. Spiesznie zerwał się z ławki, uniósł nad głową białą czapkę, i nawet przy słabem świetle, padającem skroś szkła nad salonem, zobaczyła, jak szybko i mocno zarumienił się.
— Na miłość Boską... Niech pani nie tłomaczy fałszywie... Słowo honoru... Pani, być może, pomyślała?... Jak Boga kocham...
Lecz w tej sekundzie pokład, zaczynający ślizgać się w dół, naraz ostro zachwiał się w bok, w lewo, i Helena na pewno upadła by, gdyby marynarz: w porę zręcznie i delikatnie nie pochwycił jej w pasie. W tym uścisku nie było nic umyślnego, i rzekła, do niego cokolwiek łagodniej:
— Dziękuję panu, lecz tylko niech pan zostawi mnie. Mnie niedobrze.
Przyłożył rękę do daszka czapki, rzekł po marynarsku: „cześć!“ i spiesznie odszedł.
Helena ulokowała się z nogami na ławce, oparła łokcie o poręcz bukową i, ulokowawszy między niemi głowę, zamknęła oczy. Marynarz naraz w jej oczach stał się zupełnie nie niebezpiecznym, a śmiesznym i marnym tchórzem. Przypomniały się jej jakieś głupie kuplety o kapitanie parostatku, które śpiewał jej brat, student Arkadjusz — „zwarjowany student“, jak nazywano go w rodzinie. Mówiono tam coś o damie, płynącej parostatkiem do Odesy, o nagle wybuchłej burzy i chorobie morskiej.
Lecz kap-pitan uprzejmy był,
Do kajuty zaprosił,
Dał mi radę położyć się do łóżka
I rozpiąć gorset...
Szyk, blask, immer elegant...
Przypomniał się jej już motyw i poważna długa twarz Arkadjusza, wygłaszającego bez śpiewu głupie słowa. W innym czasie roześmiała by się na to wspomnienie, lecz teraz było jej wszystko jedno, wszystko na świecie było dla niej jakieś nudne, niezajmujące i mdłe. Ażeby wypróbować siebie, umyślnie pomyślała o Wasiutyńskim i jego kółku, o mężu, o przyjemnej pracy dla niego na remingtonie, starała wyobrazić sobie dawno oczekiwaną radość spotkania się z nim, która wydawała się tak jasną i roskoszną tam, na brzegu, — nie, wszystko wydawało się jakiemś szarem, dalekiem, obojętnem, nie wzruszającem serca. W całem jej ciele i świadomości pozostał tylko ciągnący, rozdrażniający, osłabiający stan nawpół omdlenia. Skóra jej od nóg do głowy oblewała się lepkim zimnym potem. Niemożliwem było ścisnąć wilgotnych, drętwiejących palców w pięść — tak zmiękły i straciły siłę. Zdawało się, że ot-ot zaraz nastąpi zupełne omdlenie i zapomnienie. Oczekiwała tego i obawiała się.
Lecz naraz w oczach jej zrobiło się mętnie i zielono, drażniące łaskotanie podeszło do gardła, serce bezsilnie zabiło gdzieś głęboko w dole, w brzuchu. Helena ledwie zdążyła zerwać się i nachylić nad burtą.
Na chwilę zrobiło się jej jakby lepiej.
— Pani by lepiej pochodziła, panienko, — rzekł do niej ten sam staruszek, o którego kapelusz Wasiutyńskij zaczepił kwiatami.
Siedział na sąsiedniej ławce i widział, jak Helenie zrobiło się niedobrze.
— Niech pani pochodzi po powietrzu i stara się oddychać jak można rzadziej i głębiej. To pomaga.
Lecz tylko pokiwała przecząco głową i znów, oparłszy się twarzą o łokcie, zamknęła oczy.
Z trudem udało się jej zasnąć. Przespała, widocznie, dwie godziny i obudziła się skutkiem nagłego plusku spienionej wody, która, wytrysnąwszy z poza burty, oblała jej włosy i szyję.
Była głęboka noc — ciemna, pochmurna, bezksiężycowa i wietrzna. Parostatek chwiał się z dziobu na rufę i z boku na bok. Padał drobny ukośny deszcz. Na pokładzie było pusto, tylko w przejściach u ścian zrębów, gdzie nie dosięgał deszcz, leżeli śpiący ludzie.
Za lewą burtą w bezgranicznie dalekim mroku nocy, zupełnie jakby na skraju świata, zapłonął naraz jasny, biały, świecący punkt latarni morskiej; przetrwawszy sekundę, momentalnie gasł, a po kilku sekundach znów wybuchał, i znów gasł i znów wybuchał po ściśle określonych przerwach. Niewyraźne delikatne uczucie dotknęło naraz duszy Heleny.
„Oto, — pomyślała: gdzieś w samotności, na pustym przylądku, wśród nocy i burzy, siedzi człowiek i pilnuje bacznie tych wybuchów ognia, i, być może, ot teraz, kiedy myślę o nim, być może i on marzy o sercu, które w tej chwili o wiele wiorst na, niewidzialnym parostatku myśli o nim z wdzięcznością.
I przypomniało się jej, jak ubiegłej zimy ją i jej męża wiózł ze stacji Tumy pewny siebie riazański chłopiec. Była noc i zamieć. Nie minęło i pół godziny, gdy chłopiec zgubił drogę, i w trójkę krążyli po jakiemś dzikiem, zaniesionem kupami śniegu, polu, poprzecinanem rowami, powracając do swoich śladów, dopiero co przekopanych w caliźnie. Wokoło, gdzieby nie spojrzało oko, była jedna i ta sama blada, martwa, biaława mgła, w którą zlewały się monotonnie śnieg i niebo. Kiedy koń wpadał w rowy, wszyscy troje musieli wysiadać z sani i iść po pas w śniegu. Nogi Heleny zdrętwiały i już zaczynały tracić czucie.
Ogarnęła ją spokojna, bez złości rozpacz. Mąż milczał, obawiając się zarazić ją swoim niepokojem. Chłopiec na koźle już więcej nie szarpał lejcy ze sznura i nie cmoktał na konie. Szły one pokornym krokiem, z nisko opuszczonymi łbami.
I naraz chłopiec zawołał radośnie:
— Wiecha!...
Helena z początku nic nie zrozumiała, gdyż po raz pierwszy była w tak głuchym zakątku wiejskim. Lecz kiedy zobaczyła wielką gałęź sosnową, sterczącą ze śniegu, i drugą gałęź, niewyraźnie widniejącą w oddali skroś szary mrok nocny, i kiedy dowiedziała się, że w ten sposób chłopi oznaczają drogę na wypadek zamieci — doznała, dziwnie radosnego wdzięcznego uczucia. Ktoś, kogo ona, napewno, ani razu w życiu nie zobaczy i nie usłyszy, szedł w dzień wzdłuż tej drogi i troskliwie wtykał na lewo i na prawo te pierwotne znaki. Niechby on nawet wcale nie myślał wtedy o zbłądzonych podróżnych, jak, być może, nie myśli teraz stróż latarni morskiej o wdzięczności kobiety, siedzącej przy burcie parostatku i patrzącej na wybuchy dalekiego białego ognia, lecz jak radosnem jest zbliżyć w myśli dwie dusze, z których jedna pozostawiła za sobą troskliwy, delikatny, i bezinteresowny ślad, a druga przyjmuje ten dar z bezgraniczną miłością i uwielbieniem.
I z zachwytem pomyślała o wielkich słowach, o myślach głębokich, o księgach nieśmiertelnych, pozostawionych potomstwu. „Czyż nie są to te wiechy na zagadkowej drodze ludzkości?“.
Znajomy stary czerwononosy bosman w ceratowem żółtem palcie, z nasuniętym na głowę kapturem, z malutką latarką w ręku, spiesznie przebiegł przez pokład ku logowi i nachylił się nad nim, oświetlając jego cyferblat. Powracając poznał Helenę i zatrzymał się przy niej.
— Nie śpicie, panienko? Zakołysało? Tu zawsze tak. Tarchankut. Najbardziej przeklęte miejsce.
— Dlaczego?
— N-no! Tu tylko rozbić się było. Z jednej strony przylądek, a z drugiej wir wodny, jak w kotle. Pozostaje tylko wąziutkie miejsce. Ot tu i zgadywaj. Oto akurat, gdzie obecnie jedziemy, tu „Władimir’^ poszedł na dno, kiedy go „Kolumbia“ uderzyła w bok.
Tak i potoczył się w dół... I nie znaleźli... Tu głębia na czterysta sążni...
Na górze na pomoście kapitańskim zagwizdali. Bosman chciał pobiedz tam, lecz zatrzymał się i dodał spiesznie:
— Ech, widzę, panienko, mgli panią. To niedobrze. A wie pani, niech pani cytrynkę possie. A to zupełnie pani rozchoruje się. Tak.
Helena wstała i poszła przez pokład, starając się przez cały czas trzymać się burty i klamek drzwi. Tak doszła do pokładu III klasy. Tu wszędzie w przejściach, na brezencie okrywającym luki, na skrzyniach i tłomokach, prawie że jedno na drugiem, leżeli splątani w kupę, mężczyźni, kobiety i dzieci.
Niekiedy padało na nich światło lampek, i twarze ich, skutkiem niezdrowego snu i męczarni po chorobie morskiej wydawały się sino-trupio-blademi.
Poszła dalej! Bliżej dziobu okrętu na swobodnej przestrzeni, rozdzielonej na połowę liną, stały malutkie, śliczne koniki z wypielęgnowaną szerścią i z podstrzyżonymi ogonami i grzywami. Wieźli je do Sewastopola do cyrku. I przykro i wzruszająco by o widzieć, jak biedne mądre zwierzęta wytrwale podawały ciało to na przednie, to na tylne nogi, stawiając opór kołysaniu, jak tuliły uszy, i patrzały z ukosa pełnemi zwątpienia oczyma w tył, na szalejące
morze.
Potem zeszła w dół krętemi żelaznemi schodami do II klasy. Zajęte tam były wszystkie miejsca; nawet w sali jadalnej na otomanach, ciągnących się wzdłuż ścian, leżeli w ubraniu bladzi jęczący ludzie. Choroba morska wszystkich zrównała i zmusiła do zapomnienia o wszelkiej przyzwoitości. I często noga żydowskiego komisjonera z zsuwającym się trzewikiem i brudną bielizną, wyglądającą z pod spodni, prawie że dotykała głowy pięknej, strojnej kobiecy.
Lecz w zduszonem powietrzu zamkniętego ze wszystkich stron lokalu tak wstrętnie pachniało ludźmi, ludzkim sennym oddechem, zapachem zwymiotowanego jedzenia, że Helena natychmiast szybko weszła na górę, ledwie powstrzymując atak mdłości.
Teraz kołysanie stało się jeszcze silniejszem. Za każdym razem, kiedy dziób okrętu, wdarłszy się na falę i na chwilę zatrzymawszy się na niej, naraz stanowczo, z wzrastającą szybkością zanurzał się w wodę, Helena słyszała jak burty jego z jękiem pogrążały się w morzu, i jak syczały wokoło niego zupełnie jakby rozgniewane fale.
I znów zielona wstrętna mgła popłynęła przed jej oczyma. Czoło stało się zimne, i mdło dręczące wrażenie omdlenia ogarnęło jej ciało i całą istotę.
Nachyliła się nad burtą, myśląc, jak niedawno, otrzymać ulgę, lecz widziała tylko ciemną, ciężką przestrzeń w dole i na niej białe fale, to powstające, to niknące.
Stan jej był o tyle męczący, że mimowoli pomyślała o tem, że gdyby była możność jakkolwiek naraz, natychmiast umrzeć, nie ruszając się z miejsca, byle tylko skończyło się to wrażenie powolnego i wstrętnego umierania, to zgodziłaby się na to z obojętnem zmęczeniem. Lecz nie było możności samej przerwać to gwałtem, gdyż nie było ani woli, ani chęci.
Zbliżał się do niej wciąż ten sam pomocnik kapitana. Teraz z pełną szacunku postawą zatrzymał się dość daleko od niej, rozstawiając nogi dla utrzymania równowagi, balansując ruchami ciała przy kołysaniu.
— Na miłość Boską, niech pani się nie gniewa, nie tłomaczy opacznie słów moich, — mówił uprzejmie, lecz prosto: Było mi tak ciężko i przykro, że pani nadam niedawno jakiś niedobry sens... Zresztą, być może, i sam jestem temu winien, nie zaprzeczam, lecz doprawdy, nie mogę patrzeć, jak pani się męczy. Na miłość Boską, niech pani nie odrzuca mej usługi. Do rana stoję na warcie. Kajuta moja pozostaje zupełnie wolną... Niech pani nie pogardzi, proszę bardzo. Tam czyste łóżko... wszystko, co pani sobie życzy. Przyszlę pokojówkę... Pozwoli mi pani pomódz sobie.
Nic nie odpowiedziała, lecz myśl o możności wyciągnięcia się swobodnie na wygodnem, spokojnem łóżku i poleżenia samej, nieruchomo, choć pół godziny, wydała się jej niezwykle przyjemną, prawie radosną. Teraz już nie znajdowała żadnych sprzeciwów przeciwko eleganckiej powierzchowności kapitana i przeciwko jego propozycji.
— Proszę, niech pani poda mi rękę, przeprowadzę panią, — mówił pomocnik kapitana z łagodną uprzejmością: przyszlę pani pokojówkę, będzie pani mieć klucz, może pani się rozebrać, jeżeli życzy sobie tego.
Grek ten miał przyjemny głos, dźwięczący niezwykle szczerze i z szacunkiem, właśnie w takim tonie, nie budzącym żadnych podejrzeń, jak umieją kłamać kobietom doświadczeni kobieciarze i rozpustnicy, liczący w swem życiu mnóstwo lekkich wesołych przelotnych związków. Przytem wola Heleny zupełnie zgasła, roztajała pod wpływem strasznych ataków choroby morskiej.
— Ach, gdyby pan wiedział, jak mi ciężko! — z trudem wymówiła, prawie nie poruszając zimnemi, zdrętwiałemi ustami.
— Chodźmy, chodźmy, — rzekł uprzejmie i jakoś wzruszająco, pobratersku, pomógł jej wstać z ławki, podtrzymując ją.
Nie stawiała oporu.
Kajuta pomocnika kapitana była bardzo mała, z truciem mieściło się w niej łóżko i malutkie biureczko, między które ledwie można było wcisnąć rozkładany taboret dywanowy. Lecz wszystko było wytwornie czyste, nowe i nawet kokieteryjne. Pluszowa tygrysia kołdra na łóżku była do połowy odsłonięta, i świeża bielizna, bez jednej fałdeczki, zachwycała wzrok rozkoszną bielą.
Lampka elektryczna w kryształowym kloszyku łagodnie świeciła z pod zielonego abażura. Przy lustrze na składanej mahoniowej umywalni stał wazonik z konwalją i narcyzami.
— I oto proszę bardzo... Na miłość Boską, — mówił pomocnik kapitana, unikając spojrzenia na Helenę: Niech pani będzie jak w domu, znajdzie tu pani wszystko potrzebne do toalety. Dom mój — pani dom. To nasz obowiązek marynarski — okazywać usługi płci pięknej.
Roześmiał się z taką miną, która winna była okazać, że ostatnie słowa — nic więcej, jak miły, przyjacielski żart, powiedziany niedbale i nawet ordynarnie przez prostego i serdecznego chłopca.
— Zatem niech pani się nie obawia, proszę bardzo, — rzekł i wyszedł.
Tylko raz, na jedną chwilę, odwróciwszy się w drzwiach, spojrzał na Helenę, i nawet nie w jej oczy, a gdzieś wyżej, tam, gdzie zaczynały się u niej wspaniałą falą delikatne złociste włosy.
Jakiś lęk instynktowny, jakieś resztki rozsądnej ostrożności zaniepokoiły naraz Helenę, lecz w tej chwili podłoga kajuty szczególnie silnie podniosła się i zupełnie jakby potoczyła się w bok, i natychmiast dawna zielona mgła przemknęła przed oczami kobiety i ciężko ścisnęło piersi uczucie zbliżającego się omdlenia. Zapominając o swem przełomem przeczuciu, usiadła na łóżku i schwytała ręką za jego poręcz.
Kiedy jej cokolwiek ulżyło, okryła łóżko kołdrą, rozpięła zatrzaski bluzki, haftki stanika i nieposłuszne haczyki nizkiego, miękkiego gorsetu, który uciskał jej brzuch. Potem z rozkoszą położyła się na plecach, wtuliwszy głowę głęboko w poduszki i spokojnie wyciągnąwszy zmęczone nogi.
Odrazu poczuła graniczącą ze szczęściem ulgę.
„Odpocznę zupełnie i potem rozbiorę się“, — pomyślała z przyjemnością.
Zamknęła oczy. Przez opuszczone powieki światło lampki przyjemnem różowem światłem pieściło oczy. Teraz kołysanie parostatku nie było już tak męczącem. Czuła, że upłynie jeszcze kilka minut, i kołysanie uspokoi się i zamknie jej oczy lekkim, orzeźwiającym snem.
Trzeba było tylko nie poruszać się.
Lecz zastukano do drzwi. Przypomniała sobie, że nie zdążyła zamknąć drzwi i zmięszała się.
Lecz mogła to być pokojówka.
Uniósłszy się na łóżku, zawołała;
— Proszę wejść!
Wszedł pomocnik kapitana, i nagle wyraźne przeczucie zbliżającej się grozy, wstrząsnęło Heleną. Głowa marynarza była opuszczona w dół, nie patrzał na Helenę, lecz nozdrza jego poruszały się, i nawet posłyszała jego krótki i głęboki oddech:
— Proszę, pani daruje, zapomniałem tu dziennik, — rzekł głucho.
Poszukał na stole, stojąc plecami do Heleny i nachyliwszy się. Błysnęła jej myśl — wstać i natychmiast wyjść z kajuty, lecz on, jakby odgadując i uprzedzając jej myśl, naraz sprężystym czysto zwierzęcym ruchem, jednym skokiem podskoczył do drzwi i zamknął je dwoma przekręceniami klucza.
— Co pan robi! — zawołała Helena i bezradnie, po dziecinnemu, klasnęła w ręce.
Miękkim, lecz niezwykle silnym ruchem posadził ją na łóżku i usiadł obok niej. Drżącemi rękoma sięgnął do jej bluzki z przodu i zaczął ją rozpinać. Ręce miał rozpalone i zupełnie jakby jakaś nerwowa, namiętnie podniecona siła z nich wypływała. Oddychał ciężko i nawet ochryple, i na zaczerwienionej twarzy jego wzdęły się na czole dwie w kształcie litery V żyły.
— Droga moja... — mówił z przerwami, i w głosie jego dawała się słyszeć męcząca, ślepa, potężna żądza: — Droga... Chcę pani pomódz... zamiast pokojówki... Nie! Nie!... Niech pani nie myśli nic złego... Jaką pani ma pierś... Jakie ciało...
Położył na jej obnażonej piersi gorącą, rozpaloną głowę i bełgotał jak nieprzytomny:
— Trzeba zupełnie się rozpiąć, wtedy będzie lepiej. Na miłość Boską, niech pani nie myśli, że ja cokolwiek... Jedna chwila... Tylko jedna chwila... Wszak nikt się nie dowie... Pani dozna rozkoszy... Pani będzie przyjemnie... Nikt nigdy się nie dowie... To przesądy...
Odpychała go, opierając się rękoma o pierś jego, o głowę, i mówiła ze wstrętem:
— Puść mnie, gadzino... Zwierzę... Podlec... Do mnie nikt się nie ośmielił tak dotykać.
W przerażeniu i gniewie zaczęła krzyczeć bez słów, przejmująco, lecz on swemi tłustemi, otwartemi, i mokremi wargami zatkał jej usta. Wiła się, gryzła usta jego i kiedy na sekundę udawało się jej odwrócić twarz swoją, krzyczała i pluła. I naraz znów męczące, wstrętne, przedśmiertne uczucie omdlenia pozbawiło ją sił. Ręce i nogi stały się bezsilnemi, jak i całe jej ciało.
— Boże, co pan ze mną zrobił! rzekła cicho: Pan popełnił rzecz gorszą, niż zabójstwo. Mój Boże! Mój Boże!
W tej chwili zapukano do drzwi. Marynarz, wciąż jeszcze sapiąc, otworzył, i do kajuty wszedł ten wesoły, podobny do zręcznej małpki kadet, którego w dzień widziała Helena przy schodach.
— Mój Boże! Mój Boże! Mój Boże! — rzekła kobieta, zakrywając twarz rękoma.
Nadeszło rano. Podczas, gdy wyładowywano ludzi i towary w Eupatorji, Helena obudziła się na górnym pokładzie skutkiem lekkiej wilgoci mgły porannej. Morze było spokojne i łagodne. Przez mgłę różowiało słońce. Daleka płaska linja brzegu ledwie żółciała na przedzie.
Dopiero teraz, kiedy stopniowo wróciła jej zmącona przez sen świadomość, ogarnęła głęboko umysłem całą grozę i hańbę minionej nocy. Przypomniała sobie pomocnika kapitana, potem kadeta, potem znów pomocnika kapitana. Przypomniała, jak ordynarnie, z nieukrywanym wstrętem nizkiego, przesyconego człowieka wyprowadzał ją ten piękny grek ze swojej kajuty. I wspomnienie to było najcięższem ze wszystkiego.
Na trzy godziny parostatek zatrzymał się w Sewastopolu, podczas gdy długie, posłuszne skrzydła żurawi wyładowywały i naładowywały bele, beczki, pęki belek żelaznych, jakieś tablice marmurowe i worki. Mgła rozwiała się. Przecudna okrągła zatoka, obramiona żółtymi brzegami, leżała nieruchomo. Zręczne białe i czarne kutry lekko przecinały jej powierzchnię. Szybko prześlizgiwały się białe łódki floty wojennej z ukośnym krzyżem św. Andrzeja na rufie. Marynarze z obnażonemi szyjami wszyscy, jak jeden, daleko odrzucali się w tył, wyrzucając wiosła z wody.
Helena zeszła na brzeg i, sama nie wiedząc dlaczego, objechała miasto tramwajem elektrycznym. Całe górzyste, murowane białe miasto wydawało się pustem, wymierającem, i można było pomyśleć, że nikt w niem nie mieszka, oprócz oficerów marynarki, marynarzy i żołnierzy — zupełnie jakby było zdobyte.
Posiedziała trochę w ogrodzie miejskim, obojętnie patrząc na jego gazony, palmy i przycięte krzaki, obojętnie słuchając muzyki, grającej w rotundzie. Potem wróciła na parostatek. O godz. pierwszej w południe statek odbił od brzegu. Dopiero wtedy, po ogólnem śniadaniu, Helena powolutku, zupełnie jakby skradając się, zeszła do salonu. Jakieś poniżające uczucie, wbrew jej woli, zmuszała ją do unikania towarzystwa i przebywania w samotności. I dlatego, ażeby wyjść na pokład po śniadaniu, musiała dokonać nad sobą olbrzymiego wysiłku: Do samej Jałty przesiedziała przy burcie, oparłszy głowę na jej poręczy.
Nizki żółty piasczysty brzeg stopniowo zaczął się wznosić i na nim zabarwiły się rzadkie ciemne krzaki zieleni. Któryś z pasażerów siedział obok Heleny i z książki — przewodnika opowiadał, umyślnie głośno, ażeby słyszano go wokoło, o tych miejscach, które biegły na spotkanie parostatku, i bez żadnego zainteresowania, przygnębiona koszmarną zgrozą wczorajszego, czując się od nóg do głowy zupełnie jakby wytarzaną w śmierdzącem błocie, z nudą patrzała, jak rozwijały się przed nią przecudne miejscowości półwyspu Krymskiego. Przepłynął przylądek Fiolent, czerwony, spadzisty, z zaostrzonymi skałami, gotowymi ot już runąć w morze. Niegdyś wznosiła się tam świątynia krwi żądnej bogini — składano jej ofiary w ludziach, i ciała niewolników zrzucano w przepaść ze skały. Minęła Bałakława z ledwie dostrzegalną sylwetka zrujnowanej wieży genueńskiej na górze, kosmaty przylądek Aja, kędzierzawy Zaśpi, Toros z bizantyjską cerkwią, wznoszącą się wysoko, zupełnie jak na tacy, z wrotami Bajdarskiemi, wieńczącemi górę. A tam ciągnęły się wśród gęstej zieleni sadów i parków, między zygzakami białej drogi białe letniska, bogate wille, górskie wioski tatarskie z płaskimi dachami. Morze delikatnie rozścielało się wokoło parostatku; w wodzie igrały delfiny.
Mocno, rzeźko i radośnie pachniało powietrze morskie. Lecz nic nie radowało oczu Heleny. Miała takie uczucie, jakby nie ludzie, a jakaś wyższa, wszechpotężna, nienawistna i złośliwa istota naraz wzięła bezsensownie i splugawiła jej ciało, zohydziła myśli, złamała dumę i na wieki pozbawiła spokojnej, ufnej radości życia. Nie wiedziała sama, co robić i myślała o tem tak samo słabo i obojętnie, jak patrzała na brzeg, na morze, na niebo.
Teraz wszystka publiczność tłoczyła się przy lewej burcie. Raz jeden przelotnie ujrzała Helena w tłumie pomocnika kapitana. Szybko odwrócił od niej oczy, tchórzliwie zawrócił i schował się za budką. Lecz nie tylko w jego szybkiem spojrzeniu, a nawet w tem, jak pod białym kitlem kurczowo wstrząsnął plecami, przeczuła głęboko pogardliwy wstręt ku niej. I natychmiast poczuła się na wieki wieczne, do końca życia, związaną z nim i zupełnie mu równą.
Minęli Ałupkę z jej szerokim zielonkawym, w stylu maurytańskim, pałacem i z wspaniałym parkiem, cały zielony, kędzierzawy Mischor, biały, zupełnie z cukru wytoczony, Diulber i „gniazdo Jaskółcze“ — czerwony obrzydliwy dom z wieżą, przylepiony na samym skraju skromnej skały, spadającej w morze.
Zbliżali się do Jałty. Teraz cały pokład zajęty był przez bagaż. Niemożna było obrócić się. W tem stadowem dążeniu, jakie zawsze ogarnia ludzi na parostatkach, kolejach żelaznych i dworcach przed wsiadaniem i wysiadaniem, pasażerowie stali się spieszącymi i wrogimi jedni dla drugich. Helenę często pchali, następowali jej na nogi i na suknię. Nie odwracała się. Teraz zaczął ogarniać ją lęk przed mężem. Nie mogła sobie wyobrazić, jak odbędzie się ich spotkanie, co będzie mu mówić? Czy starczy jej odwagi powiedzieć mu wszystko? Co on zrobi? Przebaczy? Rozgniewa się? Ulituje się lub odepchnie ją, jak zwykłą oszukanicę i rozpustnicę?
Za każdym razem, gdy wyobrażała sobie tą chwilę, kiedy zdecyduje się w końcu otworzyć przed mm swą biedną, oplutą duszę, bladła i, zamykając oczy, głęboko wciągała w pierś powietrze.
Gęsty park Oreandy, szlachetne ruiny Marmurowego pałacu, czerwony pałac Liwadji, regularne szeregi winnic na górach, i oto wreszcie, zamknięty w podkowę gór, wesoły, pstry amfiteatr Jałty, złote kopuły soboru, cienkie, zgrabne, ciemne cyprysy, podobne do czarnych wązkich wrzecion, bulwar kamienny i na nim, zupełnie jak zabawki, ludzie, konie, pojazdy.
Powoli i ostrożnie zawróciwszy na jednem miejscu, parostatek bokiem przybił do przystani. Natychmiast masa ludzi, w ordynarnym owczym pędzie, runęła z parostatku po schodach na brzeg, dławiąc, pchając i cisnąc jedni drugich. Głęboki wstręt poczuła Helena do wszystkich tych czerwonych męzkich karków, do roztargnionych, złych, pudrowanych w pośpiechu twarzy kobiecych, spoconych rąk, wygiętych grożąco łokci. Zdawało się jej, że w każdym z tych zezwierzęciałych bez potrzeby ludzi siedziało to same zwierzę, które zdławiło ją wczoraj. Dopiero wtedy, kiedy pasażerowie odpłynęli i pokład stał się wolnym, podeszła do burty i natychmiast zobaczyła męża. I naraz wszystko w nim: niebieska jedwabna bluza, ściśnięta szerokim pasem, i spodnie po wierzch butów, biały z szerokiemi skrzydłami filcowy kapelusz, który wtedy nosili powszechnie wszyscy socjaldemokraci, jego nizki wzrost, okrągły brzuszek, złote okulary, przymrużone oczy, natężony skutkiem promieni słonecznych grymas przy ustach — wszystko w nim naraz wydało się jej bezgranicznie znanem i jednocześnie dlaczegoś wrogiem i nieprzyjemnem. Błysnął w niej żal, dlaczego nie telegrafowała z Sewastopola, że wyjeżdża na zawsze: tak, poprostu, napisać by, bez żadnego objaśnienia powodów.
Lecz on zobaczył ją już z oddali i wymachiwał kapeluszem i wysoko podniesioną laską.
Późno w nocy wstała ze swego łóżka, które oddzielone było od jego łóżka szafką nocną, i nie zapalając światła, usiadła w nogach u niego i lekko dotknęła się go. Natychmiast się podniósł i wyszeptał z przerażeniem:
— Co ci jest, Helutka? Co ty?
Był zmięszany i bardzo zaniepokojony jej dzisiejszem pełnem naprężenia milczeniem, i, choć powoływała się na ból głowy z choroby morskiej, czuł po za jej słowami jakiś smutek czy tajemnicę. W dzień nie naprzykrzał się jej pytanami, myśląc, że czas sam pokaże i objaśni wszystko. Lecz i teraz, kiedy nie przeszedł jeszcze ze snu do pospolitej mądrości życia, bez błędu, gdzieś w najciemniejszych głębiach duszy, poczuł, że zaraz zajdzie coś ordynarnego, strasznego, nie powtarzającego się nigdy po raz drugi w życiu..
Obydwa okna otwarte były naroścież. Roskosznie aż do łaskotek pachniały niewidzialne glicynje. W ogrodzie miejskim grała orkiestra smyczkowa, i dźwięki jej wydawały się przepięknemi i smutnemi.
— Sergiej, wysłuchaj mnie, — rzekła Helena: nie, nie, nie zapalaj świecy, — dodała śpiesznie, posłyszawszy, że poruszył pudełko z zapałkami: tak będzie lepiej... bez światła... To, co ci powiem, będzie niezwykle i nie do zniesienia ciężkie dla ciebie, lecz me mogę inaczej, i muszę wypróbować ciebie... Wybacz mi!..
Ledwie widziała go w ciemności po białej koszuli. Poomacku odszukał szklankę i karafkę, i słyszała, jak stukało szkło o szkło. Słyszała, jak wielkimi, głośnymi łykami pił wodę.
— Mów, Helutko, — rzekł szeptem.
— Słuchaj! Powiedz mi, co byś ty zrobił lub powiedział, gdybym przyszła do ciebie i powiedziała:
„Drogi Siergiej, oto ja, żona twoja, która nikogo nie kochałam, oprócz ciebie, nikogo nie pokocham, oprócz ciebie, i ja dziś zdradziłam cię. Zrozum mnie, zdradziłam zupełnie, do tej ostatniej granicy, która jest tylko możebną między mężczyzną a kobietą. Nie, nie spiesz się z odpowiedzią. Zdradziłam nie w tajemnicy, nie ukrywając się, a niechcący, w mocy okoliczności... No, przypuśćmy kaprys natury histerycznej, niezwykła, niepowstrzymana żądza, no, w końcu, gwałt ze strony pijanego człowieka... jakiegośkolwiek oficera piechoty... Drogi Siergiej, nie czyń żadnych omówień i uchyleń, nie powstrzymuj mnie, a odpowiadaj mi wprost.
I pamiętaj, że, zrobiwszy to, ani na jedną chwilę nie przestawałam kochać ciebie nadewszystko, co mi jest drogie.
Milczał, pokręcił się trochę na łóżku, odszukał jej rękę, chciał uścisnąć ją, lecz cofnęła rękę.
— Helutko, przestraszyłaś mnie, nie wiem co ci powiedzieć, stanowczo nie wiem. Przecież jeżelibyś pokochała innego, przecież nie oszukiwałabyś mnie, przyszłabyś do mnie i rzekła: „Siergiej! Obydwoje jesteśmy wolnymi i uczciwymi ludźmi, przestałam kochać ciebie, kocham innego, wybacz mi — i rozstaniemy się. I ja pocałowałbym twą rękę na pożegnanie i rzekłbym: „Dziękuję ci za wszystko, coś mi dała, błogosławię imię twoje, pozwól mi tylko zachować przyjaźń twoją“...
— Nie! Nie... nie to... zupełnie nie to... Nie pokochałam, a poprostu ordynarnie zdradziłam ciebie. Zdradziłam dlatego, że nie mogłam nie zdradzić, dlatego że nie byłam winną.
— Lecz on ci się spodobał? Ty uczuwałaś rozkosz miłości?
— Ach, nie, nie! Siergiej, przez cały czas wstręt, głęboki nieprawdopodobny wstręt. No, więc powiedz, naprzykład, gdyby mnie zgwałcili?
Ostrożnie przyciągnął ją do siebie, — teraz nie stawiała oporu. Mówił:
— Droga Helutko, poco o tem myśleć? To wszystko jedno, gdybyś spytała mnie, czy przestanę cię kochać, jeżeli naraz ospa zeszpeci twą twarz lub pociąg kolei żelaznej odetnie ci nogę. Tak i to. Jeżeli zgwałcił cię jakiś łotr, — Boże, czyż to niemożebne w naszem życiu współczesnem! — wziąłbym cię, przytulił twą głowę do piersi, ot jak to robię i teraz, i powiedziałbym: „Drogie moje, skrzywdzone, biedne dziecię, oto ja żałuję ciebie jak mąż, jak brat, jak jedyny przyjaciel i zmywam z twego serca hańbę pocałunkiem moim.“
Długo milczeli, poczem Siergiej rzekł:
— Opowiedz mi wszystko!
I zaczęła tak:
— Wyobraź sobie... Lecz pamiętaj, Siergiej, że to tylko przypuszczenie... Gdyby w nocy na parostatku schwytał mnie niepowstrzymany atak choroby morskiej....
I szczegółowo, nie opuszczając ani jednego szczegółu, opowiedziała mu wszystko, co zaszło z nią ubiegłej nocy. Opowiedziała nawet o tem wstrząsającem i teraz bezgranicznie męczącem dla niej wrażeniu, które ogarnęło ją w obecności młodego kadeta. Lecz przez cały czas w mowę swoją wstawiała słowa: „Słyszysz, to tylko przypuszczenie! Nie myśl, że to było, to tylko przypuszczenie. Wymyślam, jaknajgorsze, na co zdolną jest wyobraźnia moja.
I kiedy zamilkła, rzekł cicho i prawie uroczyście:
Tak więc było? Było? Lecz ani sądzić ciebie ani wybaczać ci nie mam prawa. Tyś zawiniła w tem tyle, ile w złym, bezsensownym śnie, który ci się przyśnił. Daj mi twoją rękę!
I, pocałowawszy ją w rękę, spytał ledwie dosłyszalnie:
— Tak więc było, Helutko?
— Tak, mój drogi. Jestem tak nieszczęśliwa, tak głęboko nieszczęśliwa. Dziękuję ci za to, żeś mnie pocieszył, nie rozbiłeś serca mego. Za tą jedną chwilę nie wiem, czem odwdzięczę ci się w życiu.
I oto z gorzkiemi i radosnemi łzami, przytuliła się do jego piersi, łkając i wstrząsając nagiemi ramionami i rękoma, i zraszając jego koszulę. Starannie, powoli, łagodnie głaskał ręką jej włosy.
— Kładź się, droga, wyśpij, odpocznij. Jutro obudzisz się rzeźka, a wszystko wydawać ci się będzie snem odległym.
Położyła się. Minął kwadrans. Osłabiająco, mdło pachniała glicynja, bajecznie-pięknie dźwięczała orkiestra w oddali, lecz mąż i żona nie mogli zasnąć i leżeli, obawiając się zaniepokoić jedno drugie, z zamkniętemi oczyma, starając się nieporuszać, nie oddychać, nie kasłać, i każde rozumiało, że drugie nie śpi.
Lecz naraz zerwał się on z łóżka i wyrzekł z przerażeniem — Helutka! A dziecko? A naraz dziecko?
Zwlekała i spytała bezdźwięcznie:
— Tybyś je znienawidził?
— Ja go nie znienawidzę. Dzieci wszystkie są prześliczne, sto razy ci mówiłem o tem i wierzę — nie tylko słowami, lecz całą duszą — że niema różnicy w miłości ku swemu czy obcemu dziecku. Zawsze mówiłem, że wyjątkowe uczucie macierzyńskie — prawie występek, że kobieta, która, pragnąc uratować swe dziecko od prostej febry, gotowa by była z radością zniszczyć setki obcych, nieznanych jej dzieci, — że taka kobieta jest potworną choć może być przepiękną, lub, jak mówią, „świętą“ matką. Dziecko, którebyś urodziła w takim wypadku, byłoby mojem dzieckiem, lecz, Helutko,... Człowiek ten, prawdopodobnie, przeżył w swem życiu tysiące podobnych przygód. Bezwątpienia poznał już wszystkie obrzydliwe choroby... Skąd wiedzieć... Być może, posiada on w krwi swojej dziedziczny alkoholizm,... Syfilis... W tem jest cała zgroza, Helutko...
Odpowiedziała zmęczonym głosem:
— Dobrze, zrobię wszystko, co zechcesz.
I znów nastąpiło milczenie i trwało strasznie długo.
Przemówił nieśmiało:
— Nie chcę kłamać, muszę przyznać się tobie, że tylko jedna okoliczność mnie męczy, żeś ty doznała radość, fizyczną radość miłości nie ze mną z jakimś nieznajomym. Ach! Dlaczego to się stał? Gdybym cię wziął już nie dziewczyną, byłoby mi obojętne, lecz to, to... droga, — głos jego stał się błagalnym i zadrżał: — lecz, przecież, być może, tego nie było? Tyś chciała mnie wypróbować?
Nerwowo i głośno roześmiała się.
— A czyż ty poważnie myślisz, że mogłabym cię zdradzić? Rozumie się, tylko próbowałam ciebie. Lecz dosyć. Zdałeś egzamin, teraz możesz spać spokojnie i nie przeszkadzaj mi spać.
— Więc to prawda? Prawda? Droga moja ubóstwiana, przecudna Helutko. A, jakiem zadowolony! Ha-ha, a ja to, głupiec, prawie uwierzyłem tobie. Nic nie było, Helutko?...
— Nic, — odpowiedziała dość sucho.
Pokręcił się trochę i usnął.
Lecz rano obudził go jakiś szelest. W pokoju było widno. Helena, blada po nocy bezsennej, wychudła, z ciemnemi kręgami wokoło oczu, z suchemi popękanemi ustami, prawie już ubrana, spiesznie wykańczała swą toaletę.
— Gdzie się wybierasz, droga? — spytał niespokojnie.
— Zaraz wrócę, — odrzekła: rozbolała mnie głowa. Przejdę się, a spać położę się po śniadaniu.
Przypomniał sobie wczorajsze i, wyciągając ku niej ręce, rzekł:
— Jakieś ty mnie przestraszyła, moja droga, niedobra żoneczko. Żebyś wiedziała, coś zrobiła z mojem sercem. Przecież taka okropność na całe życie pozostałaby między nami. Ani ty, ani ja nigdy nie moglibyśmy jej zapomnieć. Wszak to prawda? Wszystko to: pomocnik kapitana, kadet, choroba morska, wszystko to — twój wymysł, nieprawdaż?
Odpowiedziała spokojnie, sama dziwiąc się te mu, jak ona, dumna zawsze z swej szczerości, mogła kłamać tak naturalnie i łatwo.
— Rozumie się, wymysł. Poprostu, jedna dama opowiadała w kajucie taki wypadek, który rzeczywiście był na parostatku. Opowiadanie jej tak podnieciło mnie, i tak żywo wyobraziłam siebie w sytuacji tej kobiety, iż mnie ogarnęło takie przerażenie na myśl, że ty znienawidziłbyś mnie, gdybym była na jej miejscu, że zupełnie straciłam równowagę... Lecz, dzięki Bogu, teraz wszystko minęło...
— Ma się rozumieć, minęło, — potwierdził, uradowany i zupełnie uspokojony: Boże! A w końcu, gdyby się to zdarzyło, czyżbyś stała się gorszą lub niższą w moich oczach? Jakie głupstwo!
Wyszła. Znów zasnął i spał do dziesiątej godziny. O jedynastej godzinie zaczął się już niepokoić jej nieobecnością, a w południe chłopiec z jakiegoś hotelu, w czapce, obszytej galonami, z mnóstwem złotych guzików na kurtce, przyniósł mu krótki list od Heleny:
„Parostatkiem o godzinie dziesiątej wyjechałam znów do Odesy. Nie chcę ukrywać przed tobą tego, że jadę do Wasiutyńskiego, i ty, rozumie się, zrozumiesz, co będę robić przez całe moje pozostałe życie. Tyś — jedyny człowiek, którego kochałam, i ostatni, dlatego że miłość męzka więcej dla mnie nie istnieje. Tyś najcnotliwszy i najuczciwszy ze wszystkich ludzi, jakich tylko spotykałam. Lecz tyś również okazał się, jak i wszyscy, małym, podejrzliwym, samolubem w miłości, nieufnym i poniżająco-zazdrosnym, Bezwątpienia, że z tobą wcześniej czy później spotkamy się w tej sprawie, która jedna będzie dla mnie sensem życia. Proszę cię, w imię naszej dawnej miłości: żadnych dopytywać, wyjaśnień, wyrzutów lub prób zbliżenia. Sam wiesz, że nie zmienię swojej decyzji.
„Rozumie się, całe opowiadanie o parostatku zupełny wymysł.“
Był lipiec, piąta godzina popołudniu i straszny upał. Całe murowane olbrzymie miasto oddychało żarem, zupełnie jak rozpalony piec. Białe mury domów błyszczały nieznośnie dla oczów. Asfaltowe trotuary rozmiękły i paliły podeszwy. Cienie od akacji przeciągały się po jezdni z płyt kamiennych mizerne, zmęczone i również wydawały się gorącemi. Blade pod promieniami słońca morze leżało nieruchomo i ciężko, jak martwe. Na ulicach unosił się biały pył.
W tym czasie w jednym z prywatnych teatrów, w foyer, kończyła swą zwykłą pracę niewielka komisja z adwokatów miejscowych, która podjęła się bezpłatnie prowadzić sprawy mieszkańców, którzy ucierpieli skutkiem ostatniego pogromu żydowskiego. Było ich dziewiętnaście osób, wszystko pomocnicy adwokatów przysięgłych, ludzie młodzi, czołowi i sumienni. Posiedzenie nie wymagało żadnych ceremonjalności, a dlatego przeważały lekki pikowe, flanelowe i alpagowe garnitury. Siedzieli, gdzie się komu podobało, po dwóch i po trzech, przy marmurowych stolikach, a przewodniczący ulokował się za pustym bufetem, gdzie przedtem, jeszcze zimą, sprzedawano słodycze.
Upał, lejący się przez otwarte okna razem z oślepiającem światłem i gwarem ulicznym, wyczerpał zupełnie młodych adwokatów. Posiedzenie prowadzono leniwie i z pewnem rozdrażnieniem.
Wysoki młody człowiek z białymi wąsami i rzadkimi włosami na głowie, przewodniczący zebrania, z rozkoszą myślał o tem, jak pojedzie zaraz na nowym, dopiero co kupionym welocypedzie na letnisko i jak szybko rozbierze się, i jeszcze nie ostygły, spocony, rzuci się w czyste pachnące, chłodne morze. Przy tych myślach całe jego wyczerpane ciało przeciągało się i drgało. W tym czasie, niecierpliwie przekładając przed sobą papiery, mówił słaby głosem:.
— Zatem, panowie, sprawę Rubinczyka prowadzi Józef Morycowicz. Być może, ktokolwiek jeszcze ma oświadczenie do porządku dziennego?
Najmłodszy kolega — malutki, tłuściutki, bardzo czarny i bardzo ruchliwy karaim — wyrzekł półgłosem, lecz tak, że wszyscy go usłyszeli:
— Na porządku dziennym teraz najlepsze kwas z lodem...
Przewodniczący spojrzał na niego surowo, z boku, lecz sam nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Westchnął już i nawet położył obydwie ręce na stale, ażeby wstać i ogłosić posiedzenie za zamknięte, gdy stróż teatralny, stojący przy drzwiach, naraz: odszedł od nich i rzekł:
— Wielmożny panie... tam przyszło jakichciś siedmiu. Proszą, ażeby wpuścić.
Przewodniczący niecierpliwie obiegł wzrokiem kolegów.
— Panowie, jak?
Dały się słyszeć głosy:
— Na następne posiedzenie. Basta.
— Niech podadzą na piśmie...
— Tak, przecież, jeżeli prędko. Decydujcie prędzej.
— A nu ich! — Fu, ty, Panie, jakie piekło!
— Wpuśćcie ich, — w rozdrażnieniu skinął głową przewodniczący: i potem, proszę bardzo, przynieście mi narzanu! Tylko zimnego, bądźcie dobrzy.
Stróż otworzył drzwi i rzekł na korytarz:
— Proszę, Pozwolili.
I oto do foyer, jeden za drugim, weszło siedem, najbardziej nieoczekiwanych, najbardziej nieprawdopodobnych osobistości. Z początku pokazał się ktoś rosły, pewny siebie, w eleganckim garniturze barwy suchego piasku morskiego, w wspaniałej bieliźnie — różowej w białe prążki, z czerwoną różą w butonierce. Głowa jego, patrząc z przodu, była kształtem podobną do stojącego bobu, a z boku — do leżącego.
Twarz ozdabiały podkręcone, wojownicze grube wąsy i szpiczasta modna bródka. Na nosie ciemnoniebieskie binokle, na rękach paljowe rękawiczki, w lewej ręce czarna ze srebrem trzcina, w prawej błękitna chustka do nosa. Pozostałych sześciu sprawiało dziwne, zawadjackie i pstre wrażenie. Zupełnie jakby wszyscy w pośpiechu pomięszali nie tylko ubranie, lecz i ręce, i nogi i głowy. Był tu człowiek z wspaniałym profilem rzymskiego senatora, lecz ubrany prawie w łachmany. Inny nosił na sobie elegancką kamizelkę frakową, z poza okrągłego wycięcia której pstrzyła się brudna koszula małorosyjska. Były tu asymetryczne twarze typu kryminalnego, lecz patrzące z niezachwianą pewnością siebie. I wszyscy ci ludzie, pomimo widoczną młodość, wyraźnie posiadali wielkie doświadczenie życiowe, swobodę obejścia, zapalczywość i jakąś ukrytą, podejrzaną filuterję.
Pan w piaskowym garniturze swobodnie i zręcznie ukłonił się głową i rzekł nawpół pytająco:
— Pan przewodniczący?
— Tak, to ja, — odrzekł tenże: co pan sobie życzy?
— My oto wszyscy, kogo panowie przed sobą widzicie, — zaczął pan spokojnym tonem i, odwróciwszy się, wskazał ręką na towarzyszy: stanowimy delegację od połączonej Rostowsko-Charkowskiej i Odesso-Nikołajewskiej organizacji złodziei.
Prawnicy poruszyli się na swoich miejscach. Przewodniczący cofnął się w tył i wytrzeszczył oczy.
— Organizacji kogo-o? — spytał przeciągle.
— Organizacji złodziei, — powtórzył z zimną krwią gentelman w piaskowym garniturze: co zaś dotyczy się mnie, to koledzy uczynili mi wielki zaszczyt, wybierając mnie przedstawicielem delegacji.
— Bardzo... przyjemnie — rzekł przewodniczący niepewnie.
— Dziękuję panu. Wszyscy my siedmiu jesteśmy zwykli złodzieje, rozumie się, różnych specjalności. I oto organizacja dała nam pełnomocnictwo złożenia przed szanownem zebraniem panów, — gentelman znów złożył wytworny ukłon: naszej pokornej prośby o pomoc.
— Nie rozumiem, właściwie mówiąc, jaki stosunek..., — przewodniczący rozłożył ręce: lecz jednakże, proszę, niech pan mówi dalej.
— Sprawa, z którą mamy śmiałość i zaszczyt zwrócić się do was, czcigodni panowie, — sprawa bardzo jasna, bardzo prosta i bardzo krótka. Zajmie nie więcej nad sześć, siedem minut czasu, o czem uważam za obowiązek uprzedzić zawczasu z powodu spóźnionej pory i 37 stopni, jakie pokazuje Reamure w cieniu. — Mówca lekko zakasłał i popatrzał na wspaniały złoty zegarek: Widzicie panowie: w ostatnich czasach w gazetach miejscowych, w sprawozdaniach z żałosnych i straszliwych dni pogromu, dość często zaczęły pojawiać się wzmianki o tem, że w liczbie urządzających pogromy, podmówionych i najętych przez policję, w tych odmętach społeczeństwa, składających się z pijaków, bosiaków, sutenerów i podmiejskich chuliganów, znajdowali się również i złodzieje. Z początku milczeliśmy, lecz w końcu uważamy siebie za zmuszonych do protestu przed obliczem całego inteligentnego społeczeństwa przeciw takiemu niesprawiedliwemu i ciężkiemu oskarżeniu. Dobrze wiem, że z prawnego punktu widzenia my — jesteśmy przestępcy i wrodzy społeczeństwa. Lecz wyobraźcie sobie panowie, choć na jedną chwilę, sytuację tego wroga społeczeństwa, kiedy go oskarżają ogólnie i o to przestępstwo, którego nie tylko nie dokonał, lecz któremu gotów stawiać opór całą siłą swej duszy. Bezwątpienia, wszak bezwątpienia, że krzywdę skutkiem takiej niesprawiedliwości poczuje on znacznie dotkliwiej, niż przeciętny, szczęśliwy, normalny obywatel.
Tak więc, my i oznajmiamy, że oskarżenie włożone na nas, pozbawione jest wszelkiej nie tylko faktycznej, ale i logicznej podstawy. To też zamierzam dowieść w dwóch słowach, jeżeli szanowne zebranie raczy mnie wysłuchać.
— Niech pan mówi, — rzekł przewodniczący.
— Prosimy, prosimy, — rozległo się wśród ożywionych adwokatów.
— Składam panom moją szczerą wdzięczność w imieniu wszystkich naszych kolegów. Wierzcie panowie, nigdy nie będziecie żałować swojej uwagi dla przedstawicieli raczej... no, tak, powiedzmy, ślizkiej, lecz jednocześnie nieszczęśliwej i niełatwej profesji. Zatem, zaczynamy, jak śpiewa Girałdoni w prologu z „Pajaców“. „A propos, poproszę pana przewodniczącego o pozwolenie ugaszenia choć cokolwiek pragnienia.
Stróż, przynieś mi, bracie, lemoniady i kieliszek angielskiej gorzkiej! Nie będę mówić, łaskawi panowie, o moralnej stronie naszego rzemiosła i o jego oznaczeniu socjalnem. Panom, bezwątpienia, lepiej ode mnie znanym jest zdumiewający świetny paradoks Proudhona: „własność — to złodziejstwo“, paradoks, jak panowie chcecie, a jednak dotychczas nie obalony żadnemi narzekaniami tchórzliwych mieszczan i tłustych popów. Przykład. Ojciec — energiczny i mądry drapieżnik — zebrał miljon i pozostawia go synowi, rachitycznemu, niezdrowemu i ciemnemu bałwanowi, i zdegenerowanemu idjocie, bezmózgiemu robakowi, prawdziwemu pasorżytowi. Miljon rubli — to w potencjale miljon dni roboczych, a, znaczy się — prawo ni z tego ni z owego na pracę, pot, krew i życie strasznej masy ludzi. Na co? Za to? Dlaczego? Zupełnie niewiadomo. Zatem, panowie, dlaczego by nie zgodzić się z tą sytuacją, że nasza profesja okazuje się, do pewnego stopnia, jakby poprawką ku nadmiernemu nagromadzeniu cenności w jednem ręku, służy jako protest przeciwko wszystkim ciężarom, obrzydliwościom, samowoli, gwałtu, lekceważeniu osobistości ludzkich, przeciwko wszystkim tym potwornościom, zrodzonym przez burżuazyjno-kapitalistyczny ustrój współczesnego społeczeństwa? Rewolucja socjalna, wcześniej czy później, wszystko jedno zmieni ten porządek. Własność odejdzie w sferę smutnych wspomnień, i wtedy — ach! — sami przez się znikniemy z oblicza ziemi i myles braves chevaliers d’industrie“.
Mówca zatrzymał się i, wziąwszy z rąk zbliżającego się stróża tacę, postawił ją obok siebie na stoliku.
— Przepraszam. Jedna chwila. Masz, bracie, i à propos, kiedy stąd wyjdziesz, to zamknij za sobą mocniej drzwi.
— Słucham, jaśnie oświecony! — krzyknął radośnie stróż.
Mówca wypił pół szklanki i ciągnął dalej:
— Jednakże w stronę filozoficzną, ekonomiczną i socjalną stronę kwestii. Nie chcąc zajmować uwagi panów, powinienem, jednakże, oznajmić, że zajęcie nasze bardzo zbliżone jest do tego pojęcia, które nazywa się sztuką, dlatego że wchodzą w nie wszystkie elementy, stanowiące sztukę: powołanie, natchnienie, fantazja, wynalazczość, ambicja i długa, ciężka próba nauki, W niem — ach! — brakuje tyłka cnoty, o której pisał z takim świetnym i płomiennym zachwytem wielki Karamzin.
„Łaskawi panowie, daleki jestem od myśli buffonady przed tak szanownem zebraniem lub zabierania wam drogocennego czasu bezcelowymi paradoksami. Lecz nie mogę nie potwierdzić choć w krótkości mej myśli. Obcemu uchu bezsensownie, dzika i śmiesznie słyszeć o powołaniu złodziejskiem. Jednakże, ośmielam się zapewnić panów, że takie powołanie istnieje. Są ludzie, którzy posiadając specjalną siłę pamięci wzrokowej, bystrem i spostrzegawczem okiem, zimną krwią, zręcznością palców i w szczególności subtelnym dotykiem, jakby specjalnie narodzili się na świat Boży na to, ażeby być znakomitymi szulerami. Rzemiosło złodzieja kieszonkowego wymaga niezwykłej zręczności i ruchliwości, strasznej ścisłości ruchów, nie mówiąc już o pomysłowości, obserwacji, naprężonej uwadze. Niektórzy posiadają zdecydowane powołanie do wyłamywania kas ogniotrwałych: od samego delikatnego dzieciństw a pociągają ich ku sobie tajemnice wszelkich skomplikowanych mechanizmów: welocypedów, maszyn do szycia, zabawek nakręcanych, zegarków. W końcu, panowie prawnicy, są ludzie z dziedziczną nienawiścią własności. Wy nazywacie to zjawisko zwyrodnieniem — jak się panom podoba. Lecz powiem, że prawdziwego złodzieja, złodzieja z powołania, nie przeciągniesz w powszedniość uczciwej wegetacji żadnymi piernikami: ani dobrze zabezpieczoną służbą, ani darowanymi pieniędzmi, ani miłością kobiety. Gdyż tu ciągłe piękno ryzyka, porywająca przepaść niebezpieczeństwa, zamieranie serca, bujne drżenie życia, zachwyt! Panowie uzbrojeni są w protekcję prawa, zamki, rewolwery, telefony, policję, wojsko, — my zaś tylko w zręczność, spryt i odwagę. Myśmy — lisy, a społeczeństwo — to kurnik, strzeżony przez psy. Czy wiadomo panom, że na wsiach najbardziej artystyczne, najbardziej obdarzone natury idą na koniokradów i kłusowników? Co robić: życie dotychczas było tak skąpe, tak płaskie, tak nieznośnie nudne dla zapalnych serc!
Lecz przechodzę do natchnienia. Bez wątpienia, panom, łaskawi panowie, zdarzało się czytać o nadnaturalnych co do pomysłu i wykonania kradzieżach? W gazetach, w rubryce wypadków, nadają im zwykle tytuł: „olbrzymi rabunek“, lub „genjalna sztuczka oszukańcza“, lub jeszcze „zręczna sztuka aferzystów“. W tych wypadkach burżuazyjni ojcowie: rodzin rozkładają ręce i wykrzykują: „Jaki smutny objaw! Gdyby wynalazczość tych odszczepieńców,, ich zdumiewająca znajomość psychologji ludzkiej, ich panowanie nad sobą i śmiałość, ich niezrównane zdolności aktorskie, — gdyby to wszystko zwrócić w dobrą stronę! Ile pożytku przynieśli by ci ludzie ojczyźnie!“ Lecz oddawna wiadomo, łaskawi panowie, że burżuazyjni ojcowie rodzin stworzeni są przez Stwórcę niebieskiego na to, ażeby mówić ogólniki i głupstwa. Mnie samemu niekiedy zdarza się... — coż, przyznaję, my, złodzieje, naród sentymentalny, — zdarza się gdziekolwiek w parku Aleksandrowskim lub na brzegu morza zachwycać pięknym zachodem. I zawsze zawczasu pewien jestem, że ktokolwiek obok mnie bezwarunkowo powie z aplombem: „a oto, patrz, niech namaluje tak artysta, — nikt nigdy nie uwierzy!“ Wtedy odwracam się i, rozumie się, widzę zadowolonego z siebie, utuczonego ojca rodziny, którzy, powiedziawszy cudze głupstwo, cieszy się jak ze swego własnego. Co się dotyczy miłej ojczyzny, to burżuazyjny ojciec rodziny patrzy na nią, jak na pieczonego indyka: urwał kąsek co-słodszy i je go pocichutku w ukrytym kąciku, i sławi Boga. Lecz, właściwie, nie o to rzecz idzie. Nienawiść do trywialności, porwała mnie i proszę o przebaczenie za zbędne słowa. Lecz rzecz w tem, ze geniusz i natchnienie, choćby były zwrócone nie na korzyść cerkwi prawosławnej, mimo to pozostają rzadkiemi przecudnemi rzeczami. Wszystko idzie naprzód, i w złodziejstwie jest swoja tworczość.
„W końcu rzemiosło nasze wcale nie jest tak lekkie i wesołe, jak to się wydaje na pierwsze spojrzenie. Wymaga długotrwałego doświadczenia, ciągłych ćwiczeń, powolnego i męczącego treningu. Zawiera w sobie setki giętkich, ostrożnych poruszeń, niedostępnych dla najzręczniejszego sztukmistrza. Lecz, nie chcąc być gołosłownym, łaskawi, panowie, zaraz dokonam wobec was kilka doświadczeń. Proszę panów być spokojnym o wykonawców.
Wszyscy my w obecnej chwili znajdujemy się legalnie na wolności, i choć nas według zwyczaju, siedzą i znają nas znakomicie osobiście, i nasze fotografje ozdabiają albumy wszystkich oddziałów śledczych, lecz tymczasem nie mamy potrzeby ukrywać się przed nikim. Jeżeli zaś w następstwie poznacie panowie któregokolwiek z nas w innych okolicznościach, to proszę bardzo, my panów gorąco prosimy, postępujcie zawsze zgodnie z tem, co wam nakazuje obowiązek zawodowy i obywatelski. My zaś, wywdzięczając się; za waszą uwagę, postanowiliśmy ogłosić waszą własność prywatną za nietykalną, otoczyć ją złodziejskiem tabu. Jednakże do dzieła“.
Odwróciwszy się w tył, mówca rozkazał:
— Sysoj Wielikij, proszę.
Olbrzymi krępy drab, z rękoma po kolana, człowiek bez czoła i bez szyi, podobny do jarmarcznego Herkulesa wysunął się naprzód. Uśmiechał się tępo i ze zmięszania drapał się w lewą brew.
— Ta tu niema co robić, — rzekł ochryple.
Lecz za niego przemówił gentelman w piaskowym garniturze, zwracając się do zebrania:
— Łaskawi panowie — Przed wami jeden z szanownych członków naszej organizacji — Ze specjalności on wyłamywacz kufrów, kas żelaznych i innych schronisk znaków pieniężnych. Niekiedy przy swoich zajęciach wieczorowych korzysta dla topienia metali z prądu elektrycznego z przewodników oświetleniowych. Na nieszczęście, niema tu na czem pokazać najlepszych numerów swej sztuki. Wszelkie drzwi, z najbardziej skomplikowanym zamkiem, otwiera bez zarzutu. A propos, oto te drzwi, widocznie zamknięte?
Wszyscy zwrócili się w tył ku drzwiom, na których wisiał drukowany plakat: „Wejście za kulisy osobom obcym surowo wzbronione“.
— Tak, te drzwi, widocznie, zamknięte, — potwierdził przewodniczący.
— I cudownie. Sysoj Wielikij, bądźcie uprzejmi.
— Ta cóż to głupia sprawa, — rzekł olbrzym leniwie i pogardliwie.
Podszedł do drzwi, potrząsnął je z początku ostrożnie ręką, potem wyciągnął z kieszeni jakiś malutki błyszczący instrument, zrobił nim, nachyliwszy się nad zamkiem, kilka prawie niedostrzegalnych ruchów, i naraz, wyprostowawszy się, roztworzył drzwi szybko i bez szmeru. Przewodniczący patrzał na niego z zegarkiem w ręku: cała sprawa, zajęła nie więcej niż dziesięć sekund.
— Dziękuję panu, Sysoj Wieliki, — rzekł uprzejmie gentelman w piaskowym garniturze: może pan iść na miejsce.
Lecz przewodniczący rzekł z pewnym niepokojem:
— Przepraszam. Wszystko to interesujące i bardzo pouczające, lecz... powiedz pan, czy należy do profesji pańskiego poważanego kolegi również sztuka zamykania drzwi?
— Ah, mille pardon! — spiesznie ukłonił się gentelman: Zapomniałm o tem. Sysoj Wielikij, bądź pan tak dobry...
Drzwi były również zręcznie i bez szmeru zamknięte. Poważany kolega, kołysząc się i uśmiechając, powrócił do swoich przyjaciół.
— Teraz będę mieć zaszczyt pokazać panom sztukę jednego z naszych kolegów, operującego w dziale kradzieży kieszonkowych w teatrach i na dworcach, — ciągnął mówca: jest jeszcze nadzwyczajnie młody, lecz, z tej jego subtelnej roboty, możecie panowie, do pewnego stopnia sądzić o tem, co z niego wyjdzie w następstwie przy pewnej pilności Jasza!
Smagły młodzieniec w niebieskiej jedwabnej koszuli i butach lakierowanych, podobny do cygana, swobodnie wyszedł naprzód i stanął przy mówcy, bawiąc się chwastami pasa i wesoło mrużąc wielkie, z żółtemi białkami, zuchwałe oczy.
Gentelman w piaskowym garniturze rzekł pochlebnie:
— Panowie... zmuszony jestem poprosić... czy nie zgodzi się ktokolwiek... poddać się małemu doświadczeniu. Zapewniam panów, że to będzie tylko przykład, tak powiedziawszy gra...
Obejmował spojrzeniem siedzących. Malutki, tłuściutki, czarny, jak żuk, karaim wyszedł z poza swego stolika.
— Jestem do usług pańskich, — rzekł drwiąco.
— Jasza! — skinął głową mówca.
Jasza podszedł blizko do adwokata. Teraz na lewej, zgiętej ręce jego wisiał błyszczący, jedwabny wzorzysty fular.
— Jeżeli, naprzykład w cerkwi, lub, powiedzmy, w bufecie w teatrze, lub również w cyrku... — zaczął słodziutko prędko mówić: zaraz widzę, to idzie frajer... przepraszam pana, ot choćby pan... frajer — tu niema nic obraźliwego: poprostu bogaty pan, który jest przyzwoity i nic nie rozumie. Przedewszystkiem: jakie mogą być przedmioty? Przedmioty najróżnorodniejsze. Zwykle z początku zegarek z łańcuszkiem. Znów więc — gdzie? Niektórzy noszą go w górnej kieszonce kamizelki oto tu, niektórzy w dolnej — oto tu. Portmonetka zaś prawie zawsze leży w kieszeniach spodni. Chyba już zupełny jakiś mazgaj włoży ją do marynarki. Potem — portcygar. Naturalnie, przedtem popatrzysz, jaki: złoty czy srebrny z monogramem, a dla skórzanego kto się tam będzie paskudzić, jeżeli siebie szanuje? Portcygar może być w siedmiu kieszeniach: tu, tu, tu, ot tu, tu, tam i tu. Czy nie tak?... Odpowiednio do tego i operujesz.
Mówiąc w ten sposób, młody złodziej uśmiechał się, świecił oczyma prosto w oczy adwokata, i szybkimi, zręcznymi ruchami prawej ręki w skazywał na różne miejsca w jego ubraniu.
— Znów też może zwracać uwagę i szpilka oto tu, w krawaciku. Jednakże unikamy przyswajać je. Teraz taki naród poszedł, że rzadko kto z mężczyzn nosi prawdziwe kamienie. I oto ja podchodzę. Zaraz zwracam się, jako dobrze wychowany: panie, pozwoli pan zapalić, lub jeszcze cośkolwiek, jednem słowem, wszczynam rozmowę. Przedewszystkiem co? Przedewszystkiem patrzę mu prosto w oczy, oto tak, a pracują u mnie tylko dwa palce: oto ten i oto ten.
Jasza podniósł do wysokości swej twarzy dwa palce prawej ręki, wskazujący i środkowy, i poruszał niemi.
— Widzieliście? Oto temi dwoma palcami całą muzykę się gra. I, główne, nic niema tu zdumiewającego: raz, dwa, trzy — i gotowe! Każdy niegłupi człowiek może się z łatwością nauczyć. Oto i wszystko. Najzwyklejsza rzecz. Moje uszanowanie.
Złodziej lekko zawrócił i skierował się na miejsce.
Jasza! — poważnie i wieloznacząco wyrzekł gentelman w piaskowym garniturze: Ja-sza! — powtórzył surowo.
Jasza zatrzymał się. Odwrócony był plecami do adwokata, lecz widocznie, o coś wymownie prosił oczyma swego przedstawiciela, dlatego że ten zmarszczył brwi i przecząco trząsł igłową.
— Jasza! — po raz trzeci z wyrazem pogróżki wyrzekł!
— Ech! — krzyknął z przykrością młody złodziej i niechętnie odwrócił się znów twarzą do adwokata: a gdzież pański zegareczek, panie? — spytał cienkim głosem.
— Ach! — spostrzegł się karaim.
— Ot widzi pan, teraz — ach! — ciągnął dalej Jasza z wymówką: pan przez cały czas na moją prawą rękę patrzał, a ja tymczasem pański zegareczek lewą ręką zoperowałem. Oto właśnie temi dwoma paluszkami. Z pod caschne-to. Dlatego i caschne nosimy. A że u pana łańcuszek nieprawdziwy, sznurek, widocznie na pamiątkę od jakiejś mamzeli, a zegareczek złoty, to ja łańcuszek panu zostawiłem, jako znak przedmiotu pamięci. Niech pan bierze, dodał z westchnieniem, podając zegarek.
— Jednakże zręcznie! — rzekł zmięszany adwokat: nie zauważyłem nawet.
— Tem handlujemy, — zauważył Jasza z dumą.
Swobodnie powrócił do swoich kolegów. Mówca, tymczasem napił się z szklanki i ciągnął dalej:
— Teraz, łaskawi panowie, następujący z naszych współpracowników pokaże wam kilka zwykłych wolt karcianych, które są w użyciu na jarmarkach, na parostatkach i na kolejach. Przy pomocy trzech kart, naprzykład, damy, asa i szóstki, on bardzo zręcznie... Zresztą, być może, panowie, zmęczyły was te doświadczenia?...
— Nie, wszystko to bardzo interesujące, — uprzejmie odpowiedział przewodniczący: chciałbym, tylko spytać, — jeżeli, rozumie się, pytanie moje niewyda się panu nieprzyzwoitem: — pańska specjalność?
— Hm... moje... nie, dlaczegóżby nieprzyzwoitość?... Pracuję w wielkich brylantowych magazynach, a inne moje zajęcie — banki, — ze skromnym: uśmiechem odpowiedział mówca: Nie, niech panowie nie myślą, że moje rzemiosło lżejsze od innych. Wystarczy to, że znam cztery europejskie języki: niemiecki, francuzki, angielski i włoski, nie licząc, zrozumiałe, polskiego, małoruskiego i żydowskiego. Więc jakżeż, panie przewodniczący, czy dokonywać dalsze demonstracje?
Przewodniczący spojrzał na zegarek.
— Na nieszczęście, zbyt mało mamy czasu, — rzekł: Czyby nie przejść lepiej do samej istoty pańskiej sprawy? Tymbardziej, że doświadczenia, których dopiero co byliśmy świadkiem, w dostateczny sposób przekonały nas o zręczności pańskich szanownych współczłonków. Nieprawdaż, Izaak Abramowicz?
— O tak, w zupełności! — potwierdził z pośpiechem adwokat karaim.
— I przecudnie, — uprzejmie zgodził się gentelman w piaskowym garniturze: — Hrabiątko, — zwrócił się do kędzierzawego blondyna, podobnego do markiera w święto: schowaj pan swoją maszynkę, nie potrzebna więcej. Pozostało mi, panowie, tylko kilka słów. Teraz, kiedy przekonaliście się o tem, że nasza sztuka choć i nie cieszy się światłą protekcją wysakopostawionych osób, lecz mimo to jest sztuką; kiedy panowie, być może, zgodziliście się ze mną, że ta sztuka wymaga wielu zalet osobistych, oprócz ustawicznej pracy, niebezpieczeństw i nieprzyjemnych nieporozumień, — panowie, spodziewam się, uwierzycie również, że do naszej sztuki można się roznamiętnić i — choć to jest dziwne na pierwsze spojrzenie — kochać i szanować ją. Teraz wyobraźcie sobie, że naraz znanemu, utalentowanemu poecie, legendy i poematy którego ozdabiają najlepsze nasze czasopisma, naraz proponują napisać wierszami, po trzy kopiejki za wiersz i przytem z pełnym podpisem, reklamę dla papierosów „Jaśmin*? Lub na którekolwiek z panów, świetnych i znakomitych adwokatów, naraz rzucono oszczerstwo, że zajmujecie się fałszywemi świadectwami przy sprawach rozwodowych lub piszecie w szynkowniach prośby do naczelnika miasta dla furmanów? Ma się rozumieć, wasi krewni, przyjaciele i znajomi nie uwierzą temu, lecz pogłoska już zatruła was, przeżywacie pełne udręki chwile. A teraz wyobraźcie sobie, że takie haniebne, niewiadomo przez kogo puszczone oszczerstwo zagraża nie tylko waszemu dobremu imieniowi i spokojnemu trawieniu, lecz grozi waszej wolności, waszemu zdrowiu, nawet waszemu życiu. W takiej właśnie sytuacji znajdujemy się i my, spotwarzeni przez gazety, złodzieje. Muszę wyjaśnić. Istnieje kategorja łajdaków — passez moi le mot, — których my nazywamy mamusinymi synkami i z którymi nas — och! — mięszają. Są to ludzie bez wstydu i bez sumienia, są to szulerzy, którzy wszystko stracili, właśnie mamusine wisielce, leniwi i niezgrabni darmozjadzi, niezręcznie kradnący subjekci. Ich nic nie kosztuje żyć na rachunek swojej kochanki-prostytutki, na podobieństwo samca ryby makreli, który pływa za samicą i żywi się jej wydzielinami; zdolny jest obrabować i skrzywdzić dziecko w ciemnym zaułku, ażeby odebrać mu trzy kopiejki, zabije śpiącego i będzie torturować staruszkę. Ludzie ci — wrzód naszego rzemiosła. Nie istnieją dla nich ani piękności, ani tradycje sztuki. Pilnują nas, prawdziwych, zręcznych złodziei, jak szakale lwów. Przypuśćmy, udało mi się zrobić wielki interes. Nie mówiąc już o tem, że przy sprzedaży rzeczy lub przy zmianie biletów, pozostawiam w rękach lichwiarzy do dwóch trzecich całej sumy, nie mówiąc nawet o zwykłych łapówkach nieprzekupnej policji, — muszę jeszcze udzielić pewną część każdemu z tych pasozytów, którzy choć przelotnie, wypadkowo, z pogłosek wiedzą o moim interesie. My ich też tak i nazywamy: motjarze, od słowa „motja“, co znaczy połowa, zepsute — moitie... swoista filologja. Daję tylko za to, że on wie i może donieść. I najczęściej bywa tak, że, skorzystawszy ze swojej części, mimo to momentalnie biegnie do policji i donosi na mnie, ażeby zarobić jeszcze pięć rubli. My, uczciwi złodzieje... tak, tak, śmiejcie się panowie, ja jednak mówię: my, uczciwi złodzieje, pogardzamy tymi gadami. Istnieje u nas dla nich jeszcze jedna nazwa, haniebna, jak piętno, lecz nie ośmielam się wymówić jej tu z szacunku dla miejsca i ludzi. O, tak, oni usłużnie przyjmą zaproszenie pójścia na pogrom; lecz jedna myśl o tem, że nas mogą zmięszać z nimi, stokrotnie jest dla nas bardziej krzywdzącą, niż samo oskarżenie o pogrom.
„Łaskawi panowie! Dotychczas, podczas gdy mówiłem, często spostrzegałem na waszych twarzach uśmiechy. Rozumiem was: nasza obecność tu, nasze zwrócenie się do was o pomoc, w końcu sama niespodzianka takiego zjawiska, jak systematyczna złodziejska organizacja, z delegatami-złodziejami i pełnomocnikiem delegacji — złodziejem zawodowcem, wszystko to o tyle jest oryginalne, że nie może nie wywołać uśmiechu. Lecz teraz będę mówić z głębi mego serca. Zrzućmy, panowie, zewnętrzne powłoki. Ludzie mówią do ludzi.
„Prawie wszyscy jesteśmy piśmienni i wszyscy lubimy czytać i czytamy nie tylko „Przygody Rocambole’a“, jak piszą o nas nasi powieściopisarze. Czyż, panowie myślicie, nie oblewały się nam krwią serca i nie płonęły twarze, jak po policzkach, ze wstydu przez cały czas tej nieszczęsnej, haniebnej, przeklętej, podłej wojny? I czyż panowie myślicie, że nie płoną dusze nasze z gniewu, kiedy naszą ojczyznę sieką nahajkami, depczą obcasami, rozstrzeliwują i plują na nią dzicy, zezwierzęciali ludzie? Czyż panowie nie uwierzycie temu, że my złodzieje — z drżeniem zachwytu witamy każdy krok zbliżającej się wolności?
„Każdy z nas rozumie — chyba nie o wiele gorzej, niż wy, panowie adwokaci — prawdziwą istotę pogromów. Za każdym razem, po olbrzymiej podłości lub haniebnem niepowodzeniu, czy dokonawszy egzekucji męczennika w fortecznym zakątku, czy też przekroczywszy zaufanie ludu, ktoś ukryty, nieuchwytny lęka się gniewu ludowego i odprowadza koryto jego na głowy niewinnych Żydów. Czyjś djabelski umysł wynajduje te pogromy — te olbrzymie krwawe bańki, te kannibalskie zabawy dla ciemnych, zwierzęcych dusz?
„Lecz my wszyscy znakomicie wiemy, że nadchodzą ostatnie konwulsje biurokracji. Wybaczcie, opowiem obrazowo. Jeden naród miał główną świątynię, a w niej, za zasłoną, strzeżoną przez kapłanów, przebywało krwiożercze bóstwo. Składano mu ofiary z ludzi. Lecz oto razu pewnego śmiałe ręce zerwały zasłonę, i wszyscy zobaczyli wtedy zamiast boga, olbrzymiego kosmatego, żarłocznego pająka, obrzydliwego ośmionoga. Biją go, strzelają do niego, rozćwiartowali go już na kawałki, lecz on mimo ta w wściekłości ostatniej agonji rozpościera po całej starożytnej świątyni swe ohydne, chwytne macki. I kapłani, sami skazani na śmierć, pchają w łapy potwora wszystkich, kogo schwytają ich drżące z przerażenia pałce.
„Wybaczcie, panowie. To, co powiedziałem, prawdopodobnie, jest bez związku i dzikie. Lecz jestem cokolwiek podniecony. Wybaczcie. Ciągnę dalej. Nam, złodziejom zawodowym, więcej, niż komu innemu, wiadomo, jak robiono te pogromy. My kręcimy się wszędzie: w szynkach, na targach, w herbaciarniach, przytułkach noclegowych, na placach i w porcie. Tak, my, właśnie my, możemy przysięgnąć przed Bogiem, przed ludźmi i przed potomnością, że widzieliśmy, jak ordynarnie, bezwstydnie i prawie nie kryjąc się, organizowała policja masowe zabójstwa. My znamy ich wszystkich z twarzy i ubranych i przebranych. Proponowali wielu z nas wziąć udział, lecz nikt z naszych nie był o tyle podły, ażeby wyrazić choć fałszywą, choć wymuszoną tchórzostwem zgodę.
„Panowie wiecie, rozumie się, jak wszystkie warstwy społeczeństwa rosyjskiego, ustosunkowują się do policji? Nie szanują jej nawet ci, którzy korzystają z jej ciemnych usług. Lecz my pogardzamy i nienawidzimy ją trzykrotnie, dziesięciokrotnie. I nie za to, że wielu z nas męczyli w oddziałach śledczych, w tych prawdziwych katowniach, bili aż do śmierci, bili żyłami byczemi i pałkami gumowemi, ażeby wyciągnąć zeznanie lub zmusić do zdradzenia kolegi. Tak, rozumie się, i za to. Lecz my, złodzieje, my wszyscy, siedzący w więzieniu, z szaloną namiętnością ubóstwiamy wolność. I dlatego to właśnie i nienawidzimy dozorców więziennych całą nienawiścią, do jakiej zdolne jest serce ludzkie. Powiem o sobie.
Mnie trzykrotnie torturowali agenci policyjni nawpół do śmierci. Mam odbite płuca i wątrobę. Rana kaszlę krwią, póki nie złapię tchu. Lecz, jeżeli mi powiedzą, że ja, uścisnąwszy rękę najgłówniejszego generała z policji, zapobiegnę w ten sposób takiemu czwartemu pobiciu, — odmówię.
„I oto gazety mówią, że z tych rąk my przyjęliśmy srebrniki judaszowe, zbroczone świeżą krwią ludzką. Nie, panowie, to oszczerstwo, raniące nas w samą duszę z bólem nie do wytrzymania. Ani pieniądze, ani pogróżki, ani obietnice nie zrobią nas najemnymi bratobójcami lub ich pomocnikami“.
— Nigdy! Nie, nie! — głucho zawołali z tyłu mówcy jego koledzy.
— Powiem więcej, — ciągnął dalej złodziej: wielu z nas podczas tego pogromu broniło mordowanych. Nasz kolega, noszący nazwę Sysoj Wielikij, — panowie dopiero co go widzieli, — mieszkał w tym czasie u żyda-szmuklerza na Mołdawance. I on obronił swego gospodarza z drągiem żelaznym w ręku przeciwko całej hordzie zabójców. Prawda, Sysoj Wielikij posiada straszną siłę fizyczną, i to dobrze jest wiadome wielu z mieszkańców Mołdawanki, lecz mimo to zgodzicie się, panowie, czyż Sysoj Wielikij nie patrzał w tych minutach prosto w oblicze śmierci? Inny nasz kolega — Martyn Rudokop — oto ten sam, panowie, — mówca wskazał na stojącego z tyłu bladego, brodatego mężczyznę z przecudnemi ciemnemi oczyma: uratował starą nieznajomą żydówkę, za którą pędził tłum tej hołoty. Przebili mu za to głowę żelazem, złamali w dwóch miejscach rękę i złamali żebro. Dopiero co wyszedł ze szpitala. Oto jak postąpili najbardziej zapalczywi i silni duchem. Inni drżeli ze złości i płakali z bezsiły.
„Nikt z nas nie zapomni zgrozy tych krwawych dni, tych nocy, rozjaśnionych płomieniem pożarów, tych krzyków kobiecych, tych niesprzątniętych, poszarpanych, maleńkich trupów dziecinnych. Lecz nikt z nas za to i nie myśli, że policja i czerń — początek złego. Te malutkie, głupie, obrzydliwe zwierzątka — to tylko bezmyślna pięść, kierowana przez podły, wyrachowany umysł, podniecana przez djabelską wolę...
„Tak, panowie adwokaci, — ciągnął dalej mówca: my — złodzieje i zasłużyliśmy na waszą prawną pogardę. Lecz kiedy wam, lepszym ludziom, potrzeba będzie na barykadach zręcznych, śmiałych, posłusznych zuchów, którzy potrafią wesoło, z pieśnią i żartem spotkać śmierć dla najlepszego słowa w świecie — wolność, — czyż wy z zastarzałej pogardy odepchniecie nas?
„Niech djabli wezmą! Podczas rewolucji francuzkiej pierwszą ofiarą była prostytutka. Wskoczyła na barykadę i, podgiąwszy z szykiem suknię, zawołała: „No więc, żołnierze, który z was ośmieli się wystrzelić do kobiety?“ Tak, djabli! — wykrzyknął głośno mówca i uderzył pięścią w marmurowy blat stołu: zabili ją, lecz, jak Boga kocham, gest jej był wspaniały, i słowa jej nieśmiertelnie-piękne.
„Jeżeli wy w wielkiej chwili przepędzicie nas, my powiemy wam, o nieskazitelni cherubini: „A co, gdyby myśli ludzkie posiadały zdolność ranić, zabijać, pozbawiać ludzi czci i mienia, to kto z was, o niewinne gołębie, nie zasłużył by na knut i katorgę?“ I wtedy my odejdziemy od was i zbudujemy swoją własną wesołą, śmieszną, zdecydowaną złodziejską barykadę i umrzemy z takim zgodnym śpiewem, że wy pozazdrościcie nam, białośnieżni!
„Zresztą, dałem się porwać. Wybaczcie, panowie. Kończę. Widzicie teraz, panowie, jakie uczucia wywołały w nas oszczerstwa gazet. Wierzcie więc naszej szczerości i zróbcie cokolwiek, ażeby zdjąć z nas tą krwawą i brudną plamę, tak niesprawiedliwie nas piętnującą. Skończyłem“.
Odszedł od stołu i przyłączył się do swoich kolegów. Adwokaci półgłosem nad czemś szeptali, na podobieństwo tego, jak to robią członkowie sądu na posiedzeniach. Potem przewodniczący wstał i oznajmił:
— My bezwarunkowo wierzymy panom i dołożymy wszelkich starań, ażeby oczyścić imię korporacji panów z tego ciężkiego oskarżenia. Jednocześnie z tem koledzy moi upoważnili mnie do wyrażenia wam, panowie, naszego głębokiego szacunku za wasze gorące uczucia obywatelskie. Ja zaś, osobiście ze swojej strony, proszę przedstawiciela delegacji o pozwolenie uściskania mu ręki.
I ci dwaj ludzie, obydwaj wysocy i poważni, uścisnęli jeden drugiemu ręce mocnym, męzkim uściskiem.
Adwokaci rozchodzili się z teatru. Lecz czterech z nich zatrzymało się w przedzianku przy wieszadłach: Izaak Abramowicz w żaden sposób nie mógł odnaleźć swej nowej żółtej prześlicznej panamy. Zamiast niej na drewnianym kołku wisiała sukienna czapka, zawadjacko spłaszczona z boków.
— Jasza! — naraz dał się słyszeć z zewnątrz, z tamtej strony drzwi, ostry głos niedawnego mówcy: Jasza, po raz ostatni ci mówię, żeby cię djabli wzięłi!.. Słyszysz?... No...
Ciężkie drzwi roztworzyły się. Wszedł gentelman w piaskowym garniturze. W ręku trzymał kapelusz Izaaka Abramowicza; na ustach widniał miły, światowy uśmiech.
— Panowie! Na miłość Boską wybaczcie. Malutkie, śmieszne nieporozumienie. Jeden z naszych kolegów zupełnie wypadkowo zamienił kapelusz. Ach, to pański? Tysiąckrotnie przepraszam. Szwajcar, cóż ty, bracie, nie uważasz? Co? Podaj tu oto tą czapkę. Jeszcze raz wybaczcie, panowie:
I z uprzejmymi pokłonami, wciąż z tym samym miłym uśmiechem, szybko wyszedł na ulicę.
Kiedy wyszedłem w 18** roku z akademji rolniczej, zdarzyło mi się zaczynać moją karjerę życiową w jednem z pogranicznych południowo-zachodnich miasteczek. Wieczne błoto, stada świń na ulicach, chatki, lepione z gliny i nawozu... Towarzystwo w takich miasteczkach wiadome: sędzia pokoju, isprawnik, rejent, urzędnicy akcyzy. Łączności w tem towarzystwie nie było żadnej; wszyscy patrzeli osobno, i przyczyną tego, rozumie się, były kobiety. Z początku zawiąże się romansik, potem nieporozumienia z powodu tego, kto ma pierwszy podchodzić w soborze do krzyża, potem niosące w swem łonie wszelkie nieszczęścia plotki. Odnajdą się bezwarunkowo swoi Montecci i Capuletti, i na ich walkę całe miasto patrzy z najżywszem zainteresowaniem. Słowem, wszystko się rozpadło i rozkleiło.
Przyjechał do nas nowy sędzia śledczy.
Są, czy wiecie, tacy uniwersalni ludzie, którzy potrafią odrazu, od jednego zamachu, oczarować najbardziej różnorodne towarzystwo. Myślę, że tajemnica ich jest bardzo prosta i polega tylko na umiejętności słuchania, Węchem jakimś odgaduje on wasze słabe strony, zacznie na ten temat rozmowę i wtedy już tylko słucha cierpliwie. Wy przed nim najlepsze perły duszy rozsypujecie, a on sobie tylko głową kiwa i potakuje. Tem, zresztą, jednem talenty sędziego śledczego nie wyczerpywały się. Umiał dokołek rozśmieszać damy, mógł dobrze wypić i w kawalerskiej kompanji prześlicznie opowiadał frywolne anegdoty.
Sędzia śledczy stał się pierwszem ogniwem zbliżenia towarzystwa. Być może, stał się niem nawet mimowoli, dlatego że oczy wszystkich zwrócone były na niego w oczekiwaniu czegoś nowego i wesołego. Zaczęło się od przedstawień amatorskich.
Kiedy sprawa była już zupełnie postawiona na nogi, to i mnie w nią wciągnęli, lecz, na szczęście, okazałem się po pierwszych krokach do niczego niezdolnym. Dali mi w najgłupszym tłomaczonym dramacie rolę zazdrosnego męża, najbezbarwniejszą i najdłuższą rolę w całej sztuce. Nie możecie wyobrazić sobie, z jaką łagodnością znosiłem na próbach wszelkie znęcania się. Kto tylko nie uczył mnie, kto nademną się nie wykrzywiał! I reżyser, i sufler, i amatorki, i nawet, pamiętam, jeden gimnazista z czwartej klasy, mówiący ochrypłem basem i noszący binokle. Szczególnie trudne dla mnie było to miejsce, kiedy dowiaduję się o niewierności żony i „z strasznymi gestami rozpaczy“ (tak stało w sztuce) krzyczę do niej: „O, przekleństwo! Za każdym razem, kiedy przypomnę o swej hańbie, — drżę z oburzenia!“ Gdy dojdzie do tego miejsca, — amatorki śmieją się, a reżyser krzyczy: „Pan się, jak manekin, trzyma! Pan widzi; — tu wskazówka: „gesty rozpaczy“. Niech pan patrzy na mnie. Oto tak potrzeba gestykulować!“
Nadszedł oczekiwany dzień przedstawienia. Przykro było. A główne — im bliżej podchodzi sztuka do fatalnego miejsca, tymbardziej czuję, że mnie zarznie. W końcu inspicjent wypycha mnie za plecy z po za kulis. Wylatuję momentalnie, przewracam oczyma, przypominam wskazówki reżysera i robię pierwszy gest rozpaczy. Lecz w tej chwili, ku przerażeniu swemu, czuję że zabójcze słowa zupełnie uleciały z mej pamięci. No, więc nie mogę sobie przypomnieć i — basta. Minęła minuta, być może, dwie — dla mnie ta groza ciągnęła się całe lata. Stoję, skamieniały, w rozpaczliwej pozie, i milczę, i nic nie słyszę, oprócz dzwonienia w uszach. W końcu z budki suflera dobiega do mnie: „O, przekleństwo, za każdym razem...“ Czynię ostatni, nieprawdopodobny wysiłek, chwytam się za włosy i dzikim głosem na cały teatr krzyczę: „O, przekleństwo! Za każdym razem, kiedy wspomnę o swoim trezorze, popiszczę z niezadowolenia!“. No, zrozumiała rzecz, z kółka mnie tegoż wieczora wypędzono z największym tryumfem, a przekręcone zdanie przemieniło się w anegdotę, i nie dziwię się, jeżeli ktokolwiek z was już ją słyszał.
W ten sposób pozostałem na boku. Jak i należało oczekiwać, na pierwszy raz wszyscy jednomyślnie zdecydowali wystawić jakiś ciężki dramat, napisany językiem z waty, i oprócz niego, rozumie się, wodewil. Nie obeszło się bez intryg. Dwie damy rachowały na główne role dramatyczne. Jedna opierała swe prawo na tem, że widziała w tej roli Fiedotowę, druga twierdziła, że umyślnie dla tej roli zamówiła suknię z koronkowemi wstawkami i adamaszkiem. Nie raz sprawa rozstrajała się i znów sklejała... W ostateczności, przed samym spektaklem, panienka, która powinna była grać w wodewilu, obraziła się, skaprysiła, zachorowała i odmówiła. Odwołać wodewilu nie było możebne, dlatego, że afisze były już wydrukowane i część biletów rozprzedana. Nikt nie chciał iść na zapchanie, z powodu odmowy poprzedniej wykonawczyni. Wtedy ktoś poradził poprosić Lidoczkę Gnietniewą.
Być może, panowie, któremukolwiek z was zdarzyło się spotkać choć raz taką kobietę, która błysnęła w waszem życiu, zupełnie jak cień osjanowski, i nazawsze pozostała w pamięci, jak dalekie, miłe, lecz dziwne widzenie senne? Niechby ona na was nie zwracała żadnej uwagi, niechbyście wy sam: nigdy nie próbowali nawet pokochać ją, niech byście potem spotykali kobiety mądre, wrażliwe piękne, — ani jeden obraz nie zasłoni tego nieuchwytnie-swoistego subtelnego obrazu. Taką właśnie i była Lidoczka, Dotychczas niezwykle żywo potrafię wyobrazić sobie jej powierzchowność: gibkie, szczupłe ciało, silnie zakreślone brwi, czarne loki, błękitne żyłki na skroniach, nerwowe brzydkie usta i jako kontrast z niemi prześliczne ciemne oczy, surowe, prawie żałosne, nigdy nie uśmiechające się. Ojciec Lidoczki, urzędujący u nas jako skarbnik powiatowy, prowadził dom otwarty. Często, w przeciągu wielu lat, bywałem u Gnietniowych, i Lidoczka w moich oczach z dokazującego kotka-podlotka w krótkich sukienkach wyrosła na piękną panienkę. Wszystko w niej było czarujące: i proste, pełne uwagi współczucie na cudze nieszczęścia, i pełen gracji wdzięk kaprysu, i naiwnie-ostra szczerość, i wstydliwość, i jeszcze coś, co okazywało się w całej jej istocie: nie to zuchwałość, nie to jakaś chciwa na wszystko krańcowa ciekawość. Nie potrafię, niech djabli wezmą, wszystkiego tego głębokiego, powtórzyć, lecz takich kobiet na każdym kroku nie spotykasz.
Z początku stanowczo odmówiła przyjęcia proponowanej roli i zgodziła się, dopiero po długich prośbach. Na próbach prawie jej nie widywałem, lecz domyślałem się zdaleka, że Lidoczkę przejęło do żywego. Zwykle często dzieliła się ze mną wrażeniami, i zdumiewające jak wyraźnie i ściśle umiała powtarzać najsubtelniejsze szczegóły tego, co widziała, słyszała i przeżyła. Spotkałem się z nią żywo już na samem przedstawieniu, za kulisami, gdzie miałem wstęp, dzięki temu, że brałem udział w malowaniu demokracji.
Spotkaliśmy się akurat przed jej występem, w ciasnym korytarzu, między ścianą a kulisami. Miała na sobie białą prostą suknię, przepasaną w talji błękitną wstążeczką. Dziwnie zmieniła się jej twarz skutkiem charakteryzacji: stała się jakby nieznaną, rysy jej uwydatniły się ostrzej i piękniej, oczy, podczernione i bardzo błyszczące z niepokoju wewnętrznego i ciemnej farby, wydawały się nienaturalnie wielkiemi.
— Co? — spytałem: lęk przejmuje?
Przytuliła obie ręce do piersi i popatrzała na mnie jakimś proszącym o pomoc wzrokiem.
— Strasznie... Tu oto tak i bije... Ja, zdaję się, wyrzeknę się wyjścia na scenę. Lecz, gdzie ja podzieję swe ręce i nogi? Boże mój, jaka męka!
Zawezwał ją inspicjent. Zacząłem przysłuchiwać się. Zamiast wesołych słów początkowych jej roli, zamiast dźwięcznego śmiechu, wymaganego przez sztukę w tem miejscu, posłyszałem nieśmiałe przerywany, jakby obcy głos, i mimowoli zmrużyłem oczy. Wstyd mnie jakiś zdjął za Lidoczkę i strach. Znałem jej nerwy i ambicję, i rozumiałem, jak sama cierpi z powodu swej niezręczności.
Przez kilka męczących sekund nic nie słyszałem, i kiedy w końcu bojaźliwie zajrzałem przez boczne płócienne okno na scenę, to skamieniałem ze zdumienia. Lidoczka nie tylko przyszła do równowagi, — była nie do poznania. Każdy ruch jej odznaczał się niewymuszonym i pewnym siebie wdziękiem, każde słowo wygłaszała właśnie tak, jak je wygłaszają w życiu codziennem. Zresztą, nie na mnie jednego Lidoczka wywarła takie wrażenie. Obrzuciłem spojrzeniem Salę widzów i zobaczyłem wszystkie dawno znane twarze ożywionemi i uśmiechającemi się.
Cała rola Lidoczki polegała na jakichciś dwóch-trzech dziesiątkach replik, nadzwyczaj żywych i kokieteryjnych. Kiedy, nucąc jakiś motyw i podrzucając przytem wielką piłkę gumową, skierowała się ku drzwiom, w ślad za nią rozległy się okrzyki i huczne oklaski. Wróciła i niezgrabnie, trochę po-pensjonarsku ukłoniła się. Wywoływano ją jeszcze i jeszcze — cztery razy, zdaje się. Stałem przy drzwiach i otwierałem je. Wyszła zadyszana, z błyszczącemi oczyma, z rumieńcem, który przebijał się nawet przez charakteryzację, z wyschłemi z podniecenia ustami. Na moje powinszowania wyciągnęła do mnie obydwie ręce.
Przez cały ten wieczór Lidoczka była nadzwyczajnie, nawet, powiedzmy, nienaturalnie ożywioną i często wybuchała nerwowym, bez powodu śmiechem. Dwukrotnie podchodziłem do niej i coś opowiadałem. Słuchała mnie, nie przerywając, lecz odpowiadała bez sensu, patrzała na mnie bez przerwy, lecz w oczach jej błyszczało takie marzycielskie szczęście, usta składały się w tak błogi uśmiech, że stawało się dla mnie zrozumiałem, jak dalekiemi były jej myśli od moich opowiadań. Patrzała na mnie, jak patrzy pogrążony w marzeniach człowiek na odległy przedmiot, na jakąśkolwiek plamkę na tapetach: samej plamki nie widzisz, a oderwać się od niej nie można.
Tak i Lidoczka, widocznie, wciąż jeszcze widziała przed sobą deski sceniczne, wznoszące się nad setkami głów, słyszała ogłuszający, upajający odgłos oklasków, i znów ją ciągnęło do tego przecudnego snu, z którego dopiero co się obudziła.
Wśród publiczności debiut Lidoczki stanowczo wywołał efekt, i wielu podążyło tegoż jeszcze wieczoru wypowiedzieć jej to w najbardziej pochlebnych wyrazach. Zdanie większości zapewniło jej na następne przedstawienie trudną i wyróżniającą się rolę: winna była grać Ofelję.
Zabrała się do rzeczy z tą namiętnością, z jaką zabierała się do wszystkiego dla niej nowego, i przytem tak uporczywie, jak trudno było po niej się spodziewać. Schudła nawet i zbladła. Co wtedy czuła, jak pracowała jej wyobraźnia — Bóg ją wie; nikomu o tem nic nie mówiła. Lecz, prawdopodobnie, w duszy jej właśnie wtedy i zrodził się cały świat nowych nadziei i wrażeń, mający olbrzymi wpływ na całe jej przyszłe życie.
W końcu nadeszło i przedstawienie. Znajdowałem się w liczbie widzów — za kulisy mnie więcej już nie wpuszczali, dlatego że w teatrze zaprowadzono surowe porządki, i wystawiał sztukę prawdziwy rutynowany aktor nie bez nazwiska.
Lidoczka, prawda, nie uniknęła ogólnej doli debiutantek: mówiła niekiedy zbyt cicho, robiła wielkie pauzy... Lecz za to widziałem prawdziwą Ofelję, ten sam przecudny pełen kobiecości obraz, jaki odmalował Szekspir. Taką też i ukazała się naszym oczom: delikatną i nieśmiałą, kochającą i jednocześnie składającą miłość w ofierze dla etykiety dworskiej i bezwarunkowego poddania się moralności ojca. Nie jest bohaterką: prędzej jest w niej więcej czysto-dziecinnej ufności i wrażliwości. Z charakteru jest prostą i nie umie kłamać, lecz przyzwyczajenie ciągle pozostawać na baczności, czyni to, że miłość jej nikomu nie rzuca się w oczy. Nikomu i do głowy nie przyjdzie domyśleć się, co dokonywa się w jej duszy, do tego czasu, dopóki głęboko ukrywana walka wewnętrzna nie wybuchnie nagłym szałem. Wtedy dopiero każdy zaczyna rozumieć, że
„Wszystko to trucizna głębokiego smutku serca“.
Lidoczce urządzono hałaśliwą owację. Ktoś; wręczył jej olbrzymi wianek z żywych kwiatów, przewiązany szerokiemi różowemi atłasowemi wstążkami. Sam szalałem nie gorzej od innych, lecz mimo to zdążyłem zauważyć z pełnego szczęścia uśmiechu na ustach Lidoczki, z płonących policzków, że zakręciło się jej w głowie.
Odprowadzałem ją do domu późno w nocy„ szczęśliwą, bezsilną. Szliśmy pod rękę,. Był czas wiosenny, kiedy dopiero zaczynają rozkwitać bzy. W ciepłym drzemiącym mroku nocy zupełnie jakby rozpływała się jakaś wonna, rozkoszna pieszczota, zupełnie jakby wiał w twarz czyjś oddech, i czyjeś gorące usta, zdawało się, lada chwila zbliżą się do ust.
Szliśmy z Lidoczką bardzo prędko i daleko pozostawiliśmy za sobą całe towarzystwo. Nachyliłem się i popatrzałem na nią z boku: główka jej odrzucona była do góry, i oczy utkwione w migające srebrzyste gwiazdy. Poczuwszy moje spojrzenie, drgnęła i naraz mocno przycisnęła do siebie mą rękę.
— Chłodno? — spytałem półgłosem.
— Nie, mówi, nie chłodno, a ja przy myślach swoich drgnęłam. O panu teraz myślałem.
Strasznie i słodko zrobiło mi się przy tych jej słowach.
— O mnie, Czyżbyż — o mnie?
— Tak, — o panu. Niech pan mi powie, czy potrafi pan wstawać bardzo rano? O godzinie szóstej?...
Odpowiedziałem, że nie tylko o godzinie szóstej gotów jestem wstać, lecz nawet... nie pamiętam, doprawdy, co takiego właściwie powiedziałem; należy przypuszczać, że cośkolwiek głupiego.
W tym czasie podeszliśmy do furtki ich ogrodu i zatrzymaliśmy się, ażeby zaczekać na pozostałych w tyle. Obejrzała się po za siebie, potem zbliżyła do mnie twarz i wyrzekła szybkim szeptem:
— Jutro... w naszym ogrodzie... Wcześnie, wcześnie... o godzinie szóstej, w pół do siódmej... Papa wstaje późno...
I znów mocno uścisnęła mą rękę.
Muszę przyznać się, panowie, że w tym czasie byłem nadzwyczajnie młody, niewybaczalnie młody. Do domu doszedłem zupełnie jak na skrzydłach i, jak Boga kocham, nie mogę powiedzieć, czy spałem, czy nie spałem tej nocy. Zdarza się taki stan; nie to śpisz, nie to czuwasz, nie to marzysz. To — kiedy w głębi duszy jest jakiekolwiek szczególne, wielkie wrażenie. Zrozumiała rzecz, wtedy też domyśliłem się, że już oddawna zakochany jestem w Lidoczce (choć, szczerze mówiąc, przedtem nie dostrzegałem najmniejszych oznak tej miłości). Myślałem noc całą, jak to zobaczę ją rano nieśmiałą, rumieniącą się z powodu wczorajszej śmiałości, jak jej powiem, że pokochałem ją od pierwszego spojrzenia...
Tylko to mnie powstrzymywało, w jakiej formie oświadczyć się jej? „Pozwoli pani ofiarować sobie rękę moją i serce?“ Obrzydliwie i zupełnie jakby zaproszenie do kontredansa. „Czy chce pani, Lidjo Michajłowno, być moją żoną?“ Hm... To jakby niczego, lecz dla młodej dziewicy, przypuszczam, cokolwiek za urzędowo. Co? Słowem, na tym punkcie ani jednej wyraźnej decyzji nie powziąłem.
O godzinie szóstej rano, zupełnie jakby od nagłego pchnięcia, obudziłem się z myślą o Lidoczce i o mającem się odbyć spotkaniu. Po kilku minutach, drżąc z zimna i młodzieńczego zachwytu, czując rzeźkość i sprężystość we wszystkich muskułach, przeskakiwałem jednym susem płot ogrodu Lidoczki.
Ranek, jak umyślnie, wypadł chłodny, złoty, wesoły, taki dźwięczny. Trawa błyszczała, zupełnie jak jasny zielony jedwab, i na niej tu i ówdzie drżały, grając różnobarwnemi ogniami, wielkie djamenty rosy. Promienie słoneczne, przebijając się przez: zbitą gęszcz alei lipowej, kładły się na piasku dróżki okrągłemi ruchliwemi plamami. Zdawało mi się, że i ptaki wpadły w szalony zachwyt z powodu tego cudownego ranka, tak się krzątały w krzakach, tak szczebiotały, świstały i ćwierkały. Mój Boże! A i u mnie w duszy tak śpiewało, ile we mnie drżało radości i mocy!... Czy byłem kiedykolwiek w życiu szczęśliwszy, niż w tych chwilach? Chyba nie.
Nie zdążyłem jeszcze przejść połowy alei, gdy na drugim jej końcu ukazała się Lidoczka. Szła bardzo prędko, pochylając, według swego miłego przyzwyczajenia, głowę trochę w dół. Jej delikatna, wytworna figurka w prostej białej sukni to migała w cieniu drzew, to oblewała się jasnem złotem światłem. Poszedłem na jej spotkanie. Chciałem upaść do jej nóg, chciałem krzyczeć, śmiać się i śpiewać, W oczach jej jeszcze widniało odbicie snu porannego; ciemne włosy, naprędce przyczesane niecierpliwą ręką, spadały na czoło niedbałymi lokami. Jaka była ona prześliczna, świeża, różowa, roześmiana.
Lidoczka wyciągnęła do mnie obydwie ręce. Nachyliłem się, pocałowałem z początku jedną, potem drugą. Cofnęła ręce i rzekła: „Pójdziemy dalej, tu mogą zobaczyć.“
Poszedłem w ślad za Lidoczką, zachwycając się pięknymi ruchami jej ciała i przysłuchując się lekkiemu szelestowi jej sukni, tymczasem serce moje biło z zachwytem i bezładnie, Zaszliśmy w najdalszy kąt ogrodu, gdzie tak bujnie rozrosły się wysokie krzaki bzu, że pod nimi zawsze panował ciemny i wonny chłód. Lidoczka, jakby w niezdecydowanym namyśle, zatrzymała się, wspięła się na palce i schwytała ręką gęstą, sprężystą kiść białego bzu. Rozcięć ty rękaw szlafroczka osunął się w dół, i zobaczyłem delikatną różową ręką z dziewiczo-ostrym łokciem. Gałęź nie poddawała się. Lidoczka zmarszczyła brwi, przegięła gałęż tak, że zatrzeszczała, i z wysiłkiem szarpnęła do siebie. Liście zadrżały i na nas naraz posypał się cały deszcz wielkich, chłodnych kropli rosy. Nie wytrzymałem. Zapach bzu, orzeźwiająca świeżość wczesnego poranku wiosennego, różowa obnażona ręka o dwa cale od moich ust, — wszystko to nagle pozbawiło mnie przytomności.
— Lidjo Michajłowno, — rzekłem drżącym, niepewnym głosem: czy pani wie, że ja... że pani.. że ja...
Lidoczka odwróciła się ku mnie. Widocznie, mój ton był dla niej bardzo zrozumiały, lecz na twarzy jej nie wyczytałem nic, oprócz zdumienia i ukrytego śmiechu, drżącego w kącikach ust. Moje zdecydowanie również szybko znikło, jak i ukazało się.
— Cóż pan zamilkł? — spytała wreszcie Lidoczka.
— Ja... ja... ja, właściwie, nic nie mówię... Pani wczoraj zrobiła mi honor zaszczycenia mnie swojem zaufaniem... Jeżeli potrzebną jest pani usługa bezwzględnie oddanego człowieka (potrochu zacząłem przychodzić do siebie po zmięszaniu), to będę prosić panią koniecznie o wybranie mnie.
Lidoczka wąchała kwiaty, spojrzała na mnie: z podełba i spytała:
— I mogę we wszystkiem polegać na panu, jak na wiernym przyjacielu? Ach, jakież by to była w rzeczy samej szczęście; niema nic świętszego i bezinteresowniejszego nad przyjaźń!
Widocznie Lidoczka zauważyła moje wyciągnięte z rozczarowaniem usta i zlitowała się nade mną. Nie wiedziała, rozumie się, jak bezinteresowne przyjaciółki-kobiety despotycznie postępują z przyjaciółmi-mężczyznami. Pospieszyłem dać jej cały dziesiątek najwymowniejszych zapewnień. Na swoje nieszczęście, zaczynałem już rozumieć, gdzie się kieruje sprawa.
— Jeżeli tak, to pan może mi okazać wielką przysługę. Zdecydowałam oddać się w zupełności teatrowi: Niech to, zresztą, pozostanie tymczasem tylko między nami. Rozumie się, przedewszystkiem muszę się uczyć i uczyć, wiem o tem, i oto dlatego koniecznie potrzebny mi jest doświadczony i surowy kierownik. Niech pan znajdzie mi dobrego profesora i zasłuży pan na wieczną wdzięczność moją...
— Lecz jakżeż, Lidjo Michajłowno. — próbowałem odrzec: wszak pani wiadomo, że u nas tu nie tylko profesora...
— Wiem, wiem, — przerwała niecierpliwie Lidoczka: wszystko to już obmyśliłam. Niech pan powie, czy prawda, że w tych dniach wybiega pan do Moskwy?
— Tak, wybieram, lecz, jeżeli pani sobie życzy, mogę pozostać. Sprawa nie tak gwałtowna.
— Nie, koniecznie niech pan jedzie i — jak można najprędzej. Za tydzień będę tam z papą, i pan, jeżeli chce, urządzi dla mnie wszystko. Dobrze? Czy może pan to zrobić? No, więc, dziękuję panu bardzo. A teraz, niech pan idzie, niech pan idzie; papa zaraz się obudzi. I niech pan pamięta: najściślejsza tajemnica!
Odszedłem, z opuszczoną głową. Zaraz też błysnęła mi myśl: jakiem to mógł pomyśleć, że jestem zakochany w Lidoczce? Czyż jestem zakochany? Poprostu — jestem jej przyjacielem, oddanym, wiernym przyjacielem. Ojciec jej dobry człowiek, lecz o niczem, prócz swej izby skarbowej, wiedzieć nie chce; matka całe życie kłopocze się z nerwami i doktorami. Koniecznie przecież potrzebny jest Lidoczce przyjaciel i doradzca, który by bronił jej dziecinny brak doświadczenia.
Mimo to, jak nie starałem się pocieszyć pokusami solidnej roli przyjaciela, a w głębi duszy bolało mnie i świdrowało poczucie krzywdy. W tym zielonym okresie nie zdążyłem jeszcze przyjść do wniosku, że los skazał mnie na wieczne kawalerstwo. Zdaje się, na świat Boży przyszedłem z jakiemiś specjalnemi zaletami starego kawalera. Ile dziewcząt powierzało mi swoje malutkie tajemnice, ile dam wybierało mnie na „pierwszego przyjaciela!“ A tymczasem, ledwie tylko serce moje przylepi się do jakiejkolwiek wybranki, — ona odrazu mnie ochłodzi. Albo da polecenie do szczęśliwego współzawodnika, albo wybierze mnie za przedmiot zwierzeń wszelkich czułych, lecz dla mnie zupełnie nieinteresujących uczuć. Dlaczego to, panowie, tak zawsze się działo? Wszak nie jestem potworem, ani kaleką, ani niewieściuchem, nie powiem, ażebym szczególnie był głupi. Czyż doprawdy są nieszczęśliwi, ulepieni ze specjalnie kawalerskiego materjału? A zresztą, niech djabli wezmą, może to wcale nie jest nieszczęściem!
Spotkaliśmy się z Lidoczką w Moskwie. Co do wszystkiego umówiliśmy się zawczasu. I o profesorze wywiedziałem się przed jej przyjazdem. W tym czasie opuścił on już scenę, lecz nazwisko jego napewno słyszeliście od ojców waszych i matek. Był to znany artysta — Sławin-Sławińskij.
Razu pewnego Lidoczka powiedziała swoim, że udaje się do ciotki, a w rzeczywistości spotkała się ze mną w Passażu i razem udaliśmy się na Priesnę. Z trudnością odszukaliśmy dom, w którym mieszkał Sławińskij: skromne mieszkanie z taniutkiemi tapetam i i nizkimi sufitami. Na ścianach olbrzymie wianki z napisami na wstępach: „Bieda temu, kto ma rozum“, „Kean, czyli genjusz i rozpusta“, „ Rewizor, „Romeo i Julja“, i dalej: „naszemu drogiemu“, „wysoce utalentowanemu“, „wielkiemu artyście“ i t. d., i t. d. Oprócz nas w salonie oczekiwał pan w binoklach z pomarszczoną pogardliwą twarzą i dwie damy, obie niemłode i nieładne. Wyszedł nareszcie do nas profesor, Fizjognotmja starego lwa: kosmata grzywa siwych włosów, śmiałe oczy i szerokie nozdrza. Zamienił dwa słowa z ogolonym jegomościem, sucho ukłonił się obydwom damom, potem podszedł: do nas i zatrzymał się, pytająco patrząc na Lidoczkę. Przez swe długoletnie doświadczenie domyślił się„ że cały sens naszej wizyty spoczywa w niej.
— Czem mogę służyć? — pyta.
Lidoczka momentalnie stała się purpurową. Wyobrażam, ile ona jeszcze przedtem musiała się namęczyć, rozmyślając nad tem pytaniem. Lecz już żadne zmięszanie nie mogło nią zachwiać. Zapanowała nad sobą i rzekła, patrząc prosto w oczy profesorowi:
— Pragnęłabym... uczyć się u pana... sztuki dramatycznej...
Myślę, każdemu z was, panowie, zdarzało się kiedy długo przygotowujesz w umyśle jakiekolwiek zdanie, — bezwarunkowo w ostateczności stanie się ono albo złem, albo trywialnem, albo napuszenie — nienaturalnem.
Sławińskij popatrzał uważnie na Lidoczkę i rzekł:
— Pani będzie łaskawa, wejdzie do mego gabinetu.
Lidoczka błagalnie spojrzała na mnie. Profesor natychmiast ukłonił się i gestem wskazał mi drogę. Usiedliśmy na fotelach, a Sławinskij zaczął chodzić z kąta w kąt.
— Dlaczego, właściwie, życzy pani sobie brać lekcje? — spytał po pewnej przerwie: czy pani pragnie wstąpić na scenę, czy tak... dla siebie?...
Lidoczka zrobiła wysiłek i odpowiedziała śmiałym, lecz jednocześnie przerywanym ze wzruszenia głosem:
— Tak, chcę wstąpić na scenę.
— Dobrze. A wiadomo pani, że może wstąpić tylko na scenę prowincjonalną?...
— Wiadomo. Lecz przypuszczam, że w następstwie...
Sławińskij pokiwał głowę z taką miną, jakby chciał powiedzieć: te słowa słyszę już nie po raz pierwszy, być może, nawet nie po raz setny...
— Niech pani powie mi prawdę, droga panienko, pani, pewnie, grała na przedstawieniach amatorskich?
— Grałam.
— I pewnie, miała pani, na swoje nieszczęście, powodzenie?...
— Tak, miałam niejakie... Lecz dlaczego na nieszczęście?...
Sławinskij zatrzymał się przed nią z łagodnym uśmiechem na swej pięknej twarzy.
— Dlatego, drogie dziecię moje, że niema na świecie ani jednej tak silnej trucizny, jak sława. I słodszej nad nią też niema. Nawet w najmniejszych dawkach działa nieodparcie, choć i powoli. Hałaśliwe powodzenie, oklaski, wydrukowane nazwisko, — i jest pani otruta, i niepowstrzymanie ciągnie panią do jeszcze i jeszcze większej dawki słodkiej trucizny. Przecież wiem, co teraz dzieje w pani drogiej główce: tysiące publiczności, łzy zachwytu, ogłuszający ryk tłumu i sława, sława, sława... Och, ciernistą, ciernistą jest ta droga! Czego się krępować? Nie bez honoru przeszedłem przez nią, lecz pozwólcie mi na nowo zacząć życie, wolę zostać kupcem lub rzemieślnikiem. Niech mi pani wierzy, jestem już starcem i wreszcie niemam żadnej potrzeby kłamać. Przez moje ręce przeszło wielu młodych ludzi, tak samo pełnych skrzydlatych nadziei, jak i pani. Lecz niech pani się spyta, gdzie są oni teraz? Dziesięć, piętnaście osób zdobyło sobie jakikolwiek rozgłos. O większości niem a ani słuchu, ani duchu. Wielki procent poszedł po utorowanej drodze pijaństwa, dwuznacznego bałaganowego powodzenia, intryg zakulisowych i plotek: Ja przecież, gołąbko, ani słowa nie mówię, kiedy lezą do mnie dymisjonowani oficerzy, lub synkowie kupieccy, lub beznadziejne, w sensie Hymenu, dziewice. Widziała pani u mnie w salonie parkę? To mój krzyż, za który, prawdopodobnie, wiele wybaczonem mi będzie. Lecz za to za każdym razem, kiedy los przyprowadzi da mego salonu młode, porywcze stworzenie, — wciąż mi się zdaje, że własnemi rękoma spycham je w głębokie i brudne odmęty. Pani i wyobrazić sobie nie może, co to za kloaka — scena prowincjonalna.
Sławinskij mówił jeszcze długo i przekonywująco. Nie pamiętam wszystkich jego słów, lecz, mojem zdaniem, trudno było nie uwierzyć gorącej mowie jego.
Lidoczka wstała i, nie podnosząc oczu, zaczęła spiesznym, nerwowym ruchem naciągać rękawiczki.
Sławinskij podbiegł do niej. Z gniewnej jej twarzy przekonał się, że słowa jego były, jako cymbał brzęczący, i zaczął przepraszać. Przyznał się, że dał się porwać, że mu nie należało wszystkiego tego mówić, i że, w ostateczności, zgadza się dawać lekcje. Bóg wie, co nim kierowało w namiętnej mowie jego: wyrachowana gra na szczerość, lub prawdziwe serdeczne współczucie?
— Co pani umie na pamięć? — spytał Sławinskij, kiedy usiedliśmy.
Okazało się, że Lidoczka nic, oprócz bajek nie umie, i tych nie decyduje się mówić bez książki. Profesor wziął z etażerki książkę w safjanowej czerwonej oprawie i, otworzywszy ją na chybił trafił, podał Lidoczce.
— Raczy, mówi, pani przeczytać.
Zajrzałem przez ramię Lidoczki i poznałem niezrównaną z niczem w piękności scenę pożegnania Romeo z Julją, kiedy Romeo schodzi rankiem po drabinie z okna swej ukochanej. Lidoczka zaczęła bardzo niepewnie, myliła się, trochę się spieszyła, — scena była jej nieznaną, — lecz mimowoli, zdaje mi się, przeczytała bardzo i bardzo nieźle. Profesor uważał na nią z wielką bacznością, marszcząc lekko brwi przy jej błędach.
— Dobrze, bardzo dobrze, — rzekł, kiedy Lidoczka skończyła i nieśmiało podniosła na niego oczy pani ma zdolności, nie ośmielam się powiedzieć talent. W każdym razie może pani być pożyteczną pracownicą na scenie. Tylko trzeba się uczyć, uczyć i uczyć. Ot, zechce pani wysłuchać, jak ja przeczytam pani to samo.
No, i przeczytał!
Wyszliśmy od Sławińskiego porządnie skonfundowani, chociaż profesor był z nami nadzwyczaj uprzejmy. Z wyrazu twarzy Lidoczki widziałem, że pozostała nieugiętą.
Było to nasze ostatnie widzenie. Potem jakoś odrazu straciłem Lidoczkę z oczu, dlatego że los wkrótce potem rzucił mnie znów w zakątek. Ja, panowie, sięgnąłem jeszcze do czasów przedhistorycznych, tak powiedziawszy. Nie tylko naszego klubu nie było, lub latarni na ulicach, lub przedstawień amatorskich, lecz i sklepy w całem mieście były tylko dwa. Za to, czego teraz niema, stał cały pułk huzarów. Gdyby ich teraz tu, to by nasze dziewice zaskakały! A w owych odległych i pełnych ciemnoty czasach obecność huzarów w mieście nie tylko nikogo nie radowała, lecz pobożne staruszki, kładąc się w nocy do łóżka i posłyszawszy na ulicy ostrogi, odmawiały, żegnając się, modlitwę o królu Dawidzie i całej łagodności jego. A i mnie niekiedy dotychczas włosy stają dęba przy tych przyjemnych wspomnieniach, które związane są z huzarami.
Szaleją konie, brzęczą mundsztukami,
Pienią się, rwą się, chrapią,
Panie, panienki wzrokiem zrozpaczonym,
W ślad za odjeżdżającymi patrzą.
Sztuka minorowa odznaczała się najbezsensowniejszemi słowami. Pamiętam tylko, że mówiło się tam o tem:
Jak przyjemnie
Umierać w gorączce,
Kiedy serce bije, jak
U młodego pieska
Razu pewnego, kiedy oddawałem się rozkosznemu poobiedniemu dolce farnieute, wpada do mego pokoju Ałfierow, wyrabiając w biegu powietrzne piruety. W ręku trzymał wielki arkusz czerwonego papieru. Patrzę na niego ze zdumieniem.
— U nas, niech djabli wezmą, będzie za trzy dni w mieście trupa dramatyczna, — krzyczy Ałfierow: — tru-pa, trupa, tru-pa-pa! — I nucąc polkę, od której spocił by się najostatniejszy taper, zaczyna biegać tam i z powrotem po pokoju.
Wobec tego, że dostatecznie znałem Ałfierowa z jego strony estetycznej, to, nie przestając się zdumiewać, pytam:
— Cóż w tem tak radosnego?
— Jakto radosnego? — zdumiewa się znów ze swojej strony Ałfierow: a aktorki? Hura, niech żyje trupa dramatyczna!
Biorę z rąk Ałfierowa afisz i czytam co następuje:
„Rusko-małoruskie towarzystwo artystów dramatycznych, pod dyrekcją p, Maksimienko i przy udziale artystów teatrów Cesarskich p, Jużyna i pan i Wierynoj, będzie mieć zaszczyt dać w najbliższym czasie w domu p. Sołowiejczyka szereg wspaniałych przedstawień, w które wejdą wybitne sztuki tak ruskich, jak i pozostałych zagranicznych autorów.
„Dramat ten, z powodzeniem wystawiany na europejskich scenach stołecznych i wielu prowincjononalnych znakomitościach. Na zakończenie przez wszystkich artystów trupy będzie wystawiony urozmaicony divertissement“.
Pamiętam, zdumiały mnie nazwiska aktorów. Byli tam: i Sapieha-Nikolskij, i Malinin-Anczarskij, i Smielskaja, i Andrejewa-Dolskaja, i nawet, w końcu, Gniedicz Bariatynskaja.
W naszem głuchem, monotonnem życiu nawet ćwiczenia miejscowego oddziału inwalidów były widowiskiem, gromadzącem całe miasto. Niema co mówić, że wszystkie miejsca na pierwsze przedstawienie zdobywano wprost przebojem, chociaż teatr, przebudowany naprędce ze składu jaj, odznaczał się pakownością. Mój kornet tego wieczoru ubrał się specjalnie starannie i mocno uperfumował paczulą. Wchodząc do teatru tak hałasował szablą i ostrogami, że odrazu zwrócił na siebie ogólną uwagę.
Olbrzymia sala teatralna, (składająca się tylko z jednego parteru) oświetlona była trzema czy czterema lampami wiszącemi. Oko musiało z początku przyzwyczaić się do mroku, ażeby rozróżnić cokolwiek. Z tylnych rzędów, gdzie, stojąc za balustradą, mieścił się tłum żydków i żołnierzy, pociągniętych nizką opłatą za wejście, coraz głośniej i głośniej dawały się słyszeć rozmowy, kaszel i śmiech. Z za kurtyny, wyobrażającej dwie gęsi i sterczącą z wody wieżę, dobiegały spieszne uderzenia młotka, tupanie nóg i niezrozumiałe szybkie zdania. Między sceną a widownią siedzieli, zwróceni twarzą do publiczności, pięciu czy sześciu muzykantów z dwojgiem skrzypiec, fletem, trombonem i bębnem tureckim: w pełnym składzie orkiestra Herszka Szpilmana, grająca zwykle na weselach żydowskich.
Czyjś tubalny głos zawołał z galerji: „Czas! Zaczynajcie!“ Podtrzymało go jeszcze kilka głosów: „Czas!... Czas!,..“ Hersz zastukał dwa razy nutami o pulpit i, krzyknąwszy: „sza!“ obejrzał muzykantów, biorących instrumenty. Kiedy wszyscy uspokoili się, machnął jednocześnie i głową i fletem, przyłożonym do ust. W ten sposób Szpilman grał i jednocześnie dyrygował fletem, a orkiestra grała „Majufes“ — narodowy taniec żydowski. Wreszcie z za sceną zadzwoniono, i kurtyna podniosła się.
Zdaje się, sztuka była tłomaczona, z tematem, zapożyczonym z życia średniowiecznego, lecz na czem polegała jej treść, nie mogłem tego zrozumieć. Co rzeczywiście wywarło na publiczności nieoczekiwane, lecz wspaniałe wrażenie, to — cudzoziemskie nazwiska. Wychodzi, naprzykład, na scenę młody człowiek, podchodzi do bohaterki i, przytulając rękę do serca, przedstawia się: „Markizo, jam — Fernando de la Capo di Monte, siostrzeniec starego przyjaciela pani hrabiego d’Argentuel!“ Galerja wpadała w trudny do opisania zachwyt. „Tak, tak, wal go, — dawały się słyszeć stamtąd głosy: odstawiaj go na całego!“
Był w sztuce, pamiętam, i pater jezuita, tajemna sprężyna całego dramatu. Mówił sztucznie-drżącym głosem i wciąż śmiał się syczącym śmiechem teatralnego złoczyńcy. Potem był młody i szlachetny potomek starożytnej rodziny. Rolę tą grał aktor, ubrany w botforty, z ostrogami i w szarym kaftaniku, schowanym w spodnie huzarskie (jakiem się potem dowiedział, wszystkie rekwizyty i części kostjumów zbierane były na kilka dni przed przedstawieniem u ufających wielbicieli sztuki). Skutkiem intryg podstępnego patra, ktoś o coś rzucił oszczerstwo na szlachetnego potomka w butach na błoto i ściągnął na niego przekleństwo matki. Potomek żegna się ze swoją ukochaną, idzie do miasta i, przygnębiony rozpaczą, błąka się w lasach. Tam mimochodem zabija patra. W końcu, tęskniąc za ukochaną, idzie znów do miasta, i tym razem zjawia się przed publicznością obrośnięty włosami, w długiej bluzie, przepasanej sznurem, z nożem kuchennym w ręku. Zastawszy ukochaną w ramionach wiarołomnego przyjaciela, zabija obydwoje na miejscu przestępstwa. Prowadzą go do więzienia; przez drogę wygłasza jeszcze jeden monolog i, wyrwawszy się z rąk straży, rzuca się do rzeki, gdzie za nim natychmiast podąża i jego matka, która zbyt późno dowiedziała się o swoim błędzie. Masa krwi, długie monologi z przekleństwami, nazwiska cudzoziemskie, — słowem, rozdzierający dramat w guście trup prowincjonalnych.
Im dalej słuchałem, tym bardziej wzrastało we mnie jakieś natężone, przygnębiające uczucie jakby wstydu za tych wykrzywiających się ludzi, jakby litości. Spojrzałem na sąsiadów — i oni wszyscy mieli również boleśnie skrzywione twarze. Krzyczy człowiek, wykrzywia się, bije się w piersi, i, czujesz, sam nie rozumie, jak nieprzyjemnie i przykro patrzeć na niego. To też, zdaje się, zawołało by się do niego: „Dobry człecze, dlaczego wybrałeś sobie taką niewdzięczną i trudną pracę; jeżeli już nie jesteś zdolny do czego innego, zajmij się brukowaniem ulic; zajęcie to i lżejsze, i bardziej szanowane, i bardziej dochodowe, niż wykrzywianie się, budząc tylko chorobliwą litość“.
Najwięcej zdumiał mnie aktor, który grał szlachetnego potomka. Sądząc z głosu, był to człowiek już w starszym wieku. Prawdopodobnie, kiedykolwiek choć przelotnie widział on czyjąś grę i utkwiło mu mocno w pamięci pięć czy sześć gestów artystycznych, wyolbrzymiając je do ostatecznych granic. Tak, naprzykład, w chwilach specjalnie tragicznych, już nie chodził, jak chodzą zwykle wszyscy ludzie, chociażby i przygnębieni wielkim smutkiem, a wciąż upadał. Opuści głowę na piersi i zaczyna pochylać się naprzód ciałem, zupełnie jak upadający posąg, tak że zdaje się, runie na ziemię. Lecz naraz nogi jego robią dwa szybkie kroki naprzód, głowa podrzuconą zostaje do góry, oczy przewracają się, i ręce z rozczapierzonymi i wykręconymi palcami wyciąga w przestrzeń. A tymczasem, mój Boże, ile porywu, wkładał on w swoją rolę! Grał bez peruki, i, czy wierzycie, sam widziałem, jak rzeczywiście wyrywał sobie włosy. Kiedy bił się pięściami po zapadłej piersi, uderzenia jego rozlegały się po całym teatrze i zniewalały galerję do rżenia.
Kiedy skończył się pierwszy akt, wyszedłem na chłodny korytarz, na papierosa. Podbiegł do mnie rozpromieniony i grzmiący Ałfierow.
— Byłem! Widziałem! — krzyknął jeszcze zdaleka: Jedna — prześliczna.
— Kogoś pan widział?
— Aktorki. Trzy — maszkary, a jedna — cudo.
— Cóż, zaznajomiłeś się?
— Nie jeszcze. Tymczasem — przez szparę. Wiesz, niezręcznie jakoś. Myślę rotmistrza poprosić, to go nie oburza. Oto tam stoi, pali. Podejdziemy do niego.
Rotmistrz ten, ostatnia latorośl znakomitego huzarstwa z czasów wojen partyzanckich i Denisa Dawydowa, już i w tych odległych czasach był w naszych oczach szanownym i cokolwiek strasznym anachronizmem. Mógł wypić kolosalną ilość wszelakich wódek i win, posiadał znakomity w dywizji głos, rycersko-uprzejmie zwracał się do kobiet i despotycznie do mężczyzn. Podeszliśmy do mego.
— Gołąbku, rotmistrzu, — nie to ze śmiechem, nie to tchórząc, nie to przypochlebiając się rzekł Ałfierow: chcę się zaznajomić z aktorkami. Czy można?
Rotmistrz spojrzał na niego z ukosa.
— No, a co ja mam z tem wspólnego?
— Wie pan, niezręcznie jakoś! Nie umiem znaleźć pretekstu. I wogóle... niezręcznie.
— Nie umiesz? A nos to swój sam wycierasz? — huknął rotmistrz grubym basem: Idź prosto za kulisy i mów: oto, jestem taki i taki, kornet, i mnie, prawdę powiedziawszy, trzeba jeszcze w pieluchach trzymać. Głupiś ty, Ałfieruszka, młody i głupi. Pójdziemy.
Uszczęśliwiony Ałfierow pobiegł za rotmistrzem, a ja wróciłem do dusznej sali na swoje miejsce; Herszek znów zagrał „Majufesa“, kurtyna wolno i niezdarnie podniosła się. W głębi sceny gestykulowali dwaj aktorzy, na boku od nich, blizko rampy, siedziała młoda kobieta, zwrócona twarzą do publiczności. W pierwszym akcie nie występowała, inaczej odrazu bym ją zauważył. Z początku sam nie zdawałem sobie sprawy dlaczego przykuła tak moją uwagę. Potem twarz jej wydała mi się do tego stopnia znajomą, że oczekiwałem tylko na jej głos. „Jeżeli przemówi, myślałem: to, napewno, przypomnę“. I kiedy przemówiła, natychmiast poznałem Lidoczkę. Jak się zmieniła przez te trzy lata! Nic jeszcze, gdyby tylko zmizerniała i postarzała się; nie, była jeszcze o tyle młoda i piękna, ażeby odrazu zachwycić wesołego korneta. Lecz w twarzy jej, w pełnych zmęczenia ruchach, w nerwowym, zmęczonym głosie wypowiadało się oddawna ukryte cierpienie, wypowiadało się nawet skroś zwykłe kłamstwo teatralnego udania. Opuściłem Lidoczkę jako zbytną, pełną wdzięku panienkę, omal nie dziecko, a teraz ze zdziwieniem i głębokim żalem patrzałem na kobietę, zmęczoną życiem. Widoczne było, że ten pełen cierpienia odcień zdobyty został nie na scenie, a za kulisami. W pamięci mej mimowoli zbudził się pierwszy debiut teatralny Lidoczki teraz i śladu nie pozostało z jej dawnej naiwnie-zachwycającej prostoty. Teraz zachowywała się przed oczami publiczności swobodnie, powiedziałbym, nawet zbyt swobodnie; teraz tylko uśmiechała się, nienaturalnie pokazując zęby, jak i wszyscy do jednej aktorki, tak samo sztucznie i drewniano śmiała się, tak samo załamywała ręce z wykręcaniem nazewnątrz łokci. Zajrzałem do afisza; okazało się, że na scenie Lidoczka nazywa się Wieryną.
Ledwie skończył się trzeci akt, gdy zobaczyłem Ałfierowa, który spiesznie przedzierał się do mnie, następując na cudze nogi i brzęcząc szablą po cudzych kolanach.
— Pójdziemy, gołąbku, za kulisy, tam wszyscy nasi. Tylko na ciebie czekamy. Widziałeś Wierynę? Mameczko! Zaraz mnie z nią obiecali zaznajomić. Chyba bukiet zawalić? Co? Jak ty myślisz?
Poszliśmy wokoło całego teatru wązkim nieoświetlonym korytarzem, kilka razy wchodząc i schodząc w zupełnej ciemności po jakichciś drabinach, Ałfierow, obznajomiony już z położeniem teatru, prowadził mnie za rękę. Weszliśmy do garderoby, wielkiego wilgotnego pokoju bez podłogi i z wązkiemi schodami prosto na scenę. Dwa kąty, odgrodzone deskami, służyły mężczyznom i kobietom do ubierania. W obłokach dymu tytuniowego, przy kopcącem migotania dwóch lamp, z początku trudno było cośkolwiek rozróżnić. Ludzi w garderobie zebrało się bardzo dużo, Z naszych tu, oprócz mnie, Ałfierowa i rotmistrza, znalazł się jeszcze doktór ziemstwa, wielki, brudny, nudny i gadatliwy cynik. Na stole, pośrodku pokoju, w nieporządku były rozrzucone: sardynki, jabłka, ser, wódka, czerwone wino i ciastka.
Towarzystwo było jeszcze niedostatecznie znajome i niedostatecznie pijane, ażeby czuć się nieskrępowanie. Dlatego z przyjścia naszego wszyscy nader, hałaśliwie i przesadnie się uradowali. Ałfierow podprowadził mnie z początku do trzech aktorek, które z podejrzaną powagą siedziały rzędem, przytuliwszy się na wązkiej wyplatanej otomance.
Pierwsza — stara, bardzo tęga kobieta z dobrą i śmieszną twarzą, — bardzo mi się spodobała. Ałnerow powiedział, że to — m-me Wienelskaja, a ona sama, mocno potrząsnąwszy mą rękę, dodała z uśmiechem: „komiczna staruszka“. Druga bardzo żwawo i wyraźnie wymieniła swe nazwisko: „Andrejewa-Dolskaja“. Twarz tej osoby, z kędzierzawemi i twardemi czarnemi włosami, z zuchwałem spojrzeniem wielkich szarych oczu, z murzyńskiemi ustami, wyraźnie mówiła o nizkich instynktach. Trzecia okazała się wątłą, nerwową i chorobliwą blondynką, trochę zezowatą, lecz niebrzydką. Chuda i długa jej ręka była zimna i wilgotna.
Personel męski odznaczał się zniszczonymi garniturami i zupełnym brakiem bielizny. Jeune premier, nie w miarę swobodny i jedyny elegancki człowiek w całej trupie, nazywał się Jużynem. Widocznie, cierpiał na chroniczne zapalenie ambicji: fizjognomja jego ani na chwilę nie traciła wyrazu gotowości natychmiastowego obrażenia się.
— Czy nie jest pan krewnym tego, znakomitego Jużyna? — spytałem, pragnąc powiedzieć ma coś przyjemnego.
Jeune premier natychmiast się obraził, włożył ręce do kieszeni i wysunął prawą nogę naprzód.
— To jest dlaczegóż to: znakomitego?... Że jest na scenie cesarskiej?... A przecież tam, jeżeli już chce pan wiedzieć, same tylko niedołęgi bez talentu się znajdują!
— Lecz pozwoli pan, dlaczegóż tak surowo? — Spytałem jak można najłagodniej: Tam przecież są wszelkie warunki po temu, ażeby w zupełności wyuczyć sztukę. Przynajmniej tak mi się zdaje.
Nie skończyłem, a Jużyn już się śmiać zaczął gorzkim śmiechem.
— Panu się tak zdaje? — zawołał z obrażoną i ironiczną miną: Panu się tak zdaje! I tak będzie się zdawać, kto blizko sprawy nie stoi, a bierze się do wydawania sądów. Pan mówi: wyuczyć! A je panu powiem, że nauka zgubiła czystą sztukę. Czy: można grać na nerwach widzów, jeżeli każdy gest mój, każda poza wykuta? Znakomitość! Technika, i — ani za grosz uczucia.
— Lecz jakżeż... bez opracowania?
— A tak, — odciął jeune premier: bardzo proste. Ja — naprzykład, Ja na próbach nigdy nie gram i roli się nie uczę. A dlaczego? Dlatego, żem ja — artysta nerwowy, a gram, jak się mówi. Ech, czyż ta publiczność cośkolwiek rozumie?... Ot, kiedy grałem w Torżku z Iwanowym-Kozielskim — ocenili mnie, przyjmowała mnie publiczność. To mogę powiedzieć.
— Co pan tam mówi o Kozielskim wtrącił się czyjś głos niewieści: pański Kozielski oddawna się już wyczerpał. Nie, oto, kiedy pracowałam z Nowikowym... To — artysta, rozumiem.
A ja pani powiem, że Nowikow pani — marjonetka, — odgryzł się ordynarnie jeune premier, blednąc i odrazu tracąc nagrany tupet: i nigdy pani z nim nie grała!
— A ja powiem panu, że pan — zuchwalec. Pana w Torżku zgniłemi jabłkami zarzucili, a pan mówi, że pana przyjmowała publiczność.
Wybuchła kłótnia z trudem została zażegnana przez antreprenera, dobrodusznego i filuternego grubasa.
— Arsenij Piotrowicz! Marja Jakowlewna! — krzyczał, podbiegając to do jeune premier, to do artystki, podczas gdy kłócący się ze ziemi twarzami rwali się jedno do drugiego: — Na miłość Boską! Na miłość Boską, proszę państwa. No, czyż można? Przecież znów, jak w Riażsku, policja każe opuścić kurtynę. Niech pan słucha, panie, nie mam zaszczytu znać pańskiego imienia (podbiegł do mnie i wziął mnie za rękaw), być może, pan wpłynie? Niech pan im powiel I przecież, głównie, nie ze złości to wszystko. A wie pan, oto tu (zakreślił pięścią koło na piersi), oto tu... krew, wie pan, gorąca. Artysta! Przecież najmądrzejszy człowiek. Prawie całe gimnazjum skończył. Zresztą, sam pan raczył teraz słyszeć, jak on na conto sztuki to...
Potem ten miły impresarjo cały wieczór krążył między nami i szeptem prosił, ażeby nie dawano wódki aktorom. Szczególnie niepokoił się o tragika, grającego rolę szlachetnego potomka.
— Anczarskij, duszko moja, — prosił: przecież pan mnie zarżnie. Zeszłym razem w „Lirze“ siłą pana za nogi wyciągnęli. Dlaczego ma pan pić? Gdyby pan nie pił tej przeklętej wódki, mógł by pan zostać ozdobą sceny ruskiej.
Tragik, stary człowiek, z siwiejącymi włosami, siedział przed lustrem i, z chrzęstem zajadając ogórek, podpisywał się bronzowym ołówkiem.
— Nie bój się, Iwan Iwanowicz, — uspokoił antreprenera: Anczarskij nie zdradzi, Anczarskij zna granicę! A bez tego nam, tragikom, żyć niemożebne. Silne wrażenia!
W tym czasie zawezwano go na scenę, i chwiejnymi krokami poszedł przez schody. Naprzeciwko niego schodziła, trzymając w jednej ręce torebkę na długim sznurku, i przytrzymując drugą ręką suknię, Lidoczka.
Nie mogę panom powtórzyć, co wyraziła jej twarz, kiedy mnie zobaczyła (pobiegłem na jej spotkanie). Odbił się na niej i wysiłek przypomnienia, i zdumienie, i niepokój, i radość, wybuchła momentalnie i tak samo momentalnie zgaszona, która zamieniła się suchą powagą.
— Lidjo Michajłowno, — rzekłem, niepokojąc się i zaglądając jej w oczy: Lidjo Michajłowno, w jakich dziwnych warunkach zdarzyło się nam spotkać!
Lidoczka wyraźnie wrogo zmarszczyła cudne brwi.
— Tak, my z panem, zdaje się, cokolwiek się znamy, — rzekła: Tylko nic dziwnego w naszem spotkaniu nie widzę.
I, odwróciwszy się ode mnie, poszła do siedzących na otomanie artystów. W czasie tym byłem jeszcze słaby w znajomości życia, i suchość jej zraniła mnie głęboko, tym bardziej, że cała ta scena rozegrała się wobec licznych widzów i wywołała nawpół zdławiony śmiech. „Za co ona mnie tak odcięła? — myślałem zmięszany: ja, zdaje się, oprócz radości z zobaczenia jej, nic nie powiedziałem”.
Tymczasem Ałfierow, brzęcząc ostrogami, już dawno opowiadał Lidoczce straszne głupstwa: „Ta wysoka rozkosz, której doznali wszyscy widzowie, którzy na widok tej, która potrafiła wcielić...” W końcu tak się zaplątał w fatalnych „których”, że skonfundował się, że ni z tego ni z owego zakończył mowę donośnem żądaniem szampana.
Strzeliły korki, krzesła przysunięto do stołu garderoba odrazu napełniła się gwarem głosów męskich i niewieścich. Doktór, zupełnie jakby zerwawszy się z łańcucha, zaczął na lewo i na prawo sypać anegdotami, rotmistrz wstrząsał swoim potężnym śmiechem ściany z desek. Ałfierow krzątał się z zachwytem i bezmyślnie, kobiety, szybko zarumieniwszy się, zapaliły papierosy i przybrały swobodne pozy. Mówili wszyscy odrazu, i nikt nikogo nie słuchał. Pozostawała poważną i przez cały czas milczała jedna tylko Lidoczka. Napróźno starałem się spotkać z nią oczyma, — tak dużo chciałem Jej powiedzieć, — spojrzenie jej prześlizgiwało się po mnie, jak po martwym przedmiocie. Na uprzejmości Ałfierowa nawet nie uważała za potrzebne i odpowiadać.
Im bardziej hałasowali „talenty i wielbiciele“, tym więcej niepokoił się antreprener: „Panowie, proszę was, ciszej, proszę bardzo, ciszej, panowie! Przecież ostatni akt, najtragiczniejszy elekt! Słychać was z sali...“
Lecz niespodziewanie w najtragiczniejszem miejscu dramatu z sali teatralnej dobiegł do nas szalony wybuch śmiechu i oklasków. Wszyscy ze zdumieniem spojrzeli na siebie. Och! To oznaczało tylko to, że Anczarskij, „który znał granicę“, nie mógł wstać z krzesła, pomimo wysiłków dwóch towarzyszących mu dozorców więziennych. Kiedy w końcu ukazał się na szczycie schodów, prowadzących do garderoby, antreprener rzucił się na niego z wymysłami, z wymówkami, dławiąc się ze wściekłości.
— Nieszczęśliwy człowiek! Pijanico!... Co pan ze mną robi! — krzyczał, potrząsając pięściami: pan pięściami: pan przecież z głodu by beze mnie zdechł, ja pana z błota podniosłem, a pan... Jak to podle, jak to nizko!.. Pijaczyna!...
— Przyjacielu mój! — przerwał mu Anczarskij wzruszonym głosem: Osłabłem pod słodkim ciężarem laurów. Zostaw mnie...
Obejrzawszy się wokoło, bezsilnie opadł obok mnie na wolne krzesło i naraz, ukrywszy twarz w dłoniach, gorzko zapłakał.
— Nikt mnie nie rozumie, — posłyszałem przez łkania, a czyjś głos z drugiego końca stołu zaśpiewał z całej mocy:
„I nikomu mnie nie żal”...
— Wie pan, dlaczego on tak rozpacza? — wtrąciła czarnowłosa aktorka — widocznie, niespokojna i nie mogąca żyć w zgodzie osoba: W zeszłym tygodniu żona mu uciekła.
— Żona? Czyżby? — spytałem ze współczuciem.
— No tak, żona. Teatralna żona.
— To jest, jak to — teatralna?
— Ach, jaki pan dziwny! Panowie, zobaczcie, jaki on naiwny. Nie wie, co takiego żona teatralna!
Niektórzy z ciekawością obejrzeli się na mnie. Niewiem dlaczego zmięszałem się.
— To pana dziwi? — wyniośle zwrócił się do mnie jeune premier (zdaje mi się nawet, że nawet nazwał mnie młodym człowiekiem). — Myśmy wolni artyści, a nie urzędnicy konsystorza, i dlatego też nigdy nie pokrywamy stosunku naszego do kobiety kłamstwem obrzędowem. U nas kochają, kiedy chcą i ile chcą. A żona teatralna — to tylko termin. Nazywam tak kobietę, z którą mnie, oprócz wiadomych węzłów fizjologicznych, wiążą jeszcze interesy sceniczne. Długo mówił w tym rodzaju, lecz już nie słuchałem go, niepokoiło mnie to, co przy ogólnym gwarze i śmiechu działo się na drugim końcu stołu: między Ałfierowym i Lidoczką. Ze zmarszczonych, brwi jej i gniewnie wykrzywionych ust zauważyłem, że jest obrażona. Ałfierow był już dobrze pijany. Bezradnie kiwał się tam i z powrotem na krześle, usiłując podnieść zamykające się powieki.
— Niech pan posłucha, — dobiegł do mnie podniecony, lecz panujący nad sobą głos Lidoczki: pan mnie nie może obrazić. Ja i nie takie obrzydliwości słyszałam. Lecz czyż pan nie rozumie, że nie chcę z panem nawet mówić?
Ałfierow zachwiał się na krześle.
— Kie-dy ja nie mo-gę?.. Nas wszystko jedna nie słyszą. Ja zaś z czystego serca! Mieszkanie, konie i wszystko takie... Rozumie pani?.. I żeby cokolwiek?... N-nie-nie!.. Ani Boże mój!.. Potem chyba kiedykolwiek za dobre sprawowanie, a teraz ani-ani!... L’appetit vient en mangeant, Ty czego nas: podsłuchujesz? — pogroził z pijanym uśmiechem, zauważywsze me spojrzenie.
Wtedy i Lidoczka na mnie popatrzała. Oczy jej błysnęły niezadowoleniem.
— Powiedz pan, proszę, — zawołała, umyślnie podnosząc głos, ażeby ją wszyscy słyszeli: pan tak postępuje ze wszystkiemi nieznajomemi kobietami czy tylko z temi, w których obronie nie ma kto stanąć?
Ałfierow speszył się, Ze wszystkich stron posypały się pytania:
— Co takiego się stało? O co idzie?... Kto kogo obraził?
— Jakie czułości, pomyślisz, — zjadliwie roześmiała się przez stół czarnowłosa aktorka: zupełnie jakby jej od tego ubyło.
Lidoczka skierowała na nią błyszczące oczy. Policzki jej momentalnie zbladły i tak samo momentalnie zapłonęły gorącym i nierównym rumieńcem.
— Mnie skutkiem tego nie ubędzie, m-me Dolskaja, — krzyknęła: a przybędzie tylko skandalicznego rozgłosu o naszych trupach wędrownych... Pani widzi: ten pan tak patrzy na aktorkę, że po pierwszem słowie proponuje jej pójście na utrzymanie. Jakiejże jeszcze potrzeba pani obrazy, jeżeli pani tego nie rozumie?
Nagle w garderobie powstał trudny do powtórzenia gwałt. Aktorki zaczęły krzyczeć wszystkie razem, mężczyźni zaczęli wymyślać sobie wzajemnie, przypominając jeden drugiemu stare porachunki pod postacią jakichciś jednokrotnych i benefisowych, wymawiali jeden drugiemu złodziejstwo i brak zdolności na scenie. Doktór ziemstwa pochylił się nad stołem i, przyłożywszy ręce do ust w kształcie tuby, krzyczał przejmującym głosem:
— Wzzy go, ugryź go!.. Wzzy, wzzy!.. — Anczarskij, który usnął na krześle, wstał i podszedł chwiejnymi krokam i do Lidoczki, stojącej pośrodku krzyczącej grupy aktorów.
— Dziecię moje! — zajęczał Anczarskij, rozkładając szeroko ręce: — Boska OfeljoL Skłoń swą męczeńską główkę na moją pierś poszarpaną, i będziemy płakać razem!
Lecz Lidoczka była blizkę zemdlenia. Podbiegłem do niej, odepchnąłem tragika i schwytałem ją za rękę. Mimowoli poszła za mną, drżąc cała ze wzburzenia. Czyjeś usłużne ręce narzuciły na nią rotundę i chustkę, i wyszliśmy na ulicę. Nie wiem, czy słyszała, lecz w ślad za nami z garderoby wyleciał cały potok wymysłów.
— Jakbyśmy to nie wiedzieli, co to za drań ta Wieryna, — piszczała głośniej od wszystkich Dolskaja: udaje uciśnioną niewinność, a sama w Tyflisie dziecko miała!
Wielkie płatki śniegu bez szmeru padały na ziemię, migając zupełnie jak białe gwiazdy w mroku nocy. Noga stąpała, jak po puszystym dywanie, po warstwie młodego, białego śniegu.
— Czegóż pan milczy? — z rozdrażnieniem zwróciła się do mnie Lidoczka, kiedy odeszliśmy na sto kroków od teatru.
— Cóż mam mówić? — wzruszyłem ramionami.
Roześmiała się z przymusem.
— A ja, niech pan wyobrazi sobie, byłam pewna, że pan wybuchnie szlachetnym oburzeniem z powodu tego skandalu. Niedawno pan tak tragicznie mnie przywitał! HW jakich dziwnych warunkach zdarza się nam spotykać“. O!! Znakomicie zrozumiałam sens pańskiego okrzyku, choć, być może, mimowoli wyrwał się on panu. „Przedtem byłaś kobietą z mojego towarzystwa, — chciał pan powiedzieć: i zwracałem się do pani z tym warunkowym szacunkiem, do którego obowiązywała mnie nasza znajomość. Teraz spotykam cię, jako aktorkę; za moje pieniądze tyś powinna mnie zabawiać w przeciągu dwóch godzin. Nie myśl, proszę bardzo, że spotykamy się z tobą, jak równy z równą“.
Rozumiałem, że Lidoczce potrzebny był pretekst, na który mogła by wylać kipiącą w niej złość, i dlatego milczałem w dalszym ciągu. To ją, widocznie, jeszcze bardziej drażniło.
— I oto pan zjawia się za kulisy. „Aktorki — to interesujące! Lekkie obyczaje, wesołe rozmowy i tanie miłostki!“ Ciekawe spojrzeć bliżej. Ma pan jeszcze stosunkowo przyzwoity cel. Ten głuptas wprost okazał się, jak... A wie pan, co mu powiem? Pan do nas oto przyszedł, jak na osobliwe zebranie popatrzeć się, a, według mnie, ta banda czyściejszą i lepszą jest, niż wy wszyscy, wypomadowani, przylizani i rozpustni. Pan widział teraz, jak my wyprawiamy skandale, jak pijemy wódkę, wymyślamy i przyjmujemy jałmużnę. No cóż? Za to pan nie widział, jak ci sami koczujący głodni aktorzy, wszyscy — całą trupą zastawiają ostatnie palta, ażeby pomóc choremu koledze! Za to pan nie widział, jak nas, zupełnie jak pełne ufności dzieci, jak baranów, oszukuje zręczny antreprener! Za to pan i wyobrazić sobie nie umie, jak każdy z nas cierpi skutkiem waszej pogardliwej i rozpustnej ciekawości. O, jak ja nienawidzę was, protektorów sztuki, zakulisowych mecenasów! Sto razy lepiej tonąć w naszem błocie, niż korzystać z waszej brudnej łaski. Żegnam pana. Oto moja furtka. Dziękuję panu za jego uprzejmość, choć i sama znalazłabym sobie drogę.
Otworzyła furtkę i poszła naprzód, nie odwracając się.
— Lidjo Michajłowno! — zawołałem, wyciągając ku niej ręce: czyż się tak pożegnamy? Niech pani przypomni sobie, wszak nigdy nie byliśmy wrogami.
Zatrzymała się.
— O czemże jeszcze mamy mówić?... Czyż pan ma teraz co wspólnego z wędrowną komedjantką? A zresztą, jeżeli już pan chce mieć zupełne wrażenie, to proszę wejść. Przynajmniej zobaczy pan, jak my mieszkamy. Czegóż się pan zatrzymał? Niech pan się nie obawia — nie mam męża teatralnego.
Słowa jej jeszcze w dalszym ciągu były zjadliwe, lecz ton złagodniał. Widocznie ułagodziła się ostra konieczność znieważania i uważania siebie za znieważaną, a łagodność moja jeszcze więcej ją rozbroiła.
Wszedłem do domu. Lidoczka zajmowała jeden pokój. Co to był za pokój! Maleńkie okna, nizki, krzywy sufit z belkami wewnątrz, ściany tynkowane, sine z wilgoci, wązkie żelazne łóżko i stół z lustrem, zawieszonem haftowanym ręcznikiem. Lidoczka zapaliła brudną lampę bez abażura i upadła na krzesło zupełnie wyczerpana. Ręce jej bezsilnie upadły na kolana, zmęczone i smutne oczy nieruchomo utkwiła w płomieniu lampy. Teraz mnie jeszcze więcej niż w teatrze, uderzył cierpiący wyraz jej twarzy. Posłuszny nieobliczalnemu porywowi litości, zbliżyłem się, ostrożnie wziąłem jedną z jej bladych, delikatnych rączek i przytuliłem do ust. I naraz — czy to pieszczota moja podziałała, czy nerwy wyczerpane nie wytrzymały — Lidoczka porywczo przytuliła twarz do mojej piersi, objęła ręką za szyję i, cała drżąc, zapłakała. Wiecie panowie, zawsze jest tak: kryje się — kryje w człowieku dawny niepodzielony z nikim smutek, a potem, jak wyrwie się, to i powstrzymać łez niemożna. I tu Lidoczka z histerycznym płaczem, całując ręce moje, powtórzyła mi smutną opowieść swego życia.
Po naszej moskiewskiej wizycie u Sławińskiego szczęśliwie wróciła do domu. Być może, jej poryw sceniczny skończył by się bez zgubnych następstw, gdyby nie spotkała swojej byłej przyjaciółki gimnazjalnej — aktorki prowincjonalnej. Bóg wie, co tą aktorkę skłoniło do wychwalania swego życia: czy wrodzona tępota, niewrażliwość i niewybredność, lub kobiece przechwalania się, lub zły, mściwy umysł kobiety, której się nie powodziło, lecz spotkanie z przyjaciółką rozstrzygnęło los Lidoczki. Wstąpiła na scenę. Z początku widziała wszystko w różowem świetle. Zewnętrzna strona sprawy, to jest ubóstwo, głód, długi, marne urządzenie teatru — da niej nie istniały. Lecz wkrótce do sztuki przyłączyła się miłość. Los zetknął ją z artystą — nazwisko jego i teraz jeszcze jest dość znane, nie będę go wymieniać: był to piękny łgarz z gorącemi słowami i zimnem sercem. Zapisał siebie do rosyjskich Keanów, miał artystyczne dziwactwa i kaprysy, a Lidoczka winna była zachwycać się nim i znajdywać przebłyski genjusza w objawach jego zwierzęcej natury. Kiedy Lidoczka powiedziała mu, że za trzy miesiąca winna rodzić, on po-złodziejsku, w tajemnicy rzucił ją na wolę losu. Dziecko umarło. Co było potem? Cały szereg nudnych dni, marnych oklasków wieczorami, nocnych orgji... Nauczyła się pić. Przynajmniej nie ssie za serce ustawiczna tęsknota. Krewni przedtem atakowali ją listami, i nie była od tego, ażeby wrócić, lecz po dziecku przemówiła w niej jej własna, w swoim rodzaju duma. Jeżeli przedtem nie przyszła, kiedy jeszcze był czas, to jakżeż mogła przyjść, zmuszona ostatecznością. I z tej dziwnej dumy poznałem dawną Lidoczkę.
— Pan mi, rodzony mój, wybaczy, com panu przez drogę nagadała, — prosiła, patrząc na mnie cudnemi, błagającemi oczyma: już bardzo boleśnie mi było. Jakiem pana zobaczyła, cała moja przeszłość zbudziła się w pamięci, dobra taka, niczem nie zbrukana. I temu, co o artystach mówiłam, niech pan nie wierzy. Ukłuć pana chciałam, złość swoją wyładować. Pamięta pan jak razem byliśmy w Moskwie u Sławińskiego? Tysiąc, tysiąc razy miał on rację. Choć i on również dobry, niema co mówić!... Tylko tu nie ciernie nawet, a jedna obrzydliwość. Wszak niema dnia, ażeby mnie nie znieważali czemkolwiek! I rzuciła bym natychmiast tą przeklętą scenę, lecz czyż można? O wszystkiem, rozumie pan, o wszystkiem swoich zawiadomiłam; okręty umyślnie za sobą spaliłam. Z jakimi oczyma teraz im się pokażę? No, czyż o tem można pomyśleć! Czyż można? Na miłość Boską niech pan powie, czyż można?
Tyle natarczywości było w tych spiesznych pytaniach, tak chciwie oczekiwała na moją odpowiedź, że stało się dla mnie zrozumiałem, jak często męczyła ją myśl o powrocie do domu. Ja, w miarę możności, prostemi i szczeremi słowami starałem się ją uspokoić: powiedziałem że nie tylko może, ale i powinna wrócić do swoich staruszków, że teraz chora i zmęczona, podwójnie jest im droższą, jak matce drogiem jest chore dziecko, że nigdy nie jest późno odpocząć fizycznie i moralnie po tem ciężkiem życiu.
Lidoczka bardzo uważnie słuchała mnie, nie wypuszczała mej ręki i od czasu do czasu głęboko i z przerwami wzdychając, jak dziecko po długim płaczu. Jeszcze nie wyschłe po płaczu oczy jej zabłysnęły radosną nadzieją. Niedostrzegalnie dla nas samych przeszliśmy do naszych wspólnych wspomnień i długo siedzieliśmy obok, blizko zestawiwszy krzesła, zapomniawszy o przygodach tego wieczoru, nie przestając dopytywać się i odpowiadać, zupełnie jak brat i siostra po długiej rozłące. Lidoczka i śmiała się jakimś wstydliwym, dziecinnym śmiechem, i wzdychała, i jakby sama nie wierzyła temu, co w niej w tej chwili się działo. W końcu, kiedy ogień w lampie zaczął gasnąć, spostrzegłem się i zacząłem się żegnać.
— Czekam pana jutro, — rzekła Lidoczka, mocno ściskając mą rękę: Niech pan pamięta: jak pan powie, tak i będzie. Tak wierzę panu, że nawet przyjąć pomoc od pana lekko mi będzie.
I znów tej nocy, tak samo, jak przed kilku laty, po mojem pożegnaniu z Lidoczką, długo nie mogłem zasnąć, i znów przyszło mi do głowy oświadczyć się jej. Wzruszyło mnie jej opowiadanie o życiu tułaczem, i wszelkimi siłami chciałem dać jej odpoczynek, przytulić ją i uspokoić. „Kobieta, która wiele przecierpiała, powinna umieć i bardzo kochać, — myślałem, przewracając się z boku na bok: będzie najczulszą żoną i matką. I już, rozumie się, jeżeli zostanie żoną moją, nikt nie ośmieli się wymawiać jej hańbę dawnego życia“.
Tak rozważałem, ponieważ dotychczas jeszcze nie spotykałem ludzi, podobnych do Lidoczki. Lecz wyszło następnego dnia coś nieoczekiwanego, dziwnego, według ówczesnych poglądów moich nawet bezsensownego. Zdarzało się wam, panowie, słyszeć, jak w cerkwi wygłaszają modlitwę: „O wszelkiej duszy chrześcijańskiej, cierpiącej i nienawiści pełnej, oczekującej pociechy od Chrystusa“? Oto i Lidoczka właśnie należała do tych cierpiących i nienawiści pełnych. To najbardziej niezrównoważeni ludzie. Miota-miota nimi los, i tak w ostateczności ich okaleczy i zrobi złymi, że i poznać trudno. Wiele w nich jest wrażliwości, czułości, współczucia, gotowości do samoofiarowania, do dobroci serdecznej, a z drugiej strony — duma szatańska, obraźliwa i bezsensowna duma, ustawiczne zwątpienie i co do siebie i co do ludzi, skłonność do grzebania się we wszystkich swoich wrażeniach i, główne, jakiś nadmierny, dziki wstyd. Naszła ją chwila — odda wam duszę, najdroższe i nietykalne przed wami wyłoży, a minęła chwila — i was samych za swoją szczerość już nienawidzi i spieszy się ulżyć sobie obelgą. Później domyśliłem się, że i Lidoczka należała do liczby tych zapędzonych przez los.
Rano obudził mnie ordynans Ałfierowa (samego korneta przez całą noc nie było w domu). Podaje mi Kirrił kartkę, a serce we mnie mocno zabiło.
— Od kogo? — pytam.
— Nie mogę wiedzieć, wasza wielmożności. Jakiś żydziak przynosił. Powiada, odpowiedzi nie trzeba, a sam uciekł.
Kartka była od Lidoczki.
„Łaskawy panie Nikołaju Arkadjewiczu, — pisała Lidoczka: myślę, że panu nie mniej wstyd z powodu wczorajszego. Wszystko, co panu mówiłam, — wynik chwilowej słabości nerwów. Chociaż pan jest wspaniały ze swoim rozsądkiem, przekładam jednak swoją swobodę i ukochaną sprawę, której będę służyć tak samo, jak i inni, nie mędrkując i nie potępiając. Piszę do pana pospiesznie, gdyż oczekują na mnie konie Ałfierowa. Powtarzam jeszcze raz, że oprócz wspólnego wstydu, między nami nic być nie może”.
Spojrzałem na zegarek — było już daleko po południu, — ubrałem się spiesznie i pobiegłem na poszukiwania Lidoczki. W jej mieszkaniu stara i brudna żydówka oznajmiła mi, że „panienka dopiero co wyjechała”. „Takich było dwóch pięknych koni u powozu, zupełnie jak u gubernatora”. Długo znajdowałem się w kłopocie, gdzie udać się dalej, gdyby nie błysnęła mi myśl pojechania do teatru. Rzeczywiście, nie dochodząc jeszcze do garderoby, usłyszałem w niej gwar bardzo licznej kompanji. Otworzyłem drzwi i oczom moim przedstawiła się następująca scena:
Pośrodku pokoju, na stole, zastawionym pustelni butelkami po szampanie, stała Lidoczka, roztargana, rozczerwieniona, z puharem w wysoko podniesionej ręce. W około niej, stojąc i siedząc, tłoczyli się: Ałfierow, doktór, rotmistrz; jeszcze z pięć-sześć osób z pośród naszych miejskich hulaków. W głębi pokoju, patrząc ze zdumieniem i pewnym niepokojem na rozgrywające się, stała grupa aktorów. Zjawienia się mego nikt nie zauważył, dlatego że uwaga wszystkich pochłonięta była tem, że w tej chwili Lidoczka z wymowną gestykulacją śpiewała ze swego wzniesienia:
„Jaki obiad nam podali!
Jakiem winem nas ugaszczali!
Już ja piłam, piłam, piłam,
I do tego teraz doszłam,
Żem, doprawdy, gotowa... gotowa...
Ha-ha-ha-ha-ha...
Pst... o tem ani słowa!“
I naraz oczy nasze spotkały się. Momentalnie zbladła, zachwiała się, i puhar z brzękiem i trzaskiem potoczył się na podłogę. Wszyscy zwrócili się w moją stronę.
— Panowie, — zawołała Lidoczka, nienawistnie błysnąwszy oczyma: kto chce pić wino z mego pantofelka?
— Ja, ja, ja! — rozległo się odrazu kilka głosów.
— Wszyscy odrazu nie mogą. Ałfierow, zdejmij!...
I wyciągnęła swą malutką nóżką w stronę Ałfierowa. Ten zdjął pantofelek l wstawił w niego puhar.
— Wypijemy za zdrowie Nikołaja Arkadjewiczai — ciągnęła dalej w podnieceniu Lidoczka: on wczoraj w nocy nawracał mnie na drogę zbawienia. Niech żyją cnotliwi młodzi ludzie!
— Hura! — zawrzeszczała rozgłośnie podchmielona kompanja.
— On jeden ma gębę nie od parady, przekrzyczał wszystkich doktór: dajcie mu za to wina! Ogarnęła mnie złość.
— Winszuję pani, Lidjo Michajłowno, rzekłem z drwiąco-nizkim ukłonem: pani rzeczywiście jest znakomitą artystką, lecz teraz dopiero zrozumiałem, jakie pobudki ciągnęły panią na scenę.
Wyszedłem z garderoby, odprowadzony ogólnym śmiechem. Zresztą, czyż to dla mnie nie wszystko jedno?... Prawdziwego tła tej głupiej sceny nikt nie znał, chociaż śmieszna rola w każdym bądź razie stała się moim udziałem... Lecz co tam mówić: zła rola, mściwa i niesprawiedliwa.
Zapadł zmrok. W salonie, gdzie wszyscy czworo przeszli na czarną kawę, nie zapalono jeszcze światła. Malutki kącik, który gospodyni domu, baronowa Eisendorf, kokieteryjnie nazywała „swoim kącikiem“, w zupełności tonął w mroku. Wypielęgnowane latanje, feniksy i filodendrony splątały się nad głowami siedzących, zupełnie jakby strop jakiejś egzotycznej altanki. Skutkiem czerwonawego światła latarni ulicznych długie ich liście rzucały na sufit fantastycznie-piękne, drżące cienie. Z jadalni, gdzie jeszcze paliły się świece, biegła po podłodze, przedarłszy się przez szczelinę w drzwiach, wązka i długa jasna smużka, mimowoli przyciągająca ku sobie oczy. Siedzący w „kąciku“ — dwie kobiety i dwóch mężczyzn — stanowili przyjacielskie, ścisłe kółko, na cokolwiek cynicznem wzajemnem pobłażaniu w dziedzinie flirtu oparte. Wszyscy byli młodzi, piękni, niezależni i bogaci. Baronowa była wdową już od lat czterech i często mówiła, że nigdy więcej nie wyjdzie zamąż, dlatego że korzystać z uciech życiowych daleko wygodnej i przyjemniej będąc wdową. Przyjaciółka jej, Betsy, nie miała powodów do zazdroszczenia jej tego, choć była zamężną za bardzo poważnym, bardzo starym i bardzo pobłażliwym dygnitarzem. Obydwie panie twarzami swemi i figurami stanowiły nader interesujący kontrast, Baronowa wspaniała, rozkwitła i leniwa brunetka, zmysłowa na pozór, lecz, w rzeczywistości, bardziej czuła, niż namiętna, — rzucała się każdemu w oczy swoją ociężałą pięknością. Betsy na pierwszy rzut oka nie wzbudzała zachwytu, lecz przy bardziej bliskiej znajomości czuło się w niej taki czar pożądliwego i bystrego rozumu, taki nieodparty urok nerwowej, zapalnej i chorej natury, szaleńczo palącej swe życie z obydwóch końców, że liczba jej wielbicieli przewyższała baronowej. Była niskiego wzrostu, z wytworną, szczupłą figurką, blondynka, niezdrowym jaskrawym rumieńcem, z olbrzymiemi szaremi oczyma i z nerwowym tikiem w prawym kąciku ust. Bardzo często zmieniała swoje sympatje. W obecnej chwili „niewolnikiem“ jej był oficer gwardji książę Czcheizde, — zazdrosny, głupi i niezwykle piękny gruzin. O względy baronowej zabiegał Sanin — młody adwokat przysięgły „wchodzące światło adwokatury kryminalnej“, jak go tytułowali sprawozdawcy sądowi gazet.
Ach, a propos, — rzekła baronowa, odrzucając w tył głowę i zwracając się do adwokata: — zupełnie zapomniałam podziękować panu za kwiaty, jakie mi pan wczoraj przysłał... prześliczny bukiet!...
W czasie tym leżała na kozetce, zmęczona po gwarnie spędzonym dniu i ociężała skutkiem wypitego przy obiedzie szampana. Sanin siedział z tyłu za baronową, oparłszy się o poręcz jej kozetki.
— Pan, widocznie, zasnął tam w kąciku, mr. Georges? — ciągnęła dalej baronowa. — Czy pan słyszy, co mówię?
Sanin leniwie odwrócił ku niej głowę.
— Słyszę, słyszę... prześliczny bukiet?... Jestem bardzo zadowolony, że spodobał się pani...
— Ach, uwielbiam kwiaty!...
— Cóż może być piękniejszego?...
— I pan jakby zgadł mój gust: konwalje, fijołki i bez... Wszystkie mają taki deliktny, subtelny zapach. Betsy, ty kochasz kwiaty?
— O, tak, rozumie się — odpowiedziała Betsy, kołysząc się wolno w wielkim wolterowskim fotelu: lecz tylko mnie się więcej podobają odurzające, delikatne zapachy... Naprzykład, lubię kwiaty magnolji, kwiaty pomarańczowe... Pachną tak silnie, tak słodko, że budzi się we mnie pragnienie jedzenia ich. Lecz mimo to ulubiony mój kwiat to — tuberoza. On mnie upaja, zupełnie jak haszysz. Kiedy zbyt długo czuję ten zapach, opanowują mnie jakieś niewyjaśnione, cudne halucynacje... Potem, rozumie się, następuje ból głowy...
— A pan, książę? Jaki kwiatek pan lubi najbardziej ze wszystkich? — spytała baronowa.
Książę, który najwięcej w świecie troszczył się o to, aby go uważano za dowcipnego i który każdy swój dowcip potwierdzał śmiechem, naraz ostro i krótko roześmiał się.
— Zupełnie nie lubię kwiatów. Najwięcej lubię same owoce.
— Animal, que vous êtes! — zawołała Betsy i uderzyła Czcheizde wachlarzem w rękę: niech pan mówi poważnie.
W ciemności dał się słyszeć dźwięk, podobny do pocałunku i książę rzekł sztucznym głosem, jakim zawsze „wschodni“ ludzie mówią komplementy:
— Najpiękniejszy kwiat róża. Podobna jest do pani, Betsy.
Baronowa znów podniosła głowę, ażeby zobaczyć Sanina.
— A pan, mr. Georges, dlaczego pan nie mówi jaki jest pański ulubiony kwiat? — spytała.
— Mój kwiat?
Sanin zamyślił się.
Przez twarz jego prześlizgnął się jakiś jakby smutny, jakby czuły cień. Widocznie, przypomniał sobie coś bardzo dalekiego.
— Narcyz, — odpowiedział wreszcie.
— Narcyz? Fi! To taki wulgarny kwiatek.
— Nie, to kwiatek zakochanych.
Wie pani, co o nim mówią na Wschodzie?
I Sanin wyrzekł przeciągłym głosem:
Przesyłam ci narcyz. Z barwy płatków.
Podobny on do tego, kto śmiertelnie zakochany.
W nim woń, jak u dziewicy w godzinie spotkania, i bladość młodzieńca w chwili rozstania.
— To delikatny, naiwny, marzycielski kwiatek. Ma taki delikatny, ledwie wyczuwlany, ostry zapach. Rośnie na blado-zielonem kruchem źdźble i, zerwany, więdnie, nie dożywszy do rana.
— Ach, mój Boże, jakieś to wzruszające! — rzekła ironicznie baronowa: prawdopodobnie z tym marzycielskim kwiatkiem związane są jakieśkolwiek delikatne wspomnienia pana?..
— Jakże? Mam i wspomnienia.
— Niech pan opowie, proszę bardzo... To powinno być zabawne.
— Tak, tak, niech pan opowie, mr. Sanin, — poprosiła Betsy: To bardzo ciekawe.
— Lecz tu właściwie niema co i opowiadać, — rzekł Sanin tłumiąc udane ziewanie: Poprostu — głupie wspomnienia młodości... Byłem wtedy studentem i, rozumie się, znajdowałem się w wielkiej biedzie. Przeczytałem jakoś w gazetach ogłoszenie, że poszukują na lato na wyjazd korepetytora-studenta. Więc i pojechałem do pewnego malutkiego powiatowego miasteczka na południu Rosji. Pamiętam, że przez drogę wciąż myślałem: jacy to są ludzie, z którymi będę musiał spędzić całe lato? Czy zostanę przez nich przyjęty w charakterze członka rodziny, czy też będą mnie traktować jako „najemnika“?
O rodzinie tej, do której jechałem, wiedziałem tylko jedno: że jest tam gimnazista z klasy wstępnej, którego powinienem był przygotować do wyższej klasy.
„Patron mój spotkał mnie na dworcu, a przywitanie jego było tak ciepłe, proste i serdeczne, że wszystkie moje obawy w jednej chwili rozproszone zostały. A i sama jego powierzchowność uspokoiła by każdego. Należał on do liczby tych ludzi, o których Cervantes mówił: „tłusty — a zatem dobry człowiek“. Wszystko w nim tchnęło niewyczerpaną dobrodusznością, łagodnością, zdrowiem, humorem i dobrym apetytem. Nazywano go Matwiejem Kuźmiczem. Zajmował w mieście stanowisko lekarza powiatowego. Lat miał około pięćdziesięciu i, przypuszczam, dobrze po pięćdziesiątce.
Po drodze z dworca do domu Matwiej Kuźmicz rzekł do mnie:
— Muszę pana, ojczulku, o jednej rzeczy uprzedzić (ojczulku — był jego ulubiony, pieszczotliwy zwrot). Wie pan, żeby nie wyszła jakakolwiek taka nieprzyjemność... Żona moja jest niema... Gdy urodziła drugie dziecko — martwe, od tego czasu i straciła mowę... Lecz słuch u niej pozostał znakomity... Więc oto i mówię, ojczulku, ażeby jakkolwiek nie tego... No, lecz pan mnie sam rozumie.
„Przyjechaliśmy. Parterowy domek, biały, z zielonym dachem, z czyściutkiemi szybami, miał wygląd bardzo wesoły i przytulny. Wielki taras cały zarośnięty zielenią dzikiego wina. Patrząc z oddali na takie domy, zawsze dlaczegoś czuje się, że w nich ludzie żyją cichem i spokojnem życiem.
„Na tarasie spotkała nas Wiktorja Iwanowna — pani domu. Pomimo nader zrozumiałe uczucie litości, jakie ona wzbudzała we mnie, mimowoli zatrzymałem się przed nią, zdumiony jej dziwną pięknością: jak malują artyści-symboliści aniołów. Wyobraźcie sobie wysoką i szczupłą — właściwie uduchowioną postać, niezwykle białą, prawie bez cieni twarz i długie, o egipskim rysunku oczy, pełne milczącego smutku i jednocześnie zagadkowe, jak u sfinksa. Ubrana była Wiktorja Iwanowna w biały kostjum jakiegoś fantastycznego kroju, cały w podłużnych fałdach.
— „Witia, przedstawiam ci takiego-to — rzekł Matwiej Kuźmicz, podprowadzając mnie do żony: to — student, przyszły korepetytor Koli...
„Bacznie popatrzała na mnie, w milczeniu pochyliła głowę i powoli podała mi rękę, dotknięcie której zmusiło mnie do drgnięcia, zupełnie jakby w nagłem przeczuciu.
Im dłużej obserwowałem Wiktorję Iwanownę, tym bardziej zagadkową stawała się dla mnie. Była w niej, widocznie, zupełna obojętność do życia i wszystkich jego przejawów.
I rankiem i wieczorem, i przy obiedzie i w czasie spacerów, widziałem ją wciąż z jednym i tym samym wyrazem twarzy, na której jakby na wieki zastygł wyraz tęsknoty. Tylko do swej przecudnej powierzchowności i do swoich zawsze fantastycznych toalet, odnosiła się ona ze szczególną starannością i troskliwością. Lubiała więcej, niż każda kobieta w święcie, patrzeć w lustro i wystawała przed niem nadzwyczaj długo...
„Nie miała ona, jak to bywa u większości niemych, pragnienia, ażeby za wszelką cenę rozmawiać z otaczającymi. Alfabetu niemych na palcach, widocznie, nie umiała, a do gestów uciekała się bardzo rzadko. Zato z chorobliwą namiętnością lubiała muzykę i całe wieczory spędzała przy fortepianie. Grafa Wiktorja przecudnie, lecz żeby nie wiem co wykonywała, — zawsze wkradł się w utwór jeden i ten sam odcień utajonej, milczącej tęsknoty...
„Interesującem i wzruszającem było patrzeć na stosunek Matwieja Kuźmicza do żony. Ten wielki, tłusty człowiek, pasujący z wieku raczej na jej ojca, postępował z nią zupełnie jak winne i kochające dziecko. Zdaje się, nie było ani jednego pragnienia, ani jednego kaprysu, którego by on natychmiast spełnił, gdyby tylko ten kaprys przyszedł do głowy Wiktorji. Lecz Wiktorja przyjmowała te jego czułe i pełne troskliwości zabiegi ze swoją zwykłą tęskną obojętnością, i tylko zrzadka, przy szczególnie natarczywych zapytaniach o zdrowie, między jej brwiami ukazywała się ledwie doszczegalna niecierpliwa zmarszczka. To wystarczało w zupełności do tego, ażeby Matwiej Kuźmicz momentalnie znikał z wystraszoną twarzą z pokoju.
Minęły dwa czy trzy tygodnie.
Niezwykłe uczucie jakiego doznałem przy pierwszem zaznajomieniu się z niemą panią domu, nie mijało. Przeciwnie, między mną a nią zawiązał się jakiś tajemniczy, nienormalny związek. Wystarczyło, ażeby choć przelotnie popatrzała na mnie z tyłu, i w tejże chwili czułem na sobie to jej spojrzenie i odwracałem się nie instynktownie, jak to bywa zwykle — lecz z zupełną pewnością, że to ona właśnie patrzy na mnie. My z nią nigdy o niczem nie mówiliśmy (czyż mało można było znaleźć sposobów dla wymiany myśli), lecz jeżeli czytałem cokolwiek głośno lub opowiadałem cośkolwiek, zawsze wiedziałem, że ona siedzi tuż, obok, i nie odrywa odemnie swoich zdumiewających oczu, Kiedy zaś o zmroku siadała do fortepianu, wciskałem się jak najdalej, w ciemny kąt, słuchałem jej, i gotów byłem słuchać bez końca... Ten dziwny związek duchowy nie był podobnym do zaczynającego się flirtu: było w nim coś nienaturalnego, przerażającego...
Razu pewnego w początkach lipca, pamiętam jak teraz, w niedzielę, dzień był szczególnie gorący... I ludzie i zwierzęta oddychali z trudem. W ciężkiem rozpalonem powietrzu czuć było zbliżającą się burzę, lecz burza nie przychodziła...
Nadszedł wieczór. Odblask gasnącej zorzy nadawał ciężkim sinym chmurom krwawy odcień. Ściemniało się zdumiewająco szybko. Stałem na tarasie, wsparty o słup, ogarnięty tem dręczącem omdleniem, które zawsze opanowywa nas przed burzą... Naraz zwykła, władcza moc zmusiła mnie do szybkiego obejrzenia się w tył... Obok mnie stała Wiktorja. Potem zaszło coś niezwykłego, strasznego... Dotychczas nie wiem, dlaczego to się stało: — czy winno temu wszystkiemu natężenie elektryczne bliskiej burzy, czy też wyczytałem w jej oczach namiętne wezwanie, — ręce nasze splotły się w dzikim uścisku, i usta nasze spotkały się długo i męcząco-słodko...
Nic nie powiedzieliśmy jedno drugiemu — ani słowem, ani gestem. Ocknąwszy się po nagłym pocałunku, Wiktorja uwolniła się z moich rąk, wyjęła z poza stanika swój malutki zegarek i wskazała mi z początku cyfrę XII, potem okno, Przytem znakiem pokazała mi, że jeżeli zastukam, to okno otworzy się.
Około godz, 11 burza ucichła. Wyszedłem na ulicę, podniecony myślą o oczekującem mnie spotkaniu i o Jego niezwykłości. Niebo było jasne, czyste i wydawało się bezdennem. Księżyc świecił z jakąś natarczywą jasnością. Pośrodku ulicy leżały ostre czarne cienie domów. Powietrze było nasycone ostrym zapachem wilgoci po burzy i upojnym zapachem białej akacji.
Przechodząc ogródkiem, zauważyłem grządkę narcyzów, bielejących w ciemności, nachyliłem się zerwawszy jeden, włożyłem w butonierkę surduta. Potem, cicho prześlizgnąwszy się przez nawpółotwartą furtkę, podszedłem do okna, wychodzącego z sypialni Wiktorji na ogródek.
Okno było zamknięte, i przytuliwszy do niego twarz, nic nie mogłem dojrzeć, oprócz czarnej mgły. Powstrzymując oddech, zastukałem ledwie dosłyszą nie w szybę. Okno powoli i bezdźwięcznie otworzyło się.
I naraz zobaczyłem przed sobą, wszystkiego w odległości jakiegoś pół arszyna, twarz Mawieja Kuźmicza, bladą, zaniepokojoną twarz, z oczyma nienaturalnie błyszczącemi w jasnem świetle księżyca.
Instynktownie schwytałem za kij.
— Niech pan zostawi. Proszę nie robić głupstw rzekł ze spokojną goryczą w głosie: żona ma teraz atak nerwowy. Niech pan przejdzie wokoło na taras. Zaraz tam będę. Musimy porozmawiać.
Oszołomiony, unicestwiony wchodziłem po stopniach na taras. Matwiej Kuźmicz już czekał na mnie.
— Siadaj pan, — wskazał na ławkę, i sam usiadł obok mnie.
W ciemności nie widzieliśmy twarzy swoich, lecz czułem, że z mojej twarzy nie schodzi płonący rumieniec.
— Widzi pan, rzekł Matwiej Kuźmicz równym głosem, w którym, jednakże, dało się słyszeć zdławione cierpienie: widzi pan, ja wiedziałem, że żona wyznaczyła panu dziś spotkanie, i nie chciałem temu przeszkadzać.
— Dlaczego? — spytałem szeptem.
— Dlaczego? Pozwoli pan, że tego nie będę mu objaśniać. Powiem tylko jedno: oto już czwarty rok, jak jestem jej mężem tylko z nazwy. I nie przeszkadzałbym panu dokonać czynu, niegodnego pana, gdyby Wiktorja Iwanowna nie dostała ataku nerwowego...
Rozumie pan: nie mogła znieść tego niepokoju w przeciągu kilku godzin, i teraz ma atak histeryczny...
Milczałem, a Matwiej Kuźmicz ciągnął dalej z tym samym robionym spokojem:
— Ja wam i jutro nie będę przeszkadzać. Nie należę do liczby zazdrośników, broniących swego szczęścia z rewolwerem w ręku... A przytem na mocy niektórych okoliczności nie mam do tego i praw moralnych... Niech pan mieszka u nas na jakich mu się podoba zasadach... Niech pan robi, co mu się podoba... tylko... tylko, proszę pana... nie wystawiajcie mnie na pośmiewisko miasta... Byłoby to dla mnie zbyt ciężkiem...
— Nie, na to się nigdy nie zgodzę, — odrzekłem, wzruszony jego pełnemi samozaparciu słowami...
— Tak?.. Nie zgodzi się pan?.. —
W głosie Matwieja Kuźmicza dało się słyszeć radosne podniecenie: — Nie zgodzi się pan? Pan nie uwierzy, z jaką ulgą to słyszę... Przecież od pierwszego spojrzenia wywarł pan na mnie wrażenie takiego uczciwego człowieka... Byłem prawie pewien, że pan się nie zgodzi.
— Rozumie się, że się nie zgodzę.
— No a teraz ostatnie... Pozostaje panu zabrać ją ze sobą. Co do jej zgody niema co wątpić.
Ona pójdzie za panem na skraj świata chociaż. Czy chce pan tego?
Nie odpowiedziałem ani dźwiękiem. Nie wie działem, co mam powiedzieć.
— Niech pan robi, jak będzie uważać za lepsze. Wszystko należy od pana. Nie mam prawa ani radzić, ani odmawiać, chociaż muszę powiedzieć, że Wiktorję Iwanownę ubóstwiam, nawet więcej — modlę się do niej... Lecz pozwolę sobie powiedzieć tylko jedno... Niech pan spróbuje zwrócić się do swego sumienia i do swego rozumu. Po roku, no, powiedzmy, po dwóch, czy nie stanie się dla pana ciężarem wieczne wspólne życie z niemą kobietą, z kaleką? Ja sam za pana odpowiem „tak“. Jeżeli tak, to jedno z dwojga: albo życie pańskie stanie się nieznośnym ciężarem lub, co jeszcze gorsze, porzuci pan Wiktorję — i wtedy do końca swoich dni nie pozbędzie się pan świadomości popełnionego przez niego okrutnego i niesprawiedliwego czynu. Ja ją znam. Ona nigdy nie wróciła by do mnie po tem wszystkiem...
Łzy zwilżyły me oczy. Wstałem z ławki.
— Pan wybaczy mi, Matwiej Kuzmicz, — rzekłem, szukając w ciemności jego ręki: wyjeżdżam jutro.
Nie widziałem jego twarzy.
Lecz uścisk jego ręki był tak mocny i szczery, że z mojej duszy zupełnie jakby stoczył się głaz.
Sanin zamilkł.
— I to wszystko? — spytała po chwili baronowa.
— Wszystko, — odpowiedział Sanin.
Baronowa roześmiała się przymuszonym, nerwowym śmiechem, w którym słyszeć się dało uczucie zazdrości.
— Bardzo interesujący romans.
Jak to poetycznie: niema Pentefja i cnotliwy student.
Sanin nachylił się, ujął rękę baronowej, pocałował ją i rzekł tonem przeprosin:
— Ach baronowo, to przecież było tak dawno...
Przed kilkunastu laty spędzałem miesiące letnie na letnisku, zdala od pełnego kurzu, dusznego, przepełnionego krzątaniną i wrzawą miasta, w cichej wiosce, zagubionej wśród gęstego lasu sosnowego, o 8 wiorst od stacji drogi żelaznej. Tam dopiero co zaczęli się pokazywać pierwsi pionierzy przyszłej kolonji letniskowej, która obecnie w zupełności zapełniła to miłe, spokojne miejsce wytwornymi strojami letniemi, płotkami, przedstawieniami amatorskiemi, łuskwinami ziaren słonecznikowych, ćwiczeniami na fortepianie i flirtem. Teraz niema już tam ani poprzedniej taniości, ani dawnej ciszy, ani czarującej prostoty obyczajów...
Przedtem, bywało, wstaniesz wczesnym rankiem z wschodem słońca, kiedy rosista trawa jeszcze bieleje, a z lasu z jego wysokimi, nagimi, czerwonymi pniami szczególnie silnie dobiega mocny smolisty zapach. Nie myjąc się, narzuciwszy tylko na wierzch bielizny stare palto, biegniesz do rzeki, w biegu szybko rozbierasz się, i z rozmachem rzucasz się w lodowatą, różową od zorzy, jeszcze pociągniętą lekką mgiełką, gładką, jak zwierciadło, wodną powierzchnię, ku wielkiemu przerażeniu całej rodziny kaczej, która z trwożliwem kwakaniem i pluskiem spiesznie rozpływa się w różne strony, z przybrzeżnej trzciny.
Wykąpiesz się i, drżąc z zimna, z uczuciem zdrowia i świeżości w całem ciele, śpieszysz na herbatę, do której nakryto w gęsto zarosłym ogródku w cieniu krzaków bzu tworzących nad stołem nową zieloną altankę. Na stole wokoło błyszczącego samowara rozstawione: miecznik z gęstą żółtą śmietanką, wielka kromka świeżego chleba wiejskiego, kawał ciepłego, dopiero co wyrżniętego plastra miodu na liściu łopianu, talerz wielkich, okrytych błękitnym nalotem, malin. Przy samowarze krząta się córka gospodarza Hanusia — czarnooka, mocna wiejska dziewucha, zadzierzysta i sprytna. I jak radośnie, jak młodo dźwięczy w porannem czystem powietrzu jej wesołe powitanie:
„Zdorowieńki budy z sieredoju, panyczu!“
Cały dzień włóczysz się z fuzją i psem po lasach okolicznych i błotach, łowisz z jajogłowymi chłopami przy brzegu raki, ciągniesz z rybakami niewód i gotujesz z nimi późnym wieczorem zupę z rybami, lub siedzisz z wędką, zakrywszy głowę przed słońcem kapeluszem słomkowym z rondem pół arszyna szerokiem, i uważasz bacznie na spławik, ledwie widoczny w roztopionem i drżącem srebrze rzeki. Do domu powracasz zmęczony, zawalany od stóp do głów, lecz rzeźki i wesoły z potwornym apetytem.
A w późnym wieczorem, potem, gdy wróci do wsi stado, kurząc, tłocząc się i zapełniając powietrze zapachem świeżego mleka i trawy, jaka rozkosz siedzieć przy wrotach i słuchać i patrzeć, jak stopniowo cichnie spokojne życie wiejskie!..
Coraz rzadziej, ciszej i dalej rozlegają się: to skrzyp kół, to czuła pieśń małoruska, to dźwięczne rżenie końskie, to harmider i ostatni szczebiot zasypiających ptaków, to, wreszcie, te nieznane, zagadkowe, przecudne akordy znanej harmonji, którą każdy słyszał i której nikt nie mógł ani, zrozumieć, ani opisać...
Ognie gasną i na ciemno-sinem niebie zaczynają płonąć i drżeć jasne srebrne gwiazdy... Słodkie, lecz niewyraźne marzenia, drogie wspomnienia tłoczą się w głowie.
Czujesz, że jesteś młodym, dobrym i pięknym, czujesz, jak otrząsasz z siebie zebraną w przeciągu zimy nudę miejską, złość miejską, wszystkie niedomagania miejskie...
Kiedy następnego lata przyjechałem na wieś i przy pomocy Hanusi urządzałem swój pokój, Hanusia, między innemi a nader licznemi nowościami, oznajmiła mi, że naprzeciwko ich chaty, u Komaryckich, wynajęli pokój „jakichciś dwoje lokatorów“, mąż i żona.
— Osipówna mówi, że oni już dziesięć lat temu, jak się pożenili. On nie bardzo piękny, a ona taka śliczna, taka śliczna, jak zorzeńka jasna... Ot, sam pan zobaczy. Mówi Osipówna, że ten pan jest tam gdzieś w mieście za nauczyciela. Codziennie koleją żelazną jeździ do miasta.
W dwie godziny potem, wyjrzawszy przez okno, zobaczyłem moją sąsiadkę. Malutki o czterech oknach domek, wesoło wychylający się białymi ścianami z gęstej zieleni wiśni, śliw, jabłoni i grusz, był naprzeciwko naszego. Siedziała ona przy otwartem, nawpółzawieszonem lekkiemi tiulowemi firaneczkami oknie, w białej bluzce, z gipiurowemi wstawkami na rękawach i piersi, i, oparłszy się na desce okiennej, czytała książkę. Miała ona jedną z tych delikatnych, prostych twarzy, obok których przechodzisz z początku obojętnie, lecz wpatrzywszy się uważniej i zrozumiawszy je, mimowoli zostajesz oczarowany właściwym im połączonym wyrazem pieszczoty, marzycielstwa i, być może, utajonej namiętności. Wszystkich detali jej twarzy z oddali i po raz pierwszy, rozumie się nie mogłem dojrzeć, lecz zdążyłem zauważyć jej w spaniałe blond włosy, nie ufryzowane, a zarzucone w tył, tak że jej niewielkie, zarosłe z boków błyszczącym ryżawym puszkiem czoło pozostawało odsłoniętem; bardzo delikatne brwi, znacznie ciemniejsze od włosów, z drwiącym i naiwnym jednocześnie wygięciem pośrodku, i malutkie różowe uszy. W następstwie przyjrzałem się jej bliżej: najpiękniejszym rysem jej były oczy — podłużne, ciemno-szare i bardzo błyszczące.
W początku godziny 6 przyjechał mąż blondynki, jegomość lat 40, z typową powierzchownością nauczyciela: z roztarganą brodą, brunet, w złotych okularach, ze zmęczoną miłą twarzą i szczupłą figurą. Przyjechał na prostym wozie chłopskim, otulony przed kurzem w biały płócienny płaszcz z kapturem, zakrywającym głowę. Nie zdążył jeszcze wysiąść ze swego niewygodnego ekwipażu, gdy żona wybiegła na jego spotkanie, narzuciwszy po drodze na głowę biały fular. Tu przyjrzałem się jej figurze była wysoka, zgrabna i gibka, zupełnie jak dobrze rozwinięty wyrostek, pomimo to, że sądząc z jej twarzy można jej było dać nie mniej 27-28 lat. Podczas, gdy mąż nie zręcznie przekładał zdrętwiałe nogi przez wysoki bok wozu i ostrożnie zsuwał się na ziemię, żona coś z ożywieniem mówiła, śmiała się i wyjmowała z wozu jakieś paczki i zawiniątka.
W ślad za blondynką z furtki gwałtownie wybiegł chłopczyk lat siedmiu, bardzo do niej podobny, szczuplutki, blady, prawdopodobnie chorowity. Z piskiem rzucił się ojcu na szyję, zawisł na niej, machając w powietrzu nóżkami, nagiemi po kolana. Wszyscy troje weszli do chaty.
Wieczorem znów ich zobaczyłem. Mąż w długiej granatowej bluzie bez pasa, w rodzaju tej, jaką noszą przy pracy artyści, siedział w kucki, nachylony nad jednym z miniaturowych klombów, urządzonych w ich ogródeczku przed domem i z skupioną cierpliwością coś przy nim robił. Domyśliłem się, że zasadza nasiona kwiatów. Synek jego stał obok, z założonemi za plecy rękoma, i uważnie patrzał na robotę ojca. Zgrabna postać blondynki w białej sukni ukazywała się to w domu, to w ogrodzie, i ja mimowoli patrzałem z zachwytem na jej pełne gracji, zręczne ruchy. Jeden raz podeszła do męża, i on, nie wstając, podniósł do niej spoconą i uśmiechniętą twarz i powiedział jej kilka słów, wskazując na swoją robotą. Nachyliła się ku niemu, zdjęła z niego kapelusz i wytarła mokre jego czoło chusteczką. On schwytał przytem ją za rękę i pocałował.
— Nie, pomyślałem, patrząc na tę czułą i naiwną scenę: choć sąsiedztwo na letnisku daje pewne prawo do bezceremonjalnych znajomości, lecz ja nie będę go szukać.
Czyż ośmielę się nieproszonem wtargnięciem do rodziny odebrać temu zacnemu, dobremu z wyglądu człowiekowi choć najmniejszą cząstkę jego domowych rozkoszy? Zamiast tego, ażeby spokojnie kopać swoje grządki, zmuszony będzie zabawiać mnie rozmową o wincie, o pogodzie, o chorobach, o zdrowiu, o tem wszystkiem, co jemu, napewno, oddawna już sprzykrzyło się w mieście. I, oprócz tego, — kto wie? — być może, przy bliższej znajomości ten zacny i dobry człowiek przemieni się w pedanta i pełnego nienawiści pechowca, a marzycielska blondynka okaże się plotkarką lub generalską córką z arystokratyczną rodziną i sztucznemi manierami. Takie przemiany nie są rzadkością!
W ten sposób, zdecydowawszy w myśli nie korzystać z praw sąsiedztwa, oddałem się zwykłym swoim zajęciom: polowaniu, łowieniu ryb, kąpieli, czytaniu i w przerwach — obserwacyjnemu nic nie robieniu. Sąsiedzi również nie okazywali niczem oznak szczególnie silnego pragnienia zaznajomienia się z moją osobą, być może, nawet z powodów jednakowych z moimi.
Tem mniej, mimowoli byłem świadkiem wszystkich drobiazgów ich życia i muszę przyznać, życie to budziło czasami w mej głowie smutne pragnienie swojego własnego cichego kącika i ciepłej, niezmiennej kobiecej pieszczoty. Gdyby mi pozostawiono w stosunku do tego wybór, nie pragnąłbym lepszej żony, niż moja jasnowłosa sąsiadka — tyle w niej było kobiecości, gracji, swawolności i troskliwości dla męża. Prawda, w swojej żonie byłbym zadowolony z braku jednego rysu, który w blondynce rzucił mi się w oczy zaraz pierwszego dnia: czytała poprostu na umór. Każdą wolną chwilę, ledwie oderwawszy się od zajęć, poświęcała książkom, i dotychczas kiedy ją wspominam, rysuje się w moich oczach nie inaczej, jak siedzącą przy otwartem oknie z tiulowemi firaneczkami lub leżącą w hamaku, w cieniu starych jabłoni, i koniecznie z książką w ręku. Ze sposobu jej czytania i z lekkomyślnych opraw książek byłem przekonany, że czyta tłómaczone romanse. Wstawała późno, podczas gdy jej mąż, samotnie wypiwszy herbatę, odjeżdżał do miasta, i po jej bladej, trochę zmęcznej twarzy widziałem, że spała źle i mało.
Minęło około miesiąca. W mieście skończyły się egzaminy i mąż blondynki ze wszystkiem zamieszkał na letnisku. Całemi dniami krzątał się w swoim ogródku: polewał go, peł, wyrównywał łopatą zagony, strugał jakieś pałeczki i wtykał je w ziemię. Prawie każdy człowiek, gdzie by nie pracował, czem by się nie zajmował, posiada zawsze malutkie, postronne słabostki, które lubi znacznie więcej od swego „właściwego“ zajęcia: jeden ma polowanie, drugi klejenie kartonów, trzeci zbieranie kolekcji mundsztuków, czwarty znów inne rękodzielnictwo. Widocznem było, że namiętność nauczyciela stanowią kwiaty, tak czule je pielęgnował. W pokojach jego również zauważyłem wiele doniczek z rzadkiemi roślinami, które on często i troskliwie wycierał gąbką, obkurzał, podcinał nożycami i podlewał.
Co sobota do sąsiadów przyjeżdżali z miasta znajomi, z wyglądu również nauczyciele, z żonami i dziećmi.
Widać było, że goście i gospodarze stanowią dawno przywykłe, zżyte z sobą towarzystwo, gdyż zachowywali się jedni w stosunku do drugich poprostu i niewymuszenie. Gospodarz wynajmował parę prostych wozów, całe towarzystwo z gwarem i śmiechem siadało na nie i odjeżdżało do lasu na zbieranie grzybów i jagód. Wieczorem grali w winta, śpiewali, śmieli się i wreszcie pozostawali na noc, przyczem mężczyźni wszyscy co-do jednego szli do szopy na siano.
Było to szczęśliwe życie, nieskomplikowane, rozumie się, nie bogate, lecz radosne, świeże, uczciwe, niczem nie zmęczone. I im bardziej na nie patrzałem, tym bardziej przekonałem się, że miałem słuszność, unikając znajomości z sąsiadami. Zresztą, z mężem kłanialiśmy się już sobie z daleka. Powodem do tego posłużyło nasze wspólne wtrącanie się w starcie zbrojne, jakie wynikło na ulicy między jego synem a malutkim braciszkiem Hanusi. Jednakże nasze stosunki ograniczyły się do samych ukłonów, lecz dalej nie posunęły się.
Minęło już dość dużo czasu od mojego przyjazdu na letnisko. Jedne z drugim okwitły: z początku jabłonie i wiśnie, potem czeremcha i bzy. Słowiki już zaczęły przerywać swe koncerty nocne. Blondynka jak dawniej czytała i gospodarowała, mąż jej krzątał się cały dzień w ogródku, ja łowiłem okunie i jersze. Znajomość moja z sąsiadami nie posuwała się naprzód.
Razu pewnego rano do furtki nauczyciela podjechała bryczka. Na bryczce siedział tęgi, wysoki jegomość, — nigdy nie widziałem go w liczbie gości sąsiadów, — z powierzchowności aktor lub śpiewak, wygolony, z całą grzywą kędzierzawych włosów, z wielkim kwadratowym czołem, z grubemi zmarszczkami w kącikach ust, dumnie wysuniętą naprzód dolną wargą, z pogardliwemi oczyma pod zwieszającemi się naukos, jak u Rubinsztejna, powiekami. Nie widząc nikogo wokoło, przyjezdny przez czas pewien siedział w milczeniu na bryce i rozglądał się na wszystkie strony. Na turkot podjeżdżającej bryczki z ogrodu wyszedł nauczyciel, w swojej granatowej bluzie, z łopatą w ręku. Zakrywając się ręką od słońca, długo wpatrywał się w przyjezdnego. Potem, widocznie, poznali jeden drugiego. Przyjezdny zręcznym, silnym ruchem zeskoczył z bryczki, nauczyciel pobiegł na jego spotkanie i pocałowali się.
Szczególnie wzruszony tym wypadkiem był nauczyciel. Krzątał się, biegał od swego przyjaciela do chłopa, zdejmującego z bryczki walizę i inne rzeczy przyjezdnego, i od chłopa znów do swego przyjaciela. Wreszcie obydwaj w towarzystwie chłopa z rzeczami, poszli do domu, przyczem nauczyciel prowadził przyjaciela, objąwszy go za plecy i miłośnie zaglądając mu w oczy.
Przyjezdny był wyższy od swego przyjaciela o całą głowę! szedł lekkim i sprężystym krokiem, właściwym ludziom, przywykłym do posadzki lub do sceny. Na ganku spotkała ich blondynka. Z gestów nauczyciela, z ceremonialnego ukłonu przyjezdnego i po cokolwiek nieśmiałym ruchu, z jakim blondynka podała mu rękę, zobaczyłem, że nauczyciel przedstawia żonie swego przyjaciela.
„Znaczy się, pomyślałem: aktor i nauczyciel nie spotykali się przynajmniej lat dziesięć — dwanaście. Jeżeli człowiek decyduje się przyjechać niespodziewanie do domu rodzinnego, musi być w bardzo bliskich stosunkach z kimkolwiek w rodzinie. Słowem, to przyjaciel młodości i dzieciństwa mojego sąsiada, taki bliski i wierny, że ich przyjaźni nie ochłodziło nawet małżeństwo jednego z nich. Tylko gdzie ja go widziałem przedtem, tego aktora? Bardzo znajoma fizjonomja. A zresztą, być może, to jeszcze wcale nie aktor“.
Jednakże, następnego dnia przekonałem się o słuszności moich pierwszych przypuszczeń. Przed wieczorem wszyscy troje — i gospodarze i ich gość — pili w ogrodzie herbatę. Przyjezdny coś opowiadał z wielkim ożywieniem, z pięknymi, wyszukanymi ruchami. Naraz wśród rozmowy wstał, powoli skrzyżował ręce na piersi, przyczem twarz jego przybrała wyraz zamyślony-tragiczny. Widocznie, deklamował, i sądząc z charakteru gestów, cośkolwiek w rodzaju hamletowskiego „Być albo nie być“. Nauczyciel i blondynka patrzeli na niego z naprężoną uwagą. Kiedy skończył i z sztucznem pięknym wyczerpaniem opadł na ławkę, nauczyciel kilkakrotnie poklepał dłonią o dłoń, jakby go oklaskując. Blondynka nie poruszyła się. Trudno było powiedzieć, jakie wrażenie wywarł na nią monolog, lecz jej twarz, — zresztą, być może wydało mi się to tylko tak z oddali, — przybrało jeszcze większy, niż kiedykolwiek, wyraz marzycielski.
Aktor zamieszkał u moich sąsiadów i, widocznie, na długo, gdyż przywiózł z sobą kilka letnich kostjumów i cały zapas najróżnorodniejszej i najmodniejszej bielizny. Nazwisko, — jak jego, tak i jego przyjaciół — pozostały mi nieznanemi. „Pany, taj hodi, — opowiadali naiwnie na moje zapytania chochły. Jednakże, dotychczas jestem przekonany, że aktora przedtem widziałem na scenie i że należy on do liczby większych gwiazd ruskiego artystycznego horyzontu.
Przez dwa dni nauczyciel nie mógł się dostatecznie nacieszyć z przyjazdu przyjaciela, nie odchodził od niego ani na krok, zabawiał rozmową, pokazywał mu w ogródku swoje kwiaty. A kwiaty jego, rzeczywiście wyrosły wspaniałe, widać było że nauczyciel zna się na rzeczy.
Lecz po kilku dniach, kiedy radość z powodu przyjazdu przyjaciela utraciła swą początkową ostrość i obecność jego w domu stała się zjawiskiem zwykłem, życie nauczyciela weszło w swą zwykłą kolej. Zupełnie tak samo, jak i przedtem, wstawał ze wschodem słońca, sam przynosił w polewaczce wodę z najbliższej studni i do obiadu w swej zwykłej szerokiej bluzie grzebał się w klombach. Za to życie jego żony widocznie zmieniło się z chwilą przyjazdu aktora. Zamiast poprzedniej białej bluzki z wstawkami, obecnie stale widziałem na niej strojne barwne staniki, włożone w gorset z wstążeczkami i koronkami. Wspaniałe blond włosy, przedtem tak mile zaczesane w tył, teraz zaznajomiły się z rurkami i przemieniły się w kędzierzawą grzywę. I nawet czytała nie więcej nad godzinę dziennie, gdyż cały pozostały czas spędzała z gościem. To chodzili obok siebie po wązkich krętych ścieżkach ogródka, rozmawiając z ożywieniem, to ona leżała w hamaku, kołysząc się wolno i patrząc, z odrzuconą w tył głową, w niebo, a on siedział obok z książką, i czytał jej głośno, to, zabrawszy wędki, udawali się na brzeg, i często widziałem Ich siedzących blisko siebie, zajętych rozmową i nie zwracających uwagi na spławiki...
Opowiadania aktora i rozmowy z nim widocznie musiały interesować bardzo kobietę. Nic tak nie pociąga z oddali ludzi niepoświęconych, jak opowiadania artystów o zakulisowych tajemnicach sceny. Często widziałem, jak idąc obok niej i mówiąc coś z piękną i ożywioną gestykulacją, naraz zatrzymywał się, zmuszał ją również do zatrzymania i odwrócenia się do niego twarzą, i zaczynał, prawdopodobnie celem objaśnienia swoich słów, wygłaszać z pamięci jakikolwiek monolog. I za każdym razem w tych wypadkach, patrząc na jego piękną, potężną postać, na efektowną plastyczność jego gestów, coraz bardziej i bardziej przekonywałem się, że to bynajmniej nie przeciętny artysta.
Razu pewnego przed wieczorem zrobiłem ważne odkrycie: on uczył ją sztuki scenicznej. Siedział w ogrodzie na ławce przed okrągłym drewnianym stołem, na którym zwykle pili herbatę. Ona stała przed nim zmieszana i podniecona, i deklamowała coś z pamięci. Aktor słuchał, z opuszczoną w dół głową, lekko kołysząc ciałem i miarowo uderzając bokiem prawej dłoni w stół.
Kiedy blondynka skończyła deklamację, szybko pobiegł do niej, schwytał obydwie jej ręce w swoje i z ogniem ściskając je, coś zaczął mówić. Widocznie, wyrażał jej swój zachwyt. Ona odwracała się i odpychała ręce, lecz on nie wypuszczał ich i w dalszym ciągu mówił, starając się zajrzeć w jej twarz.
Widocznie, blondynka zakosztowała słodkiej trucizny pełnych zachwytu pochwał artysty, dlatego, że od tego dnia każdego wieczoru bywałem świadkiem odbywających się w ogrodzie lekcji deklamacji dramatycznej. Czy był szczerym aktor, czy nie, nie wiem, lecz zabrał się do pracy z blondynką w sposób najbardziej stanowczy. Mąż nie przeszkadzał im. Zdarzało się, że podczas lekcji przychodził do uczennicy i nauczyciela, słuchał z pięć minut, włożywszy ręce w kieszenie, potem z dobroduszną miną klepał aktora po ramieniu i odchodził do swoich kwiatów.
Pod koniec miesiąca zrobiłem drugie odkrycie, lecz znacznie ważniejsze, niż pierwsze. Zdarzyło się to, również wieczorem, kiedy przezroczyste powietrze już dostrzegalnie ściemniało, i unosiły się w niem z głuchym szumem czerwcowe żuki. Blondynka leżała na hamaku. Tak głęboko zamyśliła się, patrząc swoim zwyczajem w górę, że nie posłyszała kroków ostrożnie podchodzącego do niej aktora. Aktor podkradł się zupełnie blisko do swojej uczennicy, obejrzał się na wszystkie strony, pragnąc przekonać się, czy nie patrzy ktokolwiek na niego i potem, szybko nachyliwszy się, pocałował blondynkę w włosy. Ona drgnęła, lekko uniosła się w hamaku i naraz, ku mojemu zdziwieniu, zamiast tego, ażeby rozgniewać się lub krzyknąć na aktora, delikatnym ruchem otoczyła rękoma jego szyję, przyciągnęła jego twarz do swojej i... pauza na trzy minuty... spiesznie odwróciłem się. Choć wszystko, co widziałem nie dotyczyło mnie, lecz poczułem do aktora straszną, pełną zazdrości zawiść.
Tego wieczoru nauczyciel odjechał do miasta. Blondynka i aktor odprowadzali go. Ściskali mu na pożegnanie rękę, całowali go i śmieli się w najbardziej przyjacielski uspakajający sposób. Nauczyciel uśmiechał się do nich i długo jeszcze, siedząc w bryce, kiwał głową do stojących przy furtce żony i przyjaciela dzieciństwa.
Następnego dnia, wstawszy wcześnie rano i wyjrzawszy przez okno, byłem zdumiony do tego stopnia, że nie wierzyłem swoim oczom. Przy furtce mojego sąsiada stała bryka, naładowana rzeczami w liczbie których poznałem cały bagaż, przywieziony przez aktora. Wkrótce wyszedł z domu i on sam z blondynką. Obydwoje byli w strojach podróżnych. Blondynka wydawała się zmęczoną, twarz jej pobladła, powieki zaczerwieniły, widać było, że tej nocy nie spała, i jednocześnie z tem miała minę człowieka, który zdecydował się na jakiś fatalny, niepowrotny krok. Podtrzymywana pod ramię przez aktora, wsiadła na brykę. W ślad za nią wsiadł i aktor i rzekł coś do chochła, siedzącego na koźle. Chochoł uderzył batem konie, bryka zaturkotała na drodze i... na raz zatrzymała się.
Malutki nauczyciel w złotych okularach. Bóg wie skąd się wziął, stał pośrodku drogi, trzymając konie za uzdy. Postać jego i ubiór były w nieładzie, wyglądał cokolwiek śmieszny, lecz zdecydowany. Krzyczał, coś, czego nie mogłem dosłyszeć.
I naraz rzucił się, jak kula, na brykę, schwytał aktora za kołnierz i wyrzucił go na ziemię. Przyznam się, że było to widowisko zdumiewające. Lecz to, co dalej zaszło, było jeszcze dziwniejsze. Spodziewałem się, że aktor ten wielki, masywny, imponujący i dumny człowiek — zacznie bić, opierać się lub chociażby, przynajmniej, zacznie wyjaśnienia. Nie, pobiegł naprzód ze zdumiewającą szybkością, zgubił po drodze okrągły kapelusz i — zauważyłem to! przez cały czas podciągał pantalony. Jak Boga kocham, spodziewałem się wszystkiego, nawet przelewu krwi, lecz nie tego teatralnego efektu.
Lecz koniec całej tej historji mnie nie tylko zdziwił, lecz wzruszył, wstrząsnął i prawie przeraził.
Obydwoje — blondynka i nauczyciel — przeszli obok moich okien, w odległości jakichciś pięciu-sześciu kroków odemnie. I ja prawie widziałem jakiem szczęściem błyszczały jej oczy, widziałem i słyszałem, jak całowała jego nauczycielską, potarganą bródkę, i słyszałem również, jak mówiła, zadyszana:
— Nie, nie, nie! Nigdy w mojem życiu nic podobnego nie może się powtórzyć. On tylko udawał mężczyznę, a tyś prawdziwy, śmiały i kochający mężczyzna.
Zamknąłem wtedy okno i więcej moich sąsiadów nie obserwowałem.